Fiat lux 8
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 12:08:52
Spóźniony wiersz: Los, myśl, uczucia....




Ziewnął i przekręcił się na drugi bok. To dziś.
Naprawdę nie chciało mu się wstawać. Ale, jak się spóźni, zmyją mu głowę...
To idiotyczne, ta wielka pompa z okazji jakiegoś tam smarkacza. Jeszcze wczoraj wieszali na nim psy, a dziś będą się wdzięczyć jak podstarzałe kurtyzany... Ale by się podniósł wrzask, gdyby odważył się powiedzieć to głośno... Nigdy nie mówił. Nauczył się sztuki hipokryzji już bardzo dawno temu, zanim nauczył się czytać. Może nawet zanim zaczął porządnie mówić. Inaczej co chwilę by się wściekali.
Matko, młody będzie miał przechlapane... Oni chyba najchętniej utopiliby go w rzece, dla pewności w worku obciążonym kamieniami. Ciekawe, czy naprawdę jest taki głupi, jak mówią. Kto wie, kuzynkę Santo też obgadywali, a wydawała się całkiem znośna... Choć przez jeden dzień niewiele można się zorientować.
O cholera... A co będzie, jak im strzeli do głowy go otruć?! Kto ich tam wie... Śmiercią wuja to się raczej nie zmartwili... No ale, żeby dostać tytuł najpierw musieliby się pozbyć tego starszego, a to by było trochę trudne... Z drugiej strony... On tak często wyjeżdża za granicę... Podobno w sąsiednich krajach bywają dzikie obyczaje względem gości... Hm...
Zastanawiam się, jak oni to obliczyli, że to akurat my dziedziczymy tytuł po aktualnych bejlerach... Każdy by się pogubił w tych rodowodach... Zaraz... jak to było.... Skoro mój stryjeczny pradziadek... to ich... Eeee... Dobra, poddaję się...
- Paniczu... - przez drzwi wsunęła się jakaś głowa. - Pani prosiła, żeby panicz już wstał.
- Tak, tak... - mruknął, a głowa natychmiast znikła.
Jej, naprawdę się przejęli... żeby matka przypomniała sobie o mnie, zanim mnie zobaczy... Muszą być nieźle spanikowani... O której to dziecko miało przyjechać? Już jest...
O cholera!
Naprawdę zaspałem!
Nie trzeba było wczoraj do późna włóczyć się na koniu... Ojciec by mnie zamordował, jakby się dowiedział, co ja wyprawiam... No ale...
I tak mnie zabiją! Co ta cholerna służąca robiła po drodze? Puszczała się z jakimś lokajem?
Umył się i ubrał w tempie ekspresowym, zaraz potem błyskawicznie zbiegając na dół.
- Dzień dobry! - uśmiechnął się szeroko i prawdę mówiąc trochę nerwowo.
- Spóźniłeś się. - ojciec wstał i spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi. - Ile razy mam ci powtarzać, że...
- Proszę pana, już są. - lokaj skłonił się, prawie dotykając głową dywanu.
- JUŻ?!! - wrzasnęli i wybiegli przed dom.
- Oni niedługo całkiem stracą autorytet. - westchnął i poszedł powoli za nimi. - Nie uśmiechaj się, Sol. - zerknął kątem oka na lokaja. - To nie wchodzi w zakres twoich obowiązków.
- Tak, paniczu. - skłonił się mężczyzna.
Co za panika....
- Och, jak się cieszę, że cię widzę... - matka wdzięczyła się gdzieś na ganku. - Jak się miewa twój kochany brat?
Niedobrze się robi...
- Myślę, że wszystko u niego w porządku... - głos brzmiał miło i najwyraźniej był trochę rozbawiony.
Czyli jednak nie jest głupi...
- Jak to miło....
Tak, a kto ten ganek będzie z tego miodu wycierał? Jak tak można łgać w żywe oczy? Czy ja się tego kiedyś nauczę? Jak nie, to mnie wydziedziczą.... Za hańbienie rodu...
Rodzice weszli, na ułamek sekundy starli z twarzy słodkie uśmiechy, żeby posłać mu wściekłe spojrzenia i zaraz na powrót się rozanielili, zwracając się do wchodzącego chłopca.
- To nasz syn, Avae...
- Mi... - chłopak już zaczynał się przepisowo uśmiechać, ale brutalnie mu przerwano, ciągnąc go w stronę salonu. Avae parsknął śmiechem, ale zastygł z nieszczególnym wyrazem twarzy, kiedy ojciec poczęstował go swoim słynnym spojrzeniem mordercy.
Jednak zginę...
- Na wszystkich bogów, kochanie... - wdzięczyła się dalej matka. - Spodziewaliśmy się ciebie nie wcześniej niż za godzinę... Nic nie gotowe...
- Nie musi się pani...
- Jaka pani? - ekstatycznie wykrzyknęła matka. - Jestem twoją ciocią, kochanie... Daleką, ale zawsze... No w każdym razie najbliższą.... - przybrała najsłodszy i najbardziej przypochlebny ze swoich uśmiechów. Avae przewrócił oczami i podpadł ojcu po raz czwarty tego dnia. - Goście niedługo przyjadą...
- Prawdę mówiąc... - niepewnie odezwał się chłopiec. - Jestem trochę zmęczony....
- Ależ kochanie, oczywiście, że sobie najpierw odpoczniesz! Sol, w tej chwili zaprowadź panicza do jego pokoju!
Lokaj skłonił się, wskazując chłopcu drogę. Przyjrzał mu się spod przymrużonych powiek, bladoniebieskie oczy błysnęły lekko.
Avae zamierzał się dyskretnie wycofać, ale nie udało mu się uniknąć wzroku ojca.
Przełknął ślinę.
Klęska.
W trzy godziny potem nowoprzybyłe cudo miało za sobą trzy godziny snu, a on sam trzygodzinny wykład. Czuł, że się nie polubią...


Na pewno się nie polubią... Małe, idealne, zachwycające nie wiadomo co. Fuj. Obrzydliwość.
Wydawało mu się, że... Nie obchodzi go to nadskakiwanie... ale... To jednak trochę denerwujące, kiedy nikt cię nie zauważa, za to wszyscy się wdzięczą do tej cholernej wcielonej doskonałości. Żeby się choć słowem ktoś dziś do niego odezwał! Nie! Karin to, Karin tamto, Karin jest taki zdolny, Karin ma taki ładny sposób wypowiadania się, Karin jest taki uprzejmy, Karin tak umie się znaleźć, Karin ma świetne perspektywy, Karin to takie ładne dziecko...
Wielkie mi co! Smarkacz jak każdy inny. Nie wiadomo o co tyle szumu. Chociaż z drugiej strony... Wiadomo. O cały ten majątek Cascavelskiej ferajny. Uważajcie, bo nam coś zapiszą... A już zwłaszcza, że żyć mogą dłużej. Hm... jeszcze o stosunki może chodzić... Matce się pewnie marzą wizyty po lepszych pałacach niż sąsiadów... Jest się o co bić... Jak tam więcej takich chodzących cudowności, to mnie tam nie ciągnie. Nie mój klimat. Irytują mnie takie przesłodzone śliczności.
- CZEGO?! - wrzasnął. - Sto razy mówiłem, że.... - zerwał się ze złością i zawisł na krawędzi łóżka. - Eee... ja.... myślałem, że to Sol.... - stracił równowagę i spadł z łóżka. Karin roześmiał się i oparł o drzwi, przyglądając mu się z rozbawieniem. - To aż takie cholernie zabawne? - warknął. - O co chodzi?
Karin przestał się śmiać i przybrał dość niepewną minę.
- Ja... tylko...
- Wysłów się. - syknął z irytacją.
- Pomyślałem... Właściwie jestem tu już cały dzień, a my... jeszcze ani razu ze sobą nie rozmawialiśmy i...
- Prawdę mówiąc, ja wcale nie mam ochoty z tobą rozmawiać. - prychnął i podszedł, chwytając za klamkę. - Pozwolisz? - spytał wzgardliwie i szarpnął drzwi, aż uderzyły Karina w plecy. - Nie wiem jak ty, ale ja wychodzę. - rzucił sucho i wyszedł na korytarz.
Co ten niepokaźny chłoptyś sobie wyobraża? Że on też mu będzie nadskakiwać? Tamtych zachwytów mu mało? To chyba lekka przesada. Co w nim jest takiego wspaniałego, że wszyscy się nim tak zachwycają? A rodzicom... rodzicom wcale nie przeszkadza, że wszyscy traktują tego gówniarza, jak kogoś tysiąc razy lepszego od niego, choć widzą go pierwszy raz w życiu! Przecież to... idiotyczne... Czy oni... nie udawali? Oni naprawdę sądzą, że... Bez sensu... A może... To niesprawiedliwe. Jakiś tam smarkacz.... Czy jemu samemu poświęcili kiedykolwiek choć jedną milionową tej uwagi, jaką dziś temu.... Cholerny gówniarz.
- Dłużej tego nie wytrzymam! - poznał głos matki i zatrzymał się, opierając się o ścianę. Wyglądało na to, że się kłócili, a w takich momentach lepiej było nie wchodzić im w drogę...
- Uspokój się. - ojciec odezwał się chłodno.
- Uspokój się? Co oni sobie w ogóle wyobrażają? Czy ja jestem w czymś gorsza od tej całej Kleis? Wyglądałam zawsze pięć razy lepiej od niej! Ale ona oczywiście miała szczęście. A ja... muszę siedzieć tutaj... W tej.... dziurze... Tylko dlatego, że ta szmata miała na tyle sprytu, żeby omotać tego idiotę i... A teraz.... będę musiała znosić ten jej pomiot, żeby wielki bejler miał czas na swoje przeklęte podróże! Mam chęć...
Odwrócił się i przyspieszył kroku. Kiedy dochodziły do głosu te jej zastarzałe ambicje, robiło się naprawdę nieprzyjemnie.....
Ten mały jednak nie będzie miał tu lekkiego życia... Ona umiała być słodka i z całkiem niewinną miną robić najpodlejsze rzeczy... Może trochę... za bardzo na niego naskoczył... W końcu to małe coś nie chciało nic złego... Tak sobie... i...
Oparł się o ścianę i z nadąsaną miną spojrzał na drzwi obok swego ramienia.
Nie lubił tego.
Nie znosił przepraszania.
Ale z drugiej strony... to... trochę tak głupio, w końcu... Westchnął i nacisnął klamkę, zapominając nawet zapukać.
- Ej, mały... - rzucił niepewnie w głąb pokoju. Z poduszek podniosła się trochę rozwichrzona głowa z rozżaloną, zapłakaną buzią. - No co ty... Płaczesz?
Twarz z powrotem zakopała się w poduszce. Avae po chwili wahania zamknął za sobą drzwi i zbliżył się do łóżka; chciał coś powiedzieć, ale machnął ręką i podszedł do okna, zaczynając nerwowo miąć w dłoni zasłonę.
- O co chodzi? - usłyszał po jakimś czasie naburmuszony trochę głos. Uśmiechnął się lekko.
- Odwet?
- Co? - chłopiec nie zrozumiał i najwyraźniej się nieco przestraszył. Avae westchnął i odwrócił się, melancholijnie patrząc w stronę łóżka i siedzącej na nim postaci.
- W zasadzie...... - zagryzł wargę, spojrzał w sufit i wymruczał nieco zirytowanym głosem. - Przepraszam... Niepotrzebnie na ciebie napadłem. Po prostu miałem zły humor. - zerknął na niego z ukosa. Chłopiec przyglądał mu się niepewnie.
- Nic... się nie stało... - szepnął tonem głosu wskazującym, że niewątpliwie miała miejsce niewyobrażalna tragedia. Avae mruknął coś niewyraźnie i znów odwrócił się do okna, jeszcze bardziej nerwowo maltretując firankę.
- Ile masz lat? - spytał po chwili, niedbałym tonem wyraźnie oznajmiając, że osobiście nic go to nie obchodzi i pyta z czystej grzeczności.
- Dwanaście... - nieśmiało szepnął Karin.
- Dwanaście? - Avae odwrócił się zaskoczony. Taktyka niezaangażowania w jednej chwili wzięła w łeb.
- Właściwie... - Karin spojrzał na niego trochę wystraszony. - To prawie trzynaście... Dokładnie za miesiąc są moje urodziny....
- Dokładnie? - Avae zamrugał oczami. Karin pokiwał głową, przyglądając mu się płochliwie. - Ale to znaczy... że... urodziliśmy się dokładnie tego samego dnia!
- Naprawdę? - teraz Karin zamrugał oczami, płynnie zmieniając spojrzenie na lękliwe, ale zaintrygowane.
- Ja... byłem pewien, że jesteś młodszy..... Dziecko z ciebie. - stwierdził z lekceważeniem, ale i wyraźnym zadowoleniem. Nowa taktyka zapowiadała się przyjemnie i z góry narzucała hierarchię.
- Nieprawda... - Karin roześmiał się bezczelnie, naruszając fundamenty nowej taktyki. - To tylko moje włosy... Ludzie z jasnymi włosami zawsze wydają się młodsi... Zresztą.... - zrobił niewinną, ale ukrycie złośliwą minę. - Ty wcale nie wyglądasz tak dorośle...
- Co? - Avae się trochę zdenerwował.
- Właściwie to wyglądasz jak zupełny dzieciak... - Karin dostrzegł coś ciekawego w okolicach żyrandola.
- Też coś! - prychnął Avae i wrócił do wyglądania oknem.
- Twoi rodzice to tak naprawdę wcale mnie nie lubią, co? - odezwał się po chwili Karin. Avae poczuł niepokojące i nieznane ściśnięcie w okolicach serca.
- Niby czemu... - obojętnie wzruszył ramionami.
- Nie obraź się, ale... Oni są tacy... sztuczni... zdaje mi się, że cały czas udają... Zresztą... dla siebie też są tacy.... tacy... oni w ogóle nie są dla siebie czuli... nawet jednego naprawdę miłego i szczerego gestu... A na ciebie w ogóle się nie patrzą... Przepraszam. - dorzucił zlękniony.
- Za co? Nie gniewam się. Poza tym.... to prawda. Ale co z tego?
- Jak to? - Karin szeroko otworzył oczy. - Nie... nie przeszkadza ci to?
- Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? - wzruszył ramionami i podszedł do niego z rozbawioną miną. - Oni zawsze tacy są.... No chyba, że są goście... A dziś.... dziś to... Tobą się zajęli, więc...
- Dlatego byłeś na mnie zły? - szepnął Karin.
- Też coś. - znów wzruszył ramionami i usiadł obok łóżka, opierając się o nie plecami.
- Jeśli przeze mnie było ci przykro to... przepraszam.... - odezwał się cicho.
- Głupek. - prychnął Avae. - Wielkie mi co. Po prostu przyzwyczaiłem się być w centrum uwagi. Na ten jeden raz mi korona z głowy nie spadnie.
- Ciężko się z tobą rozmawia... - westchnął Karin i wstał, podchodząc do stołu. Usiadł na nim i z zamyśloną miną przyglądał się Avae.
- No co się tak gapisz. - zirytował się w końcu chłopak.
- Tak tylko... Zastanawiam się, jaki jesteś.
- Piękny, potężny i genialny. - parsknął Avae.
- Zastanawiam się, czy jesteś dobry....
Avae zatkało.
- Głupoty jakieś. - mruknął po chwili.
- Chyba się często kłócisz z rodzicami...
- Dlaczego? - spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Skoro mówisz, że zawsze są tacy jak teraz... Moi... - głos zadrżał mu leciutko. - Byli tacy tylko wtedy, kiedy ja albo Ardee zrobiliśmy coś nie w porządku... i musieli na nas pokrzyczeć... Ale szybko im przechodziło. Widać twoi są bardziej stanowczy.
- Stanowczy... - Avae parsknął śmiechem. - Masz ciekawe wyobrażenie o świecie. My się nigdy nie kłócimy.
- Jak to?
- Najwyżej ojciec czasem robi mi wykłady albo wściekają się, kiedy "wypadnie coś nie tak" . Ale to tylko jak jest ktoś obcy. Tak na co dzień, to my się prawie nie widujemy, więc...
- CO?! - Karin ze zdziwienia mało nie spadł ze stołu.
- Co co? Coś ty taki wiecznie zaskoczony?
- Jak to... nie widujesz się z rodzicami... to w takim razie... z kim?
- Z nikim. Przecież tu nigdzie nikogo nie ma. A to nędzne potomstwo sąsiadów to kretyni. Nie lubię ich. Zazwyczaj chodzę do stadniny. Ja lubię być sam.
- Lubisz czy musisz? - spytał cicho Karin.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. - mruknął z rozdrażnieniem.
- A ja nie rozumiem... jak można być rodziną i... tak w ogóle... nie chcieć ze sobą być... U mnie w domu... było całkiem inaczej... tak jest milej... kiedy zawsze ktoś na ciebie ciepło spojrzy, uśmiechnie się, przytuli...
- Po co?
- Jak to: ... po co? Czy ty naprawdę nigdy... nigdy nie chciałeś... myślałem, że każdy tego chce... Ale może... to po prostu moje przyzwyczajenie. - westchnął i spojrzał w bok.
- Nie rozumiem cię. - Avae mruknął zirytowany. Karin uśmiechnął się niezdarnie i pochylił głowę. Spojrzał jeszcze raz na Avae, skubiącego ze złością kraniec dywanu. Zeskoczył ze stołu i podszedł do niego, klękając obok.
- Mogę?
- Co? - Avae zamrugał oczami, patrząc na niego zdziwiony. Karin uśmiechnął się i objął go ramionami, opierając przechyloną głowę na jego barku i przymykając oczy. - Co... robisz... - niepewnie spytał Avae.
- Czasem... kiedy jest źle... dobrze jest móc się tak do kogoś przytulić, bo wtedy wszystko wydaje się jaśniejsze... a czasem tak po prostu łatwiej się wypłakać... a kiedy jest się szczęśliwym... i można tak kogoś objąć... to jest tak spokojnie i dobrze, że wszystko jest jeszcze wspanialsze... A kiedy jest zupełnie zwyczajnie... to taki dotyk i czyjaś czułość, może zamienić zwyczajność w szczęście... Więc... jak możesz pytać: Po co?
- Karin...
- Nie wiem, jak ty zdołałeś żyć, nie mogąc się do nikogo nawet przytulić... Ja bym tego nie zniósł...... Mogę tak? Tylko chwilę... Tak mi ciężko... tęsknię za domem... za Ardee... tu nie mam nikogo... chcę tylko chwilę... będzie mi lżej...
- Przecież... ci nic nie mówię... - szepnął. Karin uśmiechnął się lekko i przytulił mocniej. Avae nie miał odwagi się poruszyć. Sam nie wiedział, co się z nim dzieje... Trwał przez chwilę nieruchomo, a potem sam nieśmiało objął go ramionami i pochylił głowę, chowając twarz w jasnych włosach. Przymknął oczy i zostali tak na dłuższy czas. Dopiero potem Karin odezwał się cicho.
- W porządku... Już mi lepiej. Chyba wystarczy.
- Jeszcze nie... proszę...



- Aaach! - Avae bezwładnie opadł na łóżko. - To nieludzkie... Zrywać mnie z łóżka o takiej porze... Yyyy...
- Przestań... - roześmiał się Karin. - Ja już dawno nie śpię....
- To po co ten durny Sol miał cię budzić?
- Pewnie sądzili, że śpię. Jak ty. - uśmiechnął się, siadając na łóżku. - Czemu sam przyszedłeś?
- Chciałem ci oszczędzić wrażeń związanych z obmacywaniem przez tego zboczeńca. Wystarczy, że do mnie się przystawia. - mruknął, krzywiąc się na wspomnienie natarczywego bruneta. - No, gołąbeczku, zbieramy się. Matka w swoim żywiole, wczoraj paru chłopczyków czymś jej przewiniło i dzisiaj mamy publiczną chłostę. Lepiej się nie spóźnić, bo będzie miała zły humor.
- Ja... jak to... - wyjąkał Karin.
- Zwyczajnie. Często sobie urządza takie zabawy. No chodź, za chwilę się spóźnimy.
- Ale...
- Co?
- Ja... nie chcę... - wyszeptał pobladły Karin. - Proszę cię, ja...
- Czemu? - Avae spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Przecież to... straszne... ja nie dam rady na to patrzeć... proszę cię, ja nie chcę tam iść...
- No to nie pójdziemy. - wzruszył ramionami. Karin spojrzał na niego niepewnie.
- Może... ty idź... nie chcę, żebyś znów miał przeze mnie kłopoty...
- Wielka afera. - znów wzruszył ramionami. - Pewnie nawet nie zauważy, że nas nie ma.
- Mówiłeś...
- Jakbyśmy się spóźnili to co innego. Ale tak chyba nie zauważy. A nawet jeśli, to przecież nie umrę od małego mycia głowy. - roześmiał się.
- Jesteś kochany....
- Kochany? - zachichotał. - Takiego epitetu to ja jeszcze wobec siebie nie słyszałem...
- Ale jesteś... - szepnął i położył się obok, przytulając się do niego. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił...
- Sześć dni mnie znasz!
- To nic...
- Skoro tak twierdzisz... - uśmiechnął się lekko. Karin przymknął oczy i odezwał się po dłuższej chwili.
- Avae...
- Tak?
- Dlaczego... dlaczego wy... czemu robicie takie rzeczy?
- Jakie rzeczy?
- Czemu tak ich traktujecie?
- Kogo? Poddanych? Nie wiem. Tak po prostu jest. Nie wiem, czemu ci to przeszkadza.
- Przecież... tak nie można... nie wolno tak traktować ludzi...
- Jakich znowu ludzi? Przecież to tylko...
- Poddani?
- Właśnie. Hej! - krzyknął w proteście, kiedy Karin z całej siły wbił mu paznokcie w ramię.
- Przepraszam. Po prostu mam wrażenie, że poddanego zabolałoby dokładnie tak samo. I że ciebie bolałoby tak samo jak... tych których tam kazaliście bić.
- Zaraz kazaliście. - mruknął. - To matka.
- Ty też nie jesteś miły. Wczoraj tak nakrzyczałeś na tę dziewczynę...
- No i co. To moja służąca. Wolno mi.
- Jesteś głupi. Wynocha.
- Co?
- Wynoś się.
- Karin...
- Nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Idź stąd.
- Jak sobie chcesz. - warknął, wstając i wyszedł, trzaskając drzwiami. Wrócił do siebie i rzucił się na łóżko, obejmując poduszkę. Zagryzł wargę i ukrył twarz. Głupi... głupi smarkacz... Co on sobie wyobraża? Myli sobie, że ja... że będę się nim przejmować?
Zacisnął mocno powieki.
Bez sensu... Tylko że teraz jest tak... tak...
- Myślę, że takie rzeczy też każdego bolą tak samo... - usłyszał cichy szept przy swoim uchu.
- Ty wstrętny... ! ! ! - cisnął w jego twarz poduszką, strącając go na podłogę. Karin roześmiał się i oparł łokcie na brzegu łóżka.
- No co?
- Jesteś... jesteś podły!
- Dlaczego? - uniósł twarz, zaglądając mu prosto w oczy. - Bo ci się zrobiło przykro?
- Wcale... wcale nie. - szepnął, kładąc się z powrotem i przymykając oczy. Karin uśmiechnął się i pocałował go w policzek.
- Bardzo cię lubię... - wyszeptał mu do ucha. - Tylko nie chcę, żebyś był okrutny.... Nie chcę, żebyś... zachowywał się jak oni... Ja wiem, że to nie jest twoja wina... Dla ciebie to pewnie normalne.... Ale... Wiesz, mój tata też kiedyś nie był taki całkiem... w porządku... Dopiero mama nauczyła go, że nie powinno się być takim... Sam mi to powiedział. Ja... zawsze, kiedy widzę, jak ktoś cierpi, czuję się, jakby to spotkało mnie... bo dobrze wiem, że by mogło... Nie można nikogo krzywdzić. Nie wolno. Łzy na czyjejś twarzy palą czasem mocniej niż na własnej... Nie wolno zadawać bólu... żadnego.... i nikomu... rozumiesz?
- Nie zostawisz mnie?
- Co?
- Obiecaj, że zawsze ze mną będziesz.... Bo ja... Nikt nigdy nie był dla mnie taki jak ty... ty jesteś taki.... inny... Ja... Nie umiem ci powiedzieć... Po prostu.... Obiecaj mi, że nigdy nie odejdziesz... Że zawsze będziesz obok... Że zawsze będę mógł przyjść do ciebie, a ty nigdy mnie nie odtrącisz... Inaczej... Nie wiem, co się ze mną dzieje... Nie wiem dlaczego, ale czuję, że nie dałbym rady już być sam.... Proszę, ja...
- Nie bądź niemądry... - szepnął. - Niby dlaczego miałbym cię zostawić?
- Nie wiem....
- Nie martw się. Na pewno cię nie zostawię. I wszystko będzie dobrze... prawie...
- Dlaczego?
Westchnął cicho.
- Nie wiem, czy to zrozumiesz... Ja po prostu... Źle się czuję, wiedząc że... Czy oni naprawdę muszą być tacy? Nie mogę znieść myśli, że mogą tak po prostu się nad kimś znęcać.
- Mogę... poprosić, żeby tego więcej nie robili...... I tak mnie nie posłuchają. - wzruszył ramionami. - Ale jeśli chcesz, to mogę to zrobić.
- I znów będziesz mieć przeze mnie same kłopoty. - uśmiechnął się.
- To już nie twój problem. - wydął lekko wargi. Przewrócił się na bok i uśmiechnął lekko. - Tak właściwie... to mają rację...
- Kto?
- Wszyscy... Naprawdę jesteś śliczny.... Aż za. Jak dziewczynka... - zachichotał.
- Dam ja ci dziewczynkę! - ściągnął go z łóżka.
- Z czym do ludzi? - roześmiał się. - Jestem trzy razy silniejszy....
- Ale ja mocniej gryzę...
- Ej, ał! Jak ja ci zaraz...
- No co?
- Nic...
- Jak to: Nic?
- Wyglądasz jak gwiazdka... Jak mała, śliczna, jasna gwiazdeczka....
- A... akurat... - Karin zrobił się równomiernie różowy na całej twarzy. Avae uśmiechnął się szeroko i zachichotał, opierając się plecami o łóżko.
- Najprawdziwsza z ciebie ślicznotka, gwiazdeczko... Nawet oni tak na ciebie mówią... gwiazdeczko... Nazywają się jaśniejącą gwiazdą, słyszałem.... Gwiazdeczka.... Gwiaazdeeczkaa.... Gwiazdeczka...
- Lepiej wyglądać jak gwiazdeczka niż jak kot. - pokazał mu język.
- Co, że niby JA wyglądam jak kot?
- Raczej jak mały, niedopieszczony kociak... - parsknął śmiechem.
- Zaraz cię... zaraz cię... zaraz cię trzepnę... - skończył bezradnie, kiedy Karin klęknął naprzeciw, opierając dłonie na jego ramionach i pochylając się do jego twarzy.
- No co? Masz czarne włosy, zielone, kociątkowate oczęta i... uwielbiasz głaskanie... - uśmiechnął się radośnie.
- Wcale że nie...
- Wcale że tak. - zachichotał i pocałował go lekko w policzek. - Nie złość się, przecież to nic złego.... - zmierzwił mu włosy.
- Nie lubię cię... - zamruczał cicho, mimowolnie mrużąc oczy i poddając się pieszczotom głaskającej dłoni.
- A właśnie, że lubisz...



Położył dłoń na klamce, cofnął ją, wrócił do łóżka i usiadł z wściekłością. Nie miał odwagi. Bez sensu. Ale jakoś dziwnie się bał, że on nie będzie chciał z nim rozmawiać. A wolałby zginąć niż usłyszeć z jego ust choć jedno przykre słowo.
Przez cały dzień w ogóle go nie zauważał. Wystawał w oknach, wybiegał na wzgórza, chodził wzdłuż drogi. Odkąd jego brat obiecał przyjechać niemal o niczym innym nie mówił. Ale tak jak tego dnia jeszcze nigdy się nie zachowywał... Co prawda, urodziny miał jutro, ale...
Avae zaczynał się martwić, że on jednak nie przyjedzie, a wtedy wolał nie myśleć, jak Karin na to zareaguje. Już dziś wieczór miał tak zły humor...
Bał się pójść do niego, by nie oberwać za los, ale z drugiej strony.... Znając Karina najpewniej tam teraz płacze, więc... Chyba nie powinien go tak samego zostawiać. Westchnął znów i podjął kolejną próbę. Tym razem udało się nacisnąć klamkę, za to z irytacją zaobserwował bolesne przyspieszenie rytmu serca.
Kucnął obok łóżka, przez moment wydawało mu się, że chłopiec już śpi. W tym ogromnym, bogatym łożu z baldachimem wyglądał jak zagubione małe dziecko; zdawał się być jeszcze delikatniejszy i drobniejszy niż zawsze. Usiadł na ziemi i westchnął cicho, przyglądając się rozrzuconym na poduszce jasnym włosom.
- Nie śpię... - usłyszał po jakimś czasie trochę smutny głos. - Chciałeś coś?
- Ja... martwiłem się tylko... - szepnął. Miał wrażenie, że wyczuł w jego głosie nutę niechęci, co lekko go zmroziło.
- Niepotrzebnie. Nic mi nie jest, jestem tylko zmęczony. I chcę spać.
- W porządku... - szepnął i wstał. Zatrzymał się po kilku krokach i oparł o kolumnę łóżka. Karin podniósł głowę i spojrzał na niego.
- Coś się stało?... Avae?
Westchnął i podniósł się, zbliżając się do niego.
- No co jest? - odwrócił jego twarz w swoją stronę. - Avae... Cze...czemu ty... czemu płaczesz? Co się stało?
- Ja... sam nie wiem.... Boję się... - wyszeptał.
- Czego?
- Nie wiem...
- Głuptasie.... Chodź do mnie... No chodź... - wciągnął go na łóżko. - Moczysz mnie. Bądź grzeczny i przestań. Po słonej wodzie zostają plamy. Co ty znowu wymyślasz... Czego niby masz się bać?
- Ja nie wiem... po prostu... - przymknął oczy i pozwolił mu się przytulić. - Czuję, jakby działo się coś złego... i jakbym nic nie mógł na to poradzić...
- Niemądre moje kocię... - zamruczał mu do ucha. - Nic złego się nie dzieje.
- Powiedz mi, czy jeśli Ardee będzie chciał, żebyś pojechał z nim, to pojedziesz? - wypalił nagle.
- Pojadę.
- ...
- Avae?
- Nic... Tak tylko zapytałem.
- Znowu mnie moczysz....
- Przepraszam.
- Głupi jesteś. Ja cię nie zostawię. Przecież ci obiecałem.
- Jak to...
- Tak to. Zabiorę cię ze sobą.
- Nie da się.
- No to... przyjadę jeszcze do ciebie. A ty do mnie.
- Zapomnisz. U siebie będziesz miał wszystko. Po co ci... ktoś taki jak ja.
- Nie zapomnę. Nigdy.
- Tak się tylko mówi, Karin.
- Nieprawda, ja... nawet jeśli będę od ciebie daleko i tak będę pamiętać. Nawet jeśli umrę, będę pamiętać.
- Przestań.
- Dlaczego? - pogłaskał go po włosach i przytulił mocno. - Gdyby nie ty, to bym tu zwariował... Zawsze byłeś ze mną, zawsze kiedy było mi źle... Ten miesiąc byłby taki straszny, gdybym nie spotkał tu ciebie.... A tak... wcale nie było źle..... Moja mama nie żyje... ale wiem, że i tak mnie pamięta. Zawsze mi śpiewała.... to jest taka stara piosenka wędrowców... - uśmiechnął się lekko.
- I?
- O tym, że się nie zapomina....
- Zaśpiewaj mi...
- Ja? - zaczerwienił się.
- Tak...
- No... no dobrze.... - uśmiechnął się i milczał chwilę, a potem zaśpiewał cicho.
- Kiedy ognie zachodu złocą mi głowę, myślę o tobie.... Kiedy wieczne śniegi stoją w purpurze, potem w złocie, myślę o tobie.... Kiedy pierwsza gwiazda przywołuje pasterza, myślę o tobie.... Kiedy blady księżyc czerwienieje, myślę o tobie.... Kiedy nie ma nic a nic, tylko ja, myślę o tobie......
- Nie zapomnij, proszę... - szepnął po chwili Avae. - Rozumiem, że dom jest dla ciebie najważniejszy... Ja... nie mam prawa niczego od ciebie żądać.... Tylko... tak bardzo nie chcę zostać sam....
- Przecież nie będziesz sam. Będziemy się widzieć tak często, jak się da. Zresztą... - westchnął i położył się z powrotem na plecach, bawiąc się palcami. - Ja wcale nie jestem taki pewien, czy Ardee weźmie mnie ze sobą... Chciałbym, ale... On uważa... że tylko bym mu przeszkadzał. - głos lekko mu zadrżał.
- Nie martw się.... - Avae przysunął się i odgarnął włosy z jego twarzy. - Nie widział cię cały miesiąc i na pewno tak się stęsknił, że już cię nie zostawi. Zobaczysz.
- Nie przyjechał dzisiaj...
- To przyjedzie jutro. Przecież wiesz, że jest zajęty, pewnie będzie mógł się wyrwać dopiero w ostatniej chwili.
- Wiesz... - ujął delikatnie jego dłoń i przytulił ją do twarzy. - Gdybyś nie przyszedł pewnie całą noc bym płakał... Zostań dziś ze mną.... Dobrze?
- Dobrze. - szepnął. Patrzył na jego przymknięte oczy z długimi, ciemnymi rzęsami. Głaskał delikatnie jasne włosy, tak długo aż chłopiec w końcu zasnął i oddychał cicho, już zupełnie spokojnie. Uśmiechnął się i pocałował delikatnie jego skroń.
- Nie wiem... jak to się stało.... - wyszeptał i przesunął delikatnie palcem po jego policzku, zamierając na chwilę. Przymknął oczy i lekko, z czułością pocałował rozchylone wargi chłopca. Objął go i przytulił się, kładąc głowę na jego piersi.
- Ale kocham cię, moja jasna gwiazdeczko...



Przez cały dzień. Nic. Nawet jednego słowa. Nawet spojrzenia. Ani odrobiny. On nie zdaje sobie sprawy... nie rozumie, jak bardzo to boli. Nie mógł mieć do niego pretensji, tak długo czekał na przyjazd brata, tak bardzo za nim tęsknił... Brat był dla niego najważniejszy. Nie miał prawa domagać się, żeby zauważał jego, skoro wreszcie miał pod ręką brata. Ale w końcu... to były też jego urodziny, więc nic by się nie stało, gdyby poświęcił mu choć jedną, króciuteńką chwilę... Sam tak bał się do niego podejść... odezwać się... nie chciał mu przeszkadzać i... bał się, że teraz zirytuje go, jeśli będzie się narzucać. Cały czas był tylko z Ardee i nie odstępował go nawet na krok. Złościło go to, że musiał znosić przerywających mu i przeszkadzających gości.
Więc znów cały dzień spędził sam, bo dalej nikt go nie zauważał, kiedy obok był Karin. Teraz już mu to nie przeszkadzało.... tylko tak bardzo chciał choć przez chwilę móc wtedy pobyć blisko niego. Ale nie mógł... Pocieszał się tylko, że może teraz będzie miał dla niego więcej czasu....
Ardee się nie zgodził. Powiedział, że nie da rady zajmować się nim przy tych wszystkich podróżach. Chyba też żałował, bo dziś przy tym pożegnaniu był taki dziwny.... Mocno przytulił Karina ze łzami w oczach, a potem szybko odjechał.
Biedny Karin.... Był teraz taki smutny. Żal było patrzeć, jak tak cierpi, ale... Nie mógł się oszukiwać, w głębi ducha przecież cieszył się, że on zostaje... To pewnie egoistyczne, ale... Naprawdę się bał, że go straci. Że nie zobaczy go więcej, że nie będzie mógł się więcej do niego przytulić... że znów będzie musiał być sam.
Jeszcze nie tak dawno uważał to za zupełnie normalne. A teraz... Chyba nie umiałby już znieść samotności. Utraty tego miłego i dobrego chłopca, który tak bardzo zmienił jego życie.
Było mu go żal... Ale mimo wszystko... bolało też trochę to, że on aż tak bardzo chciał wyjechać... Zdawał sobie sprawę, że nie może konkurować z jego prawdziwym domem, że jest tylko czymś w rodzaju namiastki... Ale czy naprawdę musiał aż tak rozpaczać? Czy nie mógłby choć trochę się cieszyć... przynajmniej pocieszać, że jeszcze zostaną razem?
No dobrze, może od chwili, gdy uświadomił sobie, że się zakochał, trochę za bardzo chciałby go mieć dla siebie. Karin musi mieć czas, żeby pogodzić się z tym, że będzie musiał zostać tutaj...
Nie był pewien, czy powinien iść do niego... na pewno bardzo cierpi, ale... może teraz woli być sam. Tylko... nie znosił tego uczucia. Mieć świadomość, że on jest teraz nieszczęśliwy i nie móc mu pomóc... Tchórzyć teraz... Ale ten lęk był coraz silniejszy... A Karin... Przez cały dzień z tą zapiekłą twarzą... z oczami ślepymi na wszystko i wszystkich i tylko lśniące od tej najstraszniejszej ze wszystkich, doprowadzającej do szaleństwa rozpaczy..... Zacisnął zęby i wstał, gwałtownie szarpiąc klamkę i idąc tak szybko i zdecydowanie, dlatego, że bał się iść.
Karin wciąż siedział w salonie, wciąż w ciemności, wciąż patrząc w okna, na dalekie ogniska płonące na łąkach.
- To chyba jakaś zabawa. - powiedział głośno. Karin nie zareagował, nie drgnął nawet. - Matka pewnie...
- Musisz tyle mówić?
- Ja tylko... - urwał. Jaki sens właściwie miała jakakolwiek próba rozmowy? On i tak teraz ciągle odbierał wszystko tylko w jeden sposób...
- Chcę być sam. Wiem, że ja, że... Nie obchodzi mnie, że dla was to śmieszne.
- Daj spokój, przecież ja wcale... - odezwał się z pretensją.
- Idź już sobie... - jęknął i wstał gwałtownie, patrząc na niego z rozżaleniem i niechęcią.
- Karin... - szepnął i zrobił krok w jego stronę.
- Proszę cię, daj mi spokój... - znów jęknął cichutko, kuląc się lekko. - Myślisz, że ja nie wiem, że... bardzo was to śmieszy, prawda? Głupi dzieciak płaczący i histeryzujący z byle powodu... - nie zdołał już zatrzymać łez, które naprawdę wymknęły się na twarz, jakby przywołane samym wspomnieniem.
- Co ty mówisz, przecież... Dlaczego traktujesz...
- Dla mnie to nie jest zabawne! - krzyknął, zaciskając drobne dłonie w pięści. - Nie chcę, żebyście ze mnie drwili!
- Karin, ja przecież...
- Czy ja nie mam prawa nawet tęsknić... tak bardzo....ja jestem sam.... po prostu... chciałbym mieć dom... kogoś komu na mnie zależy... to takie dziwne, że tęsknię za bratem? Przecież ja.... ja mam tylko jego... - wyszeptał, wbijając wzrok w podłogę.
Avae zacisnął powieki i oparł się plecami o ścianę.
- Karin, wiem, że ci przykro, ale... - odezwał się zdławionym głosem po chwili milczenia, nie mając wciąż odwagi spojrzeć na niego. - Przecież to nie powód do aż takiej rozpaczy.... W końcu... to jeszcze nie jest koniec świata, kiedyś na pewno... Ja... rozumiem, że...
- Ty nigdy tego nie zrozumiesz... - Karin podniósł mokrą od łez twarz. - Wy... wy tu w ogóle... Przecież ty nie masz pojęcia, co ty znaczy kogoś kochać! Nie rozumiesz, że ja... nie mam nikogo poza nim! Już nikogo! - krzyknął z rozpaczą.
- Karin...
- Straciłem rodziców, straciłem dom... Własny brat nie chce mnie mieć przy sobie.... A ty... Nie masz pojęcia o czym mówisz. Ty... jesteś taki sam jak oni!
- Karin...
- Wydaje ci się, że życie polega na zabawie i to najlepiej kosztem innych! Bawi cię to, że płaczę?
- Karin...
- Przestań w końcu! Daj mi spokój! - jęknął i wybiegł. Avae boleśnie zacisnął palce na ramionach, otwierając w końcu oczy i teraz dopiero odzyskując władzę nad dotkliwie ściśniętym gardłem.
- Jesteś niesprawiedliwy...



To nic...
To wszystko nic... On taki jest... Zbyt uczuciowy, żeby myśleć rozważnie, kiedy w grę wchodzi miłość, gniew, cierpienie... To mu przejdzie. Na pewno... Wciąż jest taki... taki... nawet rodzice nie ośmielają się teraz do niego mówić.... żeby tylko się nie zmienił.... żeby to tylko nie uderzyło go tak bardzo, by.... nie, to niemożliwe.... Karin jest dobry, zawsze będzie dobry.... to musi mu tylko minąć.... uspokoi się.... na pewno, na pewno już niedługo... może... może kiedy Ardee w końcu do niego napisze... biedny, tak bardzo cierpi... i nawet nie można mu pomóc.... nie można, bo nie pozwala się do siebie zbliżyć.... teraz każdy poza bratem budzi w nim tylko niechęć i gniew.... przecież to Ardee... on sam podjął taką decyzję... nikt go do tego nie nakłaniał... a za nim tylko tęskni... tylko tęskni... na wszystkich innych obraca swój rozpaczliwy gniew.... on jest taki smutny w tym wszystkim... nawet kiedy jest okrutny to... jest taki... smutny... smutny, to jedno słowo, to jedno teraz do niego pasuje... nie ma już jego uśmiechów, jego... dlaczego to jest tak... on... biedne maleństwo.... nie można mu nawet pomóc... nic... wciąż taki sam, a przecież od wyjazdu Ardee minęło już trochę czasu... nie krzyczy, przynajmniej już nie krzyczy... ale... jest taki smutny, obojętny, nie patrzy już w oczy... nie lubi już nawet.... nie, to nieprawda, to po prostu... on jest taki... przejdzie mu, minie.... musi... musi, bo.... bo...
- Więc jak, pójdziesz ze mną? - szepnął cicho.
- Po co....
- No daj spokój... - powiedział łagodnie. - Dlaczego masz tu tak siedzieć... Chodź ze mną...
- Nie chcę. - zacisnął z irytacją wargi.
- Karin, chodź... Przecież... - westchnął. - Nie musimy rozmawiać... Zresztą.... ja pójdę do Ninthel, a ty możesz zostać przy płotach... ojciec kazał przywieźć konie z Argento... zawsze są na początku dzikie, więc pewnie będą z nimi problemy... to może być całkiem zabawne, popatrzysz sobie po prostu..... Co?...... Powinieneś w końcu wyjść choć na chwilę z domu....
- No dobrze, pójdę. - westchnął. - Inaczej nigdy mnie nie przestaniesz męczyć. - dodał szorstko. Avae uśmiechnął się niepewnie i wyszedł szybko, czując, ale nie słysząc za sobą delikatne, szybkie kroki. On chodził zupełnie tak, jakby nie dotykał ziemi, na palcach, płynąc gdzieś w powietrzu, z wdziękiem przypominającym taniec, a nawet o odrobinę nie oddalającym od naturalności.
Jak to się stało, że ubzdurał sobie... teraz każdego uważał za wroga... dobrze, może miał rację co do tego, jak wszyscy traktują jego tęsknotę... ale... jeszcze nie tak dawno twierdził, że są przyjaciółmi... a teraz traktował go jak wszystkich. W ogóle nie dało się z nim normalnie rozmawiać... chyba naprawdę był przedtem pewien, że wróci do domu.... i teraz.... teraz nie mógł znieść zawodu... był za bolesny...
Odwrócił się do niego z uśmiechem, ale Karin szedł z wzrokiem wbitym w ziemię.
- Wiesz... - zaczął niepewnie. Wiedział, że na zachętę nie ma co teraz liczyć, więc westchnął i skończył nieśmiało. - To są w zasadzie górskie konie, ale wcale nie są wcale krępe... to trochę dziwne, chciałbym kiedyś zobaczyć jak właściwie wyglądają tamte tereny, bo ciągle się mówi, że to prawie same góry, a przecież... One bardziej przypominają takie nizinne... Ninthel...
- Wiem, jak wygląda Ninthel. - Karin przerwał mu ze zniecierpliwieniem. Avae westchnął znów i umilkł. Jasne, że Karin wiedział jak wygląda Ninthel. Nie o to przecież chodzi... Mówił o tym, bo... o czymś musiał... o czymkolwiek... o czymś co nie wywoła jego irytacji... ale teraz wszystko wywoływało jego irytację... czy naprawdę musi tak być... czemu on... czemu wciąż tylko się złości.... czemu mówi te wszystkie rzeczy, które... to tak bolało, kiedy zrównywał go ze wszystkimi, zarzucał, że... zupełnie jakby już wcale nie pamiętał, że przecież......
- Zostaniesz tu, tak? - szepnął cicho. Karin skinął głową i oparł się o ogrodzenie. - Poczekaj, siądź sobie, mnie może długo nie być... - niepewnie podał mu dłoń. - No chodź, pomogę ci...
Karin mruknął coś niewyraźnie, ale wsparł się na jego dłoni i zwinnie wskoczył na najwyższą belkę. Avae uśmiechnął się do niego; Karin oparł się plecami o słup ogrodzenia, patrząc na chłopaka z niezdecydowaną miną.
- No co... - Avae stanął na pierwszej belce, zaglądając w twarz Karina.
- Nic... - szepnął chłopiec.
- Popatrz... - pokazał mu grupkę chłopaków, mocujących się rozpaczliwie z na wpół dzikimi końmi, ciągle stającymi dęba i roześmiał się. - Mówiłem, że będzie na co popatrzeć. Może w końcu... - urwał i uśmiechnął się niepewnie i trochę smutno. - Idę... zaczekasz na mnie, prawda? - szepnął, nie bardzo mając nadzieję na potwierdzenie.
- Zaczekam. - Karin uśmiechnął się w końcu lekko, odnajdując natychmiastowe odbicie uśmiechu na twarzy drugiego chłopca.
- No to..... Ja szybko wrócę. - zapewnił jeszcze, odchodząc szybko, bo zupełnie zabrakło mu słów.
Uśmiechnął się. Pierwszy raz od czasu... Więc wszystko minie, na pewno wszystko minie... będzie już dobrze... to wszystko co mu mówił... Nie myśli tak, na pewno... Cierpi, więc mówi same głupstwa odgrywając się na całym świecie. Ale to na pewno minie. Uśmiechnął się już prawie tak jak dawniej. Na pewno dobrze wie, że to co mówi, nie jest prawdą. I już niedługo będzie jak kiedyś... może już nawet dziś humor poprawi mu się na tyle, że... Zresztą nieważne kiedy. Najważniejsze, żeby znów było jak dawniej....



Uśmiechał się, ale... Nie znał tego uśmiechu. Był inny, obcy... Nie dla niego.
Bez sensu.... Ale naprawdę coś było nie tak... Karin mówił coś ciągle nieprzytomnie, jakby nie bardzo zwracał uwagi na to, co mówi. Ale nie był już smutny, uśmiechał się. Tylko czemu wciąż był taki zamyślony? Teraz ciągle z nim chodził do koni, za każdym razem niecierpliwie, prawie biegnąc, ale kiedy wracał nie był już wesoły, smutniał, był zły, rzucał nawet jakieś nieprzyjemne słowo... o nic się nie pozwalał spytać. Czasem... był miły jak dawniej... ale wtedy też nic nie dawało się z niego wydobyć... zresztą wyglądało na to, że Karin sam nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Czasem sprawiał wrażenie wystraszonego samym sobą. Był teraz zbyt nieprzytomny, żeby być takim jak dawniej. Ale... przynajmniej przestał być taki nieszczęśliwy. Taki ciągle gniewny........ Więc chyba nie ma powodu do narzekań. Przecież nie musi wiedzieć o nim wszystkiego, bez przesady... Jeśli chce mieć swoje tajemnice, to ma do tego prawo. Przecież to nic nie zmienia.
Spojrzał na niego, na tę jego zamyśloną buzię, trochę rozmarzone oczy. Uśmiechnął się. Mały, zabawny dzieciak. Zawsze jest taki kochany... Byli w jednym wieku, ale jemu wciąż wydawało się, że Karin to dziecko wymagające nieustannej opieki...
Zmarszczył brwi w tym swoim komicznym skupieniu i kilka razy niepewnie zerknął w jego stronę.
- Avae... - szepnął w końcu z wahaniem.
- Tak? - uśmiechnął się do niego.
- Bo... - urwał i zaczerwienił się lekko.
- No o co chodzi? - podszedł do niego i kucnął obok fotela. Karin spojrzał na niego niezdecydowanie.
- Ty... znasz... wszystkich?
- Kogo wszystkich? - zamrugał ze zdziwieniem oczami.
- No... z tej waszej... służby... - wymówił to słowo z pewnym oporem.
- Tak, chyba tak. A o co chodzi?
- Bo wiesz... - zaczął i znów utknął.
- No mów, dzieciaku. - uśmiechnął się, wywołując w odpowiedzi zakłopotany uśmiech także na twarzy chłopca.
- Tam w stadninie.... był kiedyś... taki chłopak....
- Ludzie ze stadniny to nie służba. - pokręcił głową Avae. - I znam tylko kilku stałych pracowników, bo ja chodzę tylko do boksów. Ty byłeś zawsze przy wybiegu, a tam najczęściej biorą tych, którzy nie mają jeszcze przy niczym stałego zatrudnienia.... A co się stało?
- Nic... nic takiego...
- Jakby to było nic, to byś się nie pytał, a już na pewno nie zachowywałbyś się tak dziwnie. - zauważył kąśliwie. Karin zaczerwienił się mocniej.
- Ja nic... ja tylko... Po prostu... Ja sam nie wiem... tylko... on jest taki... taki...
- No jaki? - nerwowo uśmiechnął się Avae. Dlaczego on musi zachowywać się tak dziwnie? I... i... To było... nic... nic ważnego... A to coś dziwne co... dlaczego znów miał wrażenie jakby... Przecież to było niedorzeczne, pozbawione realnych przyczyn. Ale zjawiło się samo, na drobną chwilkę, zadając lekki ból i nie pozwalając zapomnieć. Dziwne ukłucie niepokoju. Tak jakby... - Jakiś tam wieśniak aż tak cię wyprowadził z równowagi? - skrzywił się wzgardliwie.
- Nie mów tak o nim! - krzyknął nagle Karin, zrywając się gwałtownie. Avae cofnął się zaskoczony.
- O co ci chodzi, przecież ja tylko....
- Mnie się... nie podoba, kiedy traktuje się ludzi w taki sposób, tylko dlatego, że... - urwał; oddech niespokojnie unosił jego klatkę piersiową.
- Spokojnie, w porządku... - Avae uniósł ręce w obronnym geście. - Tak tylko... mówię...
- Może tobie się wydaje, że jesteś kimś lepszym tylko dlatego, że... że ty masz pieniądze i nazwisko, a on... a oni nie mają nic i są... Ale ja tak nie myślę! - krzyknął.
- Matko, Karin... - przewrócił oczami. - Tak tylko powiedziałem. Dobra, przesadziłem, nie mam racji, to chyba nie powód żeby się tak pieklić? Ostatecznie, po co go tak bronisz, nawet go nie znasz... - zacisnął dłonie. Denerwowało go, że Karin wpadał w aż taką złość z powodu kogoś zupełnie obcego. Że jakieś wzgardliwe słowo wobec tego człowieka może wywołać aż taki gniew i... sprawić, że Karin był zły... na niego... choć...
- To... nie ma nic do rzeczy... Zresztą... on jest taki... Ja wiem, że on jest dobry! I... jego na pewno nic by nie obchodziła czyjaś... pozycja.... A to już chyba świadczy o tym, że jest więcej wart od ciebie! - krzyknął ze łzami wściekłości w oczach. Avae drgnął i odwrócił się ze złością od niego, podchodząc do okna.
- To nie takie trudne, nie przejmować się pozycją, kiedy jest się wyżej chyba tylko od bezpańskiego kundla.
- To raczej ty i twoi rodzice jesteście jak kundle, myślicie że nie wiem o co wam chodzi? - zirytował się Karin. - Liczycie tylko na to, żeby zająć nasze miejsce i dlatego zachowujecie się jak...
- Pewnie, ty zawsze wszystko wiesz najlepiej! Mam gdzieś ciebie i twojego wspaniałego przyjaciela z obory. Idź do niego i pomóż w przerzucaniu gnoju, bo to pewnie jego ulubiona rozrywka.
- Wiesz co, jesteś głupi, podły i w ogóle... W ogóle nie warto z tobą rozmawiać! Wydaje ci się, że jesteś nie wiadomo kim, a tak naprawdę... nie zasługujesz nawet na to, żeby próbować ci coś wyjaśnić! Ty i tak zawsze... Zawsze będziesz tylko bezdusznym łajdakiem, jak oni! Po co ja w ogóle próbowałem kiedykolwiek.... Niczym się nie różnisz od tych wszystkich podłych ludzi i w ogóle nie wiem po co żyją tacy jak ty! - krzyknął z płaczem i wybiegł z pokoju, głośno trzasnąwszy drzwiami.
Avae otarł powoli mokrą od łez twarz i opadł bezsilnie na ramię fotela. Dłuższą chwilę bawił się bezmyślnie krajem zasłony.
Jakie to wszystko bez sensu...
Jak to możliwe, że... Czemu on wściekł się aż tak bardzo, że mówił takie rzeczy? Przecież...
To moja wina, jaki ja jestem głupi.... Po co ja w ogóle to powiedziałem.... tylko to uczucie........ też coś... dzieciństwa. Mam nadzieję, że jutro mu przejdzie.... niemożliwe, żeby był długo zły z powodu takiego głupstwa... przecież było już prawie jak przedtem.... uśmiechał się... chyba smutek już prysł.... jutro wszystko minie... będzie dobrze.... na pewno.... po co było to wszystko...
Nie trzeba było tego mówić, zresztą tak naprawdę nie myślał tak wcale, bo w końcu to właśnie Karin już dawno go tego oduczył... tylko... to co on powiedział tak bardzo zabolało... i potem... dlaczego tak powiedział, nie myślał tak chyba... nie mógł tak myśleć... to było głupie, atak wcale nie jest najlepszą obroną... a już na pewno nie wtedy kiedy się kocha... każde słowo, które miało zranić, wróciło do niego sto razy silniejsze... tylko dlaczego... dlaczego Karin aż tak bardzo się przejął tamtym... aż tak bardzo że... nie wahał się powiedzieć takich rzeczy... to przecież niemożliwe, żeby... żeby...
- Stało się coś? - usłyszał pomruk przy swoim uchu.
- Nie twoja sprawa... - odparł machinalnie. - Odejdź.
- A co... jeśli nie mam ochoty? - głos mężczyzny nabrał dziwnego, natarczywego brzmienia, wwiercał się w głowę.
Nie zareagował. Chyba miał już po prostu dość. Dość wszystkiego.
Drgnął jednak, kiedy poczuł dłoń, która prześlizgnęła się po jego ramieniu i opadła aż na biodro.
- Nie zapominasz się, Sol? - spytał z irytacją, wstając gwałtownie i odpychając gniewnie dłoń mężczyzny.
- Ja? - uśmiechnął się chłodno. - A może ty?
- Zwariowałeś. - syknął. - Odejdź zanim...
- Zanim co?... Chłopczyku? Myślisz, że się ciebie boję? - odezwał się drwiąco i podszedł do niego szybko, nagłym ruchem chwytając jego dłonie i unieruchamiając je za plecami.
- Ty naprawdę zwariowałeś! - szarpnął się z wściekłością, ale Sol pewnym chwytem unieruchomił jego kark, przyciągając go i mocno całując w usta. Avae z trudem zdołał się wyszarpnąć, wykorzystując moment rozproszonej uwagi mężczyzny.
- Zabiję cię za to! - wrzasnął. - Całkiem ci odbiło?!
- O nie, skarbie... Działam z całkowitą rozwagą. - stwierdził zimno.
- Jesteś nienormalny! Ojciec każe cię za to powiesić, durniu!
- No cóż, chyba najpierw musiałby się dowiedzieć...
- Myślisz... że mu nie powiem? Ty chyba całkiem... Wynoś się do cholery, bo inaczej....
- No co? - podszedł i objął go mocno ramionami, unieruchamiając ramiona. - Masz mnie za głupca, kochanie? - próbował znów go pocałować, ale chłopak odsunął głowę i trafił tylko w policzek. - Myślisz, że jak długo można znosić twoje dąsy?
- Odwal się, o czym ty bredzisz?
- Nie mam zamiaru dłużej pozwolić ci się bawić, skarbie... teraz moja kolej.
- Upiłeś się, czy co? Puść mnie lepiej zanim...
- Zamknij lepiej te swoje słodkie usta nim ja to zrobię w bardziej brutalny sposób. - syknął i rzucił nim nagle o podłogę.
- Naprawdę... zwariowałeś... - wykrztusił, próbując wstać; wtedy mężczyzna z całej siły uderzył go w twarz.
- Powiedziałem, żebyś się zamknął. - stwierdził opryskliwie. - Za parę godzin będę bardzo daleko stąd. Mam dość tej parszywej służby. Ale zanim zniknę, wezmę sobie to, czego tak długo mi odmawiałeś... łaskawy paniczu... - wycedził lodowatym tonem, chwytając go za brodę.
- Jeśli myślisz, że ci na to pozwolę, to... - wyszarpnął się z wściekłością, ale Sol chwycił go za włosy i rzucił go na podłogę, przygniatając plecy kolanem.
- To co? - szepnął mu do ucha i szarpnął go za włosy, podrywając jego twarz. - No co takiego, kochanie? - polizał jego policzek; nagle szarpnął mocniej i puścił jego włosy, tak, że druga strona twarzy chłopca mocno uderzyła o podłogę. - Nie powiesz mi? - spytał drwiącym tonem i raz jeszcze przeciągnął językiem po jego policzku.
- Zabiję cię... za to...
- Naprawdę? - znów boleśnie uderzył jego twarzą o podłogę.
- Zabiję... - szepnął.
- Trudno ci to będzie zrobić, jeśli sam będziesz martwy. - wycedził, przykładając nagle nóż do jego szyi. - Zamierzam być pierwszym i ostatnim, który się z tobą zabawi... - naciął delikatnie skórę i przesunął wolno ostrzem przed jego oczami. - Ale to za chwilę... - odłożył nóż i odepchnął go trochę, tak jednak, by chłopak mógł na niego patrzeć. - Mam już dosyć twojej wyniosłej miny, kotku... Twojej wzgardy dla wszystkiego co poniżej... Myślisz, że skoro jesteś dumnym paniczem, to możesz pomiatać takimi jak ja? Zaraz się przekonamy kto tu ma nad kim przewagę i kto kim może pomiatać...
- Co nazywasz pomiataniem, bydlaku? - szarpnął się, ale uścisk tylko się nasilił. - Zmuszanie cię do trzymania łap przy sobie? Masz jakieś chore pojęcie o równości, chyba ja też powinienem mieć coś do powiedzenia! Z tej racji, że stoję od was wyżej, powinienem się pieprzyć z każdym, kto tego zażąda?
- Jak ty się wyrażasz, paniczu... - szepnął mu do ucha. - To doprawdy... niegrzeczne... - dotkliwie uderzył go kolanem w plecy; zsunął pas spodni i przytknął chłodną skórę przed usta chłopaka. - Teraz bądź już cicho i lepiej potulnie ulegnij... Jeśli będziesz grzeczny, to kto wie... - wolno przesunął pasem wzdłuż jego pleców. - Może łaskawie daruję ci życie...
Ręka mężczyzny zabłądziła w okolice jego krzyża, wywołując niespokojny ruch chłopca.
- Puść mnie! - krzyknął rozpaczliwie, niemal w tej samej chwili czując piekące uderzenie na plecach.
- Na co liczysz? Jest późno, wszyscy są w części mieszkalnej... spokojnie śpią w swoich łóżkach... To chyba niepraktyczne mieć taki duży dom... prawda? - roześmiał się szyderczo i smagnął go jeszcze kilka razy. Przygniótł go swoim ciężarem i zaczął pożądliwie całować po szyi. Obrócił go po chwili i przesunął mocne pocałunki na twarz; natarczywe dłonie błądziły po klatce piersiowej chłopaka, wsunęły się pod koszulę.
- Przestań... - szepnął.
- Pogarszasz swoją sytuację... - syknął, unosząc się i wymierzając mu silny policzek. Znów wpił się w jego wargi, raniąc je do krwi; zaczął zdzierać mu spodnie. Avae znów się szarpnął, ale był zupełnie bezsilny. Jęknął cicho od bólu zadanego nogą mężczyzny, która brutalnie rozwarła jego uda.
- Sol, daj spokój, przestań, ja nie chcę, ty naprawdę chcesz mi to zrobić? Sol, przestań, nie rób tego... przecież ja mam tylko trzynaście lat, nie możesz tego zrobić w taki sposób, proszę cię...
- Proszę, jakie żałosne argumenty. - roześmiał się. - Strasznie miło się słucha tego twojego skomlenia, skarbie. - znów szarpnął go za włosy i uderzył mocno o podłogę, tym razem tyłem głowy. - Nie trzeba było być takim nieprzystępnym, kochanie, to może byłoby milej...
- Proszę... - jęknął cicho, starając się zapanować nad łzami, które mimowolnie stanęły mu w oczach.
- No... płacz... - Sol uśmiechnął się nieprzyjemnie. - To tylko bardziej mnie podnieca.
- Ty cholerny idioto! - wrzasnął z wściekłością. - Ja naprawdę... - urwał, kiedy mężczyzna nagłym ruchem szarpnął go w górę i znów bezpardonowo rzucił na podłogę, tym razem trochę dalej. Pochylił się znów nad nim i wdusił jego usta w dywan.
- Skoro to jedyny sposób, żebyś się zamknął...
Zakrztusił się i gwałtownie wciągnął powietrze nosem; kurz zapiekł w gardle. Przestał się szarpać, znieruchomiał z oczami utkwionymi w jeden punkt.
Zacisnął powieki i mocno przygryzł wargi. To była jedyna szansa. Usłyszał trzask materiału i wzdrygnął się, kiedy poczuł wilgotne usta na swoich plecach. Dłonie mężczyzny dotarły do spodni i tym razem zdarły je szybko; leżał teraz pod nim zupełnie nagi; oddech Sola zamienił się w dyszenie. Natarczywe dłonie wędrowały po jego ciele wraz z rozpalonymi teraz ustami. Jego dłonie więziło już tylko ciężkie ciało mężczyzny. To było mało, ciągle było mało. Uniósł lekko oswobodzoną głowę i oparł policzek o podłogę. Westchnął ledwo dosłyszalnie, a potem głośniej. Rytm serca mężczyzny stawał się coraz szybszy; wraz z nim przyspieszał oddech chłopaka. Jęknął nagle głośno i niespodziewanie rozluźnił zupełnie swoje mięśnie, jęczał już tylko cicho w takt coraz bardziej napastliwego dotyku.
- No proszę.... jednak ci się podoba.... - usłyszał drwiący głos, Sol wypuścił jego dłonie spod swego ciała i odsunął się, by chwycić jego biodra. Jeszcze chwila. Tylko jedna chwila...
Krzyknął cicho z bólu, kiedy poczuł palce wdzierające się brutalnie do jego wnętrza. Mężczyzna dyszał ciężko i na nic już nie zwracał uwagi.
Wolno, zagryzając wargi, by nie krzyczeć z bólu, odsunął dłoń od swego ciała, kładąc ją obok. Sol zsunął spodnie i chowając twarz w zagłębieniu jego szyi, zbliżył się wolno do niego...
Krzyknął i chwycił odruchowo dłońmi niewielką ranę na ramieniu zadaną zbyt słabą i niewprawną ręką, ale ten moment wystarczył, by siłą rozpędu przetoczyli się po dywanie i nóż zabłysnął nad jego gardłem.
We wzroku mężczyzny odbiło się przerażenie, dłoń chłopca zadrżała i zawisła w powietrzu, by w chwilę później odsunąć się w tył, odepchnięta silnym ruchem. Sol uśmiechnął się tryumfalnie, Avae zerwał się i odsunął, niezdarnie wyciągając nóż przed siebie.
- Kochanie... - pobłażliwie uśmiechnął się mężczyzna, robiąc krok w jego stronę. Chłopak zrobił krok w tył, ale uderzył plecami w ścianę. Uśmiech Sola stał się przerażająco zimny. Chwycił miażdżąco jego dłoń i uderzył nią mocno o ścianę. Avae krzyknął i wypuścił nóż z ręki; mężczyzna łatwo chwycił go w dłoń.
- Dam ci dobrą radę: Nigdy nie rób tego, na czym się nie znasz...
Uderzył go mocno pięścią w brzuch, a potem w twarz. Ujął mocno nóż i umieścił ostrze tuż nad złączeniem obojczyków chłopca.
- Nie, proszę... - szepnął i osunął się łagodnie na kolana, opierając czoło o biodro Sola. - Zrobię... co zechcesz... proszę.. - szeptał cicho, przesuwając dłoń po udzie mężczyzny, którego oddech nieznacznie przyspieszył. - Wszystko.... Ja... - zsunął jego spodnie niżej i zacisnął powieki, powoli zbliżając do niego usta. Męskie dłonie oparły się na jego głowie, nie pozwalając jej uciec, ale wtedy gwałtowny ruch ręki Avae wytrącił nóż z ręki Sola i wykorzystując jego zaskoczenie, chłopak odskoczył na bezpieczną odległość.
- TY CHOLERNY...! ! ! - krzyknął mężczyzna, zapinając spodnie i idąc za nim. - Tym razem...
- Nie podchodź... - szepnął, błądząc wzrokiem po ścianach. Doskoczył do jednej i z trudem wyszarpnął z wiszącej na ścianie pochwy ostry miecz.
- Znów zaczynasz, smarkaczu? Chyba pokazałem ci już, że...
- Wiem, że jesteś silniejszy, a...ale... tym mieczem... jeden cios, nawet w moim wykonaniu, od razu cię zabije... Tym razem się nie zawaham.
- Przekonamy się? - syknął.
- Nie ryzykuj Sol... - szepnął. - To jedno cięcie... Przecież możesz odejść.... Idź, uciekaj dokąd chcesz... nie mam zamiaru przyznawać się ojcu, że prawie mnie... Odejdź... Mam szansę cię zabić...I jeśli się zbliżysz, spróbuję to zrobić, przysięgam....
Mężczyzna zagryzł wargę, patrząc na niego z wściekłością.
- Jeszcze się kiedyś spotkamy... - warknął w końcu i wyszedł szybko.
Avae opadł na kolana, upuszczając ciężki miecz. Nie płakał, nie umiał, czemu? Serce nie chciało się uspokoić, uderzało boleśnie, potęgując szum krwi w uszach. Jak to w ogóle... mogło się stać... to przecież... Nie, dość... Nieważne, wszystko nieważne....
Spojrzał na swoje ubrania, były zupełnie podarte, najpierw w szamotaninie, potem, kiedy... Nieważne...
Spojrzał na miecz i wsunął go na miejsce. Podniósł nóż z podłogi i pozbierał wolno ubrania; ból w całym ciele utrudniał każdy ruch. Poszedł powoli od siebie, błagając w duchu, by nikogo nie spotkać. Wyrzucił wszystko do śmieci i narzucił jakieś ubranie. Zadzwonił i za chwilę w drzwiach pojawiła się zaspana Anyte.
- Chcę się wykąpać. - szepnął tylko i wszedł do swojej sypialni. Podszedł powoli do okna i oparł czoło o szybę. Nie umiał o niczym myśleć, nie mógł...
Po jakimś czasie dziewczyna pojawiła się w pokoju, dygnęła i wyszła cicho. Zagryzł wargi, teraz łzy były blisko, ale teraz nie chciał płakać.
Wszedł do łazienki i zrzucając ubranie, zanurzył się w ciepłej wodzie. Znów zacisnął powieki, woda otaczająca ciało zagłuszała tępy ból, ale rozpalała wszystkie rany, które choćby otarły skórę; boleśnie gasiła krew.
Jeszcze nigdy nie musiał tak walczyć... W żaden sposób, siłą, kłamstwem, udawaniem, rozpaczą, zaciętością... Przegrałby, gdyby choć na chwilę się poddał... już tamten moment wahania niemal go nie zgubił. Więc tak się... walczy?
Nie, nie dam rady być z tym sam.... przeraża mnie to, co się ze mną dzieje... nie chcę... ja nie chcę, żeby...
Zerwał się i wyszedł z wody, wycierając nieco zbyt gwałtownie ciało, co na nowo rozpaliło przygaszone rany. Nie zwrócił na to uwagi, ubrał się i wyszedł szybko.
Zamarł z dłonią na tamtej klamce. Serce znów przyspieszyło, co jeśli... taki był zły, co jeśli...
Nie możesz mnie teraz odtrącić, nie możesz, proszę... Obiecałeś mi... Zawsze dotrzymujesz słowa, wiem, że zrobiłem źle, ale... proszę, nie miej teraz żalu, nie teraz... Obiecałeś, że...
Nacisnął klamkę i wszedł szybko do środka, cicho zamykając za sobą drzwi.
Nie spał, stał przy oknie. Nadal jesteś smutny? Aż tak bardzo...
Nie odezwał się, stał... Cicho, bez słowa.
Wciąż jesteś na mnie zły, jak jeszcze teraz możesz być zły? Teraz, kiedy ja...
Kto mi pomoże jeśli nie ty?
Karin, jak... jak mogłeś znienawidzić mnie aż tak bardzo, żeby.... jak to możliwe, że już nie czujesz, kiedy jest mi źle, kiedy ja... Czy ja już nic cię nie obchodzę?
Przecież wiesz, że tu jestem... wiesz, że... kiedyś nie stałbyś tak... spojrzałbyś na mnie... nie karmiłbyś gniewu tak długo...I.. i czułbyś, że...
Pomóż mi, moja mała gwiazdeczko, bo jeśli ty tego nie zrobisz to....
- Czego chcesz? - spytał zimno. Ty? Od kiedy znasz taki ton głosu? Dlaczego właśnie ja mam słyszeć go od ciebie... Po tym wszystkim co kiedyś.... Jak możesz w ogóle nie chcieć tego przerwać, już nie przeszkadza ci, kiedy jest źle? Nie potrzebujesz mnie już?
Nawet jeśli... Karin... Karin, ja wciąż... czy teraz nie mam nawet prawa potrzebować ciebie? Co takiego się stało? Jak to możliwe, że już tak zupełnie nic dla ciebie nie znaczę?
Jesteś taki dobry, to niemożliwe, żebyś nie czuł, jak cierpię... Zawsze czujesz...
Kim on jest, czemu przez niego przestaję cokolwiek znaczyć? Czemu obrażając jego, zasługuję w twoich oczach tylko na wzgardę, czemu przestajesz liczyć się z moim bólem? Czemu moje cierpienie nie ma już żadnego znaczenia?
Powiedz coś, cokolwiek, ja...
Karin, potrzebuję cię, musisz mi pomóc... tak mi źle, nie wytrzymam już chyba, nie mam sił... pomóż mi, proszę...
- O co chodzi? - spytał z niechęcią.
Jeśli to było pytanie, nie powinno było być tak obojętne, nie powinno zupełnie nie chcieć odpowiedzi... Przestań, bo mnie zabijesz, nie zniosę tego, jak z irytacją zdajesz się czekać, aż w końcu sobie pójdę...przestań... Zrób coś, spójrz na mnie...
- Ja... - zacisnął wargi, by powstrzymać nagły szloch, który nie wiadomo skąd pojawił się w jego ciele.
- Co? - odezwał się z wyraźnym zniecierpliwieniem, nie odwracając nawet głowy.
Avae z trudem rozchylił drżące jeszcze lekko usta i pozwolił w końcu uciec na policzki dwóm zwalczanym łzom.
- Już nic.....
Wyszedł, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.



Coś pękło, tak, na pewno coś pękło. Więcej nie umiałby mu zaufać... Nie teraz. Nie po tym, jak... Nieważne.
Musiał coś zrobić, wymyślić coś, musiał... Za nic nie chciał teraz, żeby....
Zdołał ubrać się tak, by nic nie było widoczne, ale... Na twarzy.... Nie miał szans, żeby zakryć te sińce, zwłaszcza ten na kości policzkowej, ciemnosiny, z rozciętą skórą...
Siadł przy stole z pochyloną głową, na razie nikt na niego nie spojrzał. Może...
- Avae! - krzyknęła matka.
No tak. Cuda się nie zdarzają.
Ojciec podniósł na niego wzrok i zmarszczył brwi.
- Skąd to?
- Ja... - zaczął; oczy Karina spojrzały w końcu na niego rozszerzone trochę dziecinnym zdziwieniem i czymś na kształt przestrachu. Może... Nie, nie teraz, nie dam rady.... może potem, ja... Nie, za późno, już nie umiem... - Wczoraj wieczorem wracałem po ciemku z ogrodu i... potknąłem się o kamień...
- I stąd masz aż takie sińce? I to rozcięcie? - ojciec przyjrzał mu się z niedowierzaniem.
- Uderzyłem twarzą o pień... - z lekceważącym uśmiechem przesunął palcem po rozciętej skórze. - Trochę się porysowałem... Naprawdę mocno huknęło.
- Ty oczywiście nie masz nic lepszego do roboty tylko włóczyć się wieczorami po ogrodach. - z irytacją odezwała się matka. - Mam nadzieję, że to zejdzie, zanim ktoś nas odwiedzi. Nie zniosę, żeby mój syn wyglądał jak pospolity łobuz.
- Tak, tak... - westchnął.
- Jak ty się do mnie odzywasz? - zdenerwowała się.
- Przepraszam. - mruknął, nalewając sobie soku.
- Gdzie znowu jest Sol? - Adelaide była naprawdę w złym humorze. - Jak on śmie się tak spóźniać? Każę go za to...
Drgnął lekko, słysząc to imię, ale opanował się natychmiast.
- Sol już się raczej nie zjawi. - rzucił obojętnie, sięgając po talerz. Ojciec spojrzał na niego i zastanowił się.
- Nie wiem, czy warto brać kogoś z ogrodów...
- Och, więc weź któregoś z młodszych, co to za problem. - skrzywiła się Adelaide. - Nudzicie mnie. Zamierzam dziś wybrać się do Luton. Musimy omówić kwestię balu u Caury.
Avae przymknął na chwilę oczy, ale otworzył je zaraz. Najlepiej zachowywać się normalnie. Mówiąc o tym w taki sposób dał wyraźny sygnał, o tym co stało się z Solem. To było jak jakiś kod. Tak mówiono o zmarłych. Zmarłych, którzy nie mieli znaczenia. Którzy z jakiegoś powodu zasłużyli na śmierć. Powód z pewnością był ważny. Na przykład kaprys pana.
Nie chciał.... za nic nie chciał, żeby ktoś się kiedykolwiek dowiedział, co naprawdę się stało. Wczoraj.... wczoraj jeszcze tak... jeszcze chciałby.... To nieważne. Nikt się nie dowie. To zbyt.... poniżające.... Poradzi sobie z tym. Nie potrzebuje pomocy.
Karin patrzył na niego z tym swoim dziecinnym, przerażonym rodzajem niedowierzania.
Dziękuję... dziękuję kochanie... dziękuję za to, że przynajmniej trudno ci jeszcze uwierzyć, że mógłbym zabić.
Karin wbił wzrok w talerz i niemrawo zaczął grzebać w nim widelcem. Przez resztę śniadania nie odzywał się nikt poza Adelaide, która rozwodziła się nad potrzebą sprawienia sobie nowej garderoby w związku z balem u Caury. W końcu Karin wstał, trzymając lekko drżącymi dłońmi krawędź stołu.
- Dziękuję. - szepnął i wyszedł szybko. Avae zagryzł wargę i odczekał chwilę. Teraz nie chciał go spotkać... Teraz nie... Wstał w końcu i wyszedł, ale pod drzwiami swego pokoju spotkał skuloną trochę sylwetkę, opierającą się o wejście.
- Tak? - spytał spokojnie. Już umiem... Myślałem, że nie dam rady.
- Avae... - szepnął Karin. - Czy... czy ty... - zacisnął wargi. - Jak mogłeś? - podniósł głowę; jego oczy błyszczały pełnym żalu i wyrzutu gniewem.
Nie odpowiedział mu. Chyba chciał jeszcze powiedzieć mu prawdę, ale... nie mógł... Nie mógł!
- Powiedz coś... Avae... - wyszeptał Karin.
Minął go bez słowa, bo w mroku długiego korytarza nikt nie mógł wiedzieć jego łez.



Mijały miesiące i nic się nie zmieniało. Ardee nie przyjechał nawet na czternaste urodziny Karina; cały ten dzień chłopiec był smutny, nie odzywając się do nikogo.
Tak naprawdę to od śmierci rodziców tylko brat się dla niego liczył. Nikt więcej. I nawet jeśli Avae łudził się kiedyś, że sam jest w stanie sprawić, by chłopiec był naprawdę szczęśliwy, to teraz wiedział już, że się pomylił. Nigdy tak nie było. Karin każdego dnia myślał o domu, o powrocie... Tu nie miał niczego co by go trzymało.
Chociaż...
Już od dłuższego czasu Karin zdawał się przywiązywać trochę do tego miejsca. Ale to nie miało nic wspólnego z nim i dobrze o tym wiedział. Tym kto wiązał tu uwagę i uczucia Karina był... tamten chłopak... Kiedy skończył dwadzieścia lat przydzielono go do pracy w ogrodach; odtąd Karin widywał go często, choć bał się z nim porozmawiać. To on, tylko on był jedyną osobą poza bratem, która się dla niego liczyła.
To uczucie... Karin nie nazywał go nigdy, więc i on odmawiał mu nazwy, choć przecież czuł, że... W każdym razie mimo starań nie był w stanie się z tym pogodzić. Może dlatego, że Karin... że teraz zdawał się już w ogóle nie zwracać na niego uwagi... Jeśli w ogóle coś czuł, to tylko wzgardę.
Wzgardę...
Karin był taki dobry, nie nienawidził nigdy, ale nie mógł bez obrzydzenia patrzeć na ludzi, którzy...
Nie umiał się przed nim bronić. Miał nadzieję, że zapomni, tak bardzo miał nadzieję, że on w końcu zapomni, bo nie był w stanie mu nigdy powiedzieć co... stało się tamtej nocy...
Sam odsuwał to w cień, nie pamiętał o tym, nie myślał...
Nieważne... Wszystko nieważne...
Karin zupełnie zrównał go z nimi... Już zupełnie... Kiedyś wybaczał mu wszystko, co sam potępiał, przyznawał mu prawo do niezawinionej winy... Ale powiedział mu co jest złem i uczył go dobra i uczuć... I nie przebaczył odstępstwa. Nie zapomniał nigdy. A może zapomniał i po prostu zachował to uczucie wzgardy i obojętności, nie pamiętając już o przyczynie.
Nie pozwalał się zbliżyć... Nie czuł już nic, nie obchodziły go łzy wroga.
Zresztą czy kiedyś miał szansę je zobaczyć?
Jeżeli kiedykolwiek wstydził się swoich łez, to na pewno nigdy tak bardzo jak teraz. Od czasu jak łzy wydarło mu upokorzenie, strach, upokorzenie strachem.... Zresztą... To nieważne.
Gdyby tylko on zdołał kiedyś wybaczyć to co się stało... Ale przed nim nie można było się bronić. A walka... walka skazuje na klęskę, gdy się kocha.
Dlaczego tamten człowiek odbierał mu każdą odrobinę litości i uczucia? Czy on w ogóle wiedział, jak bardzo wiąże serce i oczy Karina? Jakby dla innych nie miały już sił być czułe i dobre...
Nie, to nieprawda... Karin zawsze jest dobry. Zbyt dobry... Tylko... Gdyby wiedział, że każde z tych ostrych słów jest tylko krzykiem rozpaczy i beznadziejną próbą obrony... Gdyby tylko wiedział, że mógłby z łatwością je zatrzymać, jeśliby choć raz spróbował to zrobić czułością, a nie gniewem....
Jak w ruchomych piaskach, każdy ruch, każda próba walki, każdy nowy atak, wszystko pogrążało go bardziej... Wiedział, że gdy występuje przeciw tamtemu chłopakowi, gdy rzuca na niego jakieś obraźliwe słowo, jedyne co zyskuje to wrogość Karina. Ale nie umiał mówić nic innego, zupełnie nic... Mógł tylko uciec później, odejść, biec, potem wtulić się w grzywę konia i pozwolić mu się zanieść daleko, jak najdalej, tam, gdzie nie trzeba się wstydzić łez... W dzień nie potrafił płakać w innym miejscu niż to które wybierały nogi Ninthel. Mógł potem siedzieć pod jakimś drzewem, ukryć głowę w ramionach i płakać tak długo, dopóki nie poczuje, delikatnego trącania w ramię i cichego rżenia nad swoim uchem. Podnosił twarz, uśmiechając się i przesuwając pieszczotliwie dłonią po łbie jedynej i najlepszej, bo milczącej powierniczki.
Tylko tak teraz umiał płakać.
I w nocy. W nocy, kiedy było cicho i tylko światło księżyca widziało jego spokojną twarz, po której wolno spływały krople.
Minie....
To powtarzane wciąż słowo traciło moc po tylu łzach.
Czemu się go bał? Czy jego gniewu i odrazy nie ugasiłyby te łzy?
Tylko... że gdyby tak się nie stało resztki nadziei znikłyby zupełnie. Może stał się zbyt słaby, by okazać ból, by nie czuć lęku i upokorzenia. A może jeszcze nie stał się dość silny.
Karin... to niemal niemożliwe, że nigdy potem nie spróbował wyjaśnić dlaczego... po tym jak powtarzał kiedyś te wszystkie słowa, jak pozwalał wierzyć, że... teraz nic go nie obchodziło... już nic...
Może lepiej by było gdyby wyjechał wtedy. Może przynajmniej wciąż by go lubił... odkąd nie mógł mieć tego, co kochał, znienawidził wszystko inne... nie, to nie to... Karin nie umiał nienawidzić... ale... i tak nie chciał już o nim słyszeć, w ogóle... więc dla niego wychodziło na jedno.
I potem zjawił się... on...



Karin miał już piętnaście lat i wciąż był taki naiwny i dziecinny... Urósł, teraz był nawet odrobinę wyższy od niego, pewnie dzięki tym niesamowicie długim, wysmukłym nogom, które nadawały jego sylwetce wrażenie kruchej trzciny. Zawsze był taki delikatny, drobny, jak mały chłopiec... Wciąż obrażał się o byle głupstwa. Starał się... tak bardzo się starał nie kłócić z nim o tamtego chłopaka, ale... czasem wymykało mu się jakieś słowo. Jak dziś rano...
Obraził się śmiertelnie. Ale wolał to, to było lepsze, te jego dziecinne obrażania. Przynajmniej nie był ciągle taki gniewny i wzgardliwy. Był wciąż obojętny, odległy, ale normalny... W każdym razie bardziej bliski normalności niż ten niedawny wróg. Wolał to, to pozwalało wierzyć, że te resztki nadziei to nie jest tylko głupie łudzenie.
Już nie wierzył w to, że kiedyś jego miłość spotka się z odwzajemnieniem... może zresztą nigdy w to nie wierzył. Ale teraz... teraz przynajmniej mógł mieć nadzieję, że on kiedyś choć pozwoli się kochać... być blisko... Że kiedyś znów będzie dla niego taki dobry i czuły jak kiedyś. Tak bardzo tęsknił za jego dotykiem... Za tym jak umiał objąć go delikatnie, przytulić i... Właśnie teraz... kiedy było mu tak ciężko... właśnie teraz nie miał nikogo...
Czasem, gdy Karin patrzył na niego tylko z tą niepasującą do pięknych oczu wściekłością; słuchał tych jego słów i walcząc z coraz gorszym bólem, starał się nie stracić sił, nie rozpłakać, nie załamać zupełnie... To ciągłe, tępe, zapiekłe powtarzanie w głowie. Chodź tu, chodź i przerwij to, zrozum wreszcie, przytul mnie, przytul mnie, przytul mnie...
Wciąż czuł się przy nim jak bezradne, małe dziecko; patrzył w oczy tej drobnej, ślicznej istotki i miał wrażenie, jakby jej nieświadoma siła odbierała mu wszystko... Nie umiał z nim walczyć i nie był w stanie przestać...
Może gdyby umiał się przyłączyć do tego jego uwielbienia dla tamtego chłopaka i podziwiać go razem z nim, zamiast kpić... Tylko że bał się go i jednocześnie nienawidził za to, że odbiera mu Karina. Czasem miał ochotę płakać ze złości, kiedy Karin znów zaczynał wygłaszać te swoje zachwyty nad kimś, kto nawet nie miał pojęcia o jego istnieniu... Niby dlaczego wszystko co robił tamten miało być najwspanialsze? I czemu on wciąż to powtarzał, czemu powtarzał to JEMU? Nie wiedział, jak go rani, to prawda, ale po co... chciał go przekonać? Przecież miał gdzieś jego zdanie! Chciał tylko mówić. Mówić, mówić, mówić... O nim... o swoim bożyszczu, z którym nie zamienił słowa... Nie znał go przecież! I mimo to wolał go od niego, choć kiedyś powtarzał, że są przyjaciółmi... że zawsze będą... że cokolwiek się stanie nigdy o nim nie zapomni, nigdy nie zostawi go znów tak zupełnie samego... Ale zrobił to... Bezwiednie, niewinnie... Najgorsze było chyba to, że on wszystkie swoje okrucieństwa popełniał zupełnie nieświadomie. Nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, ile bólu jest w stanie zadać... i ile zadaje... codziennie, choćby niechętną miną, choćby obojętną.
Dlaczego tak się go bał? Czemu nie umiał podejść do tego miłego chłopca o dużych, naiwnych oczach? Czemu nie umiał się przyznać do swoich łez, swojego bólu i strachu, swojej tęsknoty, samotności, rozpaczy... Nie odepchnąłby go przecież, nie mógłby! A jeśli... już kiedyś to zrobił, nieświadomie, zupełnie nieświadomie, jak zawsze bez żadnej winy... Bo czy mogło być prawdziwą winą to, że zwyczajnie mu na nim nie zależało? To rodziło bunt, zdawało się być okrutne, ale... przecież nikt nie ma kontroli nad tym, co czuje... Wcale nie musiało mu na nim zależeć. Nie miał obowiązku przejmować się tym, że on...
To takie smutne... Przecież on nigdy nie był obojętny na niczyje cierpienie, dlaczego miałby odepchnąć jego? Może dlatego, że... uważał go za jednego z tych podłych i okrutnych ludzi, których tak nie znosił... To było takie niesprawiedliwe... A może jednak nie. Może miał rację. Może rzeczywiście nie zasługiwał na nic innego... Inaczej przecież...
A zresztą, jakie to miało znaczenie...
Z powodem czy bez... Nie chciał cierpieć. Czy to tak wiele, jeśli pragnął miłości? Chyba każdy jej chce... Dlaczego miałby ustępować, dlaczego miałby przestać walczyć?
Podobno tylko głupcy walczą, gdy nie mają szans....
Łzy przelotnie zalśniły mu w oczach, ale znikły zaraz, nie zjawiając się na rzęsach i policzkach.
- Co mówiłeś?
Dopiero teraz zrozumiał, że ostatnią myśl powiedział na głos. Ton głosu Karina nie wskazywał jednak na to, by usłyszał wyraźnie.
- Nic takiego... - szepnął. Morskie oczy musnęły go przelotnie i znów zapatrzyły się w okno.
- Wiesz, ja... - odezwał się niepewnie. Zagryzł wargi. Nie chciał rozmawiać o tym z Avae, on zawsze reagował tak... Ale w końcu nie było nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać... A coś w nim sprawiało, że wciąż miał ochotę mówić o...
- Co znów zrobiło twoje bożyszcze? - usłyszał drwiący głos. Zmarszczył brwi. Nie znosił, kiedy on zaczynał mówić w taki sposób... Nie znosił, kiedy on zaczynał mówić w taki sposób... o nim...
Sheat... To imię wciąż do niego wracało, powtarzały je jego myśli... A czasem... czasem słyszał je z czyichś ust, ktoś wypowiadał je całkiem zwyczajnie, nie zdając sobie sprawy, w jakie szczęście wprawiał stojącego niedaleko chłopca...
Czasem pokojówki, tak przyzwyczajone do niezauważania przez państwa, plotkowały ze sobą cicho i bywało, że w ich słowach powtarzało się imię przystojnego chłopaka, który czasem zachodził do kuchni, z promiennym uśmiechem wykłócając się z kucharką o jakość przyniesionych z ogrodów warzyw lub owoców. Sheat... Sheat... Sheat... Dlaczego za każdym razem, gdy słyszał to imię, jego serce zamierało w jakimś słodkim omdleniu zupełnie jakby...
Dzień, w którym udawało mu się go zobaczyć, był najpiękniejszym ze wszystkich, dzień, w którym w żaden sposób nie zdołał go spotkać, był najgorszym z możliwych... Już, gdy widział go z daleka, czuł taką dziwną radość, jego serce biło trochę szybciej i uśmiech nawet wbrew woli rozjaśniał twarz. Czasem widział go z bliska i szczęście zupełnie wtedy zniewalało, pozbawiało tchu, wyzwalało nawet łzy... Ale ich wzrok jeszcze nigdy się nie spotkał. Nigdy.
Aż do dziś.
Tylko... czemu on patrzył tak... dziwnie?... Przestraszyło go to spojrzenie, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu... A przecież jego oczy zawsze były roześmiane albo czułe albo łagodne... A teraz... spojrzał na niego, a w jego wzroku nie było nic... zupełnie nic... Dlaczego? To tak dziwnie zabolało, wszystko nagle wydało się takie smutne, straszne... Cała radość, całe szczęście, jakie czuł, pierzchły w tej jednej chwili...
A przecież w tym wzroku nie było niechęci.... po prostu nie było w nim nic... Jego twarz przez tę jedną chwilę przypominała nieruchomą maskę pozbawioną jakichkolwiek uczuć... Jakby coś ukrywał.... Tylko co?
Przecież... chyba nie zrobił nic, co sprawiłoby, że on... znienawidziłby go... i musiał to ukryć... co miałby ukrywać, przecież nawet... nawet nigdy wcześniej nie spojrzeli sobie w oczy! Tak bardzo go to przestraszyło, zasmuciło... Czemu nie miał z kim o tym porozmawiać? Tylko...
Spojrzał z niechęcią na Avae.
Serce chłopaka zakłuło boleśnie.
Znów, znów to samo... Nie muszę nic robić, nic mówić, on zawsze patrzy na mnie tak, jakbym... Dlaczego, przecież ja tylko....
- Wiesz.... - zaczął Karin. Jak z nim miał o tym rozmawiać? Przecież wiedział, jak to się skończy. On ludźmi "stamtąd" tylko gardził... Nigdy nie zrozumie jego uczuć. - Co byś zrobił, gdyby... ktoś spojrzał na ciebie, tak... jakbyś nie istniał...
- Chyba.... zachowywałbym się dokładnie tak jak zawsze. - uśmiechnął się gorzko, odwracając wzrok.
- Gdybyś miał wrażenie, że... że on... czuje do ciebie jakąś niechęć.
- Mogę tylko powtórzyć to, co powiedziałem przed chwilą... - szepnął.
- A... ale... - urwał. Jaki to miało sens? - Ciebie naprawdę tak zupełnie nic nie obchodzi?
- Dlaczego tak myślisz? - spytał spokojnie.
- Avae, czy to znowu sobie ze mnie kpisz? - odezwał się z pretensją.
- Nie... - spojrzał na niego. - Wcale nie kpię...
Dlaczego on jest taki okrutny... Jak to możliwe, żeby ktoś tak dobry, był tak okrutny? Dlaczego ja... Dlaczego ja nie umiem się teraz rozpłakać i błagać go w końcu, żeby się nade mną zlitował? Nie mogę, te jego oczy... Mam wrażenie, jakby tym wzrokiem mnie od siebie odpychał....
- On... - urwał. - Ja nie rozumiem, dlaczego tak na mnie popatrzył...
- Aż tak już na ciebie działa ten twój parobek? - spytał lekceważąco, unikając tych oczu, które na pewno lśniły już tłumionym gniewem. Nienawidzę go... nienawidzę i nic na to nie poradzę... Wybacz, moja bezbronna gwiazdeczko... Zresztą i tak za chwilę jak zwykle mnie pokonasz. Podobno tylko głupcy walczą, gdy...... skazani są na klęskę.
A jeśli walczysz, będzie bardziej boleć, pamiętaj kochanie.
- Nie mów... tak o nim... Zabraniam ci. Zabraniam ci, słyszysz?!
- Przecież jest parobkiem. Zresztą może i jakimś innym sługusem, co to za różnica. Śmieć to śmieć.
- Przestań! Jeśli jeszcze raz powiesz coś takiego to ja... ja....
- No i dlaczego go tak bronisz, co?
- Bo... bo chcę! I... i nic ci do tego!
- Aha... A dlaczego chcesz? - spytał przekornie.
- To.. nie twoja sprawa!
- Noo... Daj spokój. Skoro go już tak uwielbiasz, to dlaczego wstydzisz się przyznać?
- Ja wcale...
- Jasne, jasne...
- Przestań! Ja wcale...
- Wcale co?
- Daj... mi spokój...
- Widzisz? Niczym nie różnisz się ode mnie. Wstydzisz się go... wstydzisz, że...
- No więc dobrze, kocham go! - krzyknął i ten krzyk zawisł na chwilę w ścigającej go martwej ciszy.
A więc stało się. Wydarł mu w końcu te słowa. Po co tak bardzo chciał usłyszeć to, co zraniło tylko i wyłącznie jego samego?
Karin milczał, jakby dopiero teraz dotarło do niego to, co przed chwilą powiedział. Kocham?... To znaczy, że ja........
To znaczy, że ty.... Karin, dlaczego.... Po co zmusiłem cię, żebyś to powiedział? Po co zmusiłem cię, żebyś to sobie uświadomił? Czemu zrobiłem to w taki sposób? Przecież wiedziałem, że cię przez to już zupełnie stracę... Wiedziałem?... Musiałem wiedzieć...
- Kochasz... - powtórzył. Twarz Karina zarumieniła się lekko.
- I... to tylko... moja sprawa... - szepnął, spuszczając oczy.
- Skoro... tak chcesz... - odezwał się tępo. Karin spojrzał na niego zdziwiony.
- Bo ja... - urwał.
- Powiedziałem ci... jak chcesz... - odezwał się z trudem i odwrócił się. Czemu tak zabolało? Czemu tak bardzo? Przecież to czuł... cały czas to czuł, a jednak....
- No właśnie. - Karin odezwał się trochę zbyt głośno, próbując pokryć swoją niepewność. - I... daj mi już spokój. Mam dość ciebie i twojej podłości.
Drgnął pod tym niespodziewanym ciosem. Dlaczego to powiedziałeś? Dlaczego... dlaczego, dlaczego?!..... Moje kochanie, kochanie, kochanie...
- Jasne.... jak chcesz... - nie poznał swojego głosu. - To będzie... zabawne... Kiedy dostaniesz kosza od tego... przybłędy... Bo chyba cię raczej nie lubi, skoro, jak sam mówisz, patrzy na ciebie, jakbyś nie istniał....
Karin znieruchomiał i zacisnął dłonie w pięści; w oczach stanęły mu łzy.
- Ja...
- Prawda boli? - odezwał się kpiąco. - Nie trzeba się było zakochiwać w tym obszarpańcu, głupi dzieciaku....
- Nie... nienawidzę cię! - krzyknął w końcu Karin, łzy spłynęły mu na twarz. - Jesteś podły! Nie chcę... cię znać! Ty... ty nic nie rozumiesz! Nigdy nie zrozumiesz! Ty... nawet nie umiesz kochać! Jesteś taki... ciebie nikt nie mógłby pokochać! Jesteś najbardziej... wstrętnym... okrutnym... człowiekiem jakiego znam! Ty w ogóle nie zasługujesz na miłość! I... nie masz prawa mówić, że... - rozpłakał się na dobre i uciekł.
Odwrócił się od okna i wyszedł spokojnie z pokoju. Słyszał w dali przed sobą silne trzaśnięcie drzwiami. Poszedł powoli w tamtą stronę, to dziwne, nie czuł żadnych emocji... Dotarł do swego pokoju; nie spojrzał na sąsiednie drzwi. Wszedł i zbliżył się wolno do łóżka; usiadł na nim z pewną ostrożnością. Podniósł twarz i spojrzał na jej odbicie w wiszącym na przeciwległej ścianie lustrze. Dotknął policzka, ścierając z niego niespodziewaną wilgoć. Pierwszy raz od bardzo dawna łzy wymknęły mu się, zanim mógł być pewien, że jest zupełnie sam...
Położył się na łóżku, podciągając kolana. Przymknął oczy; jakoś nie chciało mu się ani myśleć ani... Godziny mijały, nikt nie zawołał go na kolację.
Czasem był wdzięczny losowi, że rodzice tak rzadko sobie o nim przypominają...
Zrobiło się ciemno; już od dawna było tak cicho... Coś w nim zadrżało od cichej ulgi, gdy w końcu wyrwał mu się szloch, zamieniając się stopniowo w rozpaczliwy, nieprzytomny płacz.
Chyba jeszcze nigdy nie usłyszał od niego nawet w połowie tak okrutnych słów. Kochał go najbardziej w świecie, a on... Czemu on nie rozumie, jak bardzo wciąż go rani? Czemu zrobił to nawet teraz... kiedy ustąpił... poddał się i chciał już pogodzić się ze swoją klęską i bólem... Za co go aż tak nienawidził, czemu odmawiał mu nawet prawa do bycia przy sobie? Dlaczego aż tak nim gardził? Chciał już tylko... braku tego gniewu... Może odrobiny tej dawnej czułości... Nie chciał być już sam, nie umiał... W tamtej chwili nie odmówiłby mu niczego, wszystko by zrobił, żeby tylko... A on... Zawsze był taki dobry, więc dlaczego... jak to możliwe, że nie widział, co mu robi? Jak to możliwe, żeby nie czuł, ile zadaje bólu, jak wiele siły ma w tych swoich słowach? Zawsze był dla niego najdroższą, najbardziej kochaną osobą... Jedyną, dla której szczęścia zdołałby znieść najgorszy ból... Przecież ustąpił! Nie chciał już walczyć, więc dlaczego...
On nie chciał, by znów było jak kiedyś... Niemal wyrwał mu te wściekłe słowa, których żałował, chyba nawet zanim je powiedział... Nie zdołał ich zatrzymać... Bolało tak bardzo.... A on... Odpłacił mu, niszcząc wszystko, cokolwiek było... Te wszystkie słowa... Chyba żadne nie mogłyby zaboleć bardziej.... Jak to możliwe, żeby nie zdawał sobie z tego sprawy? Przecież go znał.... już kiedyś widział, jak o wiele łagodniejsze zraniły do łez... Więc jak mógł nie wiedzieć, co robi..... Jak...... Karin......
Skulił się mocniej na łóżku, nie będąc w stanie zatrzymać konwulsyjnego szlochu. Nie mógł znieść tego dźwięku napełniającego cały pokój, bólu, który niemal rozrywał już piersi. Dlaczego ty... Przecież musiałeś wiedzieć!
- Nienawidzę cię... - jęknął. - Nienawidzę!...