Lux in tenebris 13
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 13:12:08
... et in tota anima
Światło płomieni pełzało po szarzejących najczęściej parodniowym zarostem twarzach mężczyzn stojących wokół ogniska. Rozcierali w cieple zgrabiałe dłonie; noc była wyjątkowo zimna. Nieopodal więcej ognisk paliło się między dosyć prowizorycznymi w większości namiotami, ale niemal wszędzie panowała już cisza. Wyczerpujące dnie zsyłały nocą sen niemal wszędzie, tylko kilka kobiet kręciło się jeszcze bezszelestnie na placu między tymi z lżej rannych, dla których nie starczyło już miejsca w niedalekich zabudowaniach; po okolicy krążyli też w milczeniu wartownicy. Ciszę przerywały jedynie rzucane z rzadka słowa kilku mężczyzn skupionych przy odsuniętym ognisku i płacz niemowlęcy dobiegający z pierwszego z widocznych po drugiej stronie obozowiska budynków, gdzie wciąż paliło się w oknach światło. Tam pod ścianami siedziało jeszcze dwóch mężczyzn, którym również nie spieszyło się do snu. Spojrzenia rozmawiających cicho przy ognisku kierowały się czasami w ich stronę, bo spędzali tam tak już kolejną noc, nigdy się do siebie nie odzywając.
Spomiędzy namiotów wyszedł wolno jeszcze jeden człowiek, rozejrzał się i podszedł niespiesznie do zgromadzonych przy ogniu.
- Jak tam, Reth, rozlokowaliście się? - zwrócił się do niego jeden z mężczyzn.
- Tak, Anther... - westchnął, przeciągając się lekko. - Znaleźliśmy dla siebie jeszcze trochę miejsca... Będziecie mieć tu niezły bałagan już po wszystkim, Vittor... - zwrócił się z nikłym uśmiechem do nieco krępego blondyna o przystojnej twarzy, porośniętej teraz krótką szczeciną. On parsknął krótko, wzruszając ramionami i spojrzał w las.
- Przyszedł kurier od Vernera, jutro przed nocą powinna dotrzeć armia Vigan - mruknął tylko.
- Na co my właściwie jeszcze czekamy? - zirytował się błękitnooki brunet o zaciętym wyrazie twarzy. - Powinniśmy uderzać.
- Nie mów głupstw, Rhin... - sarknął najwyższy, kopiąc obsuwające się polano. - Nie mamy pojęcia jak właściwie wygląda sytuacja w Helmand, musimy poczekać choć, aż wrócą zwiadowcy... Powinni być do jutra, na naradzie zdecydujemy co dalej...
- A jeśli do tego czasu pozabijają jeńców, jak gdzie indziej? - cicho odezwał się Reth. - Co wtedy, Wajir?
- Nie bądź gorliwszy od zainteresowanych... - westchnął. - Helmand jest w najświeższej rozpaczy ze wszystkich, a nawet Sheat zachowuje się spokojnie.
- Masz ciekawe pojęcia na temat spokoju... - uśmiechnął się ironicznie, odwracając wzrok. - Mnie to wygląda na skrajną desperację. Zresztą... wiem, nie gorzej od ciebie i wszystkich, że jesteśmy na razie bezsilni... ale szlag mnie trafia.
- Trzeba było zdusić te ścierwa od razu... - warknął Anther.
- Przestań...
- Z czym ma przestać? - obruszył się Rhin. - Ma zupełną rację. Ta banda skurwysynów na nic innego nie zasługuje... Jasne było, że jak im się odpuści, to w końcu wytną taki numer... Oni potrzebują bata! Ale nie, wy musieliście dbać o jakieś ich cholerne prawa... Niby do czego? I tak za dużo, że daliśmy żyć tym bydlakom! Każdy arystokrata to urodzony zbrodniarz, gdyby to ode mnie zależało, wszystkich ich bym...
- Może przestalibyście łaskawie wygadywać bzdury? - dobiegł ich z tyłu chłodny, męski głos. Rhin obejrzał się zniecierpliwiony, ale zaskoczony zamknął usta, gdy mężczyzna wszedł powoli w obręb światła. Przez chwilę nikt nie zdołał wydusić słowa.
- Saray... - odezwał się wreszcie Wajir w pełnym wahania zdumieniu, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. On obrzucił ich tylko wcale niezmieszanym, może nawet lekko drwiącym spojrzeniem, nieznacznie wzruszając ramionami.
- Zachowujecie się dokładnie tak jak zwykła to robić znienawidzona przez was arystokracja. Wieszacie psy na wszystkich razem, nie oglądając się na fakty. Jeśli nienawiść wyżre wam wzrok, nie będziecie w stanie wygrać tej wojny.
- Co to za głupie gadanie? - zirytował się Rhin.
- Głupie? - powiedział z ironią. - Może nie zdajecie sobie sprawy, ale jeśli arystokraci nam nie pomogą, to sobie nie poradzimy. Potrzebujemy armii granic. Obu.
- Daj spokój, Saray... - łagodząco odezwał się Wajir. - Wysłaliśmy przecież do nich kurierów... Nikt nie zamierza...
- Więc nie sądzicie, że jest nieco bezczelne wygadywać teraz takie brednie?
- My mówimy o niewolnikach... - burknął Anther. - Za dobrze ich potraktowaliśmy widocznie, skoro niczego się nie nauczyli... Wykłócałeś się z nami, żeby obchodzić się z nimi jak z ludźmi, ale teraz chyba widać dobrze, że nimi nie są! To...
- Tylko tak dalej i nigdy do niczego nie dojdziemy... - Przerwał mu zniecierpliwionym gestem dłoni. - Czy wy nie widzicie, skąd to się bierze? Paru z nich może i łaknęło odwetu, ale reszta nie dałaby się temu porwać tak łatwo, gdybyśmy byli w porządku... zgodni z naszymi szumnymi deklaracjami. Handel, pomiatanie, przestępstwa, katowanie... teraz ostatnio ta niby "rewolucja", której ja bym osobiście nie miał śmiałości tak określać... Bo jeśli już to była to rebelia i to czysto zbrodnicza, bez żadnych istotnych celów...
- Saray, do czego zmierzasz? - niecierpliwie spytał Wajir.
- Do czego? Do prawdy. Uważam, że ten bunt wynikł z nieodpowiedniego traktowania - powiedział stanowczo.
- A no tak, racja! - sarknął Rhin. - Sami najplugawsi mordercy... a twój pieszczoszek Kase pewnie im przewodzi - dorzucił z przekąsem. Saray zesztywniał i zacisnął dłonie w pięści, patrząc na niego zimno.
- No co? Trafiłem? - szarpnął się agresywnie. - Na pewno z nim też porozumieli się przed wybuchem!
- Kase nie żyje - odparł chłodno, nie odrywając od niego twardego spojrzenia - Owszem, porozumieli się z nim przed wybuchem, na dzień przed naszym wyjazdem. Kiedy do Norden dotarli rebelianci, nie zgodził się im zdradzić, gdzie możemy być. Powiesili go jako zdrajcę arystokracji.
- J... jak to... przecież... - wyjąkał czerwony na twarzy, cofając się przed jego lodowatym wzrokiem.
- Przecież co? Jest tylko nikczemnym zbrodniarzem? Zaślepionym, zadufanym w sobie panem? Odrażającym potworem bez sumienia? - pytał napastliwie, wpatrując się szyderczo w jego pomieszaną twarz. - Nie przejmuj się... - uśmiechnął się kwaśno - Sam mu to powiedziałem na kilka dni przed jego śmiercią. Pomyłki to bardzo ludzka sprawa - skończył zjadliwie, odwracając się gwałtownie i zostawiając ich samych.
- A niech to... Zdaje się, że pierwszy raz plotki były zbyt skromne... - po chwili milczenia skomentował Anther. - Odtąd wierzę w każdą.
- Nieszczególnie zabawne... - syknął Reth, ale on tylko uśmiechnął się ironicznie.
- Może to dlatego żołnierze z Tevere odłączyli się od rebelii... - zastanowił się Vittor. - Z powodu Kase...
- Nie pytałem... - Gniewnie wzruszył ramionami Wajir. - Na śledztwa przyjdzie pora, kiedy już ten cały bunt rozpędzimy.
- W sumie to Saray ma trochę racji... - mruknął Reth.
- Racji? Przecież zbuntowali się dokładnie wtedy, kiedy zatwierdziliśmy ostatecznie wszystkie ich prawa! Już nic nie wolno tym bydlakom zrobić, a oni...
- Wajir, Wajir... - Machnął ręką. - Zatwierdziliśmy, ale myślisz że te żołnierskie masy to rozumieją? Nazbierało się przez ten czas, za późno się za to zabraliśmy... Poza tym... prawo jest, ale kontrola jeszcze za sprawnie nie działa i trochę potrwa zanim zacznie... Na pewno w niektórych miejscach za różowo to nie wygląda... Zgoda, zaczęli w Yan, ale wiemy kto to... tym dwóm źle by było wszędzie, gdzie by sami nie rządzili, to hardzi, niereformowalni okrutnicy z manią wielkości... ale nie porwaliby innych za sobą, gdyby tamci nie mieli powodu się buntować... Żołnierze to nie arystokraci, im o władzę nie szło. A i arystokraci nie wszyscy byli tacy skorzy... Skoro nawet Kase Lin Tevere zmienił się do tego stopnia, by...
- Rize jest z nimi - zimno przerwał mu Wajir.
- Co?
- Rize Lin Tevere. Zbiegł, tuż zanim się to zaczęło.
- Jesteś... pewien, że do nich? - spytał z niedowierzaniem.
- A jaki miałoby to sens, gdyby było inaczej? Jest z nimi. Nie mów mi, że... z tymi bydlakami trzeba obchodzić się łagodnie z powodu przypadku jednego zadurzonego dzieciaka.
- Ej, jest trochę więcej takich przypadków... - zaoponował Reth. - A jeden... skończony drań, to też żaden dowód...
- Jeden? - żachnął się niski młodzieniec, dotąd stojący nieco z boku w zupełnym milczeniu. - Słyszeliście, co Tuz Traverse zrobił z Maricą?
- Słyszeliśmy... - mruknął Anther.
- Wierutne bydlę... I po co było darowywać takiemu życie?
- Przestań, Fein... - szepnął Reth. - Nie pora kwestionować tych postanowień, bez nich my... Zresztą... To "skończone bydlę" miało mniejszy wyrok niż Kase, nie pamiętasz? Gdybyśmy jego...
- Nie, Reth, prawda jest taka, że powinniśmy byli darować dzieciakom, owszem, ale na tym koniec - skwitował Wajir. - Do starych zwyrodnialców nic już nie trafi.
- A twój Rize to już stary zwyrodnialec, czy jeszcze dzieciak? - uśmiechnął się pod nosem.
- Chyba widać dość dobrze po tym, co zrobił... - odparł zimno.
- Może i widać, ale ile on ma lat, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy? Po czym mieliśmy poznać, co z nim zrobić? Nie, Wajir, dobre było to, co ustaliliśmy... Nawet jeśli... nam się nie udało...
- Wiesz co, Reth, wasza filozofia jest chyba za trudna dla przeciętnych ludzi! - zaśmiał się Anther. - Powiedz lepiej, jak to się stało, że tak szybko dotarliście, Zan musiał gnać do was jak szalony...
- Nie, Zana spotkaliśmy po drodze... - wyjaśnił. - Wiedziałem od małego Aro. Wels Selendi zdradził się przed nim niebacznie, a wystraszony dzieciak uprzedził mnie, co szykują. Zdławiłem bunt i od razu ruszyłem za wami... - urwał i westchnął, przeczesując dłonią włosy. - Cholera... znów będzie przez miesiąc płakać.
- Po tej jędzy już płakał? Ja bym mu za takie łzy dał wychowawczo w skórę - syknął Rhin.
- Daj spokój... Dla niego to matka, nie żadna jędza... - Wzruszył ramionami, milknąc na chwilę, a potem pokręcił wolno głową. - Niech to szlag... Gdybym wiedział, zgodziłbym się z nim pojechać do Norden, tyle razy chciał... Bałem się, że wpływ brata spapra to wszystko, co się udało zrobić... Aro to miły dzieciak, nieszczególnie... - uśmiechnął się. - Błyskotliwy, ale... bardzo dobry... Po prostu nic nie rozumiał, nadal chyba... nie pojmuje wszystkiego. Zresztą... jakiemu dziecku by nie było ciężko tego pojąć? Dla niego rodzina była dobra. On sam myślał, że robi dobrze, słuchając ich...
- Nie rób z niego takiego maleństwa, ma czternaście lat - mruknął Wajir.
- Ma, ale co z tego? To zupełne dziecko i to czułe jak rzadko... - zaśmiał się. - Kocha każdego, kto go poklepie po główce. Na początku był strwożony jak pisklak, którego wrzucić w gniazdo żmij i patrzył na nas jak na jakieś upiory - teraz lata po Cimein rozszczebiotany, a zwiedziawszy się o planach rebelii, przyleciał do mnie z płaczem, że "Alerro chce wam zrobić krzywdę." - zacytował cieńszym głosem. Mężczyźni roześmiali się mimowolnie.
- No i owszem, chcieli... - przerwał z westchnieniem Battu. - Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co wy... My z Laurion wyrwaliśmy się cudem, a gdyby nie Tulle... pewnie i mnie by tu nie było. Powrót Yan uratował nam skórę... ale dla Deikena i innych było to trochę... za późno...
- Nie ma co... roztrząsać tego teraz... - przerwał zapadłe znów milczenie Wajir. - Musimy skończyć z tym buntem, potem... zdecydujemy, co się powinno z nimi zrobić.
Wszedł pomału do środka, lecz unosząc ciężką kotarę przesłaniającą wejście do namiotu, poczuł przelotny błysk niepokoju. Obejrzał się i wzruszył ramionami, wzdychając cicho.
Było pusto; Yell, jak kilku innych, jeszcze w nocy pojechał na zachód, zawiadomić tamtejsze armie, a rankiem Seri wraz z innymi kobietami, które miały zaopiekować się dziećmi, odjechała do Vigan, by tam przeczekać to bezpieczniej. Najpierw chciała zostać z tymi, które zajmowały się rannymi; zdecydowała się ze względu na brata.
Nie mieli teraz żadnego Uzdrowiciela. On sam, ranny ciężko w Sitten, był jedną z ostatnich osób, które zdołał ocalić Ithan, zanim bestialscy żołnierze-rebelianci nie zamordowali go w chwili, gdy ratował konającym życie...
Niepewnie przesunął dłonią po swojej twarzy. Był wtedy ranny tak ciężko... Żaden Uzdrowiciel nie zdołałby zachować świadomości przy takiej dozie bólu, przejmowaniu na siebie chwil konania... a bez świadomości moc zawsze działa samowolnie i do samego końca. Trudno byłoby mieć pretensje do nieszczęsnego Ithana, który aż zemdlał ratując go tamtego dnia, ale... Nie był na to gotowy, teraz jeszcze mniej niż przedtem... Jedyna ochrona przed światem opuszczała go, gdy znów wracał do niego żywy ból; już nie spodziewał się, że cokolwiek w życiu jeszcze go tak zrani. Czy po to tylko stało się to wszystko? By znów los miał czym w niego uderzać?... Bał się swojej twarzy, odwykł od ludzkiej wyrazistości, od cudzych uważnych, niecofających się spojrzeń. Ale lękał się niepotrzebnie, tamten nagły atak bólu wyczerpał go zupełnie i tylko jeden Shoole przez krótką chwilę miał przed sobą jego twarz. Teraz lód ogarnął go tak, że nic więcej nie odbijało się już w jego rysach. Skamieniały, zostawiając miejsce najwyżej na drwinę i ślepy gniew. O nie, nie zamierzał pokazać nikomu swojego cierpienia, dać wydrwić go raz jeszcze. Nigdy więcej.
Wciąż zadawał sobie te same pytania, bez przerwy odkąd to usłyszał, choć tak naprawdę dobrze znał wszystkie odpowiedzi.
Dlaczego on przemilczał, co się dzieje? Dlaczego stał tylko cicho, patrząc, jak wyjeżdżają? Dlaczego milczał, choć wcale nie było nawet pewne, że oni zdążą ich jeszcze doścignąć? Dlaczego... w ogóle to wszystko zrobił?
O rebelii dowiedział się najpierw, ale o wiele za późno, nie było sensu już wracać, zostali przy napotkanych wycofujących się wojskach kilku północnych prowincji, a następnego dnia przedarł się do nich Shoole, któremu udało się zbiec oddziałom stacjonującym teraz w Norden. Długo mówił o wszystkim, co się działo, o ataku, o obecnej sytuacji, o jeńcach, poległych. W końcu powiedział, że Kase nie żyje, a on... on zaślepiony bardziej niż zawsze myślał wpierw, że chłopiec padł ofiarą zemsty, bo pomagał rebeliantom, dziwnie pewien był tego, tak to wyglądało w innych prowincjach, tego po Kase się spodziewał, a przecież... choć pewien był tak tego, to... już w ogóle go to nie obchodziło, śmierć chłopca uderzyła w niego jak grom i w tamtej chwili nienawidził ich tak, że życzył im wszystkim śmierci, choćby nie wiedzieć jak wielkie mieli do takiej zemsty prawa, choćby Kase nie wiedzieć jak zawinił... A potem docierały do niego dalsze słowa Shoole, długo, długo nie pojmował ich wcale, a potem zrozumiał i ten ohydny ból był gorszy niż wszystko inne...
Od Shoole dowiedział się też, że to Kase wybłagał, by ich nie zawracali, gdy już po ich odjeździe powiedział w Norden, co się dzieje. Nie mieli czasu się przygotować, uderzenie spadło ledwie pół dnia później, rozbili ich w proch, ale obsadzili tylko pałac, nie wykonując żadnych egzekucji prócz tej jednej i prędko ruszając dalej, na Helmand. Nie mieli w istocie kogo wieszać, bawili się wyłącznie w egzekucje przywódców i "zdrajców arystokracji." Prośby chłopca nie były bezsensowne i mieli rację, że go usłuchali, zwłaszcza, że nie wygraliby przecież, nawet gdyby to on nimi dowodził; rebelianci mieli zbyt wielką przewagę. A jednak wciąż nie mógł im darować, że nie posłali po niego. Ani że nie wysłali za nimi kogoś z Kase, choć wiedział, że po prostu nie przyszło im do głowy, że arystokraci mogliby wywrzeć zemstę akurat na nim, bo i czemu rebelianci mieliby obwiniać niewolnika o ich wyjazd? Nikt nie przewidział tego przesłuchania, może z wyjątkiem samego chłopca. On musiał czuć co się stanie, wciąż pamiętał jego oczy...
Dobrze wiedział, że nigdy sobie tego nie zapomni. To prawda, starał się go nie krzywdzić i chłopiec bez wątpienia w niewielu miejscach byłby równie bezpieczny jak u niego, gdzie indziej by nim pomiatali, katowali go może nawet... Ale nigdy też tej kruchej, drobnej istocie nie powiedział nawet jednego naprawdę miłego słowa i dał może najwyżej kilka czulszych gestów w chwilach nieuwagi. Odpychał go i ranił... Bał się mu zaufać, uwierzyć w jego szczerość... okazać to, bo ta miłość... Pokochał tego chłopczyka, nienawidząc się za to. Oskarżał się o miłość do potwora i miał żal do losu o ten kolejny cios, o to, że musiał pokochać akurat tego chłopaka.
Uważał go za zwyrodnialca i musiał tak przecież uważać, bo jak miał myśleć o kimś, kto odpowiadał za śmierć tylu osób? A tak było, on był mordercą, a zatem nie mógł uwierzyć w jego zdolność do prawdziwych uczuć, ciepła... Uważał go za bezwzględnego, cynicznego, pozbawionego choć odrobiny wrażliwości... ale Kase był wrażliwy, bardzo, inaczej przecież nie zdołałby wyczuć, że jego miłość mogłaby być dla niego przykra, inaczej nie zdołałby dla niego zrezygnować nawet z marzeń, starań, wszystkiego, o co mógł jeszcze choć spróbować walczyć. Ze wszystkich sił starał się odsunąć, nie narzucać, milczeć...
Starał się dziecinnie, ślicznie, ze wszystkich sił, rozpaczliwie... przerażająco. Bo przecież było przerażające, że taki młodziutki, delikatny chłopiec posuwa się do takich rzeczy. Zakochał się przecież, pierwszy raz, i to jeszcze bardziej z wrażliwością dziecka niż dorosłego, a musiał tę miłość i wszystkie swe uczucia zdeptać.
Wszystko zrobił za niego, wszystko to, co wyczuwał z jego emocji. Bo sam nie umiał go potraktować tak, jak o nim myślał, sam się zwyczajnie odsunął, tym samym postępując jeszcze okrutniej, bo zrzucając wszystko na niego, skazując go, by zupełnie sam, na ślepo szukając sił do tej męczarni, ranił się, poniżał, dręczył i wreszcie zniszczył sam siebie.
Ale czas mijał i chłopiec miał coraz mniej sił, był coraz bardziej nieszczęśliwy, nie wiedział co robić, nie był w stanie po prostu tego wytrzymywać. Przecież nikt by tego chyba nie mógł znieść, a on był niemal dzieckiem, delikatnym, rozkochanym, osamotnionym dzieckiem, które gubiło się w swoich uczuciach i nie umiało radzić sobie z rozpaczą. Przez ten ostatni miesiąc był już na skraju wytrzymałości, rozdygotany, przerażony, wciąż bledszy i bledszy, z oczami zapamiętałymi już tylko w bezprzytomnym bólu. Czasem nie miał już wtedy dość silnej woli, żeby nad sobą panować zawsze, bez względu na wszystko, niezawodnie... Czasem nie umiał postępować jak chciał, czasem po prostu płakał, czasem patrzył na niego błagalnie i bezradnie, czasem wyrywał mu się jakiś niedozwolony gest.
Pokłócili się kiedyś o to, a raczej prawie się pokłócili, bo to nie było wiele, jeden niewielki gest, maleńki, ale dostatecznie kochający, żeby przebijało z niego wszystko, dostatecznie jasny, żeby go zirytować, bo przecież nie chciał mu wierzyć... i wtedy Kase, mały Kase, po prostu tego wysłuchał, po prostu dowiedział się przypadkiem z jego gniewnych słów, że on o jego miłości wie i że ma ją za nic, że jej nie wierzy, że ma go nie tylko za potwora, ale i za miałkiego oszusta i kłamcę, handlującego nawet sobą. Zbrukał i zniszczył wszystko, co ten chłopczyk czuł i wszystko co mu tak niezauważenie przecież dawał. I choć Kase słuchał go tylko tak cichutko i potulnie jak zawsze, choć nie próbował się bronić przed gniewem, to tego jednego już teraz, taki słaby i bezbronny, nie zdołał przetrzymać i podniósł na niego te zrozpaczone, udręczone oczy. Nic nie zrobił, prosił go tylko, przepraszał, błagał, ale bezradny i przerażony jego chłodem, odrazą, nienawiścią... nie umiał już sobie poradzić. I choć zaczął tylko nieśmiało i szeptem i jak ktoś, kto zaraz się wycofa i ucieknie, to w jego oczach coraz gwałtowniej wzbierała już szaleńcza niemal rozpacz, bo nie umiał sobie dać rady z zimnem, w jakie uderzało to spojrzenie. Rozpłakał się w końcu i wtulił w jego pierś, szlochając i błagając na przemian, prosząc już o każdą karę, tylko nie taką, mówił, żeby go bił, torturował, poniżał, kazał pracować dziesięć razy ciężej i w zamian pozwolił się tylko przytulić, choć na chwilę, raz na dzień, na tydzień, na miesiąc, na rok.
I za to nie dostał nic, gniew tylko, nic więcej. Nie wierzył tym jego szlochom, rozpaczy i błaganiom, pewnie głównie dlatego, że były takie przesadne, szaleńcze, nieumiarkowane, ale w głębi serca musiał przecież czuć, że dla Kase to wcale nie była przesada, on naprawdę był już w takim stanie, że zniósłby wszystko, byle przerwać w końcu ten raniący dystans i chłód.
Ale co by było, gdyby mu uwierzył? Przecież nawet nie podniósłby na niego ręki, nigdy by nie był w stanie, to oczywiste, że to nigdy nie mogłoby wyglądać tak, jak mówił chłopiec, więc czy nie zacząłby w końcu znów wątpić? Bo przecież chłopcu nie stałaby się najmniejsza krzywda i nie tak trudno byłoby przewidzieć, że gdyby on mu uwierzył, to już na pewno Kase nic złego tknąć by nie mogło. I wtedy, gdy łkał tam tak rozpaczliwie, powinien o tym wiedzieć. Tylko czy wiedział? Czy w ogóle można cokolwiek wiedzieć, będąc w takim stanie?
Tak bolało teraz, że mu wtedy nie uwierzył... tak straszliwie... Bo przecież tak naprawdę powinien był uwierzyć. I w to, że się zmienił... i w to, o czym mówił Yell, w to, że on nie rozumiał dawniej, że robi coś złego. Już wiedząc po prostu za co on został skazany, powinien był wierzyć słowom Yella.
Kase czuł się winny i wobec niego, odpowiedzialny i za jego potworne życie, jakby to, że mieszkali w innych prowincjach było tylko kaprysem, a właściwie łaską losu... ale przecież gdyby urodził się w Tevere to nigdy by go coś takiego nie spotkało, na pewno nie ze strony Kase, bo jemu nigdy by nie przyszło do głowy po prostu się kimś bawić i karać wszystkich wokół zamiast tego, kogo chce. Kase nigdy by nie wymyślał takich rzeczy, on po prostu zadawał śmierć, śmierć za śmiercią, za każdy drobiazg, ale zwykłą, zwyczajną śmierć, od jednego cięcia, na sznurze, tępego ciosu, nie dla zabawy, a z poczucia obowiązku, który wtłoczono mu do głowy.
Kase przez wszystkie lata swego życia w Tevere był zwykłym, miłym, wrażliwym dzieckiem, które lubiło swoją niezbyt pociągającą czymkolwiek rodzinę, szaleńczo kochało starszego brata i nie robiło żadnej krzywdy ludziom, pieskom, kotkom, konikom i wszystkiemu, co bezpiecznie żyło obok, poza tym niedobrym, potwornym obrzydlistwem, które mama i tata uważali za godne pogardy i które nauczyli go niemal w kołysce za każdy niebezpieczny przejaw nieposłuszeństwa karać. A takim przejawem był każdy drobiazg. Wszystko, co państwu się nie podobało.
I pojął, że choć jemu to wydawało się nieprawdopodobne, Kase naprawdę nigdy nie przyszło do głowy, że te ohydne stworzenia mają cokolwiek wspólnego z ludźmi, dla niego bardziej prawdopodobne było, że one w ogóle nie są żywymi, czującymi stworzeniami, a tylko jakąś bezładną, wstrętną masą.
Nie było żadnego oszustwa, w tej męce, szoku i rozpaczy, w tych cierpieniach i wstydzie, jakie to dziecko czuło potem. Kase nigdy w świecie nie poprosiłby nikogo o przebaczenie, w żaden sposób nie umiałby poczuć się go godzien. Uznał się za potwora i nie umiał złagodzić swego bólu nawet tym, że dawniej, gdy zadawał śmierć, nie postałoby mu w głowie, że robi cokolwiek złego i że kogoś krzywdzi. Dla niego to, że nie wiedział, co robi, nie było żadnym usprawiedliwieniem, nie wierzył, że zasługuje na litość... I nigdy, za nic, w żaden sposób, nie umiałby mieć do niego żalu o to, że tak go odpycha, krzywdzi, rani... Nie umiałby. Ale był też właściwie jeszcze dzieckiem, słabym, delikatnym i stęsknionym za miłością i choć sobą za to gardził, choć wciąż się potępiał, nie zawsze miał dość sił, żeby walczyć ze swoimi pragnieniami, nie zawsze umiał trzymać się z dala.
A jednak robił to przez większość czasu. Walczył ze sobą, choć może bardziej adekwatne byłoby określenie, że się nad sobą znęcał. I tylko kilka razy nie zdołał powstrzymać swojej tęsknoty i uczuć, ledwie kilka... a przecież i wtedy musiał uciec, nie dostając nic w zamian za swoje rozkochane oczy, za to spojrzenie, które tkwiło w jego pamięci do teraz.
Jedynie raz, jeden jedyny raz odpowiedział mu choć niedostrzegalnie na jego uczucia, tylko raz został przy nim dłużej i był przy nim, tylko tyle, nic więcej, a przecież dla nich obu ta jedna noc zapełniła i wiele następnych, gdy to wspomnienie, te kilka chwil razem, ta odrobina, zastąpiła sny i wszelkie myśli... bo przecież i on miał ochotę płakać, kiedy tulił do siebie tę upragnioną, odebraną przez los istotę. Nic więcej mu przecież nawet teraz z tej miłości nie zostało, tylko ta noc, gdy trzymał w swej dłoni tę o tyle drobniejszą i patrzył na tę jego nieprzytomnie szczęśliwą, umęczoną potwornym bólem buzię. Nigdy przez te miesiące nie było im dane znaleźć się bliżej i z większą miłością, nigdy od nocy, gdy wszystko się zaczęło, lecz tamta noc była jeszcze granicą, granicą między tym, kiedy nie wiedzieli czemu i kiedy wreszcie zrozumieli, więc tamtej nocy... tamtej nocy tak naprawdę nie rozumieli, czemu chcą być blisko, co pozwala im na moment zapomnieć kim są i całować, jakby mieli do tego prawo.
Nie umiał wierzyć Kase, bo wbrew swemu gniewowi, niechęci, staraniom, wbrew wszystkiemu... kochał go. Zwyczajnie kochał. I każdą dobrą, piękną rzecz, jaką w nim dostrzegał, brał za swoje złudzenie, bardziej pragnienie niż choć nieśmiały przebłysk prawdy. Wszystko, co wzbudzało w nim czułość, wszystko, co ciągnęło go tak dręcząco do tej drobnej istoty, która wkradła mu się w życie... wszystko to traktował z przynoszącym ból, ale konsekwentnie utwierdzanym chłodem, wszystko uważał tylko za swój błąd i tęsknotę do tego, żeby prawda choć trochę przypominała sny. Bo nad nimi już nie miał władzy. Nad nimi nie miał...
Oderwał dłonie od twarzy, przez chwilę tępo słuchając wiatru. Dlaczego to musiało się tak skończyć? No dlaczego? I skoro taki był pewien, że wie, czego się wyrzeka, to czemu teraz...
- Tęsknisz za nim?
Drgnął i obrócił się gwałtownie. W ciemnym kącie namiotu siedział na ziemi młody mężczyzna w powalanym błotem ubraniu, jego znużony wzrok był nieruchomo w nim utkwiony i niemal zupełnie pusty.
- Rize... - szepnął. On uśmiechnął się krzywo i dźwignął z ziemi, w końcu odwracając od niego wzrok. - Co.. t... - wykrztusił z trudem, sam też wstając pomału z krzesła.
- To niezbyt mądre z mojej strony... - Przymknął oczy. - Ale i tak nie mam dokąd iść. Jesteś ostatnim, co mi zostało.
- To znaczy? - spytał chłodno, opanowanie wracało do niego z wolna, karmione wzbierającą nienawiścią. Rize wzruszył lekko ramionami.
- Łączyło was coś, prawda? Mniej czy bardziej... Łączyło. - Spojrzał na niego w dość niechętnie zmęczony sposób.
- Mnie... i...
- I Kase, tak. - Opuścił wzrok, ocierając zabrudzoną dłoń o spodnie. Saray patrzył na niego nieruchomo i czuł tylko jak jego mięśnie zastygają pomału, jakby jakoś poza własną wiedzą próbował powstrzymać się od wybuchu. Niesamowitość tego spotkania, to, że ten człowiek się tu przedostał, w samo serce obozu wrogów... wszystko to w pierwszej chwili wytrąciło go z równowagi, ale kiedy tylko dotarło do niego, o czym ten bezwzględny łajdak mówił... To było jak szyderstwo, że ośmielał się zjawić akurat tu i to... akurat w takiej chwili... i to jeszcze...
- Możesz mi powiedzieć, o co ci chodzi? - odezwał się zimno.
- O... pomoc. - dopowiedział ciszej, chyba z pewnym upokorzeniem.
- Od swoich wrogów? - spytał szyderczo.
- Moich wrogów? Nie, mam nadzieję, że ich starałem się ominąć... - Rize uśmiechnął się trochę kpiąco. - Nawet łatwo poszło, kiepską macie straż...
- Czego tu szukasz, Lin Tevere? - przerwał mu ostro.
- Zastanawiam się, kiedy się to nauczyłem znosić... - syknął, odwracając wzrok. - Powiedziałem. Potrzebuję pomocy.
- Zdecydowałeś się opuścić buntowników? Nie sądzisz, że trochę poniewczasie? - zapytał z trudem.
- Poniewczasie? - Spojrzał na niego spod uniesionych brwi. - A, prawda... Już do was dotarło... Ktoś z Norden uciekł?...
Saray przygryzł wargę, która zadrżała mu lekko, nie licząc się z jego uporem. Nie miał sił. To było...
- Czy ty naprawdę nie masz żadnych ludzkich uczuć? - wykrztusił po chwili ciszy. Twarz Rize stężała nieco.
- Posłuchaj mnie... - powiedział lodowatym tonem. - Póki ja żyję, Kase Lin Tevere włos nie spadnie z głowy. Nie ma na tej ziemi człowieka, któremu przyznałbym prawo do zabicia mojego brata... - wycedził, patrząc na niego niemal wrogo. Saray cofnął się mimowolnie, nie w strachu przed tą podskórną nienawiścią, lecz ogłuszony słowami, które nie chciały do niego dłuższą chwilę dotrzeć.
- Co ty w ogóle... - zaczął w końcu wściekły.
- To, co słyszysz - przerwał mu już spokojnie. - Nie powiesili Kase. Żyje.
Znów patrzył przez chwilę w milczeniu na jego nieporuszoną twarz, boleśnie otumaniony waleniem własnego serca, bezskutecznie próbując zapanować nad nierównym oddechem, nie mogąc ogarnąć wszystkiego, co w niego biło.
- Czy ty naprawdę myślisz, że ja ci w te brednie uwierzę?! - wybuchnął nagle. - Po co tu przyszedłeś, bawi cię to?! Mam gdzieś, co sobie myślicie, kim ty jesteś i po co tu przyszedłeś. Może i ciebie jego śmierć nic nie obchodzi, ale mnie tak i nie pozwolę ci urządzać sobie teraz takich drwin! - krzyknął zapominając o ostrożności i gwałtownie uderzając pięścią w stół.
- Uspokój się... - powiedział cicho, nawet się jednak nie oglądając w stronę wyjścia. - Nie kłamię... Nie zdążyłeś się zorientować przez ten rok, jak bardzo ja i Kase... nie zdążyłeś? Może po prostu cię to nie obchodziło? - Odwrócił wzrok. - Ale prawda jest taka, że Kase, odkąd tylko się urodził, zawsze był dla mnie najważniejszą osobą na świecie. Naprawdę myślisz, że pozwoliłbym im go zabić?
- Więc... czemu... powiedzieli mi, że... - odezwał się urywanie, mocno chwytając dłonią blat stołu. Rize uśmiechnął się lekko i spojrzał na niego z dziwnym wyrazem oczu.
- Widzisz, Saray.... Kase to arystokrata. Nasze prawo zabrania publicznych egzekucji na obywatelach... Egzekucja "odbyła się" w więzieniu... Przy ledwie paru żołnierzach... Nie wnikam co takiego zrobił kat, ale wiem jedno. Był dostatecznie chciwy, a Kase jest ze mną.
Rize patrzył na niego zupełnie spokojnie, jakby chciał go przekonać samym widokiem swej twarzy, ale on znów nie mógł pozbierać myśli i bał się wykrztusić choć słowo w obawie, że będzie to bezładny bełkot. Jak miał to... no jak?!
- Nie wierzę ci - powiedział w końcu, przerywając przedłużającą się ciszę. Rize wzruszył ramionami, spoglądając w bok.
- Przyszedłem, bo jest chory. Ciężko. Nie pomogę mu sam.
Saray przełknął ślinę, bojąc się wierzyć sam sobie choć już wszystko w nim rwało się do zaufania temu spokojnemu tonowi, rzeczowym wyjaśnieniom i może głównie samemu absurdowi, jakim była jego tutaj obecność.
- Może to kłamstwo? Podstęp? - spytał jeszcze zupełnie bez przekonania, choć kurczowo trzymając się wątpliwości chroniących przed możliwością kolejnego bólu, ale Rize uśmiechnął się tylko na wpół kpiąco.
- Twierdzisz, że go kochasz. No to zaryzykuj.
W niemal pustym, zapełnionym tylko łóżkami, stołem i kilkoma krzesłami pokoiku paliło się jeszcze światło, tym mocniej uwydatniając prowizoryczność tego pomieszkania. Jasnowłosa kobieta pochyliła się nad kołyską, gdzie spało cichutko niemowlę, ale wyprostowała się zaraz, patrząc jeszcze na pobliskie łóżeczko, gdzie spała starsza dziewczynka.
- Mamo... - szepnęła leżąca w łóżku dziewczyna. Kobieta obejrzała się i podeszła szybko ku niej.
- Cii... Dopiero zasnął - powiedziała ciepło, siadając przy niej i odgarniając jej włosy z czoła. - Może zgasić już światło, kochanie?
- Nie, mamo... - Przymknęła na moment oczy, ujmując jej dłoń. - Nie chcę... Nie zniosę teraz... mroku. Skoro dzieci śpią... Oni nadal tam siedzą?
- Tak... - potwierdziła cicho, przełykając z nieznacznym bólem ślinę i wpatrując się w wymizerowaną dziewczęcą twarz.
- Każ im wreszcie spać... - wykrztusiła z irytacją, choć spod powiek wymknęły jej się dwie duże łzy. - To nic nie da. Noc jest po to, żeby spać. I... - Przerwał jej płacz niemowlęcia; drgnęły obie, choć mówiły cicho i nie mogły go obudzić. - Znów... - wyszeptała z rozpaczą dziewczyna. - Wciąż płacze... jakby wiedział. Czy on już zawsze będzie musiał płakać?
- Nie mów takich rzeczy... - sprzeciwiła się kobieta, wstając szybko i wracając ku kołysce. Wróciła po chwili, z kołysanym na rękach maleństwem, które nie chciało się uspokoić.
- Nie jest głodny, nie ma mokro, nic go nie boli, nic mu nie jest... i wciąż płacze. Wciąż. Jakie życie będzie mieć dziecko urodzone w takiej chwili? - szepnęła dziewczyna. - Wreszcie jest tutaj... i wciąż płacze...
- To po to, by już więcej nie płakać, malutka... - odpowiedziała jej miękko. - To płacz... za całe życie...
- Daj mi go... - poprosiła, odbierając synka i delikatnie je kołysząc. Kobieta usiadła przy niej, przytulając ją do siebie i milczały razem, kojąc jedynie wspólnym szeptem płacze dziecka.
Tamtego wieczora, wyniesiona z piekła wśród którego przychodziło na świat jej dziecko, przerażone i spłakane tak jak ona sama, długo, długo, w ogóle nie wiedziała co się dzieje. Powoli docierało do niej z tych strzępów słów, z zapachów, kroków ludzi, czym był ogień, który spadł tego dnia. Wiedziała, że ojciec uratował ją wtedy, wiedziała, że był gdzieś tutaj, że matka niosła jej dziecko, a z krwi obmyła je dopiero tu, dopiero po wielu godzinach niemowlęcego krzyku i nieustannej drogi. Wiedziała, że ktoś, ale kto?, jeszcze szedł obok szybko jak inni, tak samo, ale potykając się co chwilę i uciszając trzymaną na rękach dziewczynkę, jej małą córeczkę, która płakała rozpaczliwie, nie wiedząc, czemu niosą mamę i czemu nogi ma we krwi. Wiedziała, że tam w tyle walczyli o nich, wycofując się wolno, wiedziała, że bronili się z trudem i pod naporem tamtych niewiele różnili się w swej bezradności od nich, przerażonych, uchodzących zbiegów. Wiedziała, że tam na ich czele był jej przybrany brat, który pewnie nie wiedział nawet, co się z nimi dzieje, gdzie są i czy zdołali uciec, czy ich chroni, czy może właśnie zostawia tam, w Helmand, skazanych nie wiedzieć na co, zanim zdoła zebrać siły i wrócić.
Potem słyszała, jak nagle pojawił się obcy człowiek, samotny zbieg z tych stron, którymi burza ta przeszła już wcześniej i słyszała, jak mówił, że był już u ich walczących jeszcze wojsk, które miały nadejść wkrótce, bo natrafił na nie na granicy; tamci nie szli tu za nimi, zaczynali się wycofywać, jakby uznali ich za ostatecznie już przegranych. I jeszcze słyszała, jak mówił o tym, kim są oni i co zrobili w jego stronach, kogo mordowali... i na kim głównie łaknęli zemsty.
A jednak nie zrozumiała tego wtedy, obolała, wycieńczona, półprzytomna... nie pojęła wtedy, co mogą znaczyć te słowa, usnęła nawet na chwilę w tym cichym, strwożonym poszumie jego słów, choć mówił tak okropne rzeczy. I potem, gdy znów zbudziła się ze swego lękliwego i płytkiego snu, gdy wojsko dotarło znużone, a Sheat zjawił się u nich, witał się z nimi szeptem, z bladym uśmiechem popatrzył na chłopca i potem pytał cicho, niespokojnie trochę, zanim wyszedł razem z Erdim by obejść wszystkich uchodźców i sprawdzić, kto zdołał dotrzeć... nie rozumiała nic nadal. Po prostu to do niej nie dotarło, może nie miała sił na jeszcze więcej bólu... Zwyczajnie... nie rozumiała. Aż do chwili, gdy Sheat wrócił. Wrócił, usiadł wolno i potem mówił, kogo brakuje. Po prostu mówił, po kolei, zupełnie martwym, pustym głosem, tak martwym, tak pustym, że nim zdołał wymienić kilka osób, przerwało mu przerażone pytanie. Milczał. Nie usłyszała jego odpowiedzi, choć chyba uniósł w końcu głowę, usłyszała tylko nagły jęk matki.
To była straszna noc, straszna, potworna. Ranni jęczeli, matka nie płakała, zajmując się cicho wszystkimi, którzy byli w sąsiednich salach, do niej wracając tylko, żeby długo, zbyt długo całować jej czoło. Udawała, że śpi, udawała to przez całą noc, bała się swojej rozpaczy, bała się o swoje dziecko zrodzone w samym środku piekła, bała się o to drugie, które spało nie wiedząc niczego, bała się o czerń, która znów pochłaniała jej mamę, która po raz pierwszy chciała zagarnąć jej przybranego brata i która pewnie zagarnęła już... Nie, nie pomyślała tego ani wtedy ani teraz. Nie wolno jej było, nie.
A tamtej nocy Sheat wychodził i wracał, osiem razy wychodził i wracał, szukając wciąż od nowa we wszystkich możliwych miejscach, między ludźmi, którzy mogli podnosić już na niego tylko znękane spojrzenia. A kiedy wrócił ósmy raz, nie odezwał się już w ogóle do nikogo, a tylko usiadł i po prostu się rozpłakał.
Przez całe życie nawet jednej łzy u niego nie widziała, a tej nocy płakał jak małe dziecko, ściskając rękami głowę i aż krztusząc się wreszcie szlochem. I potem już nie płakał. I mogło być tylko gorzej.
Nie wyjechała. Była za słaba jeszcze, zresztą nie wyjechałaby i tak. Musiała być blisko, jak najbliżej, tuż... To nic nie zmieniało, ale musiało być właśnie tak.
Wszyscy wciąż czekali, wciąż i wciąż, nadciągali kolejni uchodźcy, przybywały też całe armie i coraz więcej ich tu... czekało. Nikt nie wiedział, z czym dokładnie walczą, jak wielu jest rebeliantów, mówiono o dziesiątkach tysięcy, ale nikt nie wiedział, gdzie oni są, dokąd pójdą.
Ich siły były marne, wciąż zbyt marne, przetrzebione w walce, osłabione nędznym wypoczynkiem. Z niektórych prowincji przedostała się ledwie nikła ilość osób, a i tak w większości nie był to nikt zdolny do walki. Dopiero wraz z ledwie wczorajszym dotarciem sił Yan i Amsted sytuacja się poprawiła, ale wciąż nie była dość dobra. A czekanie... czekanie zabijało gorzej niż cokolwiek.
Zajęło to niemal godzinę, rozpadał się deszcz i było przeraźliwie zimno; wiatr nieprzyjemnie smagał po twarzy. Nie było nic widać w absolutnie nieprzeniknionym mroku, czuł tylko słabe ciepło wyczuwalne tuż przed sobą, ale nie słyszał go; on stawiał kroki z cichością kota. Już się nie dziwił, że straż go przedtem nie spostrzegła; tym razem sam przeprowadził go w miejscach, gdzie wiedział, że nikogo teraz nie zastaną, a niedaleko za obozem zamienili się miejscami, nie wypowiadając nawet słowa i teraz szedł za nim, nie wiedząc dokąd i po co. Już nie wierzył, że naprawdę idą ku Kase, wystarczyło kilka chwil w tej przebrzydłej, szydzącej z niego pogodzie, by cała nadzieja umarła w nim na nowo. Sam nie wiedział, czemu idzie dalej, wiedział tylko, że za nic nie zdołałby zawrócić. W ciemności ślizgał się czasem po mokrych gałęziach; wichry poczyniły istne spustoszenie w tym górskim lesie. Pięli się coraz wyżej, kilka razy otarł się boleśnie o niewidoczne w mroku, choć tak ogromne głazy, pozostałości po lawinach. Wyczuł zmianę pod stopami, nie szli już po gałęziach i ziemi, lecz po litej skale. Po pewnym czasie Rize zatrzymał się, nieomylnie odnajdując dłonią w mroku jego ramię i skierowując go bliżej.
Wyciągnął rękę, trafiając dłonią w próżnię, a potem po omacku znajdując krawędź dziury w skale i przesuwając się nią ostrożnie do wnętrza groty. Rize wślizgnął się cicho za nim i minął go płynnie. Z trudem nadążał za nim w tej ciemności, uderzając się co jakiś czas o skały; przesmyk był bardzo wąski. Nagle wyczuł, że weszli w szerszą przestrzeń i poczuł, że Rize przyklęka gdzieś z boku. Usłyszał uderzenie krzemienia i wątły, migotliwy płomyczek przydał odrobinę światła ziejącej wilgocią jaskini. Rozejrzał się i dostrzegł nieco dalej na ziemi zarys drobnej, skulonej postaci okrytej ciężką derką. Postąpił machinalnie kilka kroków w tę stronę, nie myśląc zupełnie nic.
- Kase... - wyszeptał nagle, chwiejnie opadając na kolana przy posłaniu i opierając się dłonią o ziemię. Blada i trochę spuchnięta poraniona buzia ledwo rysowała się w mroku, ale... to był on. To był Kase. Na wszelką litość jak miał... teraz... wyglądać świat?!
Bezwiednie musnął drżącą dłonią jego policzek; był rozpalony. Nakrył ręką wilgotne od potu czoło, bezmyślnie wpatrując się oniemiały w jego umęczoną twarzyczkę, zeszpeconą bardzo ohydnymi cieniami pod opuchniętymi oczyma. Blade, spierzchnięte wargi nie różniły się wiele barwą od chorobliwie białej, wpadającej aż w siność skóry.
Rize podszedł do nich, osłaniając dłonią niewielką żagiew i patrząc łagodnie na równo oddychającego chłopca.
- Wygląda lepiej... - powiedział cicho.
- Lepiej? - wyszeptał bezsilnie.
- Przynajmniej... śpi spokojnie. Przedtem majaczył, wczoraj nie mógł zupełnie usnąć, bo się dusił. Przez chwilę myślałem już nawet, że... - urwał, tracąc panowanie nad drżącym mocniej głosem, ale po chwili odezwał się spokojniej. - Jest tu pełno wilgoci, zapas drewna zamókł... Nie rozpalę lepszego ognia, lepiej... od razu idźcie.
- Co? - Spojrzał na niego zaskoczony.
- Idźcie już... - powtórzył nieco zduszonym głosem.
- Jak mam z nim "iść", jest nieprzytomny! Oszalałeś?! Musisz mi pomóc... Sam sobie nie poradzę. Jest chory, nie będę go tam przecież wlec, trzeba go okryć, zanieść... - mówił półprzytomnie, z bólem czując pod palcami silną gorączkę chłopca. - Sam nie dam rady... Rize, do cholery, przecież gdyby mógł to zrobić jeden człowiek, sam byś go przyniósł, otrzeźwiej!
- Ja... chciałem go zabrać, tylko... - zaoponował z wahaniem. - Nie byłem pewien, czy... ty...
- Spójrz na niego, nie widzisz, w jakim jest stanie? - niemal na niego krzyknął. - Wyjdź na zewnątrz, przyjrzyj się pogodzie! Nie będę go niósł do obozu na rękach, bez ciężaru szliśmy tu godzinę, zresztą... nawet nie jestem pewien, czy sam trafię. Nie znam tych terenów... Trzeba go wziąć na nosze, zabezpieczyć przed deszczem, chłodem... Człowieku, sam tego nie zrobię!
- Nie mogę tam wrócić... - powiedział tępo.
- Bo? - rzucił z irytacją. Rize przygryzł wargę, odwracając wzrok i nie odpowiadając mu. - Rize... - zaczął spokojniej. - Nieważne, co się dzieje, nie zmienimy naszych zasad. Nie zabijemy cię...
- O nie.... - uśmiechnął się drwiąco. - Wy tylko znów zrobicie ze mnie niewolnika. Nie zgadzam się. Nie.
- Wolisz, żeby umarł? - spytał cicho. Rize spojrzał na niego ostro, zaciskając wspartą na kolanie pięść.
- W porządku... - powiedział wolno, patrząc na niego zimno. - W porządku, pomogę ci... zanieść go do was, ale... potem odejdę. Nie zostanę tu, nie mogę dłużej... Nie będę znów niewolnikiem, rozumiesz?
- Zrobisz, jak zechcesz... - przystał spokojnie. - Po prostu pomóż mi go uratować.
- Mam derki i nosze, koń je ciągnął, ale wilki go spłoszyły... - odezwał się po krótkiej chwili ciszy. - Jest straszny deszcz... Masz coś, co...
- Przecież widać - mruknął, rozsupłując wiązanie płaszcza. - Przysuń tu te nosze.
Kase wciąż był nieprzytomny, choć kilka razy znów majaczył. Przebrał go i okrył ciepło, układając na swoim łóżku, z trudem wmusił w niego lekarstwa, teraz kończył już tylko opatrywać mu rany, i tak już dość w większości zagojone. Widać było, że bity był raczej boleśnie niż niebezpiecznie, nadęci swoją "misją" dranie widać nie chcieli ryzykować utraty jedynego kandydata do namaszczonej egzekucji, śpieszyli się zresztą dalej.
Chłopiec jęknął coś przez sen, poruszając się niespokojnie, więc ujął go za dłoń, nachylając się i delikatnie głaszcząc zapadnięty troszkę policzek. Lepiej, żeby się ocknął, dobrze by było wmusić w niego coś gorącego. Tak zdołał podać mu ledwie odrobinę zupy, którą głównie się krztusił.
Sam zajął się wszystkim, siedzący pod ścianą Rize przyglądał się tylko w milczeniu, drżąc lekko okryty kocem, jakby dopiero teraz pozwolił sobie na spadek sił.
Spojrzał na niego przelotnie, poprawiając starannie poduszki chłopca.
- Wytrzyj wreszcie te włosy, aż tyle lekarstw nie mam - rzucił szorstko.
- Co? - Przeniósł na niego znużony wzrok.
- Powiedziałem, żebyś wytarł włosy.
- A... - szepnął, podnosząc z ziemi upuszczony ręcznik i bez pośpiechu osuszając włosy. - Wyjdzie z tego, prawda?
- Tak... myślę, że tak... - bezwiednie odparł łagodniej, wpatrując się w twarz chłopca i pomału pogładził go po głowie. - Gorączka już lekko spadła, powinien się wkrótce ocknąć... Będzie dobrze. Po to w końcu podałem mu lekarstwa.
- Nie możesz po prostu sprowadzić Uzdrowiciela? - odezwał się zdziwiony, patrząc na niego spod uniesionych brwi.
- To znaczy kogo? - spytał chłodno. - Karin jest w waszej niewoli, może nawet nie żyje, Ithan zginął w Sitten, Lannu powiesiliście, a od pozostałych jesteśmy odcięci wojną. Więc kogo?
- Nie wiedziałem, że Lannu nie żyje - powiedział cicho.
- Nie powiesz mi, że to cię martwi, w końcu to zdrajca arystokracji.
- Mój brat też - odparował oschle, wstając i podchodząc do wyjścia z namiotu. - Zresztą i ja...
- Nie stój tam, ktoś cię zobaczy.
Rize obejrzał się i podszedł pomału, patrząc z góry na spokojną twarz Kase.
- Teraz... już jest bezpieczny. Mogę iść - szepnął.
- Dokąd?
- Nie wiem... skorzystam z tego zamieszania i spróbuję się przedostać do Wellandu. A potem... może i gdzieś dalej, jeśli będzie trzeba. Nic tu po mnie... - Przymknął oczy i spojrzał jeszcze na brata, ale pokręcił powoli głową, odwracając się i zmierzając do wyjścia. Saray musnął palcami policzek Kase, który uśmiechnął się lekko. Nie pamiętał już, kiedy widział jego uśmiech...
- Zdajesz sobie sprawę, że jeśli teraz wyjdziesz, to możesz go już nigdy nie zobaczyć? - spytał spokojnie, nie oglądając się za nim, ale wyczuł, że Rize zatrzymał się w drzwiach.
- Jeśli zostanę, też - powiedział po chwili.
- O to się nie martw. Ty decydujesz tylko, czy zostaniesz. Reszta to moja sprawa.
- Dlaczego niby akurat ty miałbyś się zajmować moimi sprawami? - uśmiechnął się drwiąco.
- Kase cię kocha. Uratowałeś mu życie. To już sto razy więcej niż byłoby mi potrzeba. - Przymknął oczy. Rize podszedł do niego i uklęknął przy chłopcu, ujmując w dłoń jego twarz.
- Saray, ja nie nadaję się... do życia w niewoli. Nie nadaję... - szepnął.
Nie odpowiedział mu, w gruncie rzeczy myśląc, że ma rację. Pamiętał świetnie jego wzgardliwy półuśmiech podczas całego procesu. Te wszystkie "Czy przyznajesz..." "Tak." "Czy przyznajesz..." "Tak." Krótko, prosto, obojętnie, cynicznie, bez drgnienia, nawet na chwilę nie odwracając wzroku.
Pamiętał jego stalowe spojrzenie i nadal niezachwianą wzgardę w wyrazie twarzy, gdy odczytywano mu, co go czeka.
Pamiętał, jak zachowywał się w stosunku do Wajira i innych, gdy był u nich w Amsted. Jak jego wargi wykrzywiał nieznacznie pogardliwy uśmiech w reakcji na krzyk czy obelgę, jak z ironią i wyższością patrzył na wszystkich wokół, jak arogancki ton brzmiał niezmiennie w jego głosie, jak harde słowa cedził z wolna i bez śladu lęku, odpowiadając rozwścieczonemu właścicielowi, jak urągliwie oddawał spojrzenia zirytowanym dozorcom.
O tak, on na pewno nie nadawał się do roli niewolnika. Tym bardziej, że Wajir był jednak kimś, kto wbrew temu był w stanie go w tę rolę jakoś wdławić. Głównie dlatego tak się sypały wściekłe iskry między nimi i dlatego już od dawna myślał, że Rize powinien znaleźć się raczej gdzie indziej. Może nie zmieniłoby to wiele, ale jednak... coś.
Właściwie to... zaskoczony był teraz, gdy myślał o tym, że on wytrwał tam aż tak długo, nie zbiegł, nie zabił w końcu Wajira. I to nawet w takim momencie...
Podniósł wzrok na niego; Rize wpatrywał się zrezygnowany w twarz chłopca, milcząc już teraz, ale bez poprzedniego napięcia. Coś trzeba było z tym zrobić. Naprawdę był to winien Kase...
- Ile wam zajmie... pokonanie ich? Tak mniej więcej... - spytał nagle Rize.
- A czemu zakładasz, że to my wygramy? - mruknął, ścierając wilgotną szmatką pot z czoła chłopca.
- Daj spokój... Słyszałem, że Tonnerre się poddało, lada chwila wesprze was armia granic... Południowa pewnie też, Welland coś za długo czeka jak na kogoś, kto chce wojny... Na zachodzie nikt ich nie wesprze, nie ma tam już niewolników. Poza tym stracili swoją główną siłę, a wasze...
Saray spojrzał na niego szybko, marszcząc lekko brwi.
- To ty kazałeś swoim żołnierzom odłączyć się od buntu i wesprzeć Wajira? - przerwał mu. Rize uśmiechnął się do siebie, podnosząc ku niemu kpiący wzrok.
- Możliwe...
- Ale dlaczego? - podjął uparcie. Rize wzruszył ramionami, gładząc policzek chłopca.
- Załóżmy, że musiałem mieć wolną drogę... - mruknął. - Zresztą... ostatecznie wygrana arystokracji nie leżała już przecież w moim interesie. Nie mógłbym przecież wiecznie Kase ukrywać...
- Ale dlaczego do Wajira?
- Najbliżej. - Wzruszył znów ramionami, trochę już poirytowany. - Poza tym bez wsparcia nie przedarłby się przez nasze tereny. Wpadłby w same kleszcze... Kto mógł przewidzieć, że strzeli mu do głowy coś tak szalonego... Zdawało się, że wystarczy odciąć Amsted od was...
- Właśnie...
- Co właśnie?
- Dlaczego właściwie tylko do nich uciekłeś? Dlaczego nie szliście przez Amsted? Zwłaszcza po tym jak wy dwaj...
- Skup się na małym, co? - Spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Jeśli naprawdę mam cię z tego wyciągnąć... to musisz nieco spuścić z tonu...
- Taki jesteś drażliwy? - uśmiechnął się pod nosem, odwracając wzrok.
- Nie, nie ja... - powiedział chłodno. - Bardzo bym nie chciał, żeby po tym wszystkim jeszcze stracił brata. Nie rób mu tego, Rize...
Zbliżał się świt, deszcz ustał, co jakiś czas jeszcze tylko trochę mżyło, ale już za każdym razem krócej i słabiej. Chwilami przysypiał na siedząco, znużony całonocnym czuwaniem. Przez te godziny zdążył przemyśleć to wszystko i już zupełnie wrócił mu spokój. Po co miał się szarpać? To byłaby najgłupsza, najpodlejsza niewdzięczność wobec losu... więc przyjął to, wpatrując się tak w jego twarz. Chłopiec wyglądał dużo lepiej, spał zupełnie spokojnie i nie majaczył wcale, uśmiechał się nawet czasami. Za kilka dni powinien zupełnie wrócić do zdrowia... a wtedy... wtedy wszystko ułoży się inaczej. Pewien, że on nie żyje, przestał się bronić przed swoją miłością, ogarnęła go zupełnie, jak miałby teraz ją w sobie znów zdławić? Nie miał już sił do tego... i nie chciał znów dręczyć siebie ani chłopca... Chyba teraz... miał już prawo, by...
Kase poruszył się lekko i nagle jego powieki dźwignęły się ociężale, a zmęczone, nieprzytomne trochę spojrzenie szarych oczu spoczęło na jego twarzy. Zastygł w bezruchu zapatrzony w nie bez słowa, a one wpatrywały się w niego, chyba zaczynając go poznawać.
- To ty jesteś? - odezwał się zupełnie cicho. - Tak... naprawdę... jesteś?
- Tak, tak naprawdę... - powiedział z wysiłkiem, odgarniając mu zlepione włosy z czoła. Chłopiec rozjaśnił się uszczęśliwiony, ale po krótkiej chwili zmarszczył lekko brwi, patrząc na niego w skupieniu z nieco dziecinną w swoim zdezorientowaniu troską.
- Co to się... - spytał z namysłem, wyciągając do niego rękę. - Aha... - uśmiechnął się, głaszcząc go delikatnie po twarzy. - To to... - szepnął słabiutko, znów zapadając w sen.
- Kase... - szepnął, nachylając się nad nim i pogładził go trochę mocniej po policzku, usiłując obudzić. - Kase... - powtórzył głośniej, ściskając go delikatnie za ramię, ale westchnął i dał za wygraną. Może i rzeczywiście bardziej potrzebował snu, zje coś potem. Rize zaopatrzył się na drogę całkiem nieźle i większość oddał chłopcu, więc nie był na pewno zagłodzony. Wyglądał tak mizernie raczej z powodu ogólnego wyczerpania, choroba też dołożyła swoje... Usłyszał szelest zasłony w wejściu, ale nie obejrzał się, nieznacznie tylko marszcząc brwi i nakrywając lepiej chłopca.
- Gdzie byłeś? - spytał chłodno.
- W lesie.
- Nie oddalaj się tak beztrosko. Jesteś na terenie wroga, pamiętasz?
- Jest ledwie świt.
- Są straże.
- Dość kiepskie - zauważył. - To zdaje się wasza najsłabsza strona: system prewencyjny. Dobrze wam idzie tylko otwarta ofensywa.
- Nie popisuj się i nie ryzykuj bez powodu. To głupota.
- Powiedzmy... - westchnął, siadając przy łóżku chłopca.
- Kase się zbudził, ledwie na chwilę, ale... Gorączka mija.
- To dobrze...
- Może cię wołać, kiedy znów się zbudzi, więc naprawdę... nie oddalaj się.
- Bardzo sprytne - uśmiechnął się, kładąc wolno na drugim łóżku. - Powiedz... jak to się stało... z Lannu?
- Powiesili go w więzieniu, tak jak miało być z Kase. Jeszcze pierwszego dnia. Skorzystali z wymarszu armii Yan w góry nad granicę z Rinjani. Armia Wellandu robiła tam jakieś niespokojne ruchy i... Myślałem, że byłeś przy tym.
- Nie, ja... dołączyłem do nich za Laurion. Nie powiedzieli mi... Nie wiem czemu, nie spodziewali się chyba, że się przejmę... W sprawie Kase w ogóle się nie krępowali moją obecnością... Może dlatego, że... najpierw nie sądzili, że te plotki to prawda i że Kase też zdradził... Nie wiem, czemu milczeli... Może myśleli, że... - uśmiechnął się lekko. - Aż tak bardzo mnie to nie obchodzi...
- Mnie dziwi, że cię obchodzi. Ostatecznie wiedziałeś chyba, jakie mają plany, kiedy do nich przystawałeś - żachnął się, wstając i podchodząc do drzwi. Zdawało mu się przez chwilę, że usłyszał czyjeś kroki.
- Wiedziałem... - przyznał wolno Rize, przymykając powieki. - Mnie zawiadomił Giarre Gebr Sinaia... plany i.... Dużo w tym było zapowiedzi ukarania winnych. Odpłaty... plugawym zdrajcom... Ale... Jakoś nie myślałem, że... to będzie... W ogóle nie myślałem o tym... kogo to będzie dotyczyć. Za zdradę obowiązuje kara śmierci, zawsze uważałem to za słuszne...
- Już nie obowiązuje - rzucił mimochodem przez ramię, opuszczając zasłonę i wracając do Kase, który zaszeptał coś niewyraźnie przez sen. Spojrzał na Rize, który roześmiał się cicho w reakcji na jego uwagę i uniósł nieco wsparty na łokciach, patrząc na niego odrobinę szyderczo.
- Nie myślisz chyba, że zamierzaliśmy zwracać uwagę na te wasze... ustalonka? Nago tak mawiał. Ustalonka.... - umilkł na chwilę. - Wiesz, zorientowałem się teraz, że prawie każdy z nas miał na wasz temat nieco odrębne zdanie. Nie zauważyłem tego dawniej, bo ten temat nie istniał... Nie rozmawialiśmy o was, jeszcze czego... Widzisz, Nago uważa was za ludzi. Za ludzi na dużo niższym etapie rozwoju, za dzikusów, których on łaskawie cywilizuje, surowo przy tym karcąc. Zabijanie was nie jest morderstwem, jest czynnością porządkową, ponieważ dokonuje się go, gdy nie okazujecie należnego szacunku swym przyrodzonym panom. Saad natomiast widzi to trochę inaczej. Dla niego wasza niższość tkwi w waszej słabości. Miękkości. Mogłoby się zdawać, że po klęsce z wami, system mu się rozpadnie... Ale okazuje się, że ma całkowitą rację. Jesteście miękcy. Dużo krzyczycie, ale w końcu wasze "prawo" okazuje się łagodniejsze niż jakiekolwiek. Jesteście hałaśliwymi, tchórzliwymi poddanymi. Poddani to najlepsze słowo, nie jesteście bowiem ani zwierzętami ani ludźmi, lecz po prostu stworzeniami urodzonymi do służby i pracowania na swych panów, odwiecznymi niewolnikami. Dla takiego zaś Liana na przykład jesteście ludźmi po prostu, a jedynie ludźmi podbitymi, zdominowanymi jak Rinjani czy Gunung przez Welland, tyle że nie tak... uprzejmie. Zadziwiające, jak oni na to wpadli. Mnie by to nigdy nie przyszło do głowy... Dla mnie... - urwał, śmiejąc się i opadając z powrotem na łóżko. - Dla mnie, dla Tevere... nie, to nawet nie jest... formułowalne... I teraz.... teraz.... Im było łatwiej. Ich świat nie miał o co się rozbijać. Mój... Nie wiem, o co ja walczyłem. Mojego świata nie ma i nigdy nie będzie... Chciałem... wynieść się, odejść, nie znosić dłużej niewoli... ani niczego... to była dobra okazja. A poza tym... Władza należy do nas, od pokoleń... nie do was. Nieważne... jacy jesteście, to nasz kraj... Nasza republika... - uśmiechnął się cierpko. - Była rządzona przez panów z nadania bogów, arystokratów, potężnych włodarzy z ojca na syna... Nie przez motłoch.
- Wasza republika, Rize, po większej części nie była rządzona wcale... - sprostował spokojnie. - Tylko Cascavel pilnowało, żeby nie rozszarpali nas sąsiedzi... Wewnętrznej polityki nie było tu żadnej, rozumiesz? Żadnej... Ostatnie wasze Zgromadzenie odbyło się przed stu dwudziestu laty. Niektórzy z was dbali o swój majątek. Większość jedynie... o zyski z niego. Poza tym nie posiedliście władzy z nadania bogów, a na skutek spisku i zamordowania cesarza. To lekka różnica.
- Historia to jedno, a zasady społeczne to drugie - uśmiechnął się pod nosem. - Miałem do tego osobne podręczniki. Nie było w zwyczaju porównywać treści, jak to sobie wyobrażasz? Wiesz... mój świat się rozpadł, ale... starałem się nie zwracać na to uwagi. Pominąć to, przejść nad wami, jak robiłem to dotąd... Przystałem do nich, chcąc przywrócić dawny porządek, uważałem plany kar na słuszne... Zdrada własnej warstwy to prawie tak jak zdrada kraju... Należało ukarać winnych, nie wzbudzało to we mnie żadnego sprzeciwu, złamali zasady naszego świata, powinni ponieść karę, w ogóle o tym nie myślałem... Ale widzisz, ja... bardzo lubiłem Lannu. Jego ojciec to koszmarny bufon, ale on był jedną z nielicznych osób, które naprawdę dawało się lubić. Wiesz, że za dwa dni miałby dziewiętnaście lat? Właściwie... nie rozumiem, czemu to zrobili. Przecież wam nie pomagał... Chyba nie za to, że wy nie mieliście go za co ukarać? - zaśmiał się urywanie. - To wszystko jest... zupełnie... Założę się, że dzieciak wybraniał ich ze sto razy. To był taki... taki... Trudno było nie lubić Lannu. Ciężko mi, kiedy myślę... Sam nie wiem, nie sądzę, żebym ja się jakoś bardzo zmienił. Nasi uznali go za zdrajcę, powinien ponieść śmierć. Ja tak zakładałem, nie myślałem o... Po prostu... pamiętam jego twarz, miłą, ładną, przyjazną twarz nieśmiało uśmiechniętego chłopaka... - urwał, przełykając ślinę. - Abstrakcyjnie systemy mają nieprzyjemny zwyczaj rozbijać się o konkretne przypadki.
- Ciebie powinno prześladować znacznie więcej twarzy - powiedział chłodno, rozdrażniony mimowolnie tą pewnie bezwiedną arogancją, która cały czas z niego biła. Rize spojrzał na niego dziwnie, przyglądając mu się przez chwilę.
- O co ci chodzi? Nie pamiętam twarzy ludzi, których zabito przeze mnie... Nie wiem, czy Kase pamięta... - Spojrzał łagodnie na śpiącego chłopca. - Ja nie. Nie zwracałem uwagi... Nie myślałem... że to ważne.
- Oczywiście... - uśmiechnął się ironicznie. - Dlaczego miałoby być ważne...
Rize spojrzał na niego ostro i nagle się roześmiał, nieprzyjemnym, nienormalnym śmiechem, który przewiercał nerwy. Zerwał się, siadając na łóżku i nachylił w jego stronę, wpatrując się w niego błyszczącymi oczyma.
- Wiesz co, coś ci powiem... Ty nigdy nie pojmiesz, jak to jest, ale powiem ci i tak... Widzisz, wychowywali mnie na bejlera, bardzo starannie, niczego nie zaniedbując. Miałem nauczyciela od historii, nie mówił o was. Miałem nauczyciela od zasad społecznych, nie mówił o was. Miałem nauczyciela etyki, nie mówił o was. Miałem nauczyciela filozofii, nie mówił o was. Miałem nauczyciela literatury, nie mówił o was. Miałem nauczyciela biologii, nie mówił o was. Miałem bardzo wielu różnych nauczycieli, ale nigdy nie słyszałem od nich nic na wasz temat i nawet nie spodziewałem się, że mógłbym usłyszeć. Aha, miałem jeszcze nauczyciela od zarządzania majątkiem, on uczył o masie sił roboczych, wydajności, umieralności, przyrostach, rachunkach opłacalności... to znaczy na przykład ile jednostek masy sił roboczych powinno ginąć rocznie, aby utrzymać wydajność i nie zachwiać niebezpiecznie liczebnością. Jak ja miałem zwracać uwagę na wasze twarze? Po co? To ludziom patrzy się na twarze, nie masie sił roboczych... Zresztą to nie tylko bezosobowość traktowania, to zwykły fizyczny wstręt. Jesteście obrzydliwi, wstrętni, cuchnący, ten obraz w mojej głowie, ta niesformułowana myśl o was, to coś jak kłąb obślizgłego, wijącego się robactwa. Nie macie myśli, serca, ciała, tylko tę obłość, lepkość, śliskość... Ryjecie tę swoją pracę, to swoje coś, co powinniście, spełniacie polecenia... W was nie ma żadnych uczuć ani żadnego... poczucia... Lata rycia, babraniny w błocie, nasiąkania potem i szlamem zamieniły was w cuchnące monstra... Dopiero w Amsted pojąłem, że wy się w ogóle myjecie. I to z początku byłem pewien, że to jakaś lokalna fanaberia... Potem, że to może z Tevere jest coś nie tak... i dopiero na koniec i to tylko z poręki, wziąłem pod uwagę, że i w Tevere tak było, tylko nikt o tym nie wiedział, bo wiedza o motłochu była przekazywana tylko z pokolenia na pokolenie, tylko z rzadka, od przypadku do przypadku i głównie na zasadzie ostrzegania jeszcze małego dziecka, żeby tego czegoś nie ruszać, bo śmierdzi i jest wstrętne. W Tevere przy służbie każdy automatycznie wstrzymywał oddech, żeby nie poczuć odoru... Moi znajomi brali sobie poddanych do łóżka, a dla mnie to było coś na kształt zoofilii. Zresztą o Ka Sive naprawdę krążyły pogłoski, że bardzo się lubi ze swoimi psami... - uśmiechnął się. - Więc ostatecznie... niektórzy mogli się zaspokajać i tak... Ale wiesz, jak wyglądało życie w Tevere? Was nie było. Była wasza praca, od was trzeba było trzymać się z daleka, nie... to wy się mieliście trzymać z daleka... Nikt nie mógł stać bliżej niż o dwa kroki, służba w pałacu musiała nosić rękawice, cokolwiek robiła. Służba jest lepka, cuchnąca i nieprzyjemna w dotyku, unika się jej jak tylko można... W Tevere nie do pomyślenia byłoby ubieranie przez służących, nawet szycie przez nich ubrań. Nigdy nie miałem na sobie niczego, co by nie było przywiezione z Wellandu. Kwestia higieny... Pamiętam, jak maleńki jeszcze Aro spadł z konia i skręcił nogę, jakiś poddany chciał go podnieść, a mały dostał histerii i choć on dotknął go tylko przez moment, dzieciak jeszcze przez tydzień płakał, że cuchnie i nie może się tego pozbyć.... Wy byliście obrzydliwi, niemożliwie obrzydliwi, nie do dotknięcia... Istnieliście tylko po to, żeby pracować. Nawet w pary łączyło się was urzędowo, żeby rozmnażanie było pod kontrolą. Nie wymagasz chyba, żebyśmy wpadli na to, że mogliście w ogóle słyszeć o czymś takim jak miłość? A teraz... a teraz Kase ciebie kocha. Nigdy bym w to nie uwierzył... Biedny mały, jak jemu się musiało wszystko mieszać... - szepnął. - To dziecko, jak on miał zrozumieć co się dzieje? Zastanawiam się, co czuł, żyjąc tak inaczej i odkrywając wszystko... Gdybym ja wiedział, że... to się tak potoczy... nigdy w życiu nie pozwoliłbym mu się wyręczać... Chciałem mu tylko pomóc, chciałem, żeby byli z niego dumni, żeby wszyscy mówili, że jest zdolny... To wyglądało tak, jakby Kase wszystko wiedział jeszcze dzieckiem, on nawet nie prosił, nie, ja po prostu... po prostu wiedziałem, że on chciałby tak umieć, widzieć, gdzie jest potrzebna kara, według tych wszystkich zasad, których mnie już wyuczono... więc ja to dla niego robiłem, mówiłem, co można kiedy zrobić, tak zupełnie, jakbym go uczył ujeżdżać konia... Kocham go, a skazałem na najgorsze cierpienie. Przeze mnie zdołał posłać na śmierć trzy razy więcej osób, niż by kiedykolwiek zdołał sam, bo on... on wcale nie miał głowy do takich rzeczy, nie rozumiał tych wszystkich wydajności, produktywności, regulacji, utrzymywania porządku, wszystkich tych majątkowych bzdurek... nie rozumiał. A Kase jest ostrożny, zresztą zrozumiał akurat to, że bezpieczniej mniej niż więcej, bo wyrównywanie liczebności jest trudne, kiedy się przesadzi. Nigdy by nie zdołał tyle zrobić... nigdy. A ja mu po prostu chciałem... pomóc. On sobie z tym nigdy nie poradzi, zawsze już będzie cierpieć. Choć on przecież... nie jest winny. Nie chciał nigdy niczego złego... Tobie się zdaje, że wasz los jest taki straszny? Wasz? A próbowałeś żyć po tym, jak świat ci się rozpada na kawałki i nie da się go poskładać i nawet nie wolno tego robić i nic już nie jest takie, jakim to zawsze znałeś, a ty... ty nagle jesteś kimś innym niż zawsze sądziłeś? Zresztą, niech dzieje się co chce, niech tak będzie, może i powinienem był coś wiedzieć, nie być ślepym, choć naprawdę nie wiem jak... miałem nie być... Niech będzie, niech świat się na mnie wali i przygniatają wszystkie kary niebios, ale... nie jego... Litości, nie jego, przecież to tylko dziecko, co ja... co ja mu zrobiłem, dlaczego... Zniszczyłem mu życie... - Wsparł czoło na kolanach, zaciskając pięści na narzucie posłania i nie odzywając się długo. - Ale... - wykrztusił w końcu drżącym dławioną wściekłością głosem. - Cokolwiek będzie... nie myślcie, że wy... Wszystko się mogło skończyć, ale mnie nie zmiażdżycie... Nikt tego nie zrobi, rozumiesz? - Podniósł na niego rozwścieczony wzrok. - A ty... ty... masz szczęście, że nie spróbowałeś się odezwać, bo inaczej...
- Co? - spytał spokojnie, machinalnie gładząc kciukiem dłoń Kase.
- Nic... - zaśmiał się nagle. - Nawet nie wiesz, jak ja się cieszę, że on cię nie przypomina...
- Kto?
- Wajir, Saray... Wajir... - roześmiał się znowu, odchylając w tył; ściana namiotu ugięła się lekko pod jego plecami. - Kto wie, gdyby nie on, to może nie wytrzymałbym tak długo... Jest tak porywczy i tak łatwo wpada w gniew, że wbrew wszystkiemu, wbrew temu, co... Jeszcze się można buntować. Rozsierdzić pyszałka wzgardą i lekceważeniem... jeszcze można zostać trochę... tym, kim byłem w pierwszych dniach tej waszej rewolucji. Przynajmniej... tak.
- Myślałem, że to właśnie z jego powodu uciekłeś.
- Nie... nie z jego powodu... - uśmiechnął się, przymykając oczy.
Zmienił okład chłopcu, który znów miał niewielką gorączkę i spojrzał na niego. Już od kilku godzin Rize milczał, zamyślony i wpatrzony w przeciwległą łóżku ścianę. Nie próbował mu przeszkadzać, czasami lepiej jednak zostawić kogoś jego myślom. Zdecydował się zostać, a więc i podjąć to wszystko na nowo, musiał mieć chwilę, by to uporządkować. Potem może już nie być na to czasu, od razu będzie musiał stawić czoło temu wszystkiemu.
Naprawdę trzeba będzie włożyć sporo wysiłku w to, żeby go z tego wyciągnąć. Szczęście choć, że nie był zaangażowany w egzekucje, to one wzbudzały największą furię. Rize od razu po dotarciu do rebeliantów odesłano do walki w pierwszej linii, on i Lian ruszyli z Lahore na Sive, Nago i Saad na Sitten. Razem natarli dopiero na Norden, bo było trudne do zdobycia z uwagi na przebywających tam dawnych żołnierzy Amsted, którzy do buntu przeciw nowej sytuacji wcale nie byli skorzy.
Przypuszczał nawet, że gdyby to tamci, szczególnie Tuz Traverse, zdobywali Sive, Minori i mały Alianthi mogliby już nie żyć, choć niczym arystokracji nie zawinili. Mina Calvi też był na tyle zwyrodniały, że mógłby mieć na to ochotę, ale raczej nie ośmieliłby się proponować Rize, młodemu, ale jednak bejlerowi, morderstwa na kobiecie i dziecku, arystokratach, którym niczego nie można było specjalnie zarzucić, w dodatku jego bardzo bliskich krewnych.
Gdyby Rize wykazywał choć odrobinę chęci do tego, by się wybronić, byłoby znacznie łatwiej... ale w jego przekonaniu cokolwiek choć lekko pachnącego próbą obrony przed nimi, było nie do zaakceptowania jako niedopuszczalne upokorzenie. Zakładało lęk. Zakładało potraktowanie przeciwnika jako równego sobie. Czemu ten chłopak był taki uparty?...
Łapał się na tym, że zaczynało mu zależeć na wykaraskaniu go z tego w sposób dziwnie ambicjonalny, nie jedynie z powodu Kase... Właśnie, Kase. Chłopcu na pewno zdążył opowiedzieć coś więcej, a mały niewątpliwie nie zawaha się przekazać mu wszystkiego, co by jego bratu mogło pomóc. O ile cokolwiek jeszcze mogło... Coraz bardziej obawiał się, że tym razem ludzie nie dadzą się już namówić na darowanie życia najgorszym zbrodniarzom. Zwłaszcza, że tym razem... może już nie być komu ich namawiać. Z każdą chwilą było to coraz bardziej prawdopodobne.
- Chodźmy - usłyszał nagle jego zdecydowany, nieco chłodny głos.
- Gdzie? - Spojrzał zdziwiony na Rize, który nie raczył przenieść wzroku na jego twarz.
- Do Wajira - wyjaśnił spokojnie.
- Oszalałeś?! On cię...
- Będziesz mnie tu ukrywał po wieki? - Wzruszył ramionami. - Kiedyś i tak będę musiał tam pójść. Chcę to już mieć za sobą.
Odetchnął głębiej, przez chwilę przyglądając mu się w milczeniu i machinalnie wodząc palcami po policzku Kase. W obozie nikt nie wiedział jeszcze o ich obecności, a nastroje były takie, że można się było obawiać nawet samosądów. Jak miał z nim iść teraz, wśród dnia... i Kase, nie mógł przecież zostawić go samego...
- Nie masz tu swoich ludzi? - cicho ponaglił go Rize, śledząc teraz uważnym wzrokiem wyraz jego twarzy.
- Nie... z Norden przedostało się tu tylko kilka osób. W obozie nikogo teraz nie ma.
- Zawołaj do niego którąś z kobiet. - Wskazał ruchem głowy w stronę wyjścia. - I chodźmy. Przy tobie mnie chyba nie ukamienują... - uśmiechnął się szyderczo.
- Przy mnie może nie... - mruknął. - Nie chcę wywoływać sensacji. Kase musi wypocząć, a...
- Boisz się stada gapiów? - dopowiedział domyślnie, wstając i zbliżając się do niego. - Weź moich ludzi i posadź ze dwu przed namiotem.
- Twoich?
- A czyich? - zaśmiał się. - Gdybym im kazał, odeszliby jeszcze dzisiaj...
- Lepiej nie wyrywaj się z tym przed innymi. - Uniósł brwi. - Zwłaszcza przed Wajirem.
- Dobrze, dobrze... - Machnął ręką, przysiadając obok chłopca. - Idź, załatw jakoś to wszystko, ja z nim jeszcze zostanę... - Spojrzał na niego spod kpiąco przymrużonych powiek, dostrzegając lekkie wahanie. - No nie bój się... Nie ukradnę ci go. Nie po to tak się wysilałem, żeby go tu dowieźć...
- Nie jestem pewien, czy mogę was zostawić samych, w każdej chwili ktoś może do mnie przyjść... - objaśnił niezmącenie. - Nie wiem, czy zdążysz się wytłumaczyć, niezależnie od tego, jak mocny jesteś w języku.
- To było nieładne... - mruknął.
- Poza tym, nie mam pewności, czy Wajir nie obostrzył przepisów w stosunku do żołnierzy Tevere, ostatecznie to zbiegowie - dorzucił, podchodząc do drzwi i uchylił przesłonę. - No dobrze... Nie mogę was ukrywać przez cały czas, wiem... Poza tym niedługo... - urwał.
- Zaatakujecie, tak. Saray, dogadaliśmy się, prawda? Nie ucieknę... A nawet jeśli, to przecież nie do nich... - uśmiechnął się drwiąco.
- Najlepiej po prostu zamelduję w sztabie, co zaszło - podjął, ignorując jego uwagę. - Poczekaj tu, najpierw przyślę wam Salvię. Potem... pójdziemy. Mam nadzieję, że wiesz co robisz...
- Saray... - Zmrużył oczy. - Wajir mnie nie zabije, za mądry jest... a musi być tak na mnie wściekły, że ze wszystkich sił będzie tego chcieć... - uśmiechnął się beztrosko. - No sam powiedz... Czy może być coś równie przyjemnego?
- Rize... - Obejrzał się na niego, marszcząc z dezaprobatą brwi. - Naprawdę nie chciałbym być zmuszonym do złamania słowa... Ale jeśli ty będziesz mi wszystko utrudniać, być może w końcu będę do tego zmuszony...
- Ech, nie martw się... - Rize przeciągnął się lekko, odchylając w tył i nachylając nad twarzą chłopca. Uśmiechnął się, zdmuchując mu włosy z czoła. - Jestem najwyżej w połowie tak bezczelny jak się wydaję. Obiecuję, że nie będę go prowokować.
Nawet przez moment nie żywił nadziei, że obejdzie się bez sensacji. Tego ranka najświeższą rewelacją była śmierć Kase, a raczej jej nieoczekiwana przyczyna; nikt na pewno nie widział chłopca po tej stronie konfliktu. Przed tą nocą wiedziało o wszystkim ledwie kilka osób i gdyby nie to, że go tak niespodziewanie odzyskał, pewnie żałowałby dziś, że nie wytrzymał wczoraj, tak żywą i nachalną ciekawość to wywołało. Ale teraz tak było lepiej, nastroje wobec Kase od razu były znacznie przychylniejsze, gdy rozeszła się wieść, że żyje i jest w obozie. Obecność Rize wywołała więcej niechętnych pomruków w tej całej aurze unoszącej się nad obozem, ale chyba nie zanosiło się na żadne rozruchy.
Naprawdę musieli szybko przejść do ataku... Ten marazm wywoływał tylko coraz straszliwszą eskalację nienawiści, to mogło stać się niebezpieczne... Coraz mniej podobał mu się też pomysł powrotu Rize do Wajira, wolałby przetrzymać go u siebie, ale on upierał się przy swoim zdaniu. To również mu się nie podobało, pachniało zupełną apatią i zobojętnieniem na własny los lub może raczej przeciwnie, desperacją i rezonerskim rzucaniem się na oślep w topiel. Nie mógł być wolny, więc wybierał najgorszą niewolę w jakimś obłędnym porywie do samozagłady.
Nie chciał mu się jednak za gwałtownie sprzeciwiać, by nie prowokować go do jakichś szaleńczych pomysłów, liczył, że kiedy Kase dojdzie do siebie, sprawi jakoś, że on się opamięta. Pytanie tylko, jak miałby, raz oddawszy, wydrzeć go Wajirowi. Nienawidził jadowicie Rize już dawniej, teraz, po tej ucieczce... Wolał nie zastanawiać się za bardzo, do jakiego stopnia będzie w stanie nad sobą zapanować. Czuł jedynie, że sam będzie musiał poświęcić sporo czasu, żeby to wszystko pokonać.
Rize z trudem tylko dał się namówić, by przejść do namiotów Amsted od strony lasów, irytowała go myśl o kryciu się przed wszystkimi - i to chyba głównie dlatego, że byli wrogo do niego nastawieni i na pewno skłonni do dosyć agresywnych zachowań. Dał się przekonać dopiero argumentom, że nazbyt rozjątrzeni taką prowokacją, jaką mogłoby się wydać przejście środkiem obozowiska, mogą przestać myśleć i zwrócić ślepy gniew przeciwko Kase.
Rize zupełnie nie przejmował się niechęcią, którą wywoływał, uśmiechał się tylko z lekką drwiną, kiedy sugerował mu zachowywanie ostrożności i nie wchodzenie ludziom w oczy, gdy już zostanie u nich. Jemu samemu, pewnie w reakcji na tę przewrotną równowagę młodzieńca, coraz trudniej było panować nad podenerwowaniem... Choć starał się przeprowadzić go ostrożnie i tak czuł zimne mrowie na plecach. Nie wierzył, by Rize nie zdawał sobie sprawy, co mu grozi i irytowało go, że jest na to obojętny. Naprawdę chciał go z tego wyciągnąć, nie miał ochoty mówić potem Kase, że rozszarpano mu brata na strzępy, a poziom nienawiści do rebeliantów był tak wielki, że można było spodziewać się i tego.
Odetchnął z ulgą, dostrzegając przy namiotach Amsted wielu żołnierzy Tevere, była to jednak już jakaś osłona, był niemal pewien ich wierności. Błyszczące w podnoszących się na ich widok głowach oczy, śledziły tylko bacznie ich gesty, jakby badały sytuację, ale pewien był, że na jedno skinięcie Rize sam znalazłby się teraz w nie najprzyjemniejszej sytuacji, choć jasne było, że ich bunt obecnie oznaczałby dla nich zagładę.
Minęli ich, bliżej namiotu Wajira porozstawiali się już jego ludzie. To była najlepiej zorganizowana część obozu, oni i Cimein nie byli zbiegami, sami wyruszyli ze wsparciem dla innych i mieli ze sobą całe wojenne wyposażenie - a przy tym było ono w Amsted jednym z lepszych i wygodniejszych w kraju, przewyższało je może tylko Cascavel z armią granic i Argento.
Jedno go niepokoiło - z powodu ulewy, w sporych i dzielonych na pomieszczenia namiotach wojsk Amsted umieszczono niemal wszystkich tych rannych, którzy wczoraj byli rozlokowani daleko od tego miejsca, ale pod gołym niebem. Nie aż tak wielu z nich w ogóle nie było w stanie się poruszać... a wolał, by w otoczeniu Rize było jak najmniej osób. Zwłaszcza poszkodowanych przez rebelię...
Przed dowódczym namiotem zastali zniecierpliwionego najwyraźniej wymuszonym unieruchomieniem Wajira wraz ze spokojnie tolerującą to córką. Naaya, cerując niezmącenie rozdarcie w nogawce ojca i ze śmiechem odpowiadając na jego zirytowane słowa, nachylała się lekko ku jego nodze, a ciemnoblond włosy osypywały się przesłaniając jej szczupłe ramiona. Wyprostowała się na chwilę, odgarniając je w tył i dostrzegając ich przy tym zapewne, bo wstała, wpatrując się w nich chyba nieco zaskoczona, choć na pewno dotarła już i tutaj wieść o wszystkim. Wajir podniósł na nią wzrok i podążył za jej spojrzeniem; jego twarz nabrała nieco nieprzyjemnego wyrazu, gdy wstał z wolna w ślad za córką, mierząc ich lodowatym wzrokiem w miarę, jak się zbliżali.
- A już się miałem do ciebie wybrać... - odezwał się powoli, gdy zatrzymali się o kilka kroków przed nimi.
- Rize zostanie teraz u ciebie - oznajmił rzeczowo, ignorując jego ton.
- O, niewątpliwie... Zastanawia mnie jedynie, czemu nie przytargałeś tej kanalii od razu, gdzie jego miejsce... - wycedził, podchodząc do nich i zimno wpatrując się w twarz Rize.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś uważniej dobierał słowa... - zasugerował spokojnie. - Rize pomógł mi z Kase. Jest bardzo chory.
- Słyszeliśmy, co się stało, ale chyba już lepiej jest, prawda? - ciepło spytała Naaya, podchodząc trochę bliżej.
- Tak, od... - zanim coś odpowiedział, zaskoczony nieco nieoczekiwaną w obecnej sytuacji, mimo że zwykłą u Naayi życzliwością, to Rize zwrócił się do niej dosyć spokojnie, najwyraźniej nie akceptując milczącej roli "przekazywanego" bezwolnego jeńca, jaką mu narzucono, ale raptem przerwał mu gwałtowny ruch Wajira, który z całej siły uderzył go w twarz wierzchem dłoni.
- Wajir!
- Tato!
Krzyknęli na niego niemal jednocześnie, ale Rize uśmiechnął się wzgardliwie i obrócił odchyloną mimowolnie głowę z powrotem ku niemu, przenosząc szydercze teraz spojrzenie na jego twarz, Wajir opuścił pomału dłoń, z zimną złością wpatrując się w przymrużone orzechowe oczy. Naaya zacisnęła gniewnie usta, robiąc krok w ich stronę.
- Wejdź, Rize... - odezwała się nieco drżącym od wzburzenia głosem, wskazując mu sztywnym gestem wejście. O dziwo, usłuchał, tracąc przez to widok idealnie karcącego, a dość długotrwałego spojrzenia, jakim został poczęstowany Wajir przez niezadowoloną dziewczynę.
- Nie przejmuj się, Saray - powiedziała wolno. - Tata już nic nie zrobi... - Spojrzała jeszcze z wyrzutem na ojca i odwróciła się na pięcie, wchodząc do namiotu.
- Dzieci... - mruknął niechętnie. - Kobiety... Z tych oto względów, nie opłaca się mieć córek. Same... kłopoty...
- Naaya ma rację, Wajir... - Zmarszczył brwi Saray. - Nie możesz tak go traktować. Nie pamiętasz? Ustaliliśmy karalność naruszania nietykalności cielesnej niewolnika... Formalnie rzecz biorąc, powinienem zgłosić to, co zrobiłeś. Na razie tego nie zrobię... Na razie...
- Dostał w twarz, Saray... - wycedził. - Powinien więcej... Mam go nie karać?
- O jego karze zadecyduje następne Zgromadzenie - odparł chłodno.
- O ile go w ogóle doczekamy... - syknął.
- Masz tendencję do przejaskrawienia, kiedy jesteś zły - powiedział ze spokojem. - Prędzej czy później ich pokonamy. Jedyny problem to to, żeby to było raczej prędzej... Odkąd się do nas przebiliście, sytuacja jest dla nas o wiele korzystniejsza... Nawiasem mówiąc, najwyraźniej udało się to wam dzięki Rize. Żołnierze przeszli do was na jego rozkaz.
- Teraz to chyba ty co nieco koloryzujesz, żeby mu polepszyć sytuację... - zaironizował.
- Dlaczego? Mnie się to wydaje jednak logiczne, osłoniło ich ucieczkę. Widać Kase jest dla niego ważniejszy od arystokratycznych ambicji... - umilkł na chwilę, podnosząc wzrok ku zachmurzonemu niebu. - Nie chciałbym żałować tej decyzji, Wajir...
Mężczyzna wzruszył ramionami, rozglądając się po placu, na którym odpoczywało kilkudziesięciu żołnierzy. Blisko rozpoczynających las drzew zgromadziło się klika dość żywo rozprawiających grupek.
- Vernera jeszcze nie widać... ale może zdążą dziś... - mruknął w tonie dość pojednawczym. - Zwiadowcy powinni na pewno, o ile... nie wpadli w ich ręce...
- Wszyscy?
- A bo ja wiem? - Wzruszył znów ramionami. - Trzeba wszystko brać pod uwagę... Sheat mówił, że rada będzie jutro, w południe. Miejmy nadzieję, że... zdążą do tego czasu. Trzeba w końcu coś zdecydować, nie możemy tak tu dłużej siedzieć... Nawet ludzie coraz bardziej się burzą...
- Moim zdaniem głównych sił nie ma już w Helmand... - Pokręcił głową, z wolna wsuwając dłonie w kieszenie. - Mogli je... obsadzić mocniej, bo to stolica, ale... ostatecznie oni tego nie uznają. Nago Ha Nikra, Saad Tuz Traverse... oni mieliby Helmand uznać stolicą? Nie, moim zdaniem ruszyli już na Robore albo Szaghir... Helmand jest pewnie obsadzone jak i inne prowincje... Tylko, że jeśli oni naprawdę ruszyli dalej... - urwał, przygryzając wargę.
- To w Helmand najpewniej już po egzekucjach... - syknął. - Paskudna sytuacja... Właśnie dlatego zabrałem Naayę ze sobą. Żeby nie mieć później takich... Nie powinni się cofać na Amsted teraz, ale... lepiej się zabezpieczyć... Cholera, naprawdę myślisz, że mogą tam kogoś... wszystkie ważniejsze osoby są z nami, chyba tylko... temu małemu mogłoby coś grozić. Ale ja na ich miejscu zatrzymałbym Karina, mogliby spróbować negocjacji z armią granic...
- Oni nie będą negocjować z Ardee, nie oni - zaprzeczył zdecydowanie. - Dla nich to zdrajca, i tyle. Nie... Jeśli mają Karina, nie zmarnują szansy, żeby go skazać. Avae... pewnie też. - Przymknął oczy.
- A jego niby z jakiej racji? - Spojrzał na niego zdumiony. - To niewolnik jak oni, nie mają powodu uznawać go za zdrajcę...
- Kase uznali - przypomniał cicho.
- To była inna sytuacja... - Pokręcił głową. - Zresztą... co tu rozważać, jak by nie było - musimy czekać. To dwie osoby...
- Pytanie czy tylko czy aż... - uśmiechnął się blado.
- Saray, nie denerwuj mnie... - zirytował się, nerwowo obciągając rękawy. - I tak już mamy za wielu poległych, co mamy zrobić, bić się na ślepo? I tak im nie pomożemy.
- Przecież nie mówię, że mamy ruszać. Martwię się tylko... - westchnął, spoglądając na niego z boku. - Wajir... Zostaw Rize w spokoju... Rozsądzimy te sprawy, kiedy będzie po wszystkim, ale teraz... Pamiętaj, że sam wrócił.
- Nie martw się, nawet przez moment nie zamierzałem go zabijać... - uśmiechnął się drwiąco. - Choć przyznam, że byłoby to dosyć przyjemne.
- To nie jest śmieszne - syknął. - Proszę cię, panuj nad sobą. Nie odpuszczę ci... To brat Kase, uratował mu życie... zresztą i wam obojgu, jeśli to naprawdę on kazał wesprzeć twoją armię swoim żołnierzom.
- Jakoś mi się w to nie chce wierzyć...
- A mnie w to, żeby skłamał i to w czymś, co może świadczyć na jego korzyść. Naprawdę myślę, że to on... Głównie dlatego, że sami by się nie ośmielili odejść.
- Gdyby to była prawda... - uśmiechnął się nagle. - To by tego na pewno nie potwierdził...
- Dosłownie rzecz ujmując, nie potwierdził. Raczej nieco kpiąco podjął moje dywagacje. Bliżej temu było do szyderstwa.
- Szyderstwa? No to wierzę... - mruknął. - Tylko kompletnie nie rozumiem.
- Mówiłem ci, to było dość... rozsądne... - dodał z mimowolnym powątpiewaniem. To było rozsądne, lecz wątpił, by Rize Lin Tevere w takiej sprawie kierował się wyłącznie tym, co rozsądne. W jego ustach nie brzmiało to wtedy bynajmniej szczególnie wiarygodnie. - A... jak oni? - spytał, woląc na wszelki wypadek odciągnąć jego myśli z tego toru. - Posłuszni?
- Owszem, bardzo - skwitował z dziwną niechęcią. - Większość z nich była własnością Derro. Fein i inni się o nich dopominali, ale nie będę marnować dobrych żołnierzy, oddając ich pod wodzę ludzi, którzy o walce nie mają pojęcia. Zwłaszcza, że nie ma formalnych podstaw, należeli do wodza, ale nie do prowincji. Są bezpańscy.
- Nieprzynależni.
- Za dużo zadajesz się z tymi cholernymi Argentończykami, wiesz? Bardzo ci się uszy zrobiły wrażliwe.
- Nie zaszkodziłoby to i twoim... - mruknął. - Muszę wracać... Jeszcze raz cię proszę, bądź rozsądny... Wiem, że on ci zapewne nie będzie ułatwiać sprawy... Ale postaraj się.
Szare oczy wodziły za nim.
Ścigały jego kroki, badały spojrzenia, śledziły gesty. Czujne, przejęte, troszkę wystraszone, nieufne nawet gdy zmuszane do spoczynku jak najlżejszym całowaniem powiek. Oczy, dobrze wychowane oczy, które uprzejmie i zgodnie przyjęły wszystko, ale i tak wiedziały swoje. Nie wierzyły sobie i temu co było. Jemu nie miały odwagi. Wierzyć. Nie wierzyć. Kto to wie.
Oczy baśniowe, staranne, zawsze przy nim... Czuł się szczęśliwy. Po raz pierwszy od ponad dziewięciu lat czuł się naprawdę szczęśliwy. Tylko widząc, jak wodzą za nim te oczy, tylko to czując, nawet tylko wiedząc, gdy pochylał się nad czym innym zwrócony do chłopca plecami. Miał pełno spraw na głowie, kłopotów, problemów, ale odkąd Kase się ocknął, odkąd te szare oczy spoczęły na nim tak niepewnie, ale z na pół dziecięcą tkliwością, nie opuszczało go urzekające, radosne uczucie bezwzględnego szczęścia. Chłopiec wciąż był troszkę spłoszony, nie miał chyba do końca odwagi ucieszyć się jego tak nagle odmiennym zachowaniem. Przespał w końcu całą jego burzę i ocknął się w sam środek miłości i pogody, nic dziwnego, że mogło mu się to wszystko wydawać jakimś złudzeniem czy dalszym ciągiem snu. Zwłaszcza, że tego, co zrobił, wcale nie odbierał jako jakiejkolwiek zasługi, czegoś, co mogłoby coś zmienić czy dać mu do czegoś większe prawa; dla niego to była naturalna rzecz, za którą dziwnie byłoby czegoś oczekiwać. Biedactwo nie mogło sobie tego wszystkiego poskładać, a sam nie bardzo wiedział, jak go uspokoić i przyzwyczaić delikatnie do zmiany. Nie umiał zbliżyć się do niego bez tej radości, która tłukła niespokojnie jego sercem, a Kase trochę płoszyła, bo nie był pewien jak powinien na to reagować. Jak dawniej bał się zachować za śmiało, nawet spojrzeć z otwartą miłością w jego oczy. Wciąż uciekał wzrokiem, gdy natrafiał na jego spojrzenie, nie zrobił tego tylko na samym początku, wpatrując się w niego zapatrzony jak zahipnotyzowany ptaszek i potem, gdy zaniepokoił się nieobecnością Rize i uważnie słuchał jego uspokojeń, wyczytując sobie ich więcej z jego oczu niż ze słów.
Obejrzał się znów na niego przez ramię, a wystraszone spojrzenie Kase znów uciekło do mocno splecionych dłoni chłopca. Westchnął i wstał, wracając ku niemu i przysiadając na skraju łóżka. Wzrok Kase podniósł się najpierw, ale zatrzymał na wysokości jego ust, zaraz na powrót opadając ku drobnym palcom, które szybko przeplotły się teraz w nerwowym geście. Uśmiechnął się i przesiadł za jego plecy, delikatnie, lecz stanowczo przyciągając go do swojej piersi i przytulając policzek do rozpalonej główki. Uniosła się nieśmiało ku jego twarzy, szczuplutka po chorobie, pałająca jednak rumieńcem niewiele mającym wspólnego z gorączką, oczy Kase iskrzyły się tak dziwnie...
- Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, siedział chłopiec na łóżku, z wielkimi oczami... - roześmiał się mimowolnie, przytulając go mocniej i lekko całując we włosy. - Czemu mi się tak wciąż przyglądasz, co?
- Ja... Nie... - wyszeptał płochliwie.
- A ja myślę, że ty i że tak... - Ujął go delikatnie za brodę, zwracając spłonioną twarz ku sobie; popatrzył na nią z lekkim uśmiechem, a rumieńce chłopca jeszcze się nasiliły.
- Ja tylko... - poprosił nie wiedzieć o co i przymknął powieki, zaciskając lekko usta. - Przepraszam... - wykrztusił niemal z rozpaczą, już zupełnie zagubiony.
- A to za co? - Uniósł brwi i pomału otarł się policzkiem o jego policzek. - Nie płosz mi się tak, kurczaczku... Kto to widział, żeby taki duży, dzielny, mądry chłopiec był takim płochliwym kurczątkiem? - zamruczał z rozbawieniem, łaskocząc go delikatnie pod uchem. Pocałował go w lewe ramię i westchnął, wspierając o nie czoło. - Co mam zrobić, żebyś przestał mi w końcu drżeć i zaczął się uśmiechać? Kase... Przykro mi, kiedy tak truchlejesz na każde moje słowo... Rozmawialiśmy przecież... Powiedziałem ci, że... - urwał, bo tak naprawdę niewiele mu powiedział. Chyba sam lękał się jeszcze ująć to wszystko w słowa, chyba nie bardzo jeszcze umiał, skoro tak długo to wszystko szumiało tylko w jego głowie nieprzekładane nawet na wyrazistsze myśli. - Kase... - szepnął tylko bezradnie, spoglądając z tkliwością w wymęczoną tak tym wszystkim buzię, ale coś jednak przemknęło w niej od tego, a dłonie chłopca po raz pierwszy poszukały jego dłoni, chwytając je trwożliwie.
- Ty nie... nienawidzisz mnie? Ale... czemu... jak to się stało? - spytał dziecinnie, wpatrując się w niego zdziwionymi, przejętymi oczami. Uśmiechnął się, rozbawiony mimowolnie i westchnął znów, spoglądając w górę.
- Nie wiem, jak to się stało, Kase. Nie wiem. Nie wiem dlaczego... Ale to nieważne, bo dobrze, że tak jest... Twoje życie nie będzie teraz łatwe i ty o tym wiesz. Ja tego nie jestem w stanie zmienić... Ale mogę być przy tobie. Potrzebujesz kogoś...
- Ciebie - szepnął szybko, czerwieniąc się zaraz.
- Mnie - przystał łagodnie, przytulając go trochę mocniej.
- Nie będziesz... o to zły? - spytał drżącym głosem.
- Nie, mój mały, kochany chłopczyku... - powiedział cicho, całując go w skroń. - Nie. Przestań... tak o tym myśleć. Wydaje ci się... Ja też za tobą tęskniłem. Naprawdę... Kiedy mi powiedzieli... Wiesz, najpierw pomyślałem... że to oni. - Przymknął oczy. - Przepraszam, malutki, ale... tak pomyślałem. Że ty i rebelianci... i że to oni za to... A bolało. Potwornie. Tak, że... że aż miałem go ochotę... mimo że... Kase... - odetchnął z trudem, kryjąc twarz w jego włosach. - Walczyłem ze sobą i nie chciałem... wierzyć ci, nie mogłem, ale... Kocham cię, kruche stworzonko. I to już od bardzo dawna.
- Za co... - wyszeptał blado.
- Nie wiem za co. Nie wiem, Kase. Kiedy... Miałem cię za potwora. A się stało... Ty nim nie jesteś, nie jesteś potworem, Kase. Nie. Już to rozumiem... nie byłem w stanie tego pojąć, uwierzyć w to, ale... to minęło. A kocham cię nadal. I to mocniej jeszcze niż przedtem.
- Możesz kochać kogoś, kto nazywa się Kase Lin Tevere? - uśmiechnął się gorzko chłopiec. Spojrzał na niego ciepło i ujął jego twarz w dłonie, unosząc ją trochę ku sobie i całując go w czoło.
- Kase Lin Tevere zginął wiele dni temu, mój mały i przyniesiono mi wieść o jego śmierci... - powiedział łagodnie, przymykając oczy i przytulając się do niego policzkiem. - Spłaciłem swój trybut światu i więcej nie zamierzam. Mogę kochać mojego Kase. Wolno mi. Za swoją szaloną miłość zapłaciłem aż zbyt wiele. Przyniosłem sobie z gór kruszynę i nie oddam jej nikomu... Jest moja. Moja, malutka i dobra...
Chłopiec zaszlochał nagle i odwrócił się szybko ku niemu, wtulając w jego pierś i płacząc zupełnie jak dziecko. Pozwolił mu na to, nie próbując go nawet uspokajać i głaszcząc jedynie pomału po głowie. Powinien się w końcu wypłakać... Po tym wszystkim co ostatnio... Ostatnio? Cały ten rok musiał być dla niego piekłem. Za dużo już wycierpiał... Nieważne... co było kiedyś, dawno... teraz to... nie mogło już być ważne...
Wywiedziawszy się wszystkiego o chłopcu, nie pytała o nic więcej, wracając do zarzuconej wieczorem jeszcze książki, a Rize milczał, siedząc obok wsparty o ścianę i nie próbując przeszkadzać. Ojciec zjawiał się kilkakrotnie w jej pomieszczeniu, mierząc Rize wrogim spojrzeniem i nieco zniecierpliwionym ją, ale nie zwracała na niego uwagi. Spokojnie przewracając strony, czytała siedząc w wyplatanym fotelu przyniesionym specjalnie od Vittora. Od. Nie przez.
Zmarszczyła mimowolnie brwi, tym razem przewracając kartkę nieco gniewniej i czując zaraz na sobie uważne spojrzenie; nie podniosła jednak wzroku znad książki.
Może... Cóż, nie chciała mieszkać w pałacu, powiedziała stanowczo, że zostanie przy ojcu. Ale ostatecznie było to chyba dość zrozumiałe, trudno by to raczej odbierać jako nieuprzejmość. O ile on w ogóle mógłby zechcieć zauważyć jakąś nieuprzejmość... Poza tym on i tak by się tu nie pofatygował z takim drobiazgiem. To nie było w jego stylu. Przysłać paru ludzi, to tak.
- Możesz mi podać wachlarz? - spytała nieco rozdrażnionym tonem.
Wstał cicho, podchodząc do stoliczka przy łóżku, biorąc wachlarz i podając jej go bez słowa, a potem usiadł przed nią na ziemi, podciągając pod siebie zgiętą nogę i wspierając przedramiona na drugim kolanie. Kilka razy machnęła nerwowo wachlarzem, irytowało ją trochę, kiedy siadał w ten sposób, bo zwykle wówczas patrzył na nią tak, że nie była pewna, czy z niej nie żartuje; miał coś takiego w rysunku brwi i ust, że najłatwiej było z nich wyczytać kpinę. Wiedziała, jak to złości ojca i sama nie chciała się złościć, skoro jemu to wypominała, ale czasem było o to trudno.
- Co? - odezwała się, przyglądając mu trochę nieufnie, ale on uśmiechnął się tylko.
- Nic.
- Parno jest... - westchnęła, wachlując się znowu.
- Yhm. Będzie burza - odparł z powagą.
- Nabijasz się ze mnie? - mruknęła.
- Nie. Ani trochę.
- Rize...
- Ale naprawdę będzie burza...
- Nie denerwuj mnie, bo i tak już jestem zdenerwowana - westchnęła, opierając się całymi plecami i odchyliła lekko głowę, przymykając oczy. Wszyscy mężczyźni wokół uparli się, żeby wyprowadzić ją z równowagi. Vittor obojętny i zadufany w sobie, traktujący ją jak ładny dodatek i zajęty, ojciec sprzyjający Vittorowi, pobłażliwie zbywający jej pretensje i wyprowadzony z równowagi obecnością Rize, Rize z lubością irytujący ojca i na dodatek robiący sobie z niej żarty. Jakby nie wiedział, że tylko ona ratuje mu skórę. - Wiesz... - urwała.
- Tak?
- Naaya naprawdę znaczy turkus po wellandzku - powiedziała ni z tego ni z owego, wieszając wachlarz na nadgarstku.
- Jesteś aż tak nieufna? - uśmiechnął się pod nosem.
- Nie, po prostu nie wierzę na słowo. Musiałam wiedzieć na pewno... Już nawet całkiem dobrze mówię.... Meatti sano delle one maannoie da... daro.
- Mi sette da erra leanosi dei?
- Co?
Zaśmiał się, opadając w tył i opierając się na łokciach.
- Czemu musiałaś wiedzieć na pewno?
- Bo... ostatecznie dobrze wiedzieć, co znaczy twoje imię.
- Moje? Walka. To jedno z imion koronacyjnych Surinum. Moja praprapraprababka stamtąd pochodziła, nazwała tak swego syna i tak się jakoś przyjęło.
- Nie pytałam o ciebie - zaoponowała. - Mówiłam ogólnie, a ty dobrze o tym wiesz...
- No to mogłaś mi przerwać...
Przyjrzała mu się bacznie i ściągnęła lekko usta, odkładając książkę i wstając z fotela. Zapadał już zmrok i trudno było czytać, poza tym to... Przespacerowała się po namiocie, zaglądając do pomieszczenia ojca; nie było go, widać zirytował się na tyle, że gdzieś poszedł. Byle nie do Vittora... Nie cierpiała, gdy razem ciskali gromy na arystokrację i bezczelnych niewolników. Ojciec wróci tak zły, że wcale nie będzie łatwo go uspokoić...
- Chodź tu... - rozkazała niecierpliwie. Posłuchał wciąż z tym uśmiechem, którego intencji nigdy nie była pewna i stanął w przejściu, przyglądając jej się z lekką ironią. O tak, drażniło, ale sama sobie była winna, dobrze znała tę niezmienną, może bezwiedną reakcję na kategoryczny ton. Rzadko mówiła do niego w przypominający rozkaz sposób, słuchał jej zawsze ze spokojem i od razu, jakby na złość ojcu, którego jeśli w ogóle słuchał, to wpierw zawsze patrzył nieruchomo i z jawną pogardą, najdrobniejsze polecenie spełniając w mocno urągliwy sposób i z tak szyderczym uśmiechem, że robiło jej się zimno. Wiedziała przecież, do czego to doprowadzało jej ojca, czuła jego nieustanną furię, Rize czuł ją również, a przecież wręcz z przyjemnością ją podsycał. Dlatego właśnie wolała sama się do niego zwracać, uprzedzała słowa ojca, a gdy je wypowiadał, zwykle pośpiesznie je powtarzała, choć tym samym irytacja ojca zwracała się ku niej. Ale jej to przecież niczym nie groziło, na nią nigdy nawet nie krzyczał, a gdy w dzieciństwie coś spsocili z bratem, ruganie dostawało się wyłącznie jemu, ponoć dlatego, że był "duży".
- A... wiesz, kto mnie tak nazwał? - podjęła niespodziewanie, kręcąc w ręku wachlarzem.
- Pewnie matka.
- Skąd wiesz? - Obejrzała się na niego.
- Chyba służyła przy Inie, a potem Yeowil, prawda? Mogła znać jakiś język. Bo raczej nie Wajir... - uśmiechnął się kpiąco.
- Postaraj się nie przesadzić, Rize, dobrze? - Zmarszczyła brwi, pochylając się i wyrównując narzutę na łóżku.
- Dobrze.
- I nie żartuj sobie ze mnie... - dodała.
- Myślałem, że mam ci być posłuszny...
Odwróciła się ku niemu, przyglądając się badawczo wyrazowi jego twarzy.
- Chciałabym mieć takie coś, żeby wiedzieć, kiedy ty jesteś ironiczny...
- Masz takie coś - uśmiechnął się. - I wiesz...
- To jest bardzo niedobrze, kiedy mężczyzna usiłuje udawać, że jest mądry - powiedziała zniecierpliwiona, siadając na łóżku. Westchnęła i zsunęła ze stóp buty, wciągając nogi na górę i kładąc się z rękami pod policzkiem. - Muszę pomyśleć, nie przeszkadzaj... - mruknęła, przymykając oczy, by nie widzieć podejrzewanej kpiny. Rize uśmiechnął się w istocie i podszedł do wyjścia, przyglądając się widokowi obozu. Ludzie kręcili się niespokojnie między namiotami, ale nie spoglądali w tę stronę. Czy to możliwe, żeby nie wiedzieli, że tu jest? Bo żeby ich to nie obchodziło, jakoś trudno mu było dać wiarę. A tu przez cały dzień nikt go nawet nie próbował zlinczować, zaskakujące zjawisko. Kilku Amstedczyków zdążyło go zauważyć rankiem, więc co, naprawdę się nie rozniosło? Chyba, żeby Wajir zabronił im to rozpowiadać, co znaczyłoby, że Saray ma naprawdę imponujący dar przekonywania. To był cud, zmusić Wajira do jakiejkolwiek formy ochrony jego osoby, zwłaszcza, że chyba by sobie nawet życzył ujrzeć go wreszcie zasypanego gradem kamieni... Uśmiechnął się i obejrzał; wachlarz wysunął się Naayi z dłoni, usnęła z rozchylonymi leciutko ustami jak zmęczone dziecko, jak mały Kase przekonany ostatecznie, że w pokoju nie ma już na pewno, ale to na pewno żadnego potwora. Uśmiechnął się znów, łagodniej tym razem, i wszedł z powrotem do środka. Skoro już tak się postarali, żeby go zasłonić przed samosądem, to mógł pójść na to ustępstwo, i nie prowokować go sam.
Podszedł do łóżka i usiadł obok na ziemi, przymykając oczy; trwał tak w bezruchu samemu nie wiedząc, jak długo. Podniósł powieki, dopiero słysząc na zewnątrz kroki. Było już całkiem ciemno, ale opodal rozpalali ognisko, od którego dobiegały przez wejście lekkie blaski migoczące na ścianach namiotu. Bez sensu, gdzieś w oddali wzbierała już burza, co jakiś czas rozświetlając łuną niebo... Wajir wszedł i obrzucił go gniewnym spojrzeniem.
- Zanieś panią do pokoju - polecił sucho. Wstał, biorąc ją posłusznie na ręce, a Naaya wsparła sennie głowę na jego ramieniu; Wajir nie patrzył na nich, ponuro nasłuchując w drzwiach grzmotów. Tym się różnili od tego, co dawniej, to na pewno. W jego świecie poddany, który choć dotknąłby przelotnie córki pana, nazajutrz by wisiał. I w Tevere, gdzie panienka zemdlałaby z odrazy, i gdzie indziej, gdzie widziano w poddanym mężczyznę. Jemu nakazywano podobne rzeczy bez namysłu, jakby to nic nie znaczyło, jakby nie był ani robactwem ani mężczyzną. Ale czy można było znieważyć dumną Naayę i czy ona mogłaby spojrzeć na zbrodniarza? Wszyscy troje wiedzieli, że nie...
- I wróć tu... - chłodnym tonem rzucił jeszcze za nim Wajir.
Uśmiechnął się kpiąco, słysząc te słowa i przyklękając obok łóżka, położył ją ostrożnie, delikatnie okrywając kocem. Burza zbliżała się coraz bardziej, a wiatr szumiał w konarach lasu tak mocno, że raczej nie zbudzi jej ten lekki hałas... tylko dźwięk, chyba wiedzieli to obaj dostatecznie dobrze. Nawet on już nie spodziewał się krzyku, inaczej nie ośmieliłby się przy niej. Nakrył na moment dłoń dziewczyny własną i odetchnął głębiej, nieruchomiejąc jeszcze na chwilę z przymkniętymi oczami.
Po prostu musiał mu odpłacić, musiał mu udowodnić, kto tu teraz rządzi... raz jeszcze. Zwłaszcza teraz. I na pewno miał gdzieś ryzyko wiążące się z tym przy obecnych zakazach i karach za złe traktowanie niewolników.
Zresztą... i on znał go na tyle, by mieć pewność, że jego ambicja nie zniesie przyznania, że mu na to pozwolił. O nie. Nigdy by się nie przyznał, że mu na to pozwala. Zwłaszcza, że tak naprawdę nie obchodziło go to wcale, dużo bardziej poniżające byłoby próbować z tym walczyć, jakby mogło go to w ogóle obejść, jakby mógł się tego bać - i jego. Ale nie dać mu się złamać, przetrzymać to i dalej prowokować pogardą - to nawet bywało czasami przyjemne, a przynajmniej pozwalało sobie z tego drwić. To byłoby krócej, mniej i rzadziej, gdyby pozwolił sobie raz okazać słabość, bo to jego upór i siła tak go rozjuszały, to szyderstwo, które napotykał w jego oczach zamiast strachu czy bólu, przedłużało jego furię, która inaczej minęłaby szybko, bo to, czego on naprawdę nie mógł znieść, to była cudza wyniosłość, duma, urągające poczucie wyższości - uderzały w jego pychę, a nad tą wadą nie panował wcale. Zdążyli się dobrze poznać. Bardzo dobrze.
Wrócił i spojrzeli sobie w oczy, jego były jeszcze tylko chłodne i srogie, nie wściekłe, sam patrzył na niego raczej obojętnie i tylko na ustach zamajaczył mu pogardliwy uśmieszek, bo tak mógł wbrew wszystkiemu mieć przewagę, którą tak bardzo chciał mieć on.
Pierwszy gniew rozświetlił zimne, stalowoszare oczy wpatrzone z nienawiścią w jego twarz, to jednak dziwne jak wiele może być rodzajów szarości, bo szare oczy Kase, które zamajaczyły mu nagle w pamięci, były miękkie, migoczące iskrzącą się jasnością wzbierającą czasami w zupełnie ciepły blask i przypomniane teraz niemal przywołały na jego twarz łagodność.
- Ściągaj koszulę i odwróć się tyłem - dobiegł go oschły głos mężczyzny, przywracając go tej niemal odrealnionej scenie. Znów był tu i znowu patrzył w zimną stal, urągając jej swoim nieprzelękłym wzrokiem.
Usłuchał bez słowa, całkiem spokojnie rozpinając jedną dłonią guziki skupiony na ich chropowatej powierzchni wyczuwalnej pod opuszkami palców i może tylko nieco bardziej szyderczo patrząc w jego zwężone już wściekle źrenice; prowokował go, ale nie chciał pozwolić mu być górą, myśl, że on mógłby choć przypuścić, że go przemógł, była nie do zniesienia. To jedno było nie do zniesienia, tylko to jedno i nic więcej... Zsunął koszulę z ramion i opuścił ją na ziemię, posyłając mu już otwarcie drwiący, wzgardliwy uśmiech i odwrócił się; nie lubił tego, bo kiedy nie mógł już mu patrzeć w oczy, jedyne co mu zostawało to nie zachwiać się i nie jęknąć, to było trudniejsze od szyderstwa, to było trudniejsze właśnie dlatego, że już nie mógł mu kpiącym wzrokiem okazać swojej pogardy i musiał to znieść sam z sobą i z widokiem ściany, tylko po sile ciosu zgadując jak udało mu się go rozwścieczyć, jak bardzo znowu pokonać.
Bezwiednie uniósł ręce, zakładając je na karku, jeszcze zanim on opanował złość na tyle, by znów w miarę spokojnie się odezwać, już beznamiętnie gotów osunąć się pomału do tej samej pozycji, w którą opadały z rozkazu pokolenia poddanych, ale czekając jednak na zimne zabrzmienie jego głosu, bo lubił to, jak czasem zdawała się w nim drgać już upokorzona wściekłość porażki, choć przez najbliższe chwile jeszcze będą walczyć.
- A teraz klękaj.
Znów, tak jak zawsze przed jego zniknięciem, dostrzegła jego twarz wspartą o ramiona oparte na brzegu łóżka. To było nawet przyjemne, widzieć co rano jak ktoś tak czuwa nad jej snem, ale wolałaby, żeby to nie działo się w taki sposób, nie mogła znieść drwiącego tonu swojego ojca, gdy cedził to swoje "Waruj..." Kiedyś taki nie był, kiedyś tak go gniewało takie zachowanie pana w stosunku do ludzi, a teraz... teraz okazywał się taki sam. Jej bratu to Geyve Corte Lavello cedził takie "Waruj..." przy łóżku Yeowil, zanim jej w końcu nie zirytowało to tak, że pewnej nocy pozwoliła swemu "psu" wyrównać rachunki z jej własnym bratem przy okazji wyrównując własne i od tej pory wyrównywali je tak co noc, aż kiedyś obudzili się zbyt późno i ona znalazła się w Wellandzie, a Anaje na palu.
Ale ona sama nie posunęłaby się do czegoś takiego, nie była ani tak odważna ani szalona i obojętna wobec obyczajów jak ekscentryczna panienka i jej ojciec dobrze o tym wiedział, tak samo jak i o tym, że mimo swojej łagodności dla niego, wciąż pamięta, że tak naprawdę więcej w nim potwora niż człowieka, o wiele więcej niż w ich Geyve. Nie zapomniała, że to Rize Lin Tevere, choć nie lubiła, gdy jej ojciec postępował z nim w taki sposób. Chyba po prostu... chciała, by on pozostał jej tatą, takim jak pamiętała, nie tym mściwym, przedwcześnie postarzałym surowym przywódcą.
Bezszelestnie zsunęła stopy na ziemię i wstała, podchodząc do przejścia i zaglądając do drugiego pomieszczenia; ojca już nie było. Westchnęła, oglądając się przez ramię na niego i wyszła, ściągając jeszcze z fotela poskładane na nim ubranie. Uśmiechnęła się przebierając, ale potrząsnęła głową, przeczesując palcami włosy i strzepawszy je lekko, ułożywszy porządniej, wróciła odnaleźć szczotkę. O, miałby teraz prawo z niej kpić, miałby, z tej pustej kobiecej próżności wobec mężczyzny jej... obojętnego.
Ale jasne, orzechowe spojrzenie nie zakpiło z niej tym razem, choć spoczęło na niej zaraz potem, rozjaśnione jeszcze bardziej uśmiechem; chyba na wpół śnił jeszcze, bo po raz pierwszy odkąd wrócił, ujrzała jego uśmiech tak czysto uśmiechem, jakim miał go w Amsted dla wspomnień o bracie. Uśmiechnęła się też mimowolnie, odwracając jednak i rozczesując już jak najstaranniej długie włosy.
Długie włosy, proste, ale tak ładnie sprężyste, że falujące czasem, ciemnoblond, lśniące, miękkie, skąd wiedział, że miękkie? zdarzało mu się dotknąć ich przypadkiem, przelotnie, tak dalece był nikim, że owszem, że mu się zdarzało, tak samo, jak zdarzało mu się, częściej jeszcze, mieć to wysmukłe ciało w ramionach, usłużnie przenosząc je w śnie czy też czasem w niebezpiecznym bądź wilgotnym miejscu, jak pozbawiony własnej cielesności niewolnik niezauważającą tego nawet panią; jak zdarzało mu się ujmować jej dłoń i talię, w tych nielegalnych, niedookreślonych chwilach, gdy - posłusznie przecież - stawał się nauczycielem, ona uczennicą; jak zdarzało mu się słyszeć jej śmiech, a nawet czuwać przy niej kiedy spała. Jeszcze w Amsted, dniami, sama Naaya, nieprzywykła do narzuconej przez ojca bezczynności, dotrzymywała mu towarzystwa przy pracy, zawsze blisko, zawsze obok.
Czasami przechodziła mu przez głowę myśl, że Wajir mógł zezwalać na to specjalnie, wiedząc, czym może być nieustanna bliskość ładnej a wzbronionej dziewczyny. Świadom dumy Naayi, jej niechęci do dawnych, pysznych panów i odrazy do jego własnej przeszłości, a zupełnie niezdający sobie sprawy z tego, że w Tevere było nie do pomyślenia, żeby dostrzec w poddance dziewczynę, a tym bardziej, żeby jej zapragnąć - mógł przeczuwać, że to jedyny sposób, w jaki byłby jednak w stanie mu dopiec. Nie byli... w Tevere.
W Tevere tkwiła przy nim inna kobieta, arystokratka, żona, należąca do niego i zupełnie mu obca. Wyniosła, obojętna mu, gardząca nim Jerein. Wiotka, blada, zawsze poważna, zasadnicza, sumienna, cnotliwa, pryncypialna, oziębła, rzeczowa... dobra. Bez wątpienia była dobrą, szlachetną kobietą, nudną, bezbarwną, ale dobrą. Rozumiał dziś, czemu patrzyła na niego z odrazą, ale jej zimno, dystans, obojętność... to wydawało mu się, może bardziej teraz jeszcze, surowe i bezduszne. Jej dobroć była chłodna, gardziła podłymi i nie próbowała ich zmienić, odgrodziła się od nich, jakby nie chciała zbrukać swojej bieli o ich splamione krwią ręce i była taka nie tylko wobec teściów, wobec niego, ale i wobec chłopców. Pogardy, z jaką patrzyła na Kase, przebaczyć nie zdołałby jej chyba nigdy.
Uległa woli matki i zamieszkała wśród nieznośnych jej ludzi, zobowiązana dać Tevere dziedzica, z odwróconą, zaciętą twarzą oddała mu się pierwszej nocy i podczas rzadkich następnych, gdy sam przemagał z obowiązku swą niechęć do przekroczenia progu jej sypialni. Nie lubił jej nigdy, jako obojętnej dziewczynki, jako niechcianej narzeczonej, jako znienawidzonej żony. Wstawała wyniośle wzburzona, gdy wydawał któreś z krwawych poleceń, odwracała się ze wzgardą, gdy powtarzał którąś z odwiecznych prawd Tevere i nigdy nie powiedziała, dlaczego tak się zachowuje, dlaczego to ją oburza, co nie podoba jej się w tym ich świecie. I nigdy nie spróbowała go powstrzymać, i nigdy nie spytała nawet czemu.... A to właśnie usłyszał pierwszego dnia, to jedno, on, nagle niewolnik, nagle na kolanach, na podłodze, nagle zmuszony nie wiedzieć czym do szorowania wytartych desek szmatą, on był gniewny, wściekły, nie radził sobie tak naprawdę z nowym światem i może dlatego mówił wtedy te wszystkie słowa, wszystko to, co od zawsze myślał - przy obmierzłej poddance, która siedziała na poręczy klatki schodowej, swobodna - jak nie wiedział kto i z nogami odruchowo ukośnie - jak arystokratka, a ona nachylała się lekko w jego stronę, włosy wymknęły jej się spod przepaski i nagle cicho, miękko a smutno spytała - "Czemu?". Nie wiedział, dlaczego drgnął wtedy i podniósł wzrok, trafiając spojrzeniem w roziskrzone, turkusowe oczy, pytające, zasmucone, łagodne; pierwszy raz w życiu spojrzał poddanemu w oczy i pierwszy raz coś w nim bezwiednie odróżniło poddanego od poddanej tak naturalnie, jak wówczas, gdy patrzył na ludzi - świadom przecież ich płci. Tak naprawdę to wtedy raz na zawsze rozstał się ze swoim dawnym światem, choć bardzo długo jeszcze docierała do niego prawda za prawdą, na zawsze już zaprawiając życie goryczą.
Odtąd słuchał bezwiednie dziewczyny i odtąd wdał się w tę dziwną grę z jej ojcem. Bo prawda była taka, że nie czułby potrzeby szyderstwa i zmagań, gdyby nie dostrzegł, że to człowiek i nie przyznał przed sobą, że to on ma teraz realną władzę, a nie on.
Wstał, przeciągając zastane kości i obolałe nieco mięśnie, a... W nocy zmieniał koszulę, tamtą pokryło kilka plam, nim krew zdążyła zakrzepnąć. Nie spodziewał się jej aż tyle i wczoraj niemal nie przegrał zaskoczony pierwszym ciosem; to był błąd, że nie spodziewał się tego, ale nigdy jakoś nie patrzył na bat, zanim się odwrócił, patrzył mu wyłącznie w oczy. Nigdy wcześniej nie uderzył go czymś... takim, to było...
- Rize... - usłyszał nagle lekko drżący głos. Przełknął ślinę, obracając się ku niej, ku tym wielkim, turkusowym, rozżalonym oczom i zaciśniętym w walce z trwogą ustom. Nie zdążył się odezwać, kiedy znów rozbrzmiał jej głos, chłodniejszy teraz, niemal gniewny. - Zdejmij to.
Skąd wiedziała? Zwykle wiedziała... Czy był... jakiś inny, rankiem, gdy... Może to w jego ruchach tkwiła bezwiedna ostrożność, a może stawał wtedy jakoś inaczej. Zwykle jej oczy umiały to odgadnąć, już nawet to zapomniał... Uśmiechnął się i wzruszył ramionami, spoglądając w bok.
- Powiedziałam, żebyś to zdjął - powtórzyła zimno.
- Nie.
- Rize! - krzyknęła, zrywając się i podchodząc do niego z zaciśniętymi ze złości dłońmi. Popatrzył na nią, milcząc przez chwilę i wzruszył znów ramionami.
- I tak wiesz... - powiedział cicho. - Po co mam to robić.
Gwałtownym ruchem odwróciła się do niego plecami, robiąc krok, jakby chciała odejść, ale zatrzymała się, pochylając głowę i obejmując się z wolna ramionami.
- Dlaczego wróciłeś? - spytała po chwili milczenia.
- Musiałem pomóc bratu.
- Ale dlaczego... do mego ojca... - wycedziła powoli, mocno zaciskając dłonie.
- Jestem jego własnością - przypomniał spokojnie.
- Po tym co się stało na pewno... - zaczęła gorączkowo, obracając się znów ku niemu.
- I tak jestem niewolnikiem - przerwał jej łagodnie, machinalnie unosząc dłoń ku jej przejętej twarzy, ale opuścił ją niemal od razu, odwracając się niespokojnie. - Więc... niech już będzie jak jest...
- Czyli tak?! - Zszarpnęła mu koszulę z ramienia, oddychając nierówno z wściekłości i wzbierających łez. Nie odpowiedział nic, bo właściwie nie było nic do powiedzenia, a jedyne co... - Przecież nie musisz mu ustępować! - krzyknęła znów, chwytając go za łokieć i odwracając ku sobie. - Nie musisz mu na to pozwalać! I na pewno nie musisz znosić tego w milczeniu! Więc czemu to robisz? No czemu?!...
Uśmiechnął się, zapatrzony mimowolnie w jej pałającą teraz twarz, lśniące rozpaczliwie oczy i milczał, stojąc nieruchomo, aż jej dłoń opadła w końcu bezsilnie.
- Przecież wiesz... - odparł wtedy łagodnie, może wbrew sobie, choć teraz sam już nie wiedział.
- Ty głupcze... - wykrztusiła po chwili ciszy, odwracając się i wybiegając z namiotu.
Odłożył pióro, podsumowawszy wreszcie pozostałe jeszcze w magazynach zapasy i dość ponuro przyjrzał się niezbyt wysokim liczbom, porównując je w myślach z tymi tysiącami mężczyzn w obozie. Wziął na siebie z tej gorączki chyba trochę za dużo. Pozbawiony własnych ludzi czuł się jeszcze bardziej bezsilny od innych dowódców, choć oni przecież także nie mogli nic zrobić, więc żeby uniknąć wyniszczającej bezsilności, obiecał Vittorowi wziąć na siebie kwestię rozlokowywania nadciągających posiłków, aprowizacji i zorganizowania opieki nad rannymi... ale w miarę jak sytuacja robiła się coraz poważniejsza, gromadzące się trudności zaczynały być coraz bardziej przytłaczające. Miał tylko nadzieję, że na dzisiejszej radzie będzie już możliwe podjęcie decyzji o przystąpieniu do ataku, bo inaczej mogło zacząć być groźnie. Fiandre nie było dostatecznie zamożne, by utrzymywać tak ogromną liczbę wojsk, zapasy były na wyczerpaniu, jedyne prowincje, z jakimi miano już kontakt, same były całkowicie splądrowane, kurierzy z zachodnich jakoś nie wracali, Vigan nie mogło pomóc, bo przecież i tak kierowało wszystko dla wycofanych w góry kobiet i dzieci, z południa nie wracali zwiadowcy, więc nawet nie wiedzieli, jaka panuje tam sytuacja i które prowincje są zajęte... Ciężko było to wszystko zorganizować, naprawdę ciężko... Jeśli dziś znów nie zapadną żadne decyzje, sytuacja zacznie stawać się krytyczna.
Bał się też, że za mało uwagi poświęca w tym wszystkim Kase; chłopiec rozumiał wprawdzie jego położenie i siedział cicho i cierpliwie w kąciku, tak bardzo starając się nie przeszkadzać, że momentami zdawał się aż całkiem znikać, ale to przecież w niczym nie zmieniało faktu, że na pewno wciąż czuł się trochę nieswojo i niezupełnie jeszcze doszedł do siebie po wszystkich przejściach. Powinien mieć teraz dla niego więcej czasu... Oby to piekło wreszcie się skończyło...
Łóżko skrzypnęło cichuteńko i bose stopy podbiegły szybko do wejścia; musieli przynieść ich część prowiantu. Wpatrując się w liczby i machinalnie ogryzając koniec ołówka, rozważał właśnie poważnie zmniejszenie od jutra porcji przynajmniej o jedną trzecią. Nie podobało mu się to, bo i tak nie były zbyt duże, ale obawiał się, że nie będzie innego wyjścia. Chyba, że zapadłaby decyzja, że ruszają już jutro. Tylko jak, skoro nie mieli wsparcia? Nawet jeśli armia granic zakończyła działania, to nie rozpocznie powrotu tak od razu. A kurierzy jeszcze najpewniej do nich nie dotarli... Nowi byli o wiele wolniejsi od dawnych, nie mieli doświadczenia, umiejętności, nie znali tak dobrze dróg... Dawni - byli po stronie rebelii.
Przy wejściu zaszemrały bezgłośne niemal szepty i potem Kase podszedł pomału do niego, prawie niezauważenie wsuwając na spodni blat tace.
- Nie chcesz jeść teraz? - wymamrotał pytająco, samemu w zamyśleniu kontynuując spożywanie ołówka.
- Nie, nie... - zaprzeczył szybko chłopak. - Ja jeszcze kończyłem rano to z wczoraj, po południu zjem, jak ty... Nie jestem głodny - zapewnił, odruchowo wyjmując mu ołówek z ust i odkładając go na blat. - Nie rób tak... - szepnął.
- Yhm... - mruknął nieuważnie, ze zmarszczonymi brwiami porównując liczby z kartek, bo miał jeszcze nadzieję, że się gdzieś pomylił. Kase stał przy nim w milczeniu, kołysząc się lekko na palcach.
- Saray... - odezwał się znów cichutko w bardzo proszącym tonie. Obejrzał na niego i uśmiechnął mimowolnie, dostrzegając lekko niepewną minę na jego zarumienionej twarzyczce; wyglądał strasznie dziecinnie.
- Co, Kase? - spytał łagodnie.
- Czy ja... mógłbym na troszkę... pójść do Rize? Już dobrze się czuję! - zastrzegł pośpiesznie, czerwieniąc się jeszcze bardziej.
- Kase, ledwie wczoraj oprzytomniałeś, miałeś taką gorączkę, że... - Obrócił się zupełnie, chwytając go w pasie ramieniem i przyciągając bliżej.
- Ale ja proszę! - przerwał mu żywo, ujmując błagalnie dłoń, którą wyciągnął ku jego twarzy. - Tylko na chwilkę, na chwileczkę... Ja muszę zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, proszę!
Westchnął, przymykając powieki, bo roziskrzone oczy chłopca były jedną wielką prośbą i pozbawiały sił do jakiegokolwiek oporu. - Saray... - dobiegło już całkiem smutno, więc westchnął znów i otworzył oczy, patrząc na niego zupełnie rozbrojony.
- Więc ja pójdę, wrócę i wszystko ci powiem, dobrze? - spytał z rezygnacją.
- Ty przecież nie poznasz, czy wszystko jest w porządku... - uśmiechnął się trochę niewyraźnie. - Poza tym, jesteś przecież zajęty...
- Nie za sprytny jesteś? - z trudem powstrzymał rozbawienie.
- Ja zaraz wrócę, obiecuję! - poprosił żarliwie, wpatrując się w niego wilgotniejącymi już oczyma. Saray westchnął, łagodnie przyciągając go do siebie trochę bardziej i głaszcząc po zmieszanej nieco buzi.
- Uparty dzieciaku... - uśmiechnął się bezradnie. - Ja nie chcę ci zabraniać, ale nie chcę, żebyś znów się rozchorował... Poza tym... - urwał. Jakoś nie podobała mu się myśl o samotnej wędrówce Kase przez pół obozu przy obecnej atmosferze. A sam naprawdę był teraz dość zajęty. - No dobrze, poczekaj chwileczkę... - Pogładził go jeszcze kciukiem po policzku i wstał, wychodząc z namiotu. Rozejrzał się po placu i w końcu wybrał Fietto, przywołując go do siebie gestem. Był z Vigan, które nie ucierpiało, a jako syn wodza mógł mieć dość autorytetu, by przeprowadzić Kase bezpiecznie.
Chłopak pokiwał w odpowiedzi głową, skończył pośpiesznie swoją porcję i oddał kobietom miskę, podbiegając ku niemu.
- Co jest, trzeba coś? - wysapał z uśmiechem w typowej dla Vigan pośpiesznej składni.
- Jestem zajęty, a Kase chciałby zobaczyć brata... - zaczął z lekkim wahaniem. - Dasz radę odprowadzić go bezpiecznie do Wajira? Odbiorę go sam, później...
- Da się. - Wzruszył ramionami.
- Dobrze. Kase! - zawołał do środka. Chłopiec wyszedł, nieco niepewnie przyglądając się Fietto, więc pogłaskał go uspokajająco po głowie, wywołujący nikły uśmiech. - To jest Fietto, zaprowadzi cię. Idźcie od strony lasu, dobrze? - zwrócił się znów do młodzieńca.
- Pewno. - Machnął ręką, przy okazji zagarniając nią Kase. - Dawaj! - polecił dość przyjaźnie, popychając leciutko chłopca ku przejściu za namioty. Kase obejrzał się jeszcze, ale poszedł posłusznie za nim, czując jednak dość mocne walenie serca. Po ostatnich dniach czuł się dziwnie w obecności obcej osoby. Fietto szedł obok niego z rękami w kieszeniach i pogwizdywał cicho, przyglądając się raczej konarom drzew niż jemu. Niby nic dziwnego, bo ostatecznie nie był szczególnie fascynującym widokiem, ale czuł, że on stara się na niego nie patrzeć jakoś zbyt usilnie.
Zastanawiał się, czy oni tu... mówią o nich... Martwił się o Rize, co będzie, jeśli ktoś mu zrobi krzywdę? To przez niego trafił tu z powrotem... Nie darowałby sobie, gdyby coś mu się stało... Nigdy by sobie tego nie darował...
- Hop! - zawołał Fietto, chwytając go za łokieć, kiedy potknął się na wystającym korzeniu i zaraz na powrót wsunął ręce w kieszenie, wygwizdując swoją melodyjkę dalej. Małomówny, ale nie taki zły; nie był tylko pewien, czy dlatego, że naprawdę nie czuł do niego niechęci, czy też może raczej powodem był Saray. Saray... Jeszcze bał się o nim myśleć. Powinien to... ale jeszcze nie teraz. Na razie niech to po prostu... dzieje się, a potem... potem będzie można spróbować to ogarnąć. Teraz nie... jeszcze... chciał przez chwilę czuć to rozkoszne ściśnięcie w sercu i zamierać pod za każdym razem niespodziewanie łagodnym spojrzeniem. Tak było dobrze... nie chciał sobie tego zburzyć, a bał się, że to zrobi, jeśli zacznie myśleć...
Fietto wprowadził go nagle między namioty, czy to już było tu? Chyba tak, choć było dosyć pusto, przed jednym namiotem dostrzegł śpiącego z głową wspartą na zwiniętej derce dawnego oficera Rize, Reganę, a przecież mieli być z Amsted. Minęli kilku obcych mu ludzi, którzy najwyraźniej również nie rozpoznali jego i spokojnie pozdrowili tylko Fietto. Właściwie to nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie był przez ludzi rozpoznawany - dawniej widywali go tylko ludzie z Tevere i najwyżej przyjezdna służba gości lub ta z pałaców, które oni z kolei odwiedzali, podczas procesów był chory, do Norden zjeżdżało niewiele osób... Nie, jego nie bardzo miał kto poznawać... ale Rize to co innego. Jego mogło znać całkiem sporo ludzi... Naprawdę mogło mu coś grozić. Saray obiecał, że go obroni, ale... czy na pewno... mógł?...
- No, mały, tu... - Fietto popchnął go po przyjacielsku ku wejściu do jednego z namiotów i zajrzał do środka przechylając się lekko nad jego głową. - Wajir jest? Księżniczka, jeszcze lepiej! - Mrugnął do dziewczyny, która na ich widok zerwała się zaskoczona z łóżka, na którym cerowała kurtkę. - Mały prezent, odbiorą potem. Na razie! - Cofnął się na zewnątrz, machnąwszy jeszcze ręką. Kase stanął stropiony w progu, nie bardzo wiedząc co powiedzieć, ale dziewczyna uśmiechnęła się nagle i podeszła do niego, chwytając go za dłonie i ciągnąc ze śmiechem do siebie.
- Ty jesteś, Kase, Kase, prawda? Na pewno tak! - zaśmiała się znów i posadziła go na łóżku, odkładając na bok swoje szycie. - Przyszedłeś do Rize, tak? Zaraz wróci, ojciec... wysłał go tylko tu obok, do pałacu, po Vittora, chciał, żeby przyszedł do niego na pola... Ale zaraz wróci.
- Jak to? - wyszeptał przestraszony. - Ale...
- Nie, nie martw się, to naprawdę bardzo blisko... - uśmiechnęła się do niego. - I droga jest przez ogród, tam nikogo nie ma. Mieszkanie Vittora jest na parterze, zaraz przy drzwiach... Nikt mu nic nie zrobi, nie martw się...
- Aha... To... dobrze... - powiedział niepewnie, przyglądając jej się spod oka. - A... kto ty jesteś?
- Kto ja jestem? - Znów się roześmiała i nachyliła ku niemu, poprawiając mu włosy. - Jestem Naaya. Córka Wajira i bardzo zły nadzorca twego brata.
- Co? - Zamrugał mimowolnie powiekami, ale uśmiechnął się lekko. - Nie wyglądasz na... bardzo złego nadzorcę... - powiedział trochę rozśmieszony.
- Nie? - spytała zdziwionym tonem, poprawiając upiętą za uchem pomarańczowożółtą dalię. - No cóż, spytaj Rize, to ci powie. Cały czas go zadręczałam, cały czas. Bez przerwy musiał znosić moją obecność... Po prawdzie, to trochę w tym winy mego ojca, bo wymyślił sobie, że mam nic nie robić, też pomysł... Co mi zostało, musiałam ciągle paplać, a z kim tu rozmawiać tak cały czas, jak nie z kimś kogo jeszcze wcale nie znam. No sam powiedz...
- Może i tak... - zaśmiał się, przypatrując jej już całkiem otwarcie. Była bardzo ładna, prawie tak jak Beilan, a uśmiechała się nawet milej. Chyba nigdy żadna dziewczyna nie wydawała mu się aż tak sympatyczna, choć przecież trochę sobie z niego żartowała. Jeśli to z nią pracował Rize, to na pewno nie mogło mu być tak źle... Tylko ten Wajir... Nie wiedział czemu, ale on go jakoś niepokoił... Nie mogło być zupełnie dobrze, w końcu Rize uciekł... To prawda, że on się po prostu w żadnym razie nie nadawał do bycia niewolnikiem, ale... gdyby nic nie było źle, to przecież nie przyłączyłby się do nich jednak... To wszystko, ta ucieczka, ta walka... to było takie... desperackie, jak jakaś próba ratowania się przed katastrofą... Spojrzał na nią raz jeszcze; zamyśliła się wpatrzona w drzwi, choć zza ukośnie upiętej maty nie było wiele widać, głównie ubitą ziemię tuż przed namiotem.
- Czy... - zaczął cicho. - Rize... zostanie dalej... u was? W Amsted? - spytał nieśmiało. Spojrzała na niego kątem oka i chyba zawahała się przez moment, ale potem zaśmiała się szybko, przechylając nieco w tył.
- Oczywiście, że zostanie. Jeszcze nie dotrzymał obietnicy, jest mi winien passero.
- Jak to? - Zamrugał powiekami Kase.
- Przyrzekł mnie nauczyć, myślał, że się wymiga, bezczelny... - zamruczała z wesołą miną, rozbawiając chłopca. - Zawsze się chciałam nauczyć tych waszych jaśniepańskich, salonowych tańców, bardzo są ładne... W Amsted nauczył mnie już tańczyć lavion.
- Niemożliwe! - roześmiał się.
- Czemu? - uśmiechnęła się przekornie. Kase zmieszał się trochę, z zakłopotaniem oddając uśmiech.
- Rize nie lubi tańczyć... - powiedział niepewnie. - To znaczy... tak mi się wydaje... nigdy nie lubił... bo przecież Jerein... - zawahał się na moment.
- Och, mężczyzna wiele zrobi, żeby uwolnić się od miotły! - roześmiała się, zdmuchując mu włosy z czoła.
- Mio...tły? - Spojrzał na nią wielkimi oczami.
- Cóż, ojciec kazał mu pracować tam, gdzie dawniej musiałam ja... "trzymać pałac w czystości", żeby to ująć nieco majestatyczniej... - mruknęła, krzywiąc się zabawnie i zerkając na jego stropioną minę. - Chyba niezbyt ci się to podoba... Wolałbyś, żeby pracował przy najcięższych robotach? Może od razu w kamieniołomach? - spytała złośliwie.
- Ja nie... ale on by wolał - wyszeptał Kase, opuszczając wzrok.
- Nie martw się... - powiedziała czule, unosząc palcem jego twarz. - Wprawdzie na początku trochę się wściekał, ale potem chyba już nie przeszkadzało mu to tak bardzo, chociaż zagadywałam go na śmierć... A może dlatego - tak go zagadywałam, że nie myślał nawet co robi... - zachichotała. - Zresztą wyręczałam go czasem... No, nie za darmo. - Mrugnęła do niego.
- Za lavion... - uśmiechnął się.
- Też - potaknęła. - I za opowiadanie.
- Opowiadanie? - zdziwił się. - O czym?
Dziewczyna zerknęła na niego, poprawiając kwiat, który swawolnie wysunął jej się z włosów, zawadiacko dyndając przy policzku.
- Najczęściej o tobie... - odpowiedziała, przypatrując się jego zawstydzonej twarzyczce.
- O mnie? - Zaczerwienił się.
- Pytałam zwykle o ciebie, bo o tobie lubił mówić - wyjaśniła, uśmiechając się do siebie i zaczepnie skubnęła go w ucho.
- Naprawdę? - szepnął.
- Aha... A co myślałeś? On cię naprawdę uwielbia... Nasłuchałam się o tobie samych wspaniałości... I szczerze mówiąc, chyba tak znowu nie przesadzał. Miły z ciebie dzieciak... - Potargała mu lekko włosy.
- Pewnie, pewnie... - zamruczał zażenowany. - Ty nie jesteś wcale dużo ode mnie starsza, wiesz? Ja mam już siedemnaście lat.
- Wiem... - roześmiała się. - Ale masz w sobie takie coś "ładne", tu, w środku... Kiedy ktoś ma takie coś, nigdy nie przestaje na dobre być dzieckiem. A to jest... coś bardzo dobrego.
- A ty to masz? - uśmiechnął się z przekorą.
- Och, ja... - posmutniała nieznacznie, odwracając wzrok. - Mnie już na to tak długo nie pozwolą...
- Czemu? - spytał niepewnie, nachylając się i zaglądając jej w oczy.
- No i proszę! - zaśmiała się, ocierając szybko czającą się na rzęsach łzę. - Nawet... na to reagujesz dziecięco... Takie z ciebie dobre stworzenie... i takie czyste... Miał rację, zupełną rację, ja wszystko już... rozumiem... Tylko... co ja z tym zrobię, Kase? Co ja z tym... teraz zrobię?
- Naaya... - szepnął cicho, nie wiedząc co powinien powiedzieć.
- Nic już... Przepraszam. - Zerwała się ze śmiechem, otrzepując bez potrzeby spódnicę. Chciał jeszcze się odezwać, ale mata uchyliła się i do środka wszedł Rize.
- Tam... - urwał, dostrzegając go. - Kase! - Zawołał z radością. Roześmiał się i chwycił go w pasie, podrzucając do góry, kiedy podbiegł do niego odruchowo.
- Już mi nic nie jest! - oświadczył profilaktycznie, dostrzegając jak spod uśmiechu wyłania się nagle pewna troska. Rize roześmiał się znowu i przycisnął go mocno do siebie.
- Dzieciaku, dzieciaku... Chory byłeś, czemu już chodzisz? I... chyba sam tu nie przyszedłeś... - Odsunął go trochę, przyglądając mu się z niepokojem.
- Nie, taki ktoś mnie odprowadził, a potem przyjdzie po mnie Saray.
- Taki ktoś? - uśmiechnął się, głaszcząc go po twarzy i zahaczając mu za uszy niesforne kosmyki. - A porządny był ten taki ktoś?
- Rize, nie jestem dzieckiem... - mruknął.
- Ależ wcale... Dziękuję, że z nim poczekałaś... - zwrócił się do Naayi, głaszcząc jeszcze jego włosy. - Vittora tam nie ma. Możesz mu to powiedzieć.
- Ojciec wyszedł - odparła spokojnie. - Niedługo będzie już rada... Ja pójdę poszukać Vittora. Rozmawiajcie sobie swobodnie.
Nikt nie wiedział, kto właściwie poszedł pierwszy. To chyba był Rhin, a potem kilku jego ludzi. Może to był ktoś od Feina, może on sam. Volk na pewno zjawił się na końcu, przyłączając się do nich bez słowa. Poza tym kolejność nie była jasna, pewne było tylko, że najpierw wstał któryś z mężczyzn, tylko jeden i poszedł w tamtym kierunku, nie mówiąc wcale po co. Mimo to bardzo krótko szedł sam, a gdy zbliżali się do celu, było ich już ponad trzydziestu. Im byli bliżej, tym bardziej ziało pustką, armia Wajira była w polach. Przed zbliżającą się ofensywą zmieniał układ swoich wojsk, rozpraszając niewolników z Tevere między własnymi ludźmi.
Tam jednak - zatrzymali się. I to nie na jego widok, lecz zupełnie czyjś inny. Na kamieniu przed namiotem wodza Amsted, obejmując ugiętą nogę ramionami, siedział smukły, młody mężczyzna z jasnymi, obciętymi nierówno, a właściwie oberżniętymi na oślep jakimś ostrzem włosami. Obejrzał się na nich, przesuwając po ich twarzach obojętnym spojrzeniem i na powrót w milczeniu zapatrzył się na namiot.
Rhin odchrząknął niepewnie, oglądając się na innych, a potem zbliżając się do zastygłego w bezruchu blondyna.
- Co tu... robisz? - spytał niepewnie, ale mężczyzna zignorował go zupełnie. - Chcesz... - urwał brunet, z niezdecydowaniem pocierając brodę. - Przyszliśmy... to załatwić. Porachujemy się z tą łajzą! - powiedział głośno. Od strony mężczyzn dobiegł potwierdzający pomruk, zbliżyli się, otaczając ich półkolem, ale on nadal nie zareagował, jedynie jego wargi wykrzywił lekki grymas wzgardy. Rhin chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy nagle w wyjściu namiotu pojawił się wysoki młodzieniec, oczy blondyna błysnęły przelotnie, ale nie poruszył się i teraz.
- Rize Lin Tevere... - Rhin uśmiechnął się szyderczo. - Witamy... Masz ochotę się z nami... przywitać?
On zmarszczył brwi i postąpił krok w jego stronę, odpychając stanowczo chłopca, który kurczowo schwytał jego ramię. Podszedł jeszcze bliżej i teraz on uśmiechnął się z wyraźną kpiną, nieco za mocno pochylając się ku niemu; był wyższy od Rhina o ponad głowę. Mężczyzna zacisnął wargi i wyszarpnął zza pasa bat, podsuwając mu go przed twarz w zaciśniętej pięści.
- Wiesz, co to jest, Lin Tevere? - syknął. - Bat, jakim tacy jak ty, kochają chłostać takich jak my. Takim batem zachłostano niedawno mego przyjaciela... Na śmierć. Wy to zrobiliście... Jak myślisz... mamy prawo zrobić to samo?
Rize uśmiechnął się znów, rozglądając po nich, napotkał wzrokiem wpatrującego się w niego iskrzącymi się oczyma blondyna i drgnął wreszcie, bardziej chyba jednak zaskoczony. Przyjrzał mu się z wahaniem, jakby nie mógł go sobie przypomnieć, mimo że coś w jego spojrzeniu niewątpliwie poruszało go bardziej niż ten tłumek i ten machający mu batem przed twarzą typ.
Z trudem oderwał od niego wzrok, odszukując teraz Kase - stał przerażony między nimi, najwyraźniej nie wiedząc zupełnie co robić i patrząc na niego z rozpaczą, a na nich z rozżaloną, zlęknioną złością. Nie wyglądało jednak na to, żeby i wobec niego mieli jakieś złe zamiary... Odetchnął głęboko i cofnął się pół kroku, jakby drwiąco robił mu lepsze pole do zamachu. Przymknął oczy, było mu wszystko jedno... tylko mały.... czemu on musiał na to patrzeć? Miał nadzieję, że ktoś się zjawi, zanim... Nie chciał, żeby on widział coś takiego... Tylko co miałby zrobić? Buntując się, mógł zaszkodzić i bratu... Zacisnął zęby, słysząc znajomy świst i nie poczuł nic - otworzył oczy w zrozpaczonym przeczuciu. To Kase rzucił się między nich i zaraz jęknął cicho od gwałtownego uderzenia bata... Tamten nie zatrzymał wcale następnego zamachu, więc nie wahając się, złapał mocno chłopca i obrócił się, chroniąc go od następnych ciosów.
Kase zaszlochał, nie będąc w stanie nawet drgnąć w mocnym chwycie jego ramion, czując tylko, jak jego mięśnie spinają się od następnych uderzeń. Nagle jednak zjawił się skądś Saray, chwycił w dłoń znów spadający na nich bat i wyszarpnął go z ręki napastnika.
- Może już wystarczy... - powiedział spokojnie, rzucając bat na ziemię. Kase schwytał aż boleśnie powietrze, zaciskając dłonie na ramionach zastygłego wciąż w bezruchu brata.
- Nie wtrącaj się! - zawył Rhin. Pozostali mężczyźni cofnęli się jednak trochę, dostrzegając nadchodzące w otoczeniu żołnierzy dowództwo. - To bydło musi zapłacić za wszystko! Takie zbrodnie nie ujdą im na sucho! Zatłu...
- Ani Kase ani Rize nie mają z tym nic wspólnego - wycedził lodowato, patrząc na niego z gniewem. Rhin umilkł na moment i jakby oprzytomniał trochę, cofając się pół kroku i spoglądając w bok.
- Może i Kase nie, ale... - podjął na wpół pojednawczo, ale wciąż drżąc od dławionej z trudem wściekłości.
- Rize nie decydował przy żadnych egzekucjach, a przecież to o nie wam chodzi, prawda? Nie o wojnę - przerwał mu stanowczo. Spojrzał na nadchodzących, dobrze jednak, że przyszło mu do głowy zwrócić się o to, by jeszcze przed radą obecność Rize jako dobrowolnego jeńca stwierdzona została oficjalnie przez cały sztab, teraz już nikt by nie mógł udawać, że go tu wcale nie było - a byli zdolni do takich manewrów... Tym bardziej dobrze, że nadeszli w dość szczęśliwym momencie. Rhin podążył za jego wzrokiem i skrzywił się gniewnie, spluwając ze złością na ziemię i z wsuniętymi w kieszenie dłońmi wmieszał się między pozostałych.
- Osądzenie Rize należy do Zgromadzenia... - podjął z wolna; tamci weszli już między nich, uważnymi spojrzeniami wodząc po zdenerwowanych twarzach zebranych i usiłując zorientować się w sytuacji. Ci zaś najwyraźniej woleliby sobie pójść, a przede wszystkim, żeby nic już nie mówił. - Odpowiada za ucieczkę i przyłączenie się do rebelii oraz udział w jej działaniach wojennych... Ale nie za zbrodnie. Zresztą nawet gdyby odpowiadał... to rozwiązuje się to inaczej, nie - napadając na kogoś w taki sposób... Poza tym, o ile pamiętam, to nasze prawo nie zezwala ani na zabijanie ani na kary cielesne, nawet po prawomocnym osądzeniu... - dodał zimno. Oni już tylko wzruszali ramionami, jakby zaprzeczali, że mają z tym cokolwiek wspólnego, zwłaszcza że widzieli wyraźne niezadowolenie przybyłych przywódców; z tych tutaj tylko Rhin był pełnoprawnym wodzem, ale on wycofał się najdalej.
Teraz jednak milczący dotąd blondyn dźwignął się wolno z kamienia i podszedł pomału do niego w nieprzyjemnie zaległej naraz ciszy, swoimi nieruchomymi oczami wpatrując się w jego oczy.
- Łatwo ci mówić... - wyszeptał mu w twarz.
- Naprawdę najlepiej będzie, jeśli damy temu spokój... - cichym, matowym głosem odezwał się nagle Sheat, ciężko kładąc mu dłoń na ramieniu. - Powinniśmy już zacząć naradę... Wszyscy są wzburzeni, więc tymczasem... nie wyciągniemy konsekwencji z tego zajścia. Chyba że zechcą to zrobić Vittor albo Wajir... Mam tylko nadzieję, że to się nie powtórzy... Dowództwo przyjęło na siebie odpowiedzialność za jeńca, poddał się z własnej woli i to też powinno być wzięte pod uwagę. Sądzeniem win zajmiemy się, kiedy to wszystko się skończy. Na razie to bezcelowe. A tego rodzaju samosądy... nie różnią się wiele od tego, co robią rebelianci - dodał nieco chwiejnym głosem, odwracając się w dostrzegalnym znużeniu i wracając wraz z innymi w kierunku serca obozowiska, gdzie miała odbyć się narada.
Saray obejrzał się za nim z wahaniem. Nadal respektowano jego umowną prymarną pozycję i mimo że inne armie były tu reprezentowane o wiele liczniej, w obecnej sytuacji nikt nie wyrywałby się z jej podważaniem, ale... jemu właśnie ta sytuacja nasuwała wątpliwości. Za bardzo to w niego uderzało, za ciężko, czy on na pewno był teraz w stanie postępować rozsądnie? Mniejsza z tym zresztą - czy on w ogóle był zdolny do jakiegokolwiek kierowania tym, działania, myślenia? Był kompletnie wyczerpany, rozpaczą, bezsennością, nieustannym napięciem... Ale kto miałby go zastąpić? Jedyna osoba, która nie tylko nie ustępowała mu w umiejętności prowadzenia walki, ale nawet go przewyższała, była w o wiele gorszym stanie. To było beznadziejne... Nie mieli prawa tu tak... czekać, ale... byli beznadziejnie słabi... Ich armie były przetrzebione, większość żołnierzy nie była zdatna do walki... Zwiadowcy wciąż nie wrócili... Nie było wyjścia. Musieli podjąć decyzję niemal na ślepo...
Westchnął i odwrócił się do nich; przyklęknął na jedno kolano obok Kase, przytulając go i delikatnie ocierając łzy.
- W porządku? - zwrócił się do Rize, on skinął tylko głową, wracając do namiotu. - Chodź, Kase... - mruknął mu cicho do ucha, otaczając chłopca ramieniem. - Poczekamy, aż się rozejdą i wrócimy. Na radę jeszcze zdążę.
Wstał wprowadzając chłopca do wewnątrz, nawet nie oglądnąwszy się na pozostałych jeszcze mężczyzn. Oni jednak, wraz z odejściem przywódców, znów zaczęli wzbierać gniewem i choć już bez krzyku, rozmawiali ze sobą z wściekłością, gwałtownie gestykulując. Rhin uciszył ich raptownie, wskakując na kamień, na którym poprzednio siedział blondyn.
- Może im się wydaje, że tak załatwią sprawę, ale z tym koniec! Koniec ze słuchaniem mięczaków, którzy trzęsą się nad życiem zbrodniarzy, a pozwalają zarzynać naszych! Koniec z tym, tak być nie może! Tych bydlaków trzeba pozabijać! Wszystkich! Przecież nie możemy im tego darować, zemsta, tylko to nam zostało! Sam powiedz, mielibyśmy im to wszystko odpuścić? - zawołał, zwracając się raptem do znów milczącego blondyna, ale on popatrzył tylko obojętnie na niego i pozostałych.
- Darujcie sobie.... - powiedział cicho, znów z lekko rysującą się przy ustach pogardą i przymknął powoli oczy. - Nie zrozumiecie nigdy, o co właściwie mi chodzi... Wam jest wszystko jedno.
Odwrócił się, idąc w ślad za tymi, którzy ruszyli już na naradę, a zbici z tropu agresorzy stali jeszcze przez chwilę w milczeniu, patrząc po sobie z niepewnością, ale wkrótce też zaczęli się rozchodzić.
Słyszał z daleka wzburzone głosy, ale nie przyspieszył kroku, zniechęcony samą myślą o wysłuchiwaniu ich kłótni. Nie sądził, by sam miał tam dziś za wiele do powiedzenia, nie posiadał tu własnej armii, więc się nie liczył. A że sytuacja jest zła i zaopatrzenie coraz gorsze... to wiedzieli i bez niego.
Wszyscy siedzieli wokół stołu z meldunkami, część osób pod ścianami; jedynie Rhin wykrzykiwał stojąc na środku, nikt go nie uciszał, więc widocznie uznano, że lepiej dać mu się wyszumieć na początku. Bardzo dobrze, może zaraz będzie po. Wszedł cicho i stanął przy samym wejściu, rzucając przelotne spojrzenie na sąsiednią ławkę i wszystkich siedzących na niej mężczyzn, a potem przenosząc je z niechęcią na walącego pięścią w stół krzykacza.
- Przegapiłem coś istotnego? - mruknął na tyle cicho, by nie usłyszał go nikt poza przyjacielem.
- Nieszczególnie... - odparł apatycznie, podnosząc ku niemu pozbawiony wyrazu wzrok. - To prawda, co mówią?
- Tak, prawda. - Skinął głową, nie mogąc nawet tu powstrzymać lekkiego uśmiechu.
- Cieszę się, że nic mu nie jest.
- Wiem - odpowiedział, choć jego głos był matowy i zupełnie pozbawiony emocji. Spojrzał kątem oka na jego obojętną, zmęczoną twarz i tłumiąc westchnienie, oparł się plecami o ścianę.
- Wystarczy Rhin, wszyscy doskonale znamy twoją opinię... - Sheat dość zimno uciął wreszcie przeciągającą się już tyradę wodza Sitten. - Chwilowo jednak nie jest to sprawa najistotniejsza, pozwolę sobie przypomnieć, że aby wymierzać kary, trzeba mieć najpierw oskarżonych... - dodał z ironią. - Musimy podjąć jakieś decyzje... Rebelianci nie będą na nas czekać z podbijaniem kraju.
- Czekać nie będą, ale jak teraz damy im się zupełnie rozbić, też nic z tego wszystkiego nie będzie... - trzeźwo przypomniał Erdi. - Wiem, że... powinniśmy się śpieszyć, ale... nawet nie wrócili jeszcze zwiadowcy... Nie wiemy, co się u nas dzieje.
- I co, będziemy tak czekać jak Heinsein na Proroka? - warknął Wajir.
- Podobno działania w Tonnerre już się zakończyły, armia granic powinna niedługo wrócić... - zaczął Reth. - Kiedy dotrą, poradzimy sobie, jaka by sytuacja nie była... Może... powinniśmy spróbować negocjacji?
- Negocjować?! A po co?! - wykrzyknął Rhin.
- Choćby po to, żeby zyskać na czasie...
- Przecież oni nie zgodzą się z nami rozmawiać- żachnął się Vittor, wzruszając ramionami.
- Z nami nie... ale gdyby to był ktoś z nich... - zawiesił głos Reth.
- Nie rozumiem, przecież i tak nie mamy czasu, żeby czekać na Cern Cascavela - zaprotestował Wajir.
- Nie mówię o nim - wyjaśnił cicho. Wajir popatrzył na niego zdumiony, podobnie zresztą jak większość osób. - Ostatecznie... - podjął z wolna Reth. - Ich prawa mówiły, że jeśli z rodu nie ma już nikogo, to nawet nieuznane oficjalnie dziecko z nieprawego łoża może uzyskać prawo do nazwiska i majątku...
- Mówisz o... - zaczął z wahaniem Sheat.
- O Nissyenie Eau Claire.
Wszyscy teraz obejrzeli się ku nim, Saray drgnął zaniepokojony i spojrzał na niego, ale on podniósł tylko wolno głowę, mierząc wpatrzonych w niego ludzi zimnym wzrokiem.
- Nie jestem Eau Claire - powiedział oschle.
- Ale oni tak o tobie myślą... - spokojnie zauważył Reth. - Moglibyśmy to wykorzystać.
- Nie chcę mieć nic wspólnego z tym tytułem i nazwiskiem... - wycedził, hamując wściekłość. - Nie chcę mieć nic wspólnego z Valdezem ani z nimi. Niczego... po nim nie dziedziczę i niech tak zostanie... Nie zgadzam się... wystąpić jako jego... - urwał, przełykając ślinę i z trudem tylko panując nad wzbierającą w nim furią. Wszyscy patrzyli na niego niepewnie, wyczuwając jego gniew i niemal uśmiechnął się gorzko, kiedy zrozumiał, że boją się ataku.
- Nissyen... - odezwał się cicho Saray. - Możliwe... że oni nadal żyją... Pamiętaj o tym.
Podniósł wzrok ku niemu i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Nissyen uśmiechnął się nikło, wzruszając ramionami bez większej wiary i przymknął oczy, wspierając tył głowy o ścianę.
- Dobrze... - niemal szepnął, starając się zapanować nad głosem. - Pojadę.
- Chwileczkę, jeszcze się na nic nie zgodziliśmy! - zirytował się Rhin, zrywając z miejsca. - Nie będę żebrać łaski u tych łotrów! I nie musimy się uciekać do pomocy ich bękarta, co to, to już my nie jesteśmy dość dobrzy, by radzić sobie sami? Na cholerę nam arystokracja? Sami...
- Ucisz się, Rhin, zanim karzę cię wyprosić - z irytacją przerwał mu Sheat.
- Że co?!
- Ze słuchem też masz problemy? Jeśli wylądujesz w karcerze, twoja armia znajdzie sobie bardziej odpowiedzialnego wodza, nie będzie to szczególnie trudne. Mam dosyć twojego warcholstwa, tylko nas dezorganizujesz. W czasie wojny ja jestem głównodowodzącym i ode mnie zależy, czy ty swoje dowództwo teraz zachowasz... Masz rację, nie jesteśmy jak arystokracja i właśnie dlatego nie będziemy uprawiać samowolki wodzów - oznajmił chłodno. Rhin zacisnął pięści, ale usiadł dławiąc wściekłość. - A z tym.... - z pewnym wahaniem podjął Sheat. - Szans niemal nie ma, ale... musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy. Każda, nawet najmniejsza szansa jest teraz warta co najmniej kilka, a może tysiące ludzkich istnień, więc to naprawdę nie jest pora, by szanse marnować...
- Może się zgodzą... - z wahaniem przystał Wajir. - Z tego co wiem, rody bejlerów uznają twoje prawa. - Popatrzył na milczącego znów Nissyena. - Mogą się zgodzić.
- Zaraz, ale skoro mogliby go uznać za swego... przecież i jego muszą uznawać za zdrajcę, nie rozumiem... - Zmarszczył brwi Vittor.
- Nie, właśnie dlatego, że... oficjalnie nie został uznany... - odezwał się Verner, powoli cedząc słowa, by nie wpaść w swą nie do końca dla wszystkich zrozumiałą gwarę. - Przodek naszego Seil Vigan też przejął władzę, wykorzystując zamieszanie. Był nielegalnym synem, ale podczas walk sprzymierzył się z Tonnerre... Wynegocjował sobie potem władzę w Vigan. - Uśmiechnął się kpiąco. - Dla nich to normalne. Osobisty interes przede wszystkim. Ja... myślę, że oni i chętnie by się z nim porozumieli... Tak, to całkiem możliwe, że zechcą wdać się w rozmowy, żeby przeciągnąć cię na swoją stronę... - zwrócił się do Nissyena.
- A co jak im się uda? - opryskliwie warknął Rhin.
- Nie przesadzasz? - zirytował się Reth. - Umiesz tylko na wszystkich się rzucać, od początku nie zrobiłeś niczego, z czego byłby jakiś pożytek...
- To już szczyt!
- Spokój... - syknął Sheat, uderzając o stół. - Przestań w końcu się awanturować, Rhin! Czy ty nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji?
- Wielka mi powaga sytuacji! - krzyknął, zrywając się i opierając dłońmi o brzeg blatu. - Wiesz, o co ci chodzi? O tę twoją arystokratyczną dziwkę! Nasz los ma się tu daleko gdzieś, ale jak idzie o zarżnięcie którejś z tych waszych wypieszczonych, jaśniepańskich kurew, zaraz robi się afera!!! - wywrzeszczał w zupełnej furii. Choć po pierwszym szoku zewsząd odezwały się sprzeciwy i odgłosy oburzenia, Rhin urwał dopiero czując ostrze miecza, które nagle znalazło się przy jego gardle i zaskoczony powiódł wzrokiem wzdłuż klingi, a potem nieco wyżej, ze zdumieniem wpatrując się w pochyloną nieco młodą twarz, której oczy przesłaniały jasne włosy, za długie, bo nie przycięte tu nawet, choć gdzie indziej obszarpane bez litości.
- Powtórz to... - rozległ się zupełnie cichy głos, choć teraz zdawał się aż huczeć w zastygłym głucho pomieszczeniu. - No powtórz...
Rhin przełknął tylko ślinę, niemal słyszalnie w tym bezwzględnym milczeniu, jakie zapadło wokół.
- Obawiam się, że jeśli on tu zostanie, będę zmuszony wyjść... - nie podnosząc wzroku odezwał się blondyn. - Czy naprawdę nie istnieje możliwość, by ktoś go stąd wreszcie wyrzucił?
- Owszem, istnieje... - powiedział nieco ściszonym głosem Sheat, nie odrywając spojrzenia od stołu, ale wypuszczając z dłoni zmięty ze szczętem papier. - Rhin, składam cię ze stanowiska dowodzącego Sitten i pozbawiam prawa do udziału w radzie, zastąpi cię Rago. Mam nadzieję, że nie zgłaszasz sprzeciwu... - Spojrzał na nieco zmieszanego młodzieńca, który siedział na miejscu obok Rhina. On opuścił wzrok, ale pokręcił głową. - Po zakończeniu wojny, wasza prowincja sama zdecyduje, kto ma dalej być przywódcą Sitten, ale wcześniej odpowiesz za wszystkie niesubordynacje, jakich się nieustannie dopuszczałeś. Wyprowadźcie go.
Blondyn opuścił broń i wrócił już bez słowa na swoje miejsce, a Ennis i Erdi, reprezentujący na radzie Helmand, wyprowadzili podciętego nagle Rhina, który nawet już nie próbował protestować.
Sheat przez chwilę siedział jeszcze w milczeniu, zanim zdecydował się wrócić do tematu, podnosząc wzrok ku Nissyenowi.
- Rozumiesz chyba, że nikt z nas... nie może pojechać z tobą - powiedział cicho.
- To chyba jasne... - wycedził, uparcie zapatrzony w podłogę.
- Cóż, dobrze... Skoro zgadzasz się jechać tam sam... Zastanów się tylko, to może się okazać niebe... - urwał, gdy Nissyen znów podniósł ku niemu wzrok i uśmiechnął się blado. - Rozumiem. - Umilkł i cofnął się na krześle, przymykając oczy i kilka razy niemrawo uderzając palcem o stół. - Nadal nic nie wiemy, ale... Trudno. Jeśli, nim wrócisz, dotrą do nas jakieś informacje, tym lepiej, a tak czy inaczej zyskamy na czasie... Kiedy możesz jechać?
- Choćby zaraz.
- Jeśli to ma się udać, musiałbyś się dostać od razu do dowódców, jesteś pewien, że dasz radę? Nie znasz Helmand dobrze...
- Wystarczająco dobrze - odparł sucho.
- Miejmy nadzieję. Poza tym... Wiem, że widzieli cię po rewolucji, ale to była chwila i ponad rok temu... Czy któryś z nich... zna cię? To znaczy na tyle, by wiedzieć, że to ty?
- Ha Nikra.
- On? - spytał z mimowolnym zaskoczeniem. - Skąd?
- Nieważne - warknął, w jego oczach przelotnie błysnął lód.
- No nie wiem, czy aż tak nieważne... - odezwał się Anther, przypatrując się podejrzliwie. - Wolałbym wiedzieć z jakiej okazji nasz... przyjaciel spotyka się ze swymi krewnymi. I czy przypadkiem, nie jest to nam nie na rękę.
- Czy ja cię prosiłem o jakieś dodatkowe uwagi? - jadowicie spytał Sheat, gestem ręki wstrzymując kilka ponownych głosów. - Chyba już zdążyliśmy ustalić stanowisko w kwestii niesubordynacji.
- W momencie, gdy można obawiać się zdrady, niesubordynacja ma chyba marginalne znaczenie... - wycedził przywódca Sive.
- Doprawdy nie ma powodu, byśmy teraz obrzucali się bezpodstawnymi oskarżeniami i bez tego mamy wystarczająco dużo zmartwień - odparł niezmącenie, choć gdzieś w głębi jego oczu czaił się niepokój i złość z powodu odruchowego wyrwania się z niepotrzebnym pytaniem. Nietrudno się było zorientować, że Nissyen nie zechce na nie odpowiedzieć i sytuacja zaczynała się robić niezręczna.
- Nissyen był ze mną w Yan, w zeszłym roku - aksamitnie skłamał Saray, wybawiając obu mężczyzn z kłopotu, ale jakoś nie mogąc zmusić się do spojrzenia na Tulle. Tulle jednak nie zaprzeczył, więc jego ludzie również nie, przy okazji zadziwiając go łatwością zachowywania kamiennych twarzy. Była to ostatnia umiejętność, jakiej się po Yanańczykach spodziewał. - Ha Nikra miał przecież zakwaterowanie przy pałacu - dodał na wszelki wypadek, obdarzając zebranych perfekcyjnie promieniującą z twarzy oczywistością.
- No, skoro wszystko ustaliliśmy... - stanowczo stwierdził Nissyen, wstając w sposób, który skutecznie zniechęcił jednostki niepewne do dalszej dyskusji. - Najlepiej będzie, jeśli wyruszę od razu. Nie wiem, jak długo i czy w ogóle uda mi się negocjować, ale w każdym razie powinienem spróbować. Jadę i... dam wam jakoś znać.
- Teraz to nic nie da. Nie zastaniesz w Helmand dowódców - odezwał się ktoś zza jego pleców. W drzwiach stał wysoki, szpakowaty mężczyzna, opierający się ramieniem o framugę i przysłuchujący się ich rozmowom. Wszyscy spojrzeli zaskoczeni w jego stronę, bo nikt nie zauważył, kiedy wszedł; kilka osób zerwało się nawet z miejsc.
- Lessen... - odezwał się wreszcie Vittor, robiąc krok w jego stronę. - Co się...
- Rebelianci dotarli do Robore. Musieliśmy się wycofać, mieli przewagę - wyjaśnił, podchodząc bliżej.
- Za to teraz my zdaje się mamy przewagę... - po pierwszym zaskoczeniu odezwał się Wajir. - Musieli zabrać większość osłony Helmand, prawda? Mamy przewagę...
- Niezupełnie... - odparł wolno.
- Jak to? Stracili przecież zaplecza, odzyskaliśmy tereny na północy, opuścili ich żołnierze z Tevere, wy dotarliście...
Lessen potrząsnął głową, z wdzięcznością przyjmując wodę podawaną mu przez Erdiego i upijając trochę, opadł znużony na zwolnione przez Rhina krzesło.
- Z tego co wiem, w Helmand została naprawdę silna armia, ponad połowa. Wzmocnili siły naszymi niewolnikami, porozumieli się z nimi przedtem i podnieśli bunt... Nie damy rady, powinniśmy poczekać na armię granic... Wysłaliśmy kuriera, jak tylko dowiedzieliśmy co z wami.
- My też, nawet kilku. - Wzruszył ramionami Wajir.
- Ale my zawodowego, twierdził, że zajmie mu to góra pół dnia.
- Zawodowego? Arystokratę? - Zmarszczył brwi Anther.
- Nie wiem, grunt, że chciał jechać... - gniewnie odparował Lessen. - A nawet jeśli, to w końcu nie wszyscy arystokraci są po ich stronie, prawda?
- Może i nie, ale...
- Kiedy to było? - z irytacją przerwał Sheat.
- Wczoraj o świcie - odparł Lessen, rzucając jeszcze ironiczne spojrzenie wodzowi Sive.
- Armia nie może poruszać się zbyt szybko, ale... jeśli mu się naprawdę udało, to dotrą najdalej za dwa dni... Może szybciej. Ale... - zawahał się.
- Liczysz, że w Helmand nie było jeszcze egzekucji? - spytał domyślnie.
- Nie wiem... - Przymknął oczy. - I tak... nie damy rady bez wsparcia. Podejdziemy tak blisko jak się da... i będziemy czekać. Gdybyśmy choć...
- Przep... - Do środka wpadł zadyszany Sevr, potrącając kilku przysłuchujących się przy drzwiach mężczyzn. Zatrzymał się, wspierając dłonie na kolanach i oddychając ciężko. - She... Ailu... wrócił... Sam i... ranny, ale... kaza... Na placu... jest...
Nissyen zerwał się pierwszy i wypadł z pomieszczenia, w ślad za nim wybiegli zarażeni niecierpliwością pozostali.
Na placu w otoczeniu kilkudziesięciu ludzi, których usiłował odsuwać Rhode, leżał na ziemi pokrwawiony mocno chłopak, którego rany delikatnie opatrywała Salvia. Nissyen przypadł do nich, roztrącając gapiów, ale Ailu zemdlał właśnie z wyczerpania i bólu, więc ukląkł jedynie przy tym, wpatrując się w jego kredowobiałą twarz sam też śmiertelnie blady. Wokół wzbierał hałas, wszyscy mówili w rozgorączkowaniu jedni przez drugich, choć kobiety opiekujące się rannymi próbowały ich uciszać.
Sheat dotarł wreszcie, on jeden szedł bardzo powoli i teraz zatrzymał się za moment, przymykając oczy, zanim wyprzedził pozostałych i również przyklęknął obok Ailu. On ocknął się raptownie, z trudem chwytając powietrze i jego wzrok padł prosto na niego.
- She... Ron i... Daiee... nie żyją.... - wykrztusił. - Byliśmy... Tam, oni...
- Cicho, powoli... - powiedział, ściskając go lekko za ramię. - Uspokój się...
Chłopak zamknął oczy i oddychał przez chwilę nierówno, krzywiąc się, gdy Salvia dotykała jego ran. Uniósł z wolna powieki, przygryzając na chwilę wargi. Popatrzył im po twarzach i uśmiechnął się blado, nie panując jeszcze nad świszczącym trochę oddechem.
- Dzieciaki... chyba żyją... - szepnął w końcu z trudem, uśmiechając się znów lekko. - Nie zrobili nic... jeszcze, a.... Kiedy się... wydostałem, to... jeszcze nie dali rady nawet posprzątać tego, co oberwali... Nie... sądzę, żeby... zdecydowali się tak szybko na egzekucje, upewnią się... że... już spokój.
- O czym ty mówisz, Ailu... - zdławionym głosem spytał Sheat. Chłopak potrząsnął głową i zacisnął powieki, mocno wciągając powietrze i z wolna zaczynając oddychać swobodniej.
- Oni naszych... - podjął powoli. - S... spędzili tylko, kazali siedzieć w domach... Mężczyznom na placu, powiązanym przy słupkach, a do... W więzieniu zamknęli tylko chłopców. Nic im nie było... chyba, tak mi mówili, że... nic... Kiedy tamci... to znaczy ci ich... najważniejsi... przywódcy ruszyli dalej... Nasi spróbowali... odbić Helmand, dziewczyny... uwolniły ich, ale... Po kilku dniach... było po wszystkich... Ich jest tam... strasznie dużo.... strasznie... I jeszcze do nich... następni, gdzieś z południa... Tam też wygrali... Musieli... posłać po nich, bo... Rozgromili nas, my... chcieliśmy im pomóc, ale też... Nie... zginęło tak dużo osób, ale... klęska, całkiem, z nimi... Otaczali ludzi po kilkunastu, musieli się... poddawać... Karać... potem będą, jak... zajmą zachód, słyszałem jak... Teraz tylko... podczas walk mają... mają karać tylko zdrajców i przywódców, tak im... kazali ci ich... Chyba.... Kavi i Lyensa... chyba ich... powieszą teraz, bo... dowodzili walką, ale... Oni chyba jednak... nie zaraz, egzekucje to teraz... za szybko... Chyba będą się kontaktować... ze swoimi, oni zdaje się poszli na Nikra, Robore... Przepra.... Nie mogę... - wyrzucił, krztusząc się trochę; jego głowa opadła bezwładnie na rzucone na ziemię płaszcze, na których go złożono.
- Dajcie mu już spokój... - zniecierpliwionym głosem odezwała się Salvia. - Ledwo żyje, banda dręczycieli.
Sheat uśmiechnął się blado, wstając chwiejnie na nogi i odchodząc kilka kroków; inni natychmiast się przybliżyli, oglądając jeszcze na znów omdlałego chłopaka. Nissyen w końcu też dźwignął się z pewnym wysiłkiem, oddychał ciężko, krew powoli wracała mu do twarzy, a wargi drżały, jakby próbując ułożyć się w uśmiech, ale nie mając na to odwagi.
- No więc? - ponaglił Wajir. - Zdecydujmy coś! Sheat, no co robimy?
- Myślę, że... Ailu ma rację... Mamy chyba jeszcze trochę czasu... - szepnął. - Gdybym ja wiedział, gdzie jest Ardee... Gdybym ja wiedział... gdzie oni są...
- Jeśli ten kurier Lessena... dotarł już... - przełykając ślinę podsunął Nissyen, zbliżając się pomału. - Ruszajmy... Zajmiemy pozycje przed wzgórzami Helmand. Teraz raczej nie będą się zapuszczać w lasy... Poczekajmy tam... Ardee może szybko nadciągnąć i... Wyślijmy dalszych kurierów, rozstawmy mu ich na trasie... Ardee będzie mógł nas zawiadomić szybko, będziemy wiedzieli, kiedy można bezpiecznie uderzyć przed czasem. Dotrze do nas, zdąży na czas wtedy... Trzeba to tylko wyliczyć, zrobię to... W wojnie po rewolucji się sprawdzało.
- W porządku... - przystał nieco przytłumionym głosem. - Zrobimy tak, możemy zdążyć.... Nie, my musimy zdążyć.
Wszedł po cichu, bo już zmierzchało i liczył, że chłopiec śpi, chciał, żeby wreszcie trochę odpoczął. Jakoś wszystko się sprzysięgło, żeby mu to utrudniać... To dzisiaj... Ledwie udało im się go uspokoić po całym tym zajściu. Co za... Żeby zupełnie na nic nie mieć względu? Dobrze, że to się wreszcie skończy. Tylko szybka wygrana i sprawne osądzenie winnych mogłyby przystopować te krwawe zapędy...
Kase nie spał jednak, siedział skulony nieco na łóżku, z niezbyt tęgą przy tym miną, choć od razu, gdy go zobaczył, odbiła się na jego twarzy ulga.
- No co? - zagadnął ciepło, rozglądając się po namiocie i nagle zmarszczył brwi, gdy jego wzrok trafił na stół, bo porcja chłopca była ledwie skubnięta. - Kase, czemu nie jadłeś? - spytał prawie gniewnie. - Jak ty chcesz wrócić do sił, co?
- Przepraszam, ja... - wyszeptał. - Martwiłem się, nie wracałeś... Zabroniłeś mi wychodzić samemu, a ja nie wiedziałem, co się dzieje... Czemu jest tyle hałasu?
- Jutro ruszamy na Helmand, Kase... - powiedział cicho. - Będziemy walczyć.
- Już? - Przełknął ślinę, wpatrując się w niego zogromniałymi oczyma.
- Tak trzeba, Kase... - szepnął łagodnie, siadając przy nim i muskając ustami jego skroń. Chłopiec westchnął i spojrzał na stół, gdzie stały obie porcje ich dzisiejszego prowiantu.
- Ale ty jadłeś coś gdzie indziej? - zapytał nagle, zerkając na niego. Saray oddał spojrzenie, jakby chciał odruchowo potwierdzić, ale uświadomił sobie, że w tym zamieszaniu nawet o tym nie pomyślał i zupełnie nic nie jadł.
- Nie... - odparł mrukliwie po chwili milczenia, nagle czując, jak potwornie jest głodny.
- Cały dzień?! Przecież to gorzej niż ja! - zawołał z nieco zabawną zgrozą Kase, zrywając się i podbiegając do stołu. Podał mu prędko jego tacę, z uporem wypisanym na twarzy siadając na wprost niego. - Zjedz zaraz... bo ja nie zjem...
- Ojej... - mruknął, markując trwogę, bez polemiki jednak zabierając się do jedzenia. Chłopak uśmiechnął się wreszcie i poszedł po swoją napoczętą ledwie porcję, siadając obok i kończąc wpierw, z całym dobrym wychowaniem, nadgryziony kawałek chleba, a dopiero potem zabierając się do świeższej reszty. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy przyglądał się jak starannie i porządnie on je, choć na pewno był bardzo głodny. Trochę go bawił obraz Kase, grzecznego chłopca "etykieta w każdej sytuacji", choć był przecież całkiem sympatycznym elementem składowym. Zaskakiwały go i zachwycały te wszystkie gesty, spojrzenia, słowa, których u Kase się nie spodziewał, których wcześniej po prostu nie zauważył, bo walcząc uparcie ze swoimi uczuciami, przesłonił go twardym wyobrażeniem, w którym niczego nie chciał zmieniać. Przestając się bronić, dostrzegał nagle tyle nieoczekiwanych rzeczy, że czasem aż tracił orientację... Uśmiechnął się i odłożył na ziemię swoją opróżnioną tacę, Kase jadł jeszcze grzecznie, pomału, przykładnie, ale też powolutku zbliżał się do końca. Patrzył na niego z prawdziwą przyjemnością, nie tak dawno nawet chwili nie umiał bez poczucia winy, a teraz... Chłopiec podniósł na niego wzrok, zaczerwienił się zmieszany i podniósł z ziemi jego tacę, nakładając ją na swoją i odnosząc obie na stół. Wrócił nieco wolniej, siadając jak przedtem obok i spojrzał na niego wyraźnie onieśmielony.
- Czemu tak patrzysz? - szepnął niepewnie, opuszczając wzrok. - Coś źle robię?
Saray westchnął i ujął w dłonie twarz Kase, unosząc ją delikatnie i zaglądając mu w oczy.
- Źle? - spytał miękko. - Czemu źle? Patrzę, bo lubię... Nie widzisz?
- Proszę, nie żartuj ze mnie... - Przymknął oczy chłopak.
- Niemądre stworzenie... Chodź tu. - Objął go i wsunął rękę pod jego nogi, unosząc go i przesadzając na swoje kolana. - Ile razy ja mam zaczynać tę samą rozmowę od początku? Wiem, że sam jestem sobie winien, ale...
- Czemu tak mówisz? - Spojrzał na niego niemal przestraszony.
- Bo tak jest... - odparł cicho, bawiąc się machinalnie jego włosami. - Masz powody by mi nie ufać.
- Ja ci ufam... - szepnął z gorączkową rozpaczą.
- Tak... - uśmiechnął się gorzko. - Tylko nie wierzysz... Wiem, że... musi minąć trochę czasu... przez ten rok... Rozumiem, czemu nie potrafisz mi wierzyć. Rozumiem, że... potrzebny ci jest ten... czas... Tylko Kase, ja... ja nie jestem pewien, czy... czy ja - mam ten czas.
- O czym ty mówisz? - Podniósł ku niemu wystraszone oczy. - Co się...
- Kase, nic... - powiedział z czułością, ostrożnie całując go w policzek. - Nic złego się nie stanie, ale... ale czy... Posłuchaj, niech teraz tak na razie... będzie, jakby już minął ten czas... Uwierz mi Kase, tylko na teraz, na dziś... Nie bój się, uśmiechaj... uwierz mi... A potem, potem po wszystkim... poszukamy dla ciebie tego czasu.... dużo czasu, ile zechcesz... Tylko teraz... teraz postaraj się nie bać, niech teraz będzie tak... Kase, przepraszam, sam wiem, że... mówię głupie rzeczy... Posłuchaj, pojedziemy rankiem. Nie mam tu wiele rzeczy, ten namiot jest Vittora, nie musimy nic... teraz robić. Na razie... A rano pojedziemy. Ale ty zostaniesz tu, rozkwaterują was w pałacu... To jest tych, co nie wezmą udziału...
- Saray... - przerwał mu w strachu. - Saray, ja... nie zgadzam się, nie zostanę... Nie!
- Kase...
- Nie chcę! - zaszlochał, zarzucając mu ręce na szyję i wtulając się w niego kurczowo. - Nie zgadzam się... Nie zostanę...
- Kase, dzieciaku... - szepnął, gładząc go wolno po głowie. - A co ja tam z tobą zrobię? Dziecino, to nie będzie długo... Poczekasz po prostu... Przecież Rize będzie z tobą...
- Nie, Saray... - Pokręcił głową, odsuwając się odrobinę i patrząc mu w oczy. - Rize nic nie będzie teraz grozić...
- A czym ty zamierzasz mi pomóc? - uśmiechnął się bezsilnie.
- Nie wiem... - wykrztusił, na powrót się w niego wtulając. - Nie wiem, nieważne... Muszę być blisko. Muszę... Saray, przecież nie wszyscy... nie wszyscy będą walczyć, ja wiem... Musicie zostawić z tyłu kogoś do zaopatrzenia i pomocy rannym, ja wiem! Z nimi będę. Z nimi... Ale muszę pojechać, muszę! Jeśli mnie zostawisz, pójdę za wami sam, zgubię się i umrę!
- Kase... - roześmiał się mimo wszystko, całując go bezładnie po włosach. - Kase, głuptasie...
- Może jestem głupi, ale pojadę! - krzyknął przez łzy, szarpnąwszy się, jakby chciał mu się wyrwać, ale został mu na kolanach, ocierając tylko ze złością oczy. - Pojadę i mnie nie zatrzymasz, rozumiesz? Nie!
- Kase... - wyszeptał bezradnie, przesuwając palcem po jego policzku. - Ale... Nie ruszysz się na krok od ludzi z zaopatrzeniem... - ustąpił, wpatrując mu się w oczy.
- Od sanitariuszy!
- Kase... - zaczął zniecierpliwiony, ale chłopiec przerwał mu, śmiejąc się nagle.
- Mnie Salvia już obiecała! - zawołał.
- Co? - spytał osłupiały.
- Rano! Jak nam przynosiła jedzenie... Spytałem, czy będę mógł być z nimi, tuż przy was, jak wy... No przecież wiedziałem, że w końcu pojedziecie... - dodał ciszej. - Saray... Nie gniewaj się, proszę... Ja muszę tak... muszę, bo... tutaj... Saray, ja nie zniosę już tego... Już raz... Tak się bałem wtedy, tak bardzo... Bałem się, że oni... że i tak was znajdą, że... Nie zniosę znów... nie wiedzieć nic... Saray, błagam cię...
- Zrobisz jak chcesz... - wyszeptał matowo, kryjąc twarz w jego włosach. - Tylko proszę cię, uważaj... Muszę mieć do kogo wracać...
- Będziesz mieć, na pewno... - szepnął miękko, głaszcząc jego dłoń. - O nas nie trzeba się martwić, nic nam nie zrobią, bo wygracie. Oni nie mogą wygrać... Nie pozwalam im... Są podli i... i nienawidzę ich! Nienawidzę ich jeszcze bardziej niż siebie z dawniej... Bo oni wiedzą, wszystko wiedzą... i oni... oni po prostu lubią krzywdzić... I... i ciebie chcieli... Nienawidzę ich! Saray, ja... tak potwornie było wtedy... Ja nie mówiłem ci dotąd, ale... ja muszę to powiedzieć, muszę powiedzieć ci wszystko, bo chyba... Ja nie mogę tego zapomnieć... Nie mogę, a tak okropnie chcę... Saray, to było... takie straszne... - Wtulił twarz w jego koszulę, szlochając bezradnie. - Takie straszne, ja... ciągle to pamiętam, cały czas...
- Kase, nie trzeba... - Przygarnął go bliżej do siebie, ale chłopak potrząsnął szybko głową, podnosząc ku niemu znękany wzrok.
- Trzeba, ja... Może to już... nie będzie tak, kiedy ci powiem, bo ja... Widzisz, ja... ja wtedy nie byłem wcale pewien, czy robię dobrze, tak się bałem... Liczyłem sobie, wiedziałem, że i tak nie zdążycie nikogo ostrzec na czas, że ty tu nic nie pomożesz, jeśli zostaniesz... Ale tak się bałem, że... że może nie mam racji i ty... będziesz zły na mnie za to... potem, a ja... ja ci już nawet nie będę mógł wtedy nic wyjaśnić i ty... ty nigdy już... nie przestaniesz mnie nienawidzić... Tak się bałem, a... Potem oni... strasznie było, nie wiedziałem co robić... To przecież nie była moja wina, że oni przyszli, ja nie chciałem, ale... Tak mi źle było, kiedy walczyliśmy, kiedy wszyscy... Płakałem wciąż, choć nikt mi nic nie powiedział, nikt, nikt nie miał do mnie o nic żalu i wszyscy byli dla mnie dobrzy, ale... ja płakałem jak jakieś... głupie dziecko i... jeszcze mniej przez to mogłem pomóc... A potem, potem, kiedy oni już... byli, kiedy uwięzili wszystkich, bili niektórych... Ja... ja powiedziałem, że nie wiem, gdzie pojechaliście, że mnie nic nie mówili... Ja się bałem, tak bałem, że... że jak mnie będą bić, to... to powiem, nie wytrzymam i... powiem... Ja nie zrobiłem tego potem, nie, nie powiedziałem im, ale wtedy, na początku, bałem się... że mógłbym i... To był Saad, on mnie wciąż pytał, inni nie, tylko on... A ja... ja już wcześniej go nie cierpiałem, nie cierpiałem... on ma taką zimną... zimną twarz, taką... Ale potem oni... potem zaczęli pytać innych i... i to Hali im powiedział, że ja wiem... On... on im powiedział, bo nie wytrzymał... tylko dlatego... i... tak strasznie późno... Tak długo nie mówił, kiedy o was chodziło, ja... ja jestem pewien, że po prostu... nie zrozumiał, czemu nagle o to spytali, powiedział odruchowo... Na pewno. Ja wiem, przecież on mnie lubił i przedtem, jak atakowali to on... on uratował mi życie i potem... potem udawał, że ja im wcale nie pomagałem, bo ja... koło niego byłem. On na pewno nie chciał, żeby to tak.... Nie możesz go za to winić.
- Nie winię, maleństwo - powiedział łagodnie, wpatrując się w załzawione szare oczy. Z trudem mu przychodziło słuchać tego wszystkiego, ale nie mówił mu nic i starał się patrzeć spokojnie, gładząc jedynie włosy chłopaka, żeby choć trochę spłoszyć jego lęk.
- I... i ja już nie mogłem mówić... że nie wiem... - wyjąkał Kase, zaciskając palce na jego ramionach. - I musiałem powiedzieć, że po prostu nie powiem... A on... on wtedy aż zbladł z wściekłości i... - zawahał się na chwilę, ale pochylił głowę, mówiąc jednak dalej. - I podszedł, krzycząc... krzycząc, że to jednak prawda... że to prawda, że... że... - zachłysnął się łzami, opierając czoło na jego barku i znów zaczynając szlochać. - Że... pierdoliłem... się z tym..... człowiekiem... A to... to... - urwał, wybuchając już zupełnie rozpaczliwym płaczem.
- Cicho, już... Kase... - szepnął, kołysząc go delikatnie i głaszcząc bezładnie po włosach i chowającej się przed nim mokrej twarzy. - Starczy już, nie mów nic... Nie płacz... - prosił ściszonym, rozedrganym tonem. Zimna furia wzbierała w nim na samą myśl o tym podłym, nieludzkim łajdaku i nie był pewien, czy gdyby teraz go zobaczył, zachowałby się dużo rozważniej od band, które sam potępiał, a jednak gdyby nie rozdzierające łzy i ból tego przytulonego do niego chłopca to pewnie by się teraz roześmiał. O nie, Saad Tuz Traverse z pewnością nie nazwałby go "człowiekiem". I był w stanie sobie wyobrazić jakiego typu określenia użył. Ten bezwzględny typ nie miał względu na nic, zniszczył i opluł chłopcu wszystko, co dla niego było ważne, jego uczucia, miłość, to, co na tak krótko, dziwnie, poza wszystkim, złączyło ich razem, a Kase wciąż najboleśniej czuł ich zniewagi dla niego, odrzucał je, nie wypowiadał, unicestwiał, jakby nadal bronił go przed nimi tam. Dreszcz bólu przenikał go na myśl o tym, jak z pewnością kazali mu za to płacić. Kochali się obaj rozpaczliwie, ale sam uciekł przed tym i wyparł to, odtrącił, jak Kase odtrącał zło mierzące w niego. I w końcu to ten chłopiec osłaniał go przed wojskiem, śmiercią, cierpieniem, nawet obelgami, choć powinno być odwrotnie.
- Nie płacz... - powtórzył z bólem, ocierając łzy coraz szybciej spływające po twarzy Kase. Chłopak wciąż chciał mówić coś jeszcze, choć dławił się szlochem. - Nie mów już nic, nie trzeba.
- Ale...
- Cii... - Ucałował go w skroń, przytulając do siebie jego głowę. - Nie męcz się... Nie chcę, żebyś...
- Saray, ja naprawdę muszę... to tobie powiedzieć... - wyszeptał, układając się policzkiem przy jego szyi i po omacku szukając jego dłoni. - Muszę... Bo.... bo ty zrób coś z tym, spłosz to, ja nie chcę... Czemu ja tego nie mogę zapomnieć? Ja nie chciałem nic wiedzieć, widzieć, chciałem, żeby mnie nie było, nie czuć, nie słyszeć tych... okropnych słów, tego... Tylko widzisz... widzisz... Ja... tak bałem się i... nie wiedziałem co... A on tak krzyczał wtedy, tak... niszczył wszystko... Bo to nie można tak mówić, nie można... To co my... Nie wolno mu było, ja go za to... nienawidzę! Nienawidzę... I potem jeszcze... I... mówił o mnie, że jestem... dziwką i... nędznym ścierwem... i uderzył mnie... tak strasznie mocno, że upadłem... Upadłem... pod nogi... podniosłem wzrok i... i to był Rize.... I nic... odwrócił tylko wzrok... Jak bolało... jak okropnie zabolało... Ja... ja przecież wiem teraz, rozumiem, że musiał, chciał mnie uratować i... jego też na pewno bolało, że tak musi, ale wtedy... Wtedy ja... tak bolało... Byłem zupełnie pewien, że nic mi już nie zostało, nikogo... że on też mną gardzi...
- Też? - szepnął tylko, nie umiejąc przegnać tej okropnej rozpaczy z tych zapatrzonych gdzieś za niego oczu, a one zaraz uniosły się ku niemu przepełnione jeszcze większym bólem. Oddech chłopca rwał się nierówno, gdy patrzył na niego przez łzy.
- Saray, ja... Saray, przecież ja jestem zły... - zaszlochał nagle. - Robiłem... okropne rzeczy i... i myślałem, że robię dobrze! Tylu ludzi zginęło przeze mnie... W Tevere wciąż są ich rodziny i... wciąż cierpią przeze mnie... Saray, ja... ja wiem, że ty musisz mną gardzić, taki jestem podły, tacy jak ja tyle zła ci wyrządzili... Ty taki dobry jesteś, litujesz się nade mną... Ale... ja tak naprawdę na to nie zasługuję... Wiem to...
- Ktoś mi tu mówi straszne głupstwa... - powiedział miękko, ujmując jego twarz w dłonie i patrząc przez chwilę na nią w zupełnym milczeniu. Przez tę chwilę jeszcze się zawahał, ale potem zbliżył do niej pomału, delikatnie całując drżące usta, lekko, krótko, niemal w strachu, bo nie robił tego jeszcze od tamtej odległej nocy i nie pamiętał już, skąd wziął do tego wówczas śmiałość i odwagę, tak drobne i niewinne wydawały mu się teraz. Kase patrzył na niego, jego szare, roziskrzone znów oczy lśniły tuż przed nim szeroko rozwarte, zapatrzone, ale wkrótce potem przykryły je powieki, zaraz gdy tylko wilgotne wciąż policzki pokrył nieznaczny rumieniec. - Kase... - szepnął do niego. - Kase, nie mów mi nigdy więcej takich rzeczy.... Nawet nie myśl... Jesteś moim kochanym, dobrym chłopcem, który bardzo cierpi... Ja ci pomogę... pomogę na tyle, na ile będę w stanie... I nie gardzę tobą, dziecino... Nie... Tak bardzo mi cię żal... i ty taki... dzielny jesteś, że starasz się... dzieciaku... Musiałbym nie mieć sumienia, by ośmielić się tobą gardzić...
- Ale przecież tak musi być, ja... - wyszeptał z bólem. - Ja muszę płacić za to...
- Za co płacić, Kase? - spytał łagodnie, ujmując jego dłonie i delikatnie całując ich palce. - Kochasz mnie, przecież nie kochałbyś, gdyby nadal tkwiło w tobie to, co wyrządzało zło... Już tego nie ma... Kochasz mnie, a ja jestem jednym z tych ludzi... Jednym z nich, a chciałeś dla mnie umrzeć.... Nie można zapłacić niczym więcej niż własnym życiem, Kase... Ty już to zrobiłeś. Wiedziałeś, że skazujesz się na śmierć i... nikt nie ma już prawa niczego od ciebie żądać. A nawet jeśli... będzie to robić świat.... to ja nie. Dość się już znęcałem nad chłopcem, którego mi zabili... i sam też już dosyć przez to wycierpiałem... - Umilkł, z trudem przełykając ślinę, tak boleśnie ściśnięte miał gardło. Chłopak przysunął się do niego bezradnie, jakby bardzo chciał, ale wciąż nie był pewien, czy powinien. Pociągnął lekko nosem, patrząc na niego tak dziecięco ładnie, że aż drgnął od tego. To zawsze musiało w nim być... ale teraz, gdy nie bronił się przed tym...
- Ale... ale ja wtedy prawie raz powiedziałem... - szepnął Kase, znów uciekając przed jego wzrokiem, znów niepewny, znów zlękniony, by nie omylić się w czytaniu jego spojrzeń. - Wtedy, kiedy mnie bili potem, ja... prawie powiedziałem raz i...
- Dziecko... - roześmiał się bezsilnie i przewrócił się z nim na łóżko tak, że chłopak wylądował na nim. Przycisnął go mocno do siebie i roześmiał się znów, odgarniając Kase włosy, które w tej pozycji bezładnie osypały mu się na twarz. - Dziecko, ależ z ciebie dziecko... Co to znaczy "wtedy prawie raz powiedziałem"? O czym ty w ogóle mówisz? - szepnął ciszej, bo tak naprawdę zbierało mu się na łzy. - Miej litość nade mną i... przestań winić się za wszystko... Prawie przeze mnie zginąłeś i nadal... Kase... Proszę cię, nie mów takich rzeczy, bo chyba... Ja i tak nie mogę sobie wybaczyć, że... to z mojego powodu musiałeś przejść to wszystko...
- Nie z twojego... - Zsunął się z niego, kręcąc pomału głową i ułożył na boku przy nim, patrząc poważnie. - Nie... Tylko ich. To oni są źli. Ale wy ich pokonacie i nikomu nie zrobią już krzywdy.
- Nie zrobią... - zgodził się z uśmiechem, całując go lekko w skroń.
- Ale jak już będą... sądzić ich, to... Rize nie pozwolisz nic zrobić, prawda? - szepnął smutniej. - On był z nimi... tylko tak... Bardziej... z rozpaczy. Głównie dlatego i... przecież zostawił ich i...
- Kase... nie martw się, ja naprawdę zrobię wszystko, żeby mu pomóc - zapewnił ciepło, pocierając kciukiem koniuszek jego nosa. Chłopak uśmiechnął się nikło, ale westchnął cicho, opuszczając wzrok.
- Wiem, ja wiem, obiecałeś, tylko...
- Tylko co? - Przysunął się, wymuszając spojrzenie.
- Tylko to może... po prostu nie zależeć od ciebie - wyjaśnił ze smutkiem. - To może się okazać zwyczajnie niemożliwe.
- Kase, rzeczy, które są dla ciebie ważne, z definicji nie mogą być niemożliwe... - odparł z powagą, całując go jeszcze w ten drobny nos i rozśmieszając trochę wreszcie. Chłopak przymknął powieki, ale uchylił je z wolna, wpatrując się w jego twarz.
- Będziesz dzisiaj spać koło mnie? - spytał z nieśmiałą prośbą przyczajoną w oczach.
- Tak... - szepnął, ujmując jego dłoń i kładąc ją na swoim sercu. - Oczywiście, że tak. Nigdy nie zamierzałem gdzie indziej.
- To dobrze... Kiedy... pojedziemy rano... Czy mogę jechać z wami? Potem, już przed... Cofnę się, ale... teraz mógłbym? Chcę jeszcze być z tobą, cały czas... Potrzebuję ciebie blisko... - poprosił, układając się na jego ramieniu i patrząc mu w oczy. - Jak najbliżej... Tak mi... Pozwolisz, prawda?
- Tylko do Czarnych Wzgórz... - zastrzegł poważnie, bardzo się starając spojrzeć na niego nieco surowiej.
- Dobrze... Dobrze, ja naprawdę będę posłuszny... - przyrzekł cicho, przytulając jego rękę do swojego policzka i przymykając powieki. - Nie martw się, przyrzekam... Wiem, że to... że musisz tam być... i że ja... tylko bym ci przeszkadzał...
- Naprawdę muszę, Kase... - wyszeptał ze smutkiem, wyczuwając skrywany, ale dotkliwy lęk chłopca. On skinął pomału głową, uśmiechając się blado i delikatnie musnął ustami ciemną pręgę we wnętrzu jego dłoni.
- Tylko wróć... Nie zostawiaj mnie już więcej. Jestem za słaby.
Szli już cały dzień, ledwie z krótkimi postojami. Niecierpliwość i lęk przed tym, co zastaną wypierała jednak zmęczenie i tylko najsłabsi nie wytrzymywali tempa. Byłoby wprawdzie lepiej, gdyby mieli więcej koni, ale większość ich wyprawiono jeszcze dawniej w góry z tymi, których można było ewakuować. Im były bardziej potrzebne. I tak nie było konieczności pośpiechu, musieli czekać z atakiem na zbliżenie się armii granic.
Te konie, które im zostały, przeznaczyli w większości dla pozostających na tyłach, zostawiając tylko po dwa na każdy oddział, by potem móc szybciej przekazywać informacje. Teraz, w drodze, jeden z oddziałów Helmand pożyczył im jednego wierzchowca dla Kase, który zmęczył się szybko długą i trudną drogą, ale za nic nie chciał wycofać się na tyły przed czasem. Teraz spał nawet, porządnie przymocowany w siodle i do szyi idącego łagodnym stępem konia.
Szli na samym przedzie, przy pierwszych oddziałach Helmand, bo on i Nissyen, jak inni nieposiadający tu własnych ludzi, mieli właściwie zostać przy sztabie, chociaż pewien był, że to ograniczy się raczej do początkowego ustalenia planu działań i kilku decyzji; potem Sheat będzie raczej wolał wykorzystać doświadczonych dowódców do kierowania ważniejszymi z oddziałów innych armii, bo sam niemal do końca będzie musiał nadzorować wszystko z dala. A przecież tam był Karin, a przy nim najpewniej Avae... Niemal na pewno będzie chciał, żeby Nissyen kierował oddziałem wyzwalającym i chroniącym więźniów, bo w końcu trudno by mu było znaleźć kogoś, komu bardziej na ich ocaleniu zależało i to tak uzdolnionego przy tym wodza. W końcu armia Argento była jedyną, która nie popełniła błędów i dokonywała druzgocących, choć wcale nie nazbyt krwawych zwycięstw w sytuacjach mających wszelkie zadatki na miażdżące porażki - a Argentończycy nie słynęli jakoś nigdy ze szczególnej waleczności.
Kase powiedział coś przez sen, spojrzał na niego, ale chłopak wcale nie zamierzał się jeszcze budzić. Uśmiechnął się mimowolnie, sprawdzając odruchowo zapięcia blokujące możliwość upadku, ale cofając szybko dłoń, by go nie zbudzić. Spał wprawdzie mocno; jednostajny rytm tysięcy kroków i tylko szmery nielicznych rozmów działały raczej usypiająco. Mógłby wykorzystać jego sen i odesłać go już teraz, ale jakoś nie umiał się zdobyć wobec niego nawet na troskliwe oszustwo. Byłoby mu przykro, gdyby się obudził... Wolał, by teraz... zanim wszystko się rozstrzygnie, chłopak miał same dobre wspomnienia chociaż o tych chwilach. Nie chciał, żeby mógł się poczuć niepotrzebny... nawet jeśli istotnie teraz na nic mu się nie mógł przydać. Na nic? Na pewno? Przecież było mu jednak lżej, gdy mógł patrzeć na jego uśpioną twarz, czuć go tuż obok, blisko siebie. Był mu potrzebny... Przy nim nie czuł tak grozy niczego co złe, czuł się silniejszy tylko dlatego, że Kase kilka razy się dziś do niego uśmiechał, że ufał mu, wierzył w niego i pewien był ich racji i zwycięstwa, tego, że zdoła go ochronić... Dlatego, że potrzebował tej ochrony, chciał jej i nadal go kochał. Teraz, kiedy wszystko wokół było tak niepewne.
Przymknął oczy, wstrząśnięty mimowolnym dreszczem na myśl o tym, co jeszcze będzie ich czekać, ale potem podniósł wzrok ku górze; mozaika najróżniejszych liści w tym gęstym lesie przepuszczała jedynie niewiele światła o zmienionej barwie. Trudno oczywiście, żeby poruszali się teraz ubitym traktem i to nawet dobrze, że pogranicze Helmand było porośnięte taką dziką puszczą, ale niesamowitość tego marszu tysięcy mężczyzn przez podobne odludzie wywoływała nieprzyjemne wrażenie jakiejś katastrofy, wędrówki pokonanych, wygnanych... nie zwycięzców. Spojrzał znów na głęboko uśpionego chłopaka i odetchnął, przeganiając ponure myśli. Nie powinien pozwalać sobie na zwątpienie i lęki, teraz była jego kolej, by zrobić wszystko dla ocalenia Kase. Może i wszyscy za łatwo uwierzyli w tego kuriera, może chcieli za bardzo, ale... czy to uniemożliwiało powodzenie? Być może armia granic już ciągnęła za nimi i wkrótce natknie się na ich wyczekujących sygnału gońców... Raz ich już pokonali, teraz zrobią to znowu. Skoro stało się już całe zło, którego wciąż z niepokojem się spodziewali... to może teraz nadejdzie jednak pora na powodzenie. Kiedyś... musiała w końcu nadejść...
Spojrzał w bok na milczącego już od ponad godziny Nissyena. Szedł patrząc gdzieś daleko przed siebie i chyba nic nie widząc, w każdym razie nic stąd. On wciąż jeszcze czekał na odzyskanie swojego światełka, będzie walczył o nie, nie już tylko o to, by je przed tym nawałem mroku osłaniać. Ale teraz przynajmniej znów je widział, bo w tych dniach, choć nikt nie mówił tego na głos, każdy przede wszystkim właśnie obu chłopców wliczał między spodziewanych poległych. Tak działo się w innych prowincjach - arystokraci mordowali przede wszystkim arystokratów niechcących walczyć wraz z nimi, zdrajców.
- Nissyen... - odezwał się cicho, by nie zbudzić Kase, a on spojrzał na niego od razu, jakby przed chwilą jeszcze nie był daleko stąd. - Zdążymy...
- Nikt... nie może tego wiedzieć... - szepnął.
- Ailu...
- To, co mówił Ailu, to tylko przypuszczenia, nic pewnego - przerwał mu nerwowo. - Równie dobrze mogli jeszcze tego samego dnia wieczorem kazać... - urwał, oddychając nierówno. - Przepraszam... Im jesteśmy bliżej, tym bardziej... Choć z drugiej strony... myślę wciąż... Wiesz... To, o czym mówił Verner... Nie pomyślałem o tym wcześniej, ale... Może oni naprawdę... Wtedy Avae... wtedy mogliby... nie traktować go jednak jak zdrajcy... Uwięzili go, ale... gdyby naprawdę nie chcieli z Argento konfliktu i... chcieli ze mną rozmawiać to... Może naprawdę... nic mu nie zrobią... - wyszeptał nieco drżącym głosem. - Powiedz... jak myślisz?
- Na pewno... - uśmiechnął się. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
- Boję się w to uwierzyć... - powiedział cicho. - To... Boję się.
- Nissyen... - Spojrzał na niego poważnie, a potem przeniósł wzrok na właśnie mruczącego coś sennie chłopaka. - Nie trać... wiary tak łatwo... Mnie powiedziano, że Kase nie żyje, a potem... tak nagle, tak zupełnie po prostu został mi zwrócony... - Pogłaskał wolno włosy Kase, wywołując lekki uśmiech na jego twarzy. - A myślałem, że nie ma już żadnej nadziei. Ty przecież... Nissyen, naprawdę są ogromne szanse na to, że nadal nic mu nie jest... Uratujemy go, nie bój się... A może... naprawdę nic mu takiego nie grozi? To też dość prawdopodobne. Wiesz teraz, że żyje... Ciesz się, zamiast martwić od nowa.
- Masz rację... - uśmiechnął się lekko. - Masz rację... Nie zrobią mu nic... Po prostu nie mogą... - umilkł, przymykając oczy i przez chwilę szli w ciszy wypełnianej tylko monotonnymi odgłosami kroków. - Tylko wiesz... - zaczął znów nagle, oglądając się nieco, ale byli teraz w pewnym oddaleniu od innych. - Boję się, że... Widzisz... jeśli oni teraz zabiją Karina... Ja wiem, po prostu wiem, że Avae nigdy sobie nie wybaczy, że nie zdołał go uratować, choć tam był... On jest dla niego... kimś bardzo ważnym, a.... oni naprawdę są w stanie skrzywdzić tego biednego dzieciaka...
- To by było łajdactwo... - Przymknął oczy, mimowolnie mocniej zaciskając dłoń we włosach chłopca. Jego powieki zatrzepotały lekko, a potem uchyliły się z wolna, ale żaden z nich tego nie zauważył.
- A to z Lannu to nie było łajdactwo? - westchnął Nissyen, przygryzając wargę. - Dla nich to bez różnicy...
- Nie rozumiem... - szepnął. - Dla mnie to niepojęte... jak można zabijać Uzdrowiciela? Ci ludzie całe życie poświęcają wszystko, by ocalać innych, znoszą katusze cudzego bólu, niemal giną nawet dla ratowania wroga... A oni... oni to zrobili i to już dwa razy... Jeśli jeszcze teraz zabiją tego chłopaka... Oni są przeklęci. Nic ich już nie ocali... Przecież dzięki niemu żyją!
- I pewnie tym bardziej go nienawidzą... - zauważył sarkastycznie. - Nie zapominaj, o kim mowa...
- Jeśli zastaniemy tam.... Ludzie zaczną mordować na ślepo - wykrztusił.
- Sam mówiłeś, że zdążymy... - uśmiechnął się blado.
- A jeśli nie? Boję się, że niewielu ludzi będzie w stanie myśleć, a... właśnie tylko ten mały umiał... umie nad takimi rzeczami zapanować. Jeśli go... Co ja wtedy zrobię z... Kase, nie śpisz? - Przełknął ślinę, spojrzawszy na przysłuchującego im się chłopaka.
- Nie śpię... Ale nie martw się, ja się nie boję... - zapewnił z uśmiechem. - Nic się nie stanie, bo ja mówiłem ci przecież, ja wiem, że wszystko będzie dobrze, że na czas wygracie... wygramy... Mogę tak mówić? - spytał nieśmiało.
- Jeszcze się pyta... - zaśmiał się Nissyen, przyciągając spojrzenia idących dalej. - Jedyny dobry prorok w całej armii i nie wie, czy go zechcą...
- No, sam słyszysz... - mruknął do chłopca Saray i uśmiechnął się, bo odgłos pobliskich kroków, i potem dalszych, i jeszcze, zabrzmiał nagle o wiele raźniej, jakby śmiech Nissyena przesycił powietrze pewnością wygranej. - Chyba już wiem, czemu wy nie przegrywaliście... - oznajmił, przyglądając mu się kątem oka. - I czemu nie, u diabła, idziemy walczyć z bestiami, to przyda nam się trochę... sił nieczystych...
- I uśmiechnięty prorok - dorzucił, mrugając do Kase, który znów uśmiechnął się lekko jak na życzenie. - Założę się, że oni mają samych ponurych czarnowidzów.
Miał wielką nadzieję, że nikt ich nie spostrzeże; zwiadowcy nie namierzyli żadnej straży... ale to właśnie to go dziwiło. Powinna być przecież jakaś straż. Nie mogli ich chyba lekceważyć aż do tego stopnia... Choć musiał przyznać, że byłoby mu to bardzo na rękę.
Przestali się spieszyć, potrzebowali ostrożności. Wyforsował się z wolna do przodu ze sztabem i najwyższymi dowódcami poszczególnych prowincji, ich oficerowie i oddziały przyboczne, posuwały się odrobinę z tyłu, za nimi zaś wojsko w całej swojej masie. Zadrzewione gęsto tereny Czarnych Wzgórz były idealną osłoną, w dodatku z ostatnich był doskonały widok na dolinę Helmand, więc można było stamtąd prowadzić nawet dłuższą obserwację, mając gwarancję nie bycia dostrzeżonym.
Kątem oka przyglądał się Nissyenowi. Powierzył mu oddział Reina, silny, sprawny oddział, z którym miał szansę szybko zyskać przewagę i przebić się do chłopców. Zastanawiał się nieustannie, czy postąpił słusznie. Pewien był, że on zrobi wszystko, żeby uratować Avae, a że i Karin gdzieś tam był, więc ocaleje również. Nissyen bywał dziwny i nieprzewidywalny, ale nie było powodu przypuszczać, że już tam będąc, pozwoliłby zrobić chłopcu krzywdę. Chyba że... Zachowywał się dziś normalnie, był podenerwowany, ale wszyscy byli, tylko że... czy to czegokolwiek dowodziło? Przez te miesiące zdążył się nauczyć, że niczego. Gdyby... gdyby to miało się teraz, nagle, stać... Kiedy ostatnio to się zdarzyło, wbrew wszystkiemu zdołał ocalić Avae i dobrze wiedział jak, ale też... nie zrobił tego myśląc i do niczego więcej zdolny już nie był.
Gdyby coś takiego miało się stać teraz, to mógłby nawet nie pamiętać, że jakikolwiek Karin istnieje na świecie... ale nawet w takim wypadku pozostawało mu jeszcze liczenie na Avae, pewnie nie zapomniałby o Karinie, ostatnio... A co, jeśli ich jednak rozdzielono? To było wątpliwe, ale... to Karin był bardziej zagrożony, jemu przede wszystkim groziła kara śmierci. W razie ataku mogliby go zabić choć pospiesznie, mógł być w jakiejś bliższej celi, mógł już nawet oczekiwać egzekucji... wówczas to on najpierw potrzebowałby odbicia, więzienie i ci, którzy byli w nim... mogli poczekać... Chyba mogli, bo przecież....
Wzniósł z wolna rękę, zatrzymując się w pół kroku, dalsi oficerowie powtórzyli gest i niemal uderzyła w niego ta nagła ogłuszająca cisza, jaka zapadła, gdy raptem zamarły te tysiące kroków. Byli u celu. Musieli wyglądać teraz jak zastygła armia Rossa z legend o Upadku Cesarstwa, mróz przeszedł jego ciało, a jednak płynnym gestem zwołał za sobą wyznaczonych wcześniej przywódców; Tulle i podporządkowani mu chwilowo Fein i Rago wycofali się do swych oddziałów, mieli uderzyć ostatni, Anther i Verner ruszyli w ciszy ze swoimi ku wschodowi, mieli uderzyć z boku, tuż po tym, jak ruszy główna siła, Vittor i resztki oddziałów Laurion pod chwilową wodzą Battu skierowali się na zachód, mieli czekać na dalsze polecenia.
Pozostali zeszli wraz z nim ku wysuniętej partii ostatniego wzgórza i musieli czuć, jak czuł on, te tysiące natężonych spojrzeń na swoich plecach; ludzie czekali już zbyt długo.
On również, coś ścisnęło go za serce tak, że niemal jęknął, gdy tylko podeszli na tyle, by ujrzeć całą ścielącą się przed nimi dolinę. Pałac, zabudowania... więzienie. Plac, na którym było kilkudziesięciu żołnierzy. Większe oddziały stacjonowały nieco dalej, za zabudowaniami. Mieli szansę uderzyć szybko i sprawnie.
Ale wciąż nie nadeszli gońcy, ani jeden. Byli tak blisko i... Nie, muszą czekać na sygnał.
Zbliżyli się przy ziemi, on, Wajir i Lessen. Wodzowie Cimein i Mire oraz zarządzający Nikra brat Lessena, a także pozostali ze sztabu zostali nieco z tyłu, też jednak przyklękając. To mogła być zbytnia ostrożność, ale nie musiała. A bliskość i tak dobry widok wywoływały nerwowe walenie serca.
- Sytuacja jest idealna... - odezwał się cicho. - Jakby się wystawiali na cios, ale... I tak nie mamy szans, jest nas ponad dwa razy mniej, a tamci to wyłącznie zawodowi żołnierze...
- Po rewolucji jakoś sobie z nimi poradziliśmy... - mruknął Wajir.
- Tak, ale mieliśmy przecież miażdżącą przewagę... a wygrana wcale nie przyszła tak łatwo - odparł ze spokojem, wódz Amsted mruknął coś tylko pod nosem. - Saray... - rzucił, oglądając się ku wspartemu o kolano mężczyźnie. - Cofnij się do Getta i... wystawcie ludzi jak najdalej na tyły. Jak tylko pojawią się gońcy od armii granic...
- Wiem - odparł krótko, wstając i odchodząc ku nieco cofniętemu pod skos oddziałowi.
- Będziemy czekać... póki nie nadejdzie wiadomość... Nie mamy wyjścia. Ale cały czas musimy być gotowi do ataku. Bez przerwy.
- A co jeśli potrwa to kilka dni? - cicho spytał Lessen.
- Trudno. Jeśli jest ich tam naprawdę blisko dwadzieścia pięć tysięcy... - Pokręcił głową. - Przecież nas rozniosą.
Jeszcze przez moment patrzyli tylko, jakby nadal na cokolwiek czekali, potem Wajir cofnął się, rozmawiając cicho ze swoim oficerem, a Lessen westchnął, opierając czoło o kłodę. Sheat dłuższą chwilę w milczeniu obserwował dolinę, nie mogąc wręcz oderwać wzroku.
- Avae... - szepnął nagle.
Nissyen rzucił się w przód, niemal padając między niego a Lessena. Było daleko, ale to na pewno był Avae. Na pewno. Nie było możliwości pomyłki. Sześciu ludzi prowadziło go skutego ku centrum placu, gdzie nadal tkwili żołnierze; większość z nich musiała być oficerami, część pewnie nawet arystokratami. Cofnęli się teraz nagle, podeszło dwudziestu, ci, to na pewno byli prości żołnierze, jeden z otoczenia Avae mocno go teraz chwycił za przedramię i szarpnął w przód; to musiało być złudzenie, ale dostrzegł nagle wyraz oczu chłopca, tak jakby był tuż obok niego.
- Co oni chcą mu zrobić? - wyszeptał.
Lessen przygryzł wargę, wpatrując się w stojącego na placu chłopaka i rozstawionych w szereg żołnierzy. Arystokrata towarzyszący Avae pchnął go na klęczki u sporej, poziomej belki i zlecił coś jeszcze innym dwóm żołnierzom, wycofując się; ci uwiązali dłonie Avae u belki i teraz obwiązywali mu sznurem szyję, ściągając jego kark w dół tak, by był teraz lekko zgarbiony.
- To... to tysiąc plus... - wykrztusił w oszołomieniu. - Ukochana kara Nago... Ale że posunął się do tego wobec arystokraty? I... i publicznie? Czym Avae aż tak mu zawinił?
- Co to znaczy tysiąc plus... - zupełnie bezbarwnym, pozbawionym intonacji tonem odezwał się Nissyen. Wódz Robore nie odpowiedział najpierw, patrząc nadal zaszokowany na rozgrywającą się przed nimi scenę. Żołnierze umocowali koniec sznura u dolnych, ukośnych belek, zmuszając chłopaka, żeby pozostał w narzuconej mu pozycji.
- Kara śmierci - odparł w końcu ściszonym głosem. Jeden z żołnierzy cofnął miecz w jakimś dziwnym zamachu i Nissyen krzyknął niemal, ale Sheat zdławił jego krzyk dłonią; nie poruszył się, choć z jego palców wolno spłynęła krew. Żołnierz rozdarł jednak wyłącznie koszulę Avae, jeśli naruszył skórę, to jedynie nieznacznie. Sheat opuścił wolno piekącą dłoń, nie odrywając spojrzenia od placu, ale Nissyen spojrzał niemal w obłąkaniu na równie zapatrzonego w plac Lessena; teraz dopiero poczuł nieprzyjemny posmak na ustach.
- Lessen... - niemal wycharczał, chcąc się powstrzymać przed krzykiem, ale mężczyzna nawet na niego nie spojrzał.
- Tysiąc batów... - powiedział jednak nieco drżącym tonem. - Chyba... że ktoś i to przeżyje... Aż do... skutku... Ale w życiu nie widziałem, żeby ktoś przeżył. - Zacisnął powieki, kryjąc twarz w dłoniach. - Będziemy tak po prostu na to patrzeć?
- Ja na pewno nie... - wyszeptał.
- Nie bądź głupi, Nissyen... - szorstko przerwał mu Sheat. - Nie mamy wyjścia. Musimy czekać na wsparcie z Cascavel. Armia granic jest w drodze, ale..
- Gdyby to był Karin, nie...
- Ale to nie jest Karin - przerwał mu znów chłodno. Nissyen zerwał się nieco chwiejnie, ale Sheat przytrzymał go mocno za ramię, przywracając ku ziemi i utkwił nieruchome spojrzenie w jego rozszerzonej źrenicy.
- To, że cię zabiją i to na jego oczach, w niczym mu nie pomoże... - wycedził z wolna. Nissyen znieruchomiał na moment, ale odskoczył zaraz w tył tak gwałtownie, że gdyby Sheat go nie puścił, pewnie złamałby mu rękę. Obaj mężczyźni poderwali się za nim, rozsądniej jednak i bliżej ziemi, prostując się dopiero tam. Sheat rozejrzał się po twarzach, orientując się od razu, że wszyscy w pobliżu to słyszeli. Żołnierze stojący dalej nie wiedzieli o co chodzi, ale wyraźnie byli poruszeni ich dziwnym zachowaniem; kilku dowódców oddziałów pchnęło bliżej swoich ludzi, chcąc wiedzieć, co się właściwie dzieje. Nie minie wiele czasu i wieść rozejdzie się po całej armii, to było niedobrze, bardzo niedobrze, tylko...
- Nissyen... - zaczął cicho, zbliżając się o krok ku niemu. - Nie możemy... zaatakować w takiej sile tylko dlatego, że...
- Tylko? - wykrztusił, cofając się przed nim machinalnie i uderzając plecami o drzewo. - Człowieku, czy ty aż tak go nienawidzisz?!!
- Co ty... możesz wiedzieć... - uśmiechnął się kwaśno, odwracając wzrok od zapamiętałego spojrzenia utkwionego w jego oczach.
- Wiem, że jeśli nic nie zrobimy, zginie! - krzyknął. - Tylko to mnie obchodzi... - dodał szeptem, nie panując nad drżeniem głosu.
- Nissyen, myśl rozsądnie, nawet gdybyśmy teraz zaatakowali, to on najpewniej tego nie przeżyje, tam są żołnierze, przy nim, i mają rozkazane, by nie przeżył... Zrozum... - powiedział cicho, bezskutecznie próbując podnieść ku niemu wzrok.
- Więc dlatego, że w razie ataku może się zdarzyć, że ktoś zabije go ciosem miecza, mam patrzeć jak kona pod batem?! Opamiętaj się, nie możemy go...
- Nie możemy - zaatakować sami. Tyle wiem.
- Sheat!
- Jest nas... za mało... - wycedził powoli, mocno zaciskając szczęki. - Nie możemy... Musimy czekać na sygnał... Armia granic...
- Wtedy może już być za późno... - syknął, wspierając się o drzewo dłonią bielejącą, jakby trzymał się go, by zapobiec rzuceniu się na niego. Sheat podniósł wreszcie wzrok, patrząc jednak gdzieś obok jego głowy i nie mogąc oderwać myśli od tego, że w tym czasie...
- Twoim zdaniem ilu ludzi mam poświęcić dla jednej osoby? - spytał zbytnio oschle, cofając się wpierw pół kroku, ale zaciskając pięści i podchodząc bliżej, za blisko twarzy wpatrzonej w niego w tłumionej furii i rozpaczy. - Chcesz mieć ich wszystkich na sumieniu?
- Idź tam, Sheat... - zdławionym głosem odpowiedział Nissyen, teraz to on opuścił wzrok. - Idź i zapytaj ilu z nich... po tym wszystkim... chce mieć jego na sumieniu... I to lepiej... szybko. - Spojrzał na niego ponownie lśniącymi groźbą oczyma i z jego głosu znikło wszelkie rozdarcie, zastąpione już twardą pewnością. - Zanim ja to zrobię...
- Nie każę im iść na śmierć... - Przymknął oczy, walcząc z chęcią, by znów się cofnąć. Ale przecież po to tutaj był, żeby się nie cofać. Nie po to?
- Nie o tym mówię... - cicho, ale bezwzględnie odezwał się znów Nissyen, nie patrząc już teraz na niego, a w stronę wojsk, gdzie niepewne wieści zaczynały już chyba krążyć. Tu najbliżej stało Helmand.
Helmand. A tam...
- Nissyen... - wymówił to już z trudem, pewien, że do niego nie trafi nic. Większość armii miała niewątpliwie Avae gdzieś, ale Helmand? Helmand? A jeśli oni, to... Zimna polityka nakazywała uderzyć wręcz mieczem i wziąć na siebie jeszcze te dwie śmierci zamiast może tysiąca, zamiast może ostatecznej klęski. Rozsądek - odsunąć następnego wichrzyciela, może i aresztować, nie miał tu przecież nawet jednego swego człowieka. Ale coś poza tym mówiło, że to wszystko nic nie da, a przy tym tak dobrze wiedział, co tam... Jednak musiał mu się przeciwstawić, bo przecież wiedział dobrze, że to od niego zależy teraz...
- Zan! - dobiegł krzyk z tyłu. - Zan! - powtórzyło się bliżej i zbliżał się ten krzyk idący może z samych końców wojsk, ale skoro Zan wracał, mógł z tylko jedną wieścią i dlatego właśnie krzyczeli tak spazmatycznie, chcąc pchnąć tę wieść ku nim, więc odetchnął gwałtownie z ostrym bólem w płucach i nie czekał więcej.
- Atakujemy - powiedział krótko. - Bierz Reina.