W imię twoje 7
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 11:29:54
Pieśń siódma: Aria na strunie G
Jechał już trzy dni. Jakoś tak.... bez celu. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, czym się zająć...
Brakowało mu go... Bez tej wciąż roześmianej, pięknej twarzy obok wszystko było poszarzałe i nijakie. Tak bardzo się przyzwyczaił do jego stałej obecności, że teraz czuł się nieswojo. Podwójnie samotnie... brakowało mu nawet tych ptaków i zwierząt, które obecność Mirah przyciągała. Wszystko było inne…. Wszystko było… takie jak przedtem. No cóż, nie było sensu się nad sobą rozklejać. Było, minęło. Kiedyś żył i tak, i był z tego zupełnie zadowolony. Prędzej czy później znajdzie sobie jakieś zajęcie i wszystko wróci do normy.
Zatrzymał konia, zeskakując na ziemię. Przydałoby się w końcu zrobić postój. Niecierpliwie uderzył palcami o nogę, nie znosił takich chwil, gdy praktycznie nie miał żadnego sensownego zajęcia. Po prostu nie znosił nudy, a odkąd nie było Mirah, wszystko stało się takie… Zresztą mniejsza o to.
Jednak tymczasem nie miał żadnego pomysłu na to, czym wypełnić czas. Zaraz... Teraz można by obejrzeć ten cały nuskiański prezent. Kamień Uczuć... Idiotyczna nazwa. Co to właściwie może być?
Podszedł do juków, wyciągając z nich szkatułkę. Nieograniczona moc... Co to właściwie miałoby znaczyć? Dziwne... Czemu ona mu to dała? Nacisnął mały przycisk i wieczko odskoczyło, ukazując zawartość.
Zwykły, szary otoczak. Uśmiechnął się wzgardliwie; ująwszy kamień w palce, podrzucił go do góry i sprawnie chwycił w dłoń, zaciskając ją na nim. W jednej chwili pociemniało mu w oczach i upadł na trawę, wijąc się z bólu. Próbował rozewrzeć palce, ale nie był w stanie. Kamień jakby wrósł mu w dłoń.
I mimo to istotnie poczuł nagle, że... w zasadzie mógłby zrobić wszystko, cokolwiek by pomyślał... cokolwiek… tylko, że.....
Co to było? Co tu u licha było? Ból świdrował go w całym ciele, dziwny, nieznany ból, gorszy niż cokolwiek, czego dotąd zaznał. Ale..... ale jakoś..... nie to było przerażające..... nie to.....
To te... obrazy... dźwięki... zapachy….. Wspomnienia. Pamiętał to, pamiętał to wszystko... Ale co to jest? Skąd to znał? Czemu tak...... bolało? Nawet gorzej niż ten prawdziwy, fizyczny ból... To... wręcz odbierało wszystkie siły.... zabijało, powietrze w płucach zamieniało w gryzący dym, dławiło, wprawiało serce w morderczo szybki rytm...
Przecież nie było... nie było niczego takiego... Nie pamiętał niczego, co sprawiałoby mu taki ból..... Więc co to jest? Te twarze, oczy... ludzie.... ci wszyscy... te chwile... wrzaski, krew, jęki, błaganie, przecież to....
Śmierć....
To zwijanie się w bólu, w męczarniach, w płomieniach, wśród gruzów, upadki ze skał, śmiertelne boleści trucizn, wrzaski, jęki, krzyki, krew, młoda kobieta gwałcona przez żołnierzy, trzystu Fenów konających na palach, wioska Utu z dziećmi krzyczącymi z bólu w płonących domach, nuskiańska dziewczynka nieskutecznie osłaniająca twarz przed mieczem, chłopak z płonącą żerdzią wbijaną powoli w oko, zaskoczona twarz Der trzymającej tkwiący w piersi nóż, nieposłuszny żołnierz wiszący z muru głową w dół, ciężarna dziewczyna z rozprutym brzuchem, kobieta wyjąca z bólu nad zakatowanym ciałem dziecka, mężczyzna wznoszący miecz, by pomścić zgwałconą żonę, spalony dom i roztrzaskaną o ścianę głowę synka, śliczna chłopięca twarz opadająca bezsilnie na pokrwawioną ziemię...
Krzyknął głucho, gdy parzący palce kamień potoczył się w końcu na ziemię... Wreszcie... wreszcie zdołał go odrzucić... Co to było? No co? I ten... przepływ potężnej siły, który w sobie czuł... i nad którym w żaden sposób nie był w stanie zapanować...
W zasadzie nieograniczona moc... Świetne. Nie ograniczona niczym... prócz tego bólu i tych.... wspomnień...
Przecież zawsze to wszystko pamiętał! Może i nie myślał o tym, ale… Pamiętał. Zawsze... Więc czemu teraz... Dawniej każde wspomnienie było pozbawione emocji. Najmniejszego śladu uczuć. A teraz...... a teraz pamiętał to... pamiętał siebie... i czuł jak zwykły człowiek. Jak to możliwe? No jak?
Przecież... nawet, gdy poznał jego... gdy nauczył się o niego troszczyć, martwić, kochać go... To nic poza tym nie uległo w nim zmianie. Nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia za to, co kiedyś robił. Żal ograniczał się do tego, że rozdzielało go to z Mirah, mogło budzić jego niechęć, jego wstręt. Nikt inny go nie obchodził. Dokładnie tak jak przedtem, to się wcale nie zmieniło. Kochał Mirah i jego uczucia ograniczały się do niego. Jeśli innych traktował lepiej niż zawsze to tylko dlatego, że patrzył na nich jego oczami…
To, co robił, nigdy do niego nie docierało, właściwie nie był w stanie naprawdę zrozumieć, co odrażającego widzą w tym ci "praworządni". Wiedział, że tak czują i pojmował to jedynie przez nich. Sam nie odczuwał nigdy tego, na co patrzył, krew, cierpienie, błagania, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Więc... to dlatego? Nie był zdolny do żadnego ludzkiego uczucia? Nienawiść... nie, w zasadzie nienawiści też nie umiał w sobie obudzić. Wszystko, co nim rządziło, to żądza sławy, pieniędzy, ryzyka... i okazania jak największej perfekcji i geniuszu w tej zbrodniczej ścieżce, którą sobie wybrał.
Czy tak było zawsze? Z dzieciństwa... pamiętał tylko ją... tylko Nannę... Ją chyba kochał, a przynajmniej tak mu się zdawało...
Zawsze? Zawsze tak było? Czy to stało się jakoś później? Zgasił w sobie te uczucia, może same w nim zgasły... Ale dlaczego?!
Nie, to nieważne. Ważne... czemu teraz... dlaczego właśnie teraz... znowu to czuł... ten ból, żal, wstyd…. Czy to był tylko wpływ Kamienia? Ale Kamień leżał teraz obok... więc zostanie tak już? To niemożliwe... Z tym po prostu... po prostu......
- Wielkie dzięki, Heimdall... - wyszeptał. - Właśnie oduczyłaś mnie żyć.
Nie minęło. To już cztery miesiące i... i wciąż nie minęło. Nie zostało mu już prawie nic, żyjąc z Mirah, wydawał więcej niż się przyzwyczaił i teraz, mimo oszczędzania, pieniądze szybko mu się kończyły. A nie nadawał się do niczego. Nie czuł się na siłach, żeby wypełnić choćby jedno z proponowanych zleceń.
Przerażało go to. Próbował się podjąć czegokolwiek, ale rezygnował, uciekał, bo... bo nie był w stanie znieść myśli o choćby jeszcze jednym takim obrazie, jeszcze jednej takiej twarzy, których nie umiał się teraz pozbyć. Setki razy przeklinał Heimdall, setki razy przeklinał Nusku, setki razy przeklinał nawet Mirah, jeszcze bardziej, teraz już do niemożliwości rozpalając swoją tęsknotę. Kochał go teraz jeszcze mocniej, jakby zdolność do tamtych zwykłych uczuć podsyciła jeszcze tę miłość.
Ale... ale z tym nie umiał żyć...
Z tym nie można było prowadzić takiego życia, jakie znał, jakie dotąd tak lubił, jakie umiał pędzić... Z tym... nie można było mieć takich wspomnień... Wytrzymał wtedy, ale nie trzymał Kamienia nawet o krótką chwilę dłużej, niż musiał... Kiedy tylko zdołał rozchylić palce, wypuścił go z dłoni. To pozwalało mu teraz odrzucać to wszystko, miał go w dłoni zbyt krótko, żeby to trwale wyryło mu się w pamięci. Był więc w stanie to odsuwać, nie myśleć o tym... Ale kiedy tylko próbował wrócić do dawnych zajęć, wszystko wracało. Już nie umiał być sobą...
Dopóki miał przy sobie Mirah, takie życie mu nie przeszkadzało, ale teraz... teraz nie wiedział, co ze sobą zrobić... I nie miał za co żyć. Nic innego nie umiał, tylko walczyć, oszukiwać, kraść, zabijać... A teraz to wszystko wiązało się z powrotem tych obrazów, tego bólu... Nie był w stanie tego wytrzymać, ignorować...
Walki toczyły się wszędzie, ale nie mógł zaangażować się po żadnej ze stron. Były wprawdzie w tych wspomnieniach obrazy mniej dręczące... walki z innymi, dla których wojna była żywiołem, z tymi, którzy byli jak on. Może do walki z nimi byłby zdolny bez tej męki. Tylko, że... tylko, że oni nie walczyli z nikim, kto mógłby mu zapłacić. Palili wioski, miasta... Nie porywali się na władców. A tylko władców byłoby stać na powierzenie swoich spraw komuś takiemu jak on i to tylko wtedy, gdyby innego wyjścia już nie mieli. Historia Waimea ciągnęła się za nim jak cień. Nikt nie odważyłby się mu zaufać.
Dlatego wciąż podejmował próby wracania do dawnego życia. Nieudane, raz za razem nieudane... Niedługo rozniesie się, że w końcu odrzuca wszystkie propozycje... Jak to ocenią, co pomyślą? Na szczęście wciąż jeszcze umiał grać. Przynajmniej ta umiejętność wciąż się go trzymała. Może dzięki temu będą uważać, że zrobił się po prostu bardziej wybredny. Bardziej zachłanny na wielkie pieniądze. To raczej nie mogło zaszkodzić jego reputacji...
A kiedyś... z czasem... Może te obrazy znikną, może to wszystko minie... Może znów będzie umiał żyć jak kiedyś...
W końcu zawsze zostawało jeszcze Raahe, Karia niemal bez przerwy miała teraz kłopoty i nie zmartwiłaby się zbytnio ewentualną pomocą. A pieniędzy jej nie brakowało. Tylko, że tam nie chciał wracać... sam... Za dużo wspomnień wiązało się z tym miejscem. W końcu to tam pierwszy raz postanowił rozstać się z Mirah.
Raahe to ostateczność.
Tylko, że ta ostateczność zbliżała się wielkimi krokami. Naprawdę nie zostało mu już wiele pieniędzy... Liczył jeszcze, że może dziś... Tylko, że dziś miał spotkać się z Brugge. Za dobrze go znał, żeby nie wiedzieć, co on może mu zaproponować. Jego wyprawy to były krwawe jatki, czasem przewyższające nawet to, co wyprawiali Nergal... Bo bandy Almelo często były zbyt chaotyczne, prymitywne i nie wystarczająco karne, żeby liczyć się z korzyściami płynącymi z niewolników. Tym bardziej teraz... Od upadku Imperium Piratów handel z Zamorskimi trzeba było organizować na własną rękę, a do tego rodzaju rzeczy Brugge nie miał głowy. On umiał tylko niszczyć. Mordować, palić, plądrować... Nic, co wymagałoby inteligencji. Jego wygrane bitwy zawsze opierały się tylko na miażdżącej przewadze sił, nie dobrej taktyce.
Cóż, teraz miał wszelkie szanse powodzenia. O ile nie porywałby się na zdolnych wodzów, to prawie każde wojsko było w zasięgu jego możliwości. Banda Almelo była teraz najpotężniejsza w Warri. Po części dlatego, że takie potęgi jak Nidaros i armia Haddy były już przeszłością. Nidaros jeszcze jako tako się trzymało, ale walki coraz bardziej je wyniszczały, a niedobitki Haddy były teraz u Brugge. I to właśnie była ta druga kwestia. Wszystkie "odpadki", wygnańcy, resztki rozbitych armii, bandy zbyt drobne by sobie radzić same... Wszyscy przystali do Brugge, czyniąc jego armię najliczniejszą... choć może niedysponującą najlepszym morale. Ale nadzieja zysku wystarczała, by utrzymać ich tymczasem w karbach, a Brugge nie trzeba było niczego więcej.
Wstał i po lekkim zawahaniu ruszył do drzwi. Ostatecznie nic nie wadziło spróbować. Przecież kiedyś musiał do tego wrócić i tak, więc... może najlepiej od razu skoczyć na głęboką wodę? Inni... umieją tak pracować, mimo że zdolni są do odczuwania. Teraz po prostu... też będzie musiał nauczyć się tego... Nic więcej.
Nacisnął zdecydowanie klamkę i zamykając za sobą drzwi, ruszył po schodach na dół. Usiadł w rogu sali, przyglądając się od niechcenia postaciom zaludniającym jadalnię gospody. Cóż, w takim miejscu raczej nie mógł liczyć na widok Nusku ani Dumuzi... Od biedy może jakiś przejezdny Utu, któremu nie chciało się szukać nic innego. Ale dziś gościli tu wyłącznie ludzie. Jakichś trzech kupców i jeden ubogi handlarz, kilka żołnierskich grupek, kilka mieszczańskich, Almelo w przebraniu kupca...
Schylił głowę, z trudem hamując uśmiech. Przecież to było po prostu żałosne... Pomysły Brugge chwilami przechodziły wszelkie pojęcie. I jeszcze sposób realizacji... No cóż, może jednak warto się z nim wybrać. Rozrywki przy nim na pewno nie braknie.
Odbierając od znudzonej gospodyni swój hros, śledził spod oka to jego tandetnie grane niezaangażowanie, leniwy krok i wreszcie niedbałe siadanie przy jego stoliku.
- Wiesz co, Brugge, teraz to już naprawdę wszyscy się na nas gapią - westchnął na przywitanie, unosząc do ust czarkę. - Jak zwykle robisz nie to, na czym się znasz.
- A ty jak zwykle pijesz to świństwo i to w dodatku całkiem po barbarzyńsku - mruknął trochę ciężkawy mężczyzna.
- Nie po barbarzyńsku, tylko po Zamorsku, i świństwem jest raczej to, co ty pijesz... - skrzywił się ostentacyjnie, z wybujałą odrazą mierząc wzrokiem podawany Brugge drewniany kufel. - A tak poza tym, to sam widzisz, że nawet nasza senna Litzie bez trudu cię poznała - z uśmiechem otoczył ramieniem kibić kobiety, przyciągając ją lekko do siebie. - Nikt inny nie pije czegoś równie obrzydliwego, prawda piękna?
- Nie mam czasu na wygłupy - bez zbytniego zaangażowania ofuknęła go kobieta. - Klienci czekają - ospale wysunęła się z uścisku, niemrawo sunąc w stronę innego stolika.
- Są przyzwyczajeni - z uśmiechem skwitował Seine. - Ona jest niesamowita. Zawsze mi się wydaje, że zaraz zaśnie - roześmiał się cicho.
- Seine, nie zachowuj się jak szczeniak - zirytował się Brugge. - Mieliśmy rozmawiać, prawda?
- Prawda, prawda... - westchnął. - No to mów, co za nudziarstwo znów szykujesz...
- Gdybyś to nie był ty...
- Ale to jestem ja, więc może przejdź już do sedna - powiedział z nagłym chłodem, wpatrując mu się w oczy. Almelo uciekł wzrokiem i pociągnął nerwowy łyk swojego napoju.
- Zawsze... - urwał i przełknął ślinę. - Wiesz, że teraz mam potężną armię... - zaczął spochmurniały. - Ale brakuje mi pieniędzy... Chodzi o Ranua, Seine.
- Jak ja lubię twoją bezpośredniość - uśmiechnął się pod nosem. - Żadnego owijania w bawełnę, prosto z mostu i już... No tak, rozumiem, chodzi ci o Skarbiec Zwycięzcy... Ale nie bardzo rozumiem, do czego ja ci jestem potrzebny. Sam mówiłeś, masz silną armię... Ranua to tylko wioska. Z tradycjami, ale wioska... Są waleczni i dobrzy w walce, ale... Tam nie ma więcej niż tysiąc ludzi... Z tego zdolnych do walki... może z sześćset, jeśli policzyć kobiety. Bez trudu poradziłbyś sobie sam...
- Niezupełnie - z lekką niechęcią odezwał się Almelo.
- Nie rozumiem...
- Nie słyszałeś o... klątwie?
- Klątwie? - spojrzał rozbawiony. - A... Klątwa Zwycięzcy... Coś, że Wielki Baldr pozwoli odebrać Ranua swój skarb tylko równemu sobie, tak? - roześmiał się. - I wierzysz w to? Ty?
- Nie, ja nie - powiedział ze zniecierpliwieniem. - Ale moi ludzie tak. Wiesz, jacy są żołnierze, odważni jak lwy i przesądni jak stare baby. Bez armii nie zdobędę Ranua, a chwilowo to najprostszy sposób na zdobycie pieniędzy... O ile będę mieć... ciebie...
- Brugge, co za samokrytyka, co za komplement... - uśmiechnął się lekko. - Ja cię po prostu nie poznaję...
- Nie irytuj mnie - warknął. - Dobrze wiesz, jakie wśród nich krążą o tobie mity. Mają cię prawie za jakiegoś boga. Ze mną będą się bać... Może wszcząć się ferment, nawet bunt... Jeśli pójdziesz ze mną, będą uważać, że tobie ten cały Baldr pozwoli.
- A co ja będę z tego mieć? - spytał od niechcenia.
- Piątą część łupu - stwierdził szorstko.
- Tak mało?
- Posłuchaj, pójdę z tobą, ale i bez ciebie. Chcę po prostu uniknąć problemów, ale jeśli inaczej się nie da... To poradzę sobie inaczej. Trochę przerzedzę armię, ale przywrócę porządek - uśmiechnął się krzywo. - Znasz moją rękę.
- Tak... znam... - powiedział cicho. - A co zamierzasz zrobić z mieszkańcami?
- Mieszkańcami? - spojrzał zaskoczony.
- Mieszkańcami Ranua - utkwił wzrok w czarce, przesuwając palcem po jej krawędzi.
- Och... Wszystko jedno. Nie są mi potrzebni, nie będę się bawił w handel. Zamierzałem wszystkich zabić, ale jeśli chcesz tak uzupełnić swój zysk, to proszę bardzo. Możesz sobie ich wziąć i sprzedać. Tylko nie wiem, czy to ci się opłaci, wojownicy Ranua nie nadają się na niewolników... "Ostre" kobiety może i znajdą amatorów, ale mężczyźni... Zresztą oni wszyscy i tak na pewno zginą w walce, w ostateczności pozabijają się sami. Więc jak, zgadzasz się czy nie? - spytał niecierpliwie.
- Tak... - podniósł na niego wzrok, uśmiechając się kątem ust. - Myślę... że raczej tak.
Ranua... Dlaczego nie? Dlaczego nie?
Mała gospoda, ale sympatyczna. Nie przypominała mordowni, jakimi zazwyczaj były takie skromnie wyglądające z zewnątrz zajazdy. Wnętrze urządzone było... dziwna rzecz, mimo prostoty, niemal surowości było po prostu... przytulne... prawie jak ciepły, miły pokój wypełniony głosami licznej rodziny. Może to była zasługa gości - niewielu tu było przejezdnych, większość stanowili mieszkańcy wsi, roześmiani, gawędzący przyjaźnie, żartujący... A może to kwestia właścicieli? Oberżysta nie był ani typem spod ciemnej gwiazdy ani dobrodusznym prostaczkiem, czego można by się spodziewać. Był to wysoki, postawny mężczyzna o czarnych włosach i śmiałym spojrzeniu. Znał niemal każdego z gości, przysiadał się do stolików i rozmawiał z bardzo zresztą do siebie podobnymi mężczyznami. Tak, to też było interesujące - niemal wszyscy mieszkańcy Ranua byli do siebie podobni. Nie z wyglądu, absolutnie nie. I nawet nie w zachowaniu, sposobie bycia czy rodzaju poczucia humoru. To było raczej... Coś w nich. Jakiś przebłysk jedności, tego czegoś, co ich łączyło i jednocześnie odróżniało od wszystkich innych, tych spoza wsi. Oberżysta był typowym przedstawicielem tej dziwnej społeczności. Właściwie wyglądało to tak, jakby tylko tymczasowo i dla zabawy prowadził tę gospodę, a tak naprawdę zajmował się tylko i wyłącznie żołnierką. Jego żona nie była wulgarna i wyzywająca, nie była też macierzyńska i pulchna ani nawet niechlujna i burkliwa. Nie reprezentowała absolutnie żadnego ze znanych mu typów gospodyń. Była piękną, młodą dziewczyną o jasnych włosach, smukłą, prostolinijną, życzliwie uśmiechniętą, ale zachowującą dystans, który nie pozwalał na nadmierną poufałość. Wyglądali jak jakaś wyidealizowana para - odważny, silny mąż i jego dzielna, piękna żona.
Komiczne.
Seine uśmiechnął się zgryźliwie, ale zaraz potem westchnął cicho, opierając głowę na łokciach. Zastanawiał się, czy tu o nim słyszeli... Głupie, na pewno tak. Właściwie to dziwił się, że jak dotąd nikt go nie rozpoznał, zwłaszcza, że był akurat jednym z trzech obcych, którzy tu teraz przebywali. Przy wejściu omiotło go kilka zaciekawionych spojrzeń, ale potem każdy zajął się swoimi sprawami.
Oni najwyraźniej nie mieli pojęcia o podjętej przeciw nim wyprawie. W przeciwnym razie nie zachowywaliby się przecież tak spokojnie i beztrosko. Brugge zorganizował wszystko nadspodziewanie dobrze. Jego armia była już najwyżej o dzień drogi od Ranua, a tu wciąż o tym nie wiedziano. Sami nie poradzą sobie z taką ilością wroga. Nie ma na to szans... Każdy tu był żołnierzem i większość mężczyzn pracowała w charakterze najemników, ale to zbyt mało wobec takiej przewagi wroga. Nie dadzą rady... I nie mają możliwości zdobycia najmniejszej nawet pomocy. Teraz za późno by zwrócić się gdziekolwiek, zbyt mało czasu by kogoś wezwać... Ranua leżało na uboczu, niemal poza Warri. W takiej sytuacji najrozsądniej z ich strony byłoby oddać się pod opiekę Nusku, zwłaszcza, że Qareh było bliżej niż jakiekolwiek osiedle ludzi. Ale Ranuańczycy byli zbyt dumni, żeby przyjąć status tych, których żołnierze nazywali niewolnikami, władcy i mieszczanie lennikami, a sami Nusku jeszcze ładniej - sojusznikami.
Ale teraz będą musieli za to zapłacić. Nusku nigdy nie wtrącają się w walki zwykłych ludzi.
Więc... No cóż, chyba pora na mały akt szaleństwa. To przynajmniej jest jakieś wyjście... jakieś... Ale ostatecznie jakieś to i tak lepiej niż żadne.
Wstał i powoli podszedł do szynkwasu. Krzątająca się za nim kobieta, podniosła na niego pytający wzrok. Uśmiechnął się kpiąco i wspierając się lekko o blat, usiadł na nim, ignorując oburzenie kobiety i spokojnie zmierzył wzrokiem całą salę. Stopniowo spojrzenia zaczęły kierować się na niego; westchnął i oparł plecy o podtrzymujący dach słup.
- Wiecie... - odezwał się głośno, ale z lekkim zniechęceniem wyczuwalnym w głosie. - Nie chciałbym wam przerywać miłego dnia, ale tak się składa... że dysponuję informacją, która jest dla was dość istotna... I chyba lepiej, żebyście wszyscy to usłyszeli... Przypuszczam, że mniej więcej w tej chwili najliczniejsza armia Warri pod dowództwem Brugge Almelo przeprawia się przez Alven. Jak się chłopcy postarają, będą tu w okolicach jutrzejszego świtu. Nie muszę chyba wyjaśniać, po co... - przyjrzał im się, lekko przechylając głowę. Wyglądali na lekko wzburzonych, ale trudno było to nazwać strachem, choć z pewnością nikt nie miał pomysłu na to, co powiedzieć. Chyba na razie znajdowali się w fazie niedowierzania.
W jakiś niepojęty sposób wiadomość najwyraźniej momentalnie przeniknęła i na zewnątrz, bo pod oknami i w drzwiach zgromadził się spory tłumek. Pod tym względem Ranua nie odbiegała od innych wsi.
- Chwileczkę... - ostrożnie odezwał się jeden z mężczyzn. - Dlaczego... nam to mówisz?
- No, to chyba oczywiste - uśmiechnął się promiennie. - Ostrzegam was.
- Ale... skąd ty właściwie wiesz, że... I czemu... Kim jesteś?
- Ja go znam - dobiegł ich chłodny kobiecy głos. Osoby stojące w drzwiach odsunęły się, wpuszczając do środka postawną blondynkę, która szła prosto w jego stronę z gniewnym wyrazem twarzy. - Jesteś Seine Silvretta... Nie mylę się? - spytała lodowatym tonem.
- Przypuszczalnie nie - odpowiedział z majaczącym w kącikach ust uśmiechem. - Jesteś aż tak błyskotliwa, czy moja sława przekroczyła najśmielsze oczekiwania?
- Wyglądasz jak Silvretta. Zachowujesz się jak Silvretta. I nawet mówisz jak Silvretta w czasach, gdy bawił się w ochronę... Na co liczysz? Że ci zapłacimy? Za tę całą "ochronę"?
- Dokładnie tak - lekko skinął głową.
- Jesteśmy wojownikami. Sami umiemy się obronić. Odejdź stąd, zanim ktoś z nas straci cierpliwość. Tu nie ma miejsca dla ludzi twojego pokroju.
- Dla najemników? - roześmiał się
- Dla zdrajców - syknęła.
- Przykro mi... ale raczej nie macie wyboru. Nie dacie sami rady.
- A w czym ty miałbyś nam pomóc? W czym niby jesteś od nas lepszy? - spytała z gniewem.
- W czym? - zastanowił się. - Niech pomyślę... W walce, w taktyce, w znajomości wroga, w umiejętności prowadzenia akcji obronnej, w budowie umocnień... Mam wymieniać dalej?
- Niby dlaczego mielibyśmy ci wierzyć? - wycedziła. - Nie możemy mieć nawet pewności, że nie kłamiesz, a nawet, jeśli mówisz prawdę, to jak mamy ci ufać? On mógłby ci zapłacić więcej niż my...
- Tak się składa, że nie - westchnął. - Brugge mógłby mi zapłacić dopiero po pokonaniu was. Ma drobne kłopoty finansowe.
- Jego wygrana jest pewniejsza niż nasza... I próbujesz nam wmówić, że chcesz stanąć po naszej stronie? Dlaczego niby miałbyś to robić?
- Któż to wie... - uśmiechnął się blado. - Może po prostu chcę zrobić na złość Brugge... a może mam jeszcze jakiś inny powód...
- Nie powierzymy swego życia człowiekowi, który ma je za nic. Ani tym bardziej człowiekowi, który ma za nic nawet własny honor. Nie chcemy skończyć jak Waimea - powiedziała zimno. - Tu ja sprawuję władzę. Nie pozwolę, żebyś...
- Powiedziałem przecież, że nie macie wyboru - przerwał jej stanowczo. - Najmniejszego wyboru. Jeśli będziecie chcieli poradzić sobie z nimi sami, to wszyscy zginiecie. Brugge Almelo nie będzie się bawił w branie jeńców. Wyrżną was jak bydło. Nie zdążycie wezwać pomocy. Zostaję wam tylko ja... - uśmiechnął się lekko. - Może was zdradzę, a może nie... W każdym razie i tak nic innego wam nie zostaje. Ze swej strony chciałbym zauważyć, że Brugge to nie stary, dobry Hadda. Aktualnie to jego zdradziłem, a z tego jest prosty wniosek, że zdradzanie z kolei was mi się nie opłaca... Zwłaszcza, że jak do tej pory nikt mi niczego nie zapłacił... Wy też nie musicie płacić z góry. No, dość tych podchodów - zeskoczył z szynkwasu, idąc w stronę drzwi. - Jeśli ktoś jest zainteresowany zabraniem się do względnie szybkiej budowy jakich takich umocnień, niech lepiej idzie ze mną.
Swoją drogą to ciekawe, czy Brugge wszystkiego się domyślił. To było raczej wątpliwe... Znikł z jego obozu tak niespodziewanie, że biedak pewnie dłuższą chwilę w ogóle nie załapał, o co chodzi. A później zapewne sądził, że po prostu zmienił zdanie i zrezygnował z tej wyprawy. Chyba nikomu nie przyszłoby do głowy, że mógłby się przyłączyć do tak przegranej sprawy, w dodatku nie mając wielkiej nadziei na spory zysk. Ale tylko to był teraz w stanie zrobić, teraz mógł się zmusić do walki jedynie z żołdakami pokroju band Brugge. A Ranua nie mogło mu odmówić. Po prostu nie mieli wyboru... Nawet Durga o tym wiedziała i musiała mu ustąpić mimo tego, że nie umiała na niego spojrzeć bez nienawiści i pogardy. Sam miał z nią ten kłopot, że mimo usilnych starań nie umiał z niej tak naprawdę drwić. Ona po prostu nie nadawała się na obiekt kpin, było w niej coś, co na nie nie pozwalało. Była prawnuczką Zwycięzcy, ostatnią potomkinią tego rodu, przywódczynią Ranua i jego najbardziej charakterystyczną przedstawicielką. Władczyni konającego imperium... Patrzyła właśnie na sam jego upadek.
Tak jak przewidział, walki rozpoczęły się już od świtu. Brugge trochę zaskoczyły umocnienia, ale w gruncie rzeczy, to aż tak wiele nie zmieniało. Na razie było trzynastu poległych. O jednego więcej, niż miał w planie.
A to dopiero początek... W nocy... Czy była naprawdę choć jedna, mała szansa?
Zresztą teraz nie było już czasu na roztrząsanie tego.
Śledził wzrokiem spadające wszędzie strzały i płonące kule. Tu, za wszystkimi rzędami umocnień było w miarę bezpiecznie... Po pierwszych starciach Brugge przeszedł do swojej ulubionej taktyki - ślepego ostrzału. Stracą sporo broni, zanim tu dotrą.
Kazał rozciągnąć umocnienia w tak szeroki pas, by pociski nie mogły dolatywać tutaj. Ale to było tylko tymczasowe... Na razie Brugge bał się wedrzeć w umocnienia, nie wiedział przecież, że była to tylko pośpieszna prowizorka, więc spodziewał się zasadzek i sieci pułapek. Ale prędzej czy później dojdzie do szturmu, a wtedy te umocnienia będą zupełnie nieprzydatne. Były zbyt słabe i zbyt niskie. Najbardziej zewnętrze pasy aż do tego stopnia, że właściwie szturm nie był konieczny. O ile Brugge użyje tej odrobiny mózgu to zajmie pierwszy pas umocnień i rozpocznie ostrzeliwanie stamtąd. A wtedy domy staną w płomieniach, a ludzie będą tratować się, wciskając się tuż pod wał... Nie, to Ranua... Umieszczą tu dzieci i słabsze kobiety, a sami... sami ruszą tam. I zginą.
Ale Brugge mógł długo bezrozumnie trwać na swoim obecnym stanowisku. To dawało czas... I jakąś szansę. Na życie dłuższe o kilka dni...
Uśmiechnął się wzgardliwie. Młody chłopak o długich czarnych włosach splecionych w warkocz dostrzegł to i nachmurzył się, z poirytowaną miną odwracając od niego wzrok. Manu... Tak, chyba miał na imię Manu. Miał szesnaście lat, a to znaczyło, że był źródłem kłopotów. Z całą szesnastoletnią żarliwością wielbił i czcił Durgę i z co najmniej równą nie znosił jego. A że Durga pozwoliła mu na obronę w ich odcinku umocnień, rodziło to sytuację lekko kłopotliwą. Dla uniknięcia kłopotów nie próbował przejmować dowodzenia i pozwalał kobiecie dyrygować innymi. Nie zamierzał być drażliwy; dopóki to niczym nie groziło, Durga mogła rządzić. Miał nadzieję, że w krytycznej sytuacji będzie w stanie mu ustąpić.
Na razie Manu trzymany był na wodzy przez własne oczy wlepione niemal cały czas w Durgę i własnego ojca, Surię, który choć sam raczej nie pałał do Seine sympatią, był w stanie pohamować emocje w obliczu groźnej sytuacji.
- Będziemy tak czekać, aż przyjdą nas zabić? - usłyszał za sobą głos Durgi.
- Jeśli zaatakujemy, to niepotrzebnie przetrzebimy siły. Próbkę miałaś rano, a to było tylko niewielkie starcie - odpowiedział beznamiętnie.
- Więc mamy nic nie robić? - podszedł do nich wzburzony Manu, zaciskając dłonie w pięści. - Powinniśmy atakować. Jeśli mam zginąć, to chcę zginąć w walce.
- Tylko, że nikt poza tobą nie chce, żebyś zginął - łagodnie odezwała się Durga, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Musimy być rozsądni, Manu...
- Ale... - zaczerwienił się i pochylił głowę. - Przecież, jeśli nic nie zrobimy... To i tak tu przyjdą...
- Czas działa na naszą korzyść - spokojnie powiedział Seine. - W wiosce jest ujęcie wody, do którego oni nie mają żadnego dostępu, nie zatrują go. Żywności wystarczy nam na bardzo długo. Jedyne, co nam zostało, to wziąć ich na przetrzymanie. Jest ta legenda... Żołnierze będą się bali szturmu, a ponieważ są problemy z dotarciem pod mur... może wszcząć się u nich bunt... Pewnie już są przerażeni...
- Nie przerwali nawet ostrzału... - ponuro odezwał się Suria.
- Ale nie ruszyli też nawet kroku naprzód - uśmiechnął się pod nosem Seine. - Boją się... Najważniejsze, to żeby nikomu z naszych nie przyszły do głowy żadne szaleńcze próby ataku. W starciu nie mamy z nimi szans.
Manu spojrzał na niego z wściekłością.
- Jesteśmy najlepszymi wojownikami Warri! A to jest wataha łajdackich i tchórzliwych łotrów! Takich jak ty!
- Co w niczym nie zmienia faktu, że nie macie z nimi szans, a moja obecność dużo nie zmienia. Brugge jest głupcem, ale aktualnie zbyt silnym, żeby się na niego porywać.
- On ma rację, Manu... - cicho powiedziała Durga. - Musimy po prostu... czekać. Nie mamy wyboru.
- Durga! - przypadła do nich Miki, dwunastolatka, która miała opiekować się dziećmi. - Nie ma Arge!
- Jak to nie ma? - zmarszczyła brwi kobieta.
- Znikła! Nigdzie jej nie mogę znaleźć... - z rozpaczą wykrztusiła dziewczynka.
- Dobrze, wracaj do dzieci. Nie spuszczaj z nich oka, ja znajdę Arge. No już cię tu nie ma - Durga odwróciła się od niej i zbliżyła się do pierwszego wału.
- Chcesz szukać tego dziecka tam? - uniósł brwi Seine. - Jeśli tam poszło, to już nie żyje. Nie ma sensu osłabiać umocnień. A iść tam... to szaleństwo... Trwa ostrzeliwanie.
- Idziesz ze mną, Silvretta - spojrzała na niego przez ramię.
- Ja? Ani myślę. To głupota - wzruszył ramionami.
- Powiedziałam, że pójdziesz ze mną - powtórzyła chłodno. - Skoro pracujesz dla nas, to masz wypełniać moje polecenia. Nie wynajęliśmy sobie wodza, tylko pomoc i tylko za to ci zapłacimy. Dowodzę ja. A ty masz słuchać. Nie lubię tracić czasu, więc rusz się i chodź.
Seine uśmiechnął się pod nosem i poszedł za kobietą.
- Jesteś strasznie uparta, wiesz? - stwierdził pogodnie, lekkim westchnieniem kwitując brak odpowiedzi. - I nierozsądna... Ryzykujesz pozbawienie ich jedynych osób, będących w stanie jako tako to poprowadzić, żeby uratować jedno dziecko, które najpewniej już jest martwe.
- Milcz, Silvretta - rzuciła zduszonym tonem. - Jeśli to dziecko jest martwe, to już ponieśliśmy klęskę.
- Znów jakiś przesąd - mruknął pod nosem. - Kim jest to dziecko, Strażnikiem Wioski? - zakpił.
- Córką kowala.
- A, rozumiem, boicie się, że broń wam przestanie kuć? - zaśmiał się krótko.
- Wojna, w której giną dzieci to hańba dla tych, którzy nie umieją ich obronić. To ich klęska - powiedziała cicho.
- A ja myślałem, że to dotyczy tych, którzy atakują, a nie się bronią...
Durga zatrzymała się, patrząc na niego przenikliwie.
- Gdybyś zachowywał się w połowie tak dobrze, jak myślisz, byłbyś bohaterem, a nie zbrodniarzem. A tak jesteś tylko cyniczny. Smutne.
- Nie udawaj, że się mną martwisz - uśmiechnął się kpiąco.
- Przykro mi, nie jestem Enki. Nie umiem się martwić tymi, którymi gardzę.
- O ile ten dzieciak jeszcze żyje, to robiąc mi wykłady, marnujesz jego czas - zauważył. Durga zmarszczyła brwi i odwróciła się, ruszając znów. - Przerwali ostrzeliwanie... Ciekawe czemu... - zastanowił się po chwili. - To niepodobne do Brugge... Może ma problemy z ludźmi... Mogli wziąć umocnienia za początek klątwy twojego pradziadka.
- Nie trwoń słów na darmo - powiedziała ostro.
- Dlaczego zaraz na darmo? Gdyby bali się klątwy, to byłby dla nas duży plus... Niech to szlag, tam dalej umocnienia są za niskie...
Durga bez słowa zatrzymała się, uważnie lustrując wzrokiem szeregi usypanych wałów i zasieków.
- Jest... - szepnęła, blednąc nieco. Wystraszona dziewczynka przykucnęła między ostatnimi pasami umocnień, były dość wysokie, żeby ochronić dziecko, ale nie dorosłego.
- Nie dostaniemy się tam - skwitował Seine. Durga spojrzała na niego z wściekłością i bez wahania przekroczyła zamaskowaną przerwę w wale, dostając się na niemal otwarty, pocięty tylko najsłabszymi pasami wałów, zasieków i dołów teren. Krzyknęła cicho, czując nagle silny nacisk na kark, który zmusił ją niemal do padnięcia na ziemię.
- Skoro już upierasz się tu pchać, to przynajmniej siedź cicho - syknął jej do ucha Seine. - I w miarę możliwości trzymaj się ziemi.
Obejrzała się na niego z wahaniem, ale skinęła głową. Powoli zbliżali się w stronę dziecka, na przemian wypatrując początku nowego ostrzeliwania. Niedługo potem dziewczynka dostrzegła Durgę i biegiem ruszyła w jej stronę. Seine zaklął pod nosem i zatrzymał kobietę, samemu szybko, ale niemal przy samej ziemi docierając w pobliże Arge.
- Zaczęli! - rozpaczliwy krzyk Durgi dobiegł go prawie w tym samym momencie, w którym schwycił małą na ręce. Zacisnął zęby i już bez ostrożności zaczął biec w stronę kobiety. Żaden wał nie był dość bezpieczny, by się za nim ukryć, a wszędzie wokół co chwilę świstały strzały, do których po chwili dołączyły rzadsze, ale groźniejsze płonące kule. Durga nie wytrzymała i podbiegła do nich, wyrywając mu dziewczynkę; nie było czasu, by wykłócać się o idiotyzm tego gestu, słabsza kobieta z trudem teraz za nim nadążała. Gdy dobiegali do pierwszego wału dającego jako takie schronienie, skoczył tam ciągnąc za sobą Durgę, w tym samym momencie o wał roztrzaskała się płonąca kula, rozpryskując wokół kawałki rozpalonego żelaza, z których jeden drasnął stopę kobiety. Jęknęła i upadła, zwalniając uścisk, Arge odsunęła się, patrząc na nią przestraszonymi oczami.
- Możesz iść? - ostro spytał Seine.
- Tak, już... - szepnęła cicho, podnosząc się z lekkim skrzywieniem. Schyliła się po dziewczynkę, ale ona cofnęła się nagle.
- Iti... - szepnęła przerażona i spojrzała w stronę pola, na które coraz gęściej sypały się pociski.
- Arge, nie możemy... - pokręciła głową
- Co za Iti? - warknął Silvretta, z niepokojem szacując wzrokiem coraz dalej sięgające strzały.
- Jej lalka... - smutno szepnęła Durga, wyciągając dłoń do dziewczynki, która znów odsunęła się, mrugając powiekami na granicy płaczu.
- Kpiny jakieś... - zirytował się Seine, zbliżając się do dziecka, które wtedy już zupełnie się rozpłakało i odwracając się, pobiegło z powrotem. Krzyk zamarł na ustach Durgi, z rozpaczą zakryła dłonią usta i nie oglądając się na Seine, ruszyła za dziewczynką.
- Cholera! - zaklął, wracając wraz z kobietą; Arge właśnie schylała się po lalkę. Słysząc głośniejszy od innych poświst, niemal jednocześnie podnieśli głowy; dość szybko, żeby dostrzec jedną z płonących kul. Seine niemal cudem zdążył cofnąć się za wał, a Durga rzuciła się naprzód, osłaniając sobą dziewczynkę.
Zamarł na chwilę, wpierając się plecami w wał, a potem wrócił po nie i z trudem wciągnął je w bezpieczne miejsce. Arge oprzytomniała niemal od razu i ze szlochem wysunęła się z objęć pokrwawionej kobiety, przyciskając do siebie lalkę.
Seine ułożył Durgę na swoich kolanach i rozdarł jej ubranie. Przygryzł lekko wargę. Z tym już nic nie dało się zrobić, odłamki żelaza zbyt głęboko i licznie wdarły się w głąb ciała. Kobieta oddychała z trudem, dławiąc się własną krwią. Wpatrywała się w niego, na darmo próbując coś powiedzieć. Chwyciła go w końcu za koszulę, unosząc się odrobinę.
- Jesteś... złym człowiekiem, Silvretta... - wykrztusiła z trudem. - Masz... złe odruchy. Każdy normalny.... dobry człowiek... chcia...łby... ocalić dziecko... Bałby się... jego krwi... A ty wo...lałeś widzieć jego śmierć niż... - jej słowa przerwał kaszel, puściła go i spod przyciśniętych do ust palców pociekła czarna, gęsta krew. Seine przymknął oczy i próbował wstać, ale Durga gorączkowo chwyciła jego ramię i ostatnim wysiłkiem uniosła się, sięgając swoją twarzą jego. - Wy...ciągnij ich z tego... słyszysz? - powiedziała ciężko, na wpół dławiąc się krwią. - Ocal.... bo... inaczej... inaczej moje przekleństwo... będzie cię ścigać po grób.... ścierwo... - syknęła i z jękiem znów opadła w dół. Przyłożył palce do jej szyi. Nie żyła.
Wziął głęboki wdech i wolno wypuścił powietrze, uspokajając zbyt szybkie tętno. Poczuł pieczenie na policzku i dotknął go machinalnie. Jakaś strzała musiała musnąć go w przelocie, nawet tego nie poczuł.
Zsunął kobietę ze swoich kolan i podszedł do dziewczynki, która nadal płakała skulona pod samym wałem. Wziął ją na ręce, ignorując jej załzawione i przerażone spojrzenie. Ostrożnie, trzymając się blisko osłon, wracał do serca Ranua.
Tam, oprócz Manu, Surii i kilku innych mężczyzn, stała Miki i śmiertelnie blada kobieta, pewnie matka małej. Oddał zapłakanej kobiecie dziecko i zimno spojrzał na Miki.
- Durga kazała ci pilnować dzieci - wycedził. - Chcesz, żeby znów któreś zginęło?
Dziewczynka przełknęła ślinę i błyskawicznie pobiegła między domy. Zaraz za nią odeszła matka Arge, tuląc do siebie córeczkę. Mężczyźni dłuższą chwilę tępo wpatrywali się w Seine.
- A... a Durga? - wykrztusił w końcu któryś.
- Nie żyje - odpowiedział rzeczowo, w zamyśleniu spoglądając w stronę obozowisk Brugge.
- Pozwoliłeś jej zginąć? - krzyknął Manu, chwytając go za koszulę. Seine popatrzył na niego i uśmiechnął się drwiąco, odwracając wzrok.
- Na co ja właściwie liczyłem, przyjeżdżając tutaj?... - powiedział cicho.
- Co? - Manu cofnął się trochę.
- Nie mamy szans - spojrzał na niego twardo. - Do rana nas pokonają.
- Ja...k to... - wykrztusił chłopak.
- Tak to - żachnął się. - Ostrzał się zbliża. To znaczy, że Brugge zdecydował się wkroczyć na umocnienia, w nocy pewnie podejmie szturm. Na jednego z nas przypada ich dwudziestu. Żeby odeprzeć tę napaść musiałbym chyba umieć robić cu... da..... - znieruchomiał na moment, a potem przymknął powieki. - Manu, dziś w nocy pojedziesz do Qareh.
- Co? Jak to? Przecież...
- Milcz i słuchaj - warknął. - Przemkniesz się lasem i pojedziesz po pomoc. Jeśli cię schwytają lub stanie się coś innego, wyślemy następnego. Suria zdecyduje kogo - chłodno spojrzał na mężczyznę. - Aż do skutku. O ile nie zobaczycie trupa, czekajcie z następnym posłańcem cztery dni. Tyle wystarczy Nusku na przybycie.
- Na jakie przybycie? - krzyknął Manu. - Przecież oni nam nie pomogą!
- Ale mnie pomogą - uciął. - Powiesz, że chcesz się widzieć z Mirah Altair. Wszystko wyjaśnisz, a on się zajmie resztą. Dasz mu... - zmarszczył brwi i zastanowił się przez chwilę. Po krótkim wahaniu sięgnął za koszulę, wyciągając mały woreczek, z którego wyjął złożoną na czworo kartkę. Rozprostował ją i przez chwilę z lekkim uśmieszkiem przyglądając się barwnej stronie, odwrócił ją na tę czystą. - Macie coś do pisania? - spytał z powątpiewaniem. Manu zaczerwienił się i niepewnie podał mu pióro.
- Pisujesz wojenne wiersze? - trochę kpiąco uśmiechnął się Silvretta. Chłopak naburmuszył się, zaciskając wargi i uciekając wzrokiem w bok. Seine oderwał od niego rozbawione spojrzenie i na odwrocie kartki napisał kilka słów.
- Dasz mu to. Uwierzy ci - podał chłopakowi kartkę, złożywszy ją ponownie na cztery części.
- Niby dlaczego ktoś z Nusku miałby chcieć pomóc tobie? - warknął chłopiec.
- To moja sprawa - syknął niecierpliwie. Manu popatrzył na niego niepewnie, a potem na trzymaną w ręku kartkę. Zamrugał oczami, rozpoznając zdobiony papier Nusku.
- To jest...
- Tak, to jest - żachnął się Seine. - Cały problem w tym, żebyś tam dotarł w miarę żywy. Jesteś drobny i bardzo szybki, masz szansę. Ty... - spojrzał na jego ojca. - Postaraj się utrzymać tu jaki taki porządek i nie pozwalaj nikomu wystawiać nosa za umocnienia.
- A czym ty zamierzasz się zajmować przez ten czas? - odezwał się Suria. - Mówisz tak, jakby ciebie miało tu nie być.
- Ja... - przymknął powieki. - Ja postaram się powstrzymać ich atak... Albo przynajmniej osłaniać was...
- Niby w jaki sposób? - osłupiał.
- Za pomocą.... cudu... - uśmiechnął się krzywo.
- Nie kpij! - krzyknął ze złością. - Co ty knujesz?
- Nic, Suria. Słyszeliście o barierach Nusku? Przyjmijmy, że umiem je stawiać.
- To niemożliwe, jesteś człowiekiem!
- W konszachtach z Nusku - uśmiechnął się. - Umiem to zrobić. I postaram się to utrzymać jak najdłużej, ale... nie wiem, jak długo będę w stanie... Więc lepiej się postaraj Manu - westchnął, odwracając się i odchodząc. Obejrzał się jeszcze po chwili, mierząc ich chłodnym spojrzeniem.
- Będę w domu Durgi. Zamknę się i niech nikt pod żadnym pozorem nie waży się tam wchodzić.
- Chcesz uciec? - zacisnął pięści Suria.
- Głupcze... - syknął. - Chyba będziecie w stanie poznać, czy ich atak was dosięga, prawda? Jeśli nie - to znaczy, że tam jestem i pilnuję waszych kiepskich głów, a jeśli tak.... to znaczy, że nie żyję. Bo uciec nie mam jak, Suria. A jeśli nie uda mi się ich powstrzymać to pewnie i tak zginę. Nie mam wyjścia - uśmiechnął się wzgardliwie. - Muszę do końca stać po waszej stronie.
Odszedł szybko, mijając ludzi rzucających mu niepewne spojrzenia. Dom Durgi stał w samym centrum wioski. Dobrze, tak będzie łatwiej... Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Nocował tu w jednym z pokoi, bo w gospodzie zmagazynowano żywność. Podszedł do swoich bagaży i wyciągnął z nich nuskiańską szkatułkę. Otworzył ją z uśmiechem i ujął w dwa palce niewielki, szary kamień.
- Zastanawiam się, co mi odbiło, żeby cię brać... - szepnął. - Powinienem był zostawić cię tam, na ziemi... I żywić złośliwą nadzieję, że kiedyś podniesie cię Nimtar - zaśmiał się cicho. - O ile jego by to ruszyło... No, ale skoro ruszyło mnie... - westchnął, zaciskając powieki. Wstał powoli i podszedł do łóżka, kładąc się na nim. Cóż, okłamał ich... Przecież zdołałby się jeszcze wydostać... Beznadziejny, nie beznadziejny, nadal był sobą. Ale.... chyba zwyczajnie się bał... bał się następnych obrazów rodzących się z tego kamienia... Idiotyczny paradoks... to właśnie ten kamień sprawiał, że miał szansę im pomóc, więc nie mógł się wycofać bez wyrzutów sumienia. Jeśli odszedłby stąd teraz i zostawił ich... to obrazów i rodzącej się z nich męki by przybyło..... Tylko, że pomóc mógł im tylko za cenę przebywania, zupełnego zatopienia się wśród tych wspomnień, bólu i tortur na co najmniej.... czte...ry dni.... Wtedy ledwie zniósł krótką chwilę.....
Co go podkusiło, żeby zabierać się do tak przegranej sprawy? Ranua od początku było skazane na klęskę. I od początku jego ocalenie wymagało cudu.
Uśmiechnął się drwiąco, podnosząc wciąż trzymany w końcach palców kamień do oczu. Takie małe nic... Takie zupełnie małe nic...
Przymknął oczy, przypominając sobie znów, co widział ostatnim razem. Po kolei, wolno, przygotowując się na to, co stanie się za chwilę. Pierwszy..... następny.... os...tatni....
Tamte obrazy... wtedy... to tylko początek...
Śliczna chłopięca twarz opadająca bezsilnie na pokrwawioną ziemię...
To ty Asto.... Tym razem to ty mnie zabijesz.
- Suria... - wysoki brunet odezwał się łagodnie, kładąc dłoń na ramieniu zgarbionego mężczyzny. - To.... czwarty dzień... Powinniśmy...
- Wiem... - odezwał się zduszonym głosem.
- Ja pojadę...
- Ty? - spojrzał na niego. - Gane, Uma jest w ciąży... I przecież nie poradzi sobie sama z gospodą...
- Suria... - uśmiechnął się smutno.
- Nie, Gane, ty nie - odwrócił wzrok mężczyzna. - Najpewniej straciłem już syna, nie wyślę tam teraz brata...
- A kto z nich bardziej zasługuje na śmierć? - lekkim ruchem głowy wskazał na siedzących wzdłuż wału mężczyzn i kobiety; wszyscy byli poszarzali za zmęczenia, na wpół otępiali, ale wciąż z zapiekłą determinacją w oczach.
- Przestań... - szepnął. Przez chwilę stali w milczeniu.
- Skąd możemy wiedzieć, że on... - spytał nagle Gane.
- Jest bariera - odpowiedział bezbarwnym tonem, siadając wolno na jednym z worków.
- No i co z tego? - wybuchnął. - Jeśli nie sprowadzimy pomocy, to i tak nic nie da.... Manu zginął. Pogódź się z tym i pozwól mi jechać...
- Jeśli nikt nie zjawi się do zachodu słońca, pojedziesz - wyszeptał, kryjąc twarz w dłoniach. Kiedyś zdawało mu się, że jest w stanie zapanować nad każdą sytuacją. Ale teraz... Ludzie w wiosce, tak zawsze niezłomni, dzielni i dumni, teraz byli na skraju wytrzymałości. Przytłoczyła ich śmierć Durgi, ostatniej z rodu Zwycięzcy, ostatniego symbolu dawnej wielkości i nadziei na przetrwanie. Przerosło ich to, że będąc potomkami najwspanialszych wojowników Warri, skazani byli na rolę bezwolnych ofiar, właściwie mogących tylko bezczynnie czekać na zbawienie lub śmierć. Prędzej śmierć. Przewaga ludzi pokroju bandytów Almelo była dla nich nie do zniesienia. Trzymali się, ale... Z każdym kolejnym kryzysem było coraz gorzej. A bariera wciąż trwała, to prawda, ale jednak nie była tak silna jak te, które umieli tworzyć Nusku. Chwiejna i niestabilna, co jakiś czas dopuszczała pociski i pojedyncze szturmy. Stąd pożary... kilkanaście dalszych ofiar...
Zresztą... ona słabła, coraz bardziej słabła.
A on sam... on sam nie nadawał się do dodawania ducha innym i walki bez względu na wszystko. Myślał o Manu, o synu... synku, którego najpewniej już nigdy nie zobaczy. Nie umiał znaleźć w sobie sił. Już nie... I teraz... Już za chwilę zapadnie ciemność i zgasną ostatnie płomienie za wzgórzami. I pośle brata tam, gdzie stracił dziecko. Nieważne. Bez znaczenia... I tak wszyscy...
- Suria... - usłyszał szept Gane. - Suria, słońce zaszło...
- Za chwilę... - wykrztusił.
- Suria, popatrz...
- Co... - powiedział z trudem, odsuwając dłonie od twarzy. Rozejrzał się ze zdziwieniem; mimo tego, że zgasł ostatni promień słońca i niebo było jednolicie czarne, a księżyc skryty za chmurami, wszystko wokół było wyraźnie widoczne i przesycone jasnością. Lekką, ale coraz bardziej przybierającą na sile. Wstał gwałtownie, patrząc w stronę wzgórz; to zza nich wydostawała się ta narastająca poświata.
- Suria, to musi być...
- ONAVID!
Zabrzmiało donośnie, przebiegając całą dolinę i kołysząc się dźwięcznie pomiędzy wzgórzami. Wszyscy poderwali się na nogi, patrząc na przeszywającą blaskiem kawalkadę, która runęła po stoku na zdezorientowanych, oślepłych żołnierzy Almelo.
Bariera zachwiała się i zgasła migotliwie, rozpadając się na iskry, ale nikt nie zwrócił na to uwagi, zwłaszcza, że świetliste wojska Qareh rozjaśniły się w wirze walki jeszcze bardziej, ich samych nie oślepiając jednak.
To nie był zwykły widok, chyba żaden człowiek nie widział lśniących ataków Nusku, sam nie będąc przy tym ich ślepym, skazanym na śmierć wrogiem. A dla nich... Dla nich to światło było wszystkim tym, czego brakło po zgaśnięciu wiary i siły Durgi.
Kilka jasnych świateł oddzieliło się od walczących, coraz bardziej zbliżając się do wioski, nuskiańskie konie nie miały najmniejszych problemów z bezpiecznym obieraniem drogi wśród zasadzek, a nawet przeskakiwaniem słabszych punktów umocnień. Światła znikły na moment za najwyższymi z palisad, a gdy wyłoniły się zza nich, bezbłędnie odnajdując przejście, ich wojenny blask zgasł, zlewając się w nieznacznie iskrzące postacie.
Nagłą ciszę rozwiał jeden z najmłodszych jeźdźców, zeskakując na ziemię i podchodząc do jednej z kobiet. Arbitralnie ujął ją pod ramię, szepcząc jej coś do ucha. Roześmiała się w odpowiedzi i skinęła głową, co w najmniejszym stopniu nie zakłóciło powagi młodzieńca i udała się wraz z nim w głąb wioski. Za nimi pobiegła roześmiana gromadka dzieci i nagle wszystko stało się niemal zwyczajne. Pozostali Nusku również zsiedli z koni, a jeden z nich podszedł prosto do grupki stojących przy palisadzie mężczyzn, nieznacznie skłaniając głowę.
- Almah Indra, dowódca obrony Qareh - odezwał się spokojnie. - Kto tu dowodzi?
- Ja... chwilowo... - niepewnie odpowiedział Suria.
- Reszta naszych oddziałów wróci, kiedy skończy z Almelo. Jest już późno, więc chcielibyśmy zanocować przy waszej wiosce, o ile wam to nie przeszkadza.
- Ależ..... - mężczyzna spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. - Dlaczego.... miałoby nam przeszkadzać...
- Oni chwilami przesadzają z grzecznością, tato - usłyszał za sobą.
- Manu... - odwrócił się i hamując wzruszenie, zacisnął dłoń na ramieniu chłopca. - Byliśmy już... pewni, że...
- Nawaliłem? No wiesz... - zrobił obrażoną minę i zaraz potem uśmiechnął się promiennie. Almah odwrócił wzrok, czując, że obaj są mimo wszystko trochę skrępowani takim powitaniem w obecności obcych. Rozglądał się po wiosce, szacując szkody.
- Nie macie wielkich strat... - powiedział z pewnym zaskoczeniem. - Jak właściwie utrzymaliście obronę tak długo?
- Mieliśmy barierę - odezwał się Gane. - Zanikła, kiedy przybyliście.
- Barierę? - spojrzał na niego zaskoczony. - Jakim cudem? Kto?...
- Silvretta... - powiedział niepewnie.
- To... niemożliwe... Nawet ja nie mógłbym sam tego zrobić - pokręcił głową.
- Mówił, że... - wtrącił się Manu, ale urwał speszony.
- Zapewniał nas, że potrafi to zrobić - dokończył Suria. - I to prawda, na pewno była, przecież widać zresztą... Myślałem, że każdy z was to potrafi...
- Barierę może wytworzyć tylko odpowiednio wzniesiony mur. Albo trzech, czterech Nusku, w zależności od uzdolnienia, ale przecież... cztery dni... nie, to niemożliwe, bez Wyroczni nie dałoby się tego utrzymać dłużej niż dzień... Gdzie on jest? - zmarszczył brwi.
- W domu.... Durgi - cicho odpowiedział Suria.
- Pokaż mi - Almah położył dłoń na ramieniu Manu; chłopak skinął głową i ruszył w głąb zabudowań. Indra ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się budynkom. Straty naprawdę były śmiesznie małe. Zupełnie jakby... jakby istotnie wioskę chroniła bariera. Ale.... to przecież niemożliwe. Nawet Silvretta jest ostatecznie tylko człowiekiem, a to by było zbyt wiele i dla Nusku. O co w tym wszystkim chodzi? I dlaczego... dlaczego ten człowiek... taki człowiek...
- To tu - usłyszał głos Manu. Chłopak uśmiechnął się do niego i nacisnął klamkę. - No tak, zamknięte...
- Pokaż - Almah odsunął go łagodnie i wyszarpując zza paska sztylet, mocno wbił ostrze w szparę i szarpnął nim w dół, aż sypnął snop iskier. Uśmiechnął się do chłopca i lekko skinąwszy mu głową, wsunął się do środka, zamykając za sobą drzwi. Jego oczy prędko oswoiły się z mrokiem i ruszył wolno korytarzem, uchylając kolejne drzwi. W jednej z izb dostrzegł na łóżku nienaturalnie skręcone ciało Silvretty. Zmarszczył brwi i podszedł szybko, siadając obok; podniósł go z trudem, opierając o swoje ramię. Twarz, którą zobaczył, była już blada bladością śmierci, ale niemal natychmiast z zaschłego gardła wydostał się krztuszący oddech i spoczęło na nim półprzytomne spojrzenie ludzkich oczu.
- A...l.......... - krztuszenie zagłuszyło wątły głos i dłonie zaciśnięte boleśnie przy piersi opadły bezwolnie w dół, wciąż jeszcze nie rozwierając zbielałych, niemal sinych pięści. Krew spłynęła mu z nosa, odcinając się czarnym szkarłatem od bladych ust.
Almah sięgnął pod płaszcz, wyciągając niewielką fiolkę i przytknął ją do zaschłych warg mężczyzny.
- Pij.... Pij, to seilma - powiedział cicho. - Nosimy to na wypadek ran. Błyskawicznie odzyskasz siły.
Niemal przemocą wdławił w niego odrobinę płynu; zbyt ciężkie powieki Silvretty opadły na powrót, ale wyrównujący się oddech świadczył o szybkim działaniu seilmy. Kurczowo zaciśnięte palce rozluźniły się i na łóżko upadł szary kamień. Almah spojrzał na niego i zamarł, po chwili ostrożnie biorąc go w dwa palce.
- Skąd to masz? - spytał zdumiony. - Przecież to jest...
- Od Heimdall - wyszeptał, wolno otwierając oczy.
- Jak to? Dała ci coś takiego?! Człowiekowi?!
- Almah odejdź... - powiedział bezbarwnym tonem.
- Co?
- Zejdź mi z drogi! - krzyknął, odpychając go i wstał, szybko wychodząc z pomieszczenia.
Powoli odszedł od okna, niespiesznie podchodząc do stołu. Kamień wciąż leżał na nim, tak jak i szkatułka, którą znalazł na podłodze. Leżały obok siebie, wyglądając na zwykłe przedmioty porzucone całkiem bez znaczenia. W zamyśleniu umieścił kamień w szkatułce i ostrożnie przymknął wieczko. Zamknął oczy, opierając się dłońmi o blat.
- Almah... - usłyszał po chwili za sobą. Obejrzał się na stojącego za nim przyjaciela.
- Jesteście wreszcie... Ilu rannych?
- Ani jednego - uśmiechnął się Sirrah.
- Jak to, nikogo? - spojrzał na niego zdumiony. - Jak to możliwe?
- Sam nie wiem... Walka poszła nam dwa razy łatwiej niż zazwyczaj... Zresztą mniejsza z tym. Gdzie jest Silvretta?
- Nie mam pojęcia - westchnął. - Był w kiepskim stanie, kiedy przybyłem, ale zaraz potem jak podałem mu seilmę, prawie wybiegł i... - wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem... jakim cudem on tak długo zdołał utrzymać obronę tej wioski... - Sirrah podszedł do okna i rozejrzał się w zamyśleniu.
- Za to ja wiem, jak to zrobił - cicho odpowiedział Almah, podchodząc do niego. - Popatrz... - rozchylił szkatułkę. Karna wpatrywał się w niemym szoku.
- Przecież to... - wykrztusił.
- Tak... to Kamień Uczuć. To dzięki temu zatrzymał wojska Almelo...
- I.... aż od tamtej pory.... Jeszcze nie wrócił? - Sirrah odezwał się po dłuższej chwili milczenia. Indra skinął głową.
- Więc on... - zawiesił głos.
- Tak.... chyba tak...
- Cóż... - przymknął oczy białowłosy. - W zasadzie to oczywiste, że człowiek, który... Chyba musi być po prostu pozbawiony uczuć. Z drugiej strony... Tak słabo ich rozumiem... Nie wiem sam... Ale... skoro tego użył...
- Tak... - zamyślił się Almah. - Nie rozumiem... nie rozumiem, czemu Heimdall mu to dała... Człowiek, który ma na sumieniu takie rzeczy... nie powinien brać do ręki Kamienia Uczuć.
- Żaden człowiek nie powinien - zmarszczył brwi Sirrah. - Ale my nie powinniśmy krytykować Heimdall. Widocznie miała swoje powody... - zamilkł na chwilę i zacisnął dłonie na brzegu parapetu. - Powiemy Mirah? - spytał cicho. Almah spojrzał na niego i powoli przymknął oczy.
- Nie... lepiej nie... Nie pomoże mu przecież. Tylko się zmartwi.
- Racja... Może to i lepiej.
- Że nie wie? Na pewno lepiej - wzruszył ramionami Almah.
- Mówię... o Silvretcie. O tym, co się stało.
- Jak to? - spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Ostatecznie... to na nic innego nie zasłużył. To nawet bardziej sprawiedliwe, że mimo wszystko nie zdołał uniknąć kary. Ale... ale przede wszystkim chodzi mi o innych... Zawsze to lepiej... On już nie zdoła nikomu wyrządzić krzywdy. Po prostu nie będzie w stanie.
- Myślę, że byłbym w stanie, Karna - dobiegł ich chłodny głos od drzwi. - Jestem silniejszy od was. Nawet jeśli w to nie wierzycie, panowie tej ziemi. Zdołałbym. Bez względu na wszystko bym zdołał. Teraz wiem to lepiej niż kiedykolwiek.
- Lepiej już pójdę - stwardniałym tonem odezwał się Sirrah i wyszedł, mijając Silvrettę bez jednego spojrzenia, Almah za to spokojnie mierzył go wzrokiem.
- Arogancja to nie jest coś, czego Nusku spodziewa się po skazańcu - odezwał się po jakimś czasie. - Pławiłeś się w krwi tak długo, że nawet milczący bogowie zmiażdżyli cię karą. Czy to nie dość, żeby zdławić twoją pychę? Czego jeszcze trzeba?
- Przykro mi, ale nie widzę powodu, żeby kajać się przed wami - wycedził.
- Przestań lepiej - przymknął oczy Almah. - Tylko pogarszasz sprawę. W ten sposób nie zdołasz sobie pomóc, możesz być tego pewien.
- Wydaje ci się, że wiesz to lepiej ode mnie? - spytał drwiąco, z wysiłkiem panując nad głosem. Podszedł powoli do łóżka i usiadł na nim ostrożnie. - Bardzo miło z waszej strony, że zdecydowaliście się wpaść, ale jak liczycie, że podzielę się z wami pieniędzmi, to muszę was rozczarować, więc w zasadzie powinniście się już zbierać.
- To dobrze, że wciąż masz poczucie humoru, ale...
- Daruj sobie.
- Ale przenocujemy tutaj. Zresztą nie ma żadnego powodu, dla którego powinniśmy już jechać.
Usiadł obok niego, spokojnie patrząc w stronę okna. Seine podniósł na niego wzrok, przyglądając się jego twarzy.
- Mirah z wami nie ma? - spytał cicho.
- Nie... Jest w Świątyni.
- A... Tak, zapomniałem... Przekroczył termin...
- To nic... - pokręcił głową i uśmiechnął się nieznacznie. - W jego przypadku to zupełnie nic.
- Nie wiem... Wypaczył się przy mnie. Oberwie mu się za kłamanie i oszustwa - westchnął.
- Na pewno nigdy nie zrobił nic prawdziwie złego. Zresztą jego odpowiedzialność za czas assen jest tylko połowiczna.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- Nie mówcie mu nic... dobrze?
Almah skinął powoli głową.
- Właściwie to dobrze się stało, że go nie było... Nie rozumiem tylko, czemu w takim razie przyjechaliście.
- Macie o nas fałszywe wyobrażenie. Nigdy wcześniej nie proszono nas o pomoc.
- Wyobrażenia jednak zazwyczaj skądś się biorą.
- Nigdy nie proszono nas o pomoc za mojej pamięci - westchnął. - Poza tym... Gdyby Mirah zginął, assen straciłoby moc. Ale skoro to ty go uwolniłeś, straciło moc jedynie nad nim. Twoje życie nadal jest dla nas świętością. I nie możemy łamać prawa.
- A skąd wiedziałeś... - uśmiechnął się lekko. - Że nie kłamię? Że to nie jest jakiś podstęp?
- Przecież Mirah byś nie okłamał..... - odwrócił wzrok. - Przepraszam, że przeczytałem list do niego, ale musiałem się upewnić, że chłopiec mówi prawdę.
- W porządku - wzruszył ramionami.
- Lepiej połóż się jeszcze do łóżka. Seilma działa błyskawicznie, ale tylko w pierwszej fazie. Żeby zupełnie dojść do siebie powinieneś odpocząć. Ja już pójdę.
Wstał, kładąc jeszcze coś obok i odszedł powoli. Seine podniósł powieki i spojrzał na pozostawioną przez Nusku rzecz. Uśmiechnął się lekko i wziął do ręki swój list. Odwrócił go na barwną stronę, przyglądając się starannym, drobnym kreseczkom układającym się w kształty jednego z miejsc w Szuruppak. Jeden z rysunków Mirah wykonany z pamięci już w Qareh.
- To moja ostatnia kradzież, kochanie, ale... jakoś wolałem w ten sposób - szepnął z przekornym uśmiechem.
- Można? - usłyszał cichy głos od drzwi. Podniósł wzrok, dostrzegając młodziutkiego Nusku. Mógł mieć najwyżej szesnaście lat. Zmarszczył brwi, składając rysunek na czworo i z powrotem umieszczając w woreczku.
- O co chodzi? - spytał szorstko.
- Mam na imię Alioth - powiedział cichutko chłopak.
- Wybacz, ale niewiele mnie to obchodzi - prychnął.
- Ja... jestem siannei Mirah - szepnął, spuszczając wzrok. Nie doczekawszy się odpowiedzi, podniósł niepewnie oczy. - Jestem z Sirmy, z rodu Bellatrix. Z rodu uczonych - dodał z wahaniem. - Mój ród jest przypisany rodowi Altair.
- To znaczy? - spytał chłodno.
- To znaczy, że Mirah... powinien być moim kaelle. Widzisz… Kiedy Nusku kończy szesnaście lat powinien przez rok przebywać w towarzystwie swojego kaelle. Kogoś z przypisanego rodu przeciwnej strony. On powinien być moim przewodnikiem i nauczycielem.
- Mirah sam jest dzieciakiem - powiedział zmęczonym głosem.
- Jest Altair. Tylko on. A poza tym od dawna nie jest już dzieckiem, nawet jeśli tobie się tak wydaje.
- Nadal nie rozumiem, co ja mam z tym wspólnego - odwrócił wzrok.
- Ty go... znasz, ja chciałem...
- W Qareh wszyscy go znają - przerwał mu.
- Nieprawda - powiedział cicho. - W Qareh wszyscy znają Mirah Altair, wojownika Nusku i obrońcę Qareh, sto czternastego członka Najwyższej Rady i... i chłopca. A Mirah już nie jest chłopcem. On już nie jest sobą sprzed trzech lat. To przy tobie był przez cały ten czas, to przy tobie się zmieniał i dorastał. Mój stryj, Alfard Bellatrix, był przy nim przez rok, ale tak naprawdę wciąż pozostawił go chłopcem. I jeśli patrzeć na to, kim teraz jest Mirah, to tak naprawdę ty byłeś jego kaelle.
- No i? - wyszeptał z trudem.
- Ja go nie rozumiem. Nikt go nie rozumie. On... on wciąż jest Nusku, ale... ale innym niż ktokolwiek z nas. Czasem myśli zupełnie jak człowiek... Nawet czuje jak człowiek. I ja... nie umiem... nie umiem do niego dotrzeć... Nie pojechałem z nim do Świątyni, bo... bo zwyczajnie... ja się go boję.
- Boisz się Mirah? - spojrzał na niego ze zmęczonym uśmiechem.
- Nie zrozum mnie źle... ja... ja go po prostu nie rozumiem... za często go nie rozumiem... Nie umiem z nim rozmawiać... A przecież ja muszę się jakoś z nim porozumieć! Inaczej... - spuścił głowę.
- Inaczej co... - westchnął, wstając i podchodząc do okna.
- Nie wiem... ale tak nie może być... to jest... Dlaczego on się tak zmienił?
- Posłuchaj mnie, chłopczyku... - zaczął drwiąco, opierając się o ramę okienną. - Może i wam się wydaje, że coś się w Mirah zmieniło. Ale to nieprawda. Może tylko nauczył się patrzeć na swoją rasę trochę z boku i dostrzegać jej wady. Moim zdaniem, to tylko świadczy na jego korzyść. Moim zdaniem cały twój problem polega na tym, że to ty nie chcesz dorastać. Opierasz się przed wszystkim, co wydaje ci się obce. Ten wasz zwyczaj jest chyba właśnie po to, żebyś mógł się nauczyć od niego tego, co najlepsze i tego, do czego sam byś nie doszedł. Więc nie narzekaj i spróbuj się po prostu czegoś od niego nauczyć. Nie mogłeś trafić na nikogo lepszego - skończył cicho, odwracając się.
- Wiem - szepnął Alioth. - Tylko wydaje mi się... że to on nie bardzo ma ochotę na moje towarzystwo...
Seine spojrzał przez ramię na nieco skulonego chłopca, który stał ze wzrokiem wbitym w ziemię i lekko zarumienionymi policzkami.
- Masz rację..... wydaje ci się - odpowiedział przytłumionym głosem, odwracając twarz z powrotem do okna. - Znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że akurat ciebie pewnie bardzo lubi. Zmykaj, smarkaczu - mruknął, przymykając oczy. - Myślę... że już nic więcej nie możemy mieć sobie do powiedzenia...
Przystojny młodzieniec o lekko falujących, krótkich, brązowych włosach i nieco grymaśnym wyrazie pięknych ust z pewnym wyrzutem spojrzał na swoją towarzyszkę i z nadąsaną miną odwrócił twarz do okna powozu.
- Przestań, Nao, nie musisz być tak ostentacyjny - bez gniewu odezwała się kobieta, nie odrywając wzroku od czytanego listu. - Twoje niezadowolenie dostrzegłam już dawno. Ten gest robi się już nieco nudny.
- W ogóle cię nie obchodzę - mruknął z pretensją, zaciskając wargi. Kobieta westchnęła i odłożyła list, wyciągając smukłą dłoń w kierunku młodego towarzysza. Lekko musnęła palcem jego policzek i delikatnie ujęła jego brodę, odwracając ku sobie nadąsaną twarz. Patrzyła na niego przez chwilę, aż ujął posłusznie jej dłoń i zbliżył się, kładąc z głową na jej kolanach. Uśmiechnęła się, powoli głaszcząc przyjemnie gładki policzek i przyglądając się z przyjemnością pięknej twarzy chłopaka, zaczęła bawić się jego włosami.
- Nao, skarbie - powiedziała cicho. - Nie sądzisz, że jesteś zbyt grymaśny? Mój maleńki nie lubi warzyw - więc nie podaje się warzyw. Mój maleńki nie lubi jeździć konno - więc jeździmy powozem. Moja dziecina ma wszystko, co zechce i wciąż kaprysi. Czy mój prześliczny chłopczyk mógłby w końcu zacząć być grzecznym i nie marudzić co chwilkę?
- Ale...
- Jakie ale? Nie ma żadnych ale. Wieczorem będziemy w domu.
- W ogóle się mną nie zajmujesz... - mruknął.
- Masz tobie - westchnęła. - Mam jeszcze kilka spraw poza tobą, prawda?
- I właśnie to mi się nie podoba...
- Jesteś okropnie rozpuszczony, wiesz?
- Trudno... - wydął lekko wargi, sięgając po czarne pasmo włosów, które wymknęło się kobiecie spod przepaski na głowie i oplatając je wokół palców.
- Czasem żałuję, że ojciec pożałował ci w dzieciństwie pasa - szepnęła, pochylając się nad nim i lekko całując go w usta. Odsunęła się odrobinę ze złośliwym uśmiechem. - Z drugiej strony chyba jeszcze nie jest za późno.
- Droczysz się ze mną - zrobił obrażoną minę, przymykając oczy. Kobieta roześmiała się i pocałowała go w obie powieki.
Z przodu powozu rozległo się pukanie.
- Słucham, Laive! - krzyknęła, ujmując dłonie chłopaka.
- Pani, konie są spragnione, a widzę zajazd - dobiegł ich przytłumiony głos sługi.
- W porządku, Laive, zatrzymaj się, odpoczniemy - odkrzyknęła. Nao zmarszczył brwi i uniósł się odrobinę na łokciach.
- Nie chcę się zatrzymywać. Wieczorem mieliśmy być w domu - mruknął z niezadowoloną miną.
- Będziemy. Przestań kaprysić - trzepnęła go lekko i przeczesała palcami miękkie, brązowe włosy. Powóz zwolnił stopniowo i w końcu się zatrzymał. Laive otworzył drzwi i skłonił się do samej ziemi. Lekko pchnięty Nao wstał i wyskoczył z powozu, rozglądając się z niezadowoleniem; jego towarzyszka wysiadła za nim, też dość krytycznie przyglądając się zajazdowi.
- Okropne miejsce - burknął, krzywiąc się ostentacyjnie.
- Nie przesadzaj, Nao, nie będziemy tu przecież nocować - westchnęła. - Poczekamy tylko, aż konie się napiją... I może my też powinniśmy. No chodź - pchnęła go lekko w stronę wejścia. W środku omiotły ich zaciekawione spojrzenia, które zignorowali, podchodząc do szynkwasu. Oberżystka obrzuciła ich niepewnym wzrokiem.
- Dwa razy naileet, tylko chłodne - z uśmiechem powiedziała brunetka, po chwili przyjmując napój z jej rąk i podając drugi przyjacielowi. Odwróciła się twarzą do nędznej salki i hałaśliwie biesiadujących wieśniaków. Przyglądała im się obojętnym wzrokiem, do chwili gdy nie dostrzegła pojedynczej postaci siedzącej, a właściwie wpół leżącej na stole w samym rogu pomieszczenia.
- Wielki.... Vidarze.... - powiedziała powoli. Odstawiła napój, gniewnie marszcząc brwi. - Poczekaj, Nao - rzuciła za siebie, szybko podchodząc do spostrzeżonego mężczyzny. Gwałtownie odsunęła krzesło, siadając naprzeciw niego.
- Co ty... do ciężkiej... cholery... wyprawiasz - wycedziła. Uniósł nieco głowę i mrużąc oczy, przyjrzał się jej twarzy.
- Cześć... - uśmiechnął się tępo.
- Nie irytuj mnie, kretynie - warknęła. - Coś ty z sobą zrobił?
- Upiłem się - zachichotał. - Dziś, wczoraj, przedwczoraj... dalej nie pamiętam, ale pewnie też.... Moje nowe zajęcie. Nie słyszałaś?
- Jasne, że słyszałam. Cały świat trąbi o wiecznie zalanym Silvretcie. Ale nie sądziłam, że to prawda.
- No i pomyłka - zaśmiał się cicho, ponownie kładąc głowę na wyciągniętych ramionach.
- Co się dzieje, Karia? - stanął nad nimi Nao. Seine uniósł twarz, mierząc go wzrokiem.
- Twój kochaś? - uniósł jedną brew, z wyraźnym rozbawieniem przyglądając się zirytowanemu chłopakowi. Wstał chwiejnie i pochylił się do jego twarzy, przyglądając się jej z uśmiechem. - Ile razy dziennie zmieniasz mu pieluszkę? - szepnął.
- Przestań, Seine - syknęła. - Idziemy.
- A dokąd? - uśmiechnął się, odwracając się do niej i przesuwając palcami wzdłuż kosmyka jej włosów.
- Nie denerwuj mnie lepiej... - przymknęła oczy. - Chodź albo karzę cię stąd wywlec służbie.
- Nie podoba mi się to, że przywiozłaś tu tego włóczęgę - mruknął Nao.
- Seine nie jest włóczęgą - powiedziała bezbarwnie, machinalnie bawiąc się trzymanym w dłoni kieliszkiem.
- Śmiem zauważyć, że ostatnio raczej jest - burknął chłopak. - Zresztą i to, kim był wcześniej, też nieszczególnie mi się podoba.
- Mimo wszystko to nadal mój dom, nie twój - chłodno spojrzała na niego Karia.
- Iście arystokratyczna uprzejmość - powiedział sarkastycznie. - Ja mam gdzie mieszkać, Karia. I to ty mnie tu zaprosiłaś. Więc chyba i ja powinienem mieć coś do powiedzenia.
- Przykro mi. Nie masz - westchnęła, przeciągając się lekko. - Moi goście mogą wiele, ale nie mogą decydować o innych gościach.
- Wspaniale, więc ja znaczę dla ciebie dokładnie tyle co ten...
- Nie powiedz za dużo... - uśmiechnęła się przekornie. - I nie bądź dziecinny - wstała i podeszła do drzwi. - Powinieneś jednak popracować trochę nad swoim charakterem - rzuciła za siebie, nie odwracając się. - Zaczyna mnie drażnić. Nie po to cię mam.
- Jasne... - szepnął cicho, przymykając oczy.
- Pójdę zobaczyć, co u Seine - wyszła, zamykając za sobą drzwi i szybko ruszyła na drugi koniec korytarza. Weszła cicho i zaraz po podniesieniu wzroku z irytacją zmarszczyła brwi.
- Do ciężkiej cholery, miałeś być w swoim pokoju... - syknęła ze złością i zawróciła, prędko docierając do schodów. Niemal na poziomie piwnic prawie potknęła się o wyciągnięte męskie nogi. Zaciskając zęby, zdjęła ze ściany pochodnię i zniżyła ją, oświetlając twarz opartego o mur mężczyzny.
- No tak. Wiedziałam, że cię tu znajdę.
- Miło, że wpadłaś - uśmiechnął się zjadliwie, unosząc do ust już na wpół pustą butelkę.
- Chyba już na dziś wystarczy, prawda, Seine? - wyjęła mu ją z dłoni i stanowczo chwyciła jego ramię.
- Odczep się - syknął, zaciskając powieki. Karia westchnęła i delikatnie dotknęła jego twarzy zewnętrzną stronią dłoni.
- Chodź... - powiedziała łagodnie. - Chodź, lepiej już się połóż... No chodź, proszę.
Nie zareagował, tylko spod przymkniętych powiek nagle wymknęła się łza. Źrenice kobiety powiększyły się na moment, ale natychmiast zamknęła oczy i z zaciśniętymi zębami przerzuciła przez siebie jego ramię, z wysiłkiem dźwigając go do pionu.
Powoli doprowadziła go aż do jego pokoju, nawet na moment nie otwierając oczu. Ostrożnie położyła go na łóżku, ściągając z niego wierzchnie odzienie i siadła obok, kryjąc twarz w dłoniach.
- Karia... - dobiegł ją po chwili słaby szept. - Ja...
- Nie mów nic... Śpij... Ja też już powinnam iść do siebie - wstała powoli, zbliżając się do drzwi.
- Karia, ja... - powtórzył niemal spazmatycznie. Odwróciła się, zmuszając do otworzenia oczu.
- Przestań, Seine... To nie ma sensu - wyszeptała.
- Ja nie mogę.... tu zostać... Nie mogę, rozumiesz?
Kobieta z trudem wciągnęła do płuc powietrze i wróciła do łóżka, siadając na nim.
- A ja cię nie mogę stąd wypuścić. Nie ma mowy. Nie pozwolę, żebyś dalej...
- No to co ja mam robić... - powiedział matowo. - Co ja mam robić... No co?! - krzyknął, podrywając się i zbliżając do jej twarzy. - No powiedz mi co? No co, księżniczko kamiennego zamku? Czy ty kiedyś patrzysz w dół? Tam? Na tamtych ludzi? Do ciężkiej cholery... - jęknął. - Dlaczego mnie tu zabrałaś? Dlaczego upierasz się mnie z tego wyciągać? Pomagać mi? Za co? W imię czego? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, kim ja jestem? Zdajesz?! - krzyknął jej w twarz. - Co ci daje prawo do tego, żeby uważać, że powinnaś mi pomóc? Dla mnie byłaś zawsze jedną z wielu nic nieznaczących kochanek, nawet bym okiem nie mrugnął, mordując cię, gdyby ktoś mi za to zapłacił.... Wiesz? - spojrzał jej w twarz rozognionym wzrokiem.
- Wiem - odpowiedziała spokojnie. - Ale przemknęłoby ci przez myśl, że to jednak szkoda - uśmiechnęła się przekornie, patrząc mu prosto w oczy. - W twoim przypadku to wystarczy, jak dla mnie.
Napięta twarz Seine odtajała pod wpływem słabego uśmiechu.
- Brawo. Udało ci się zbić mnie z tropu - szepnął.
- Jesteś tak pijany, że to nie aż takie trudne - mruknęła. - Sam nie wiesz, co mówisz.
- Karia, Karia... - uśmiechnął się krzywo, ujmując jej twarz w dłonie. - Jak ja bym chciał, żeby to była prawda... jak ja bym chciał nie wiedzieć, co mówię..... Ale ja wiem... Wiem, aż za dobrze..... - przymknął powieki. - I piję, piję, piję... Nic innego już nie umiem... niczego innego już nie chcę... to nie po to… - uśmiechnął się wzgardliwie. - Żeby za-po-mnieć, nie... ja pamiętam..... coraz wyraźniej, wciąż to samo…. Wiedziałaś, że mam serce? Ja nie... Myślałem, że nie mam. Ale Mirah.... tak, powinienem był się domyślić... powinienem był wiedzieć... Serce to jest strasznie, strasznie okropna rzecz, kiedy jest się kimś takim jak ja... I pamięć... przede wszystkim pamięć.... Nie, nie jednak... Wolałbym pamiętać więcej, ale... ale nie czuć... Bo ja teraz… czuję... bardzo... bardzo wyraźnie... mocno…. Przeklęte nuskiańskie zabawki... Cholerni..... Nusku... To przez nic... Wszystko przez nich... - oparł czoło o jej ramię. Karia zagryzła wargi, czując powolne wilgotnienie swojej bluzki.
- Połóż się Seine - szepnęła cicho. Objęła niereagującego mężczyznę, kładąc się z nim powoli i pozwalając mu nadal trzymać głowę ukrytą na swoim ramieniu.
- Ja teraz... - dobiegł ją zdławiony szept. - Pamiętam wszystko... pamiętam całą swoją przeszłość... każdy szczegół... Widziałem to... widziałem to wszystko... Oni mnie zmienili... zupełnie mnie zmienili, ja nie umiem już być twardy... nic nie umiem... I właśnie taki... taki już słaby, z tym cholernym sercem... widziałem wszystko... wszystko co kiedykolwiek zrobiłem..... Rozumiesz? Nie możesz rozumieć... Widziałem... to... wszystko co pamiętałem dotąd... I... i nie tylko to... Widziałem nawet rzeczy, przy których mnie nie było... Widziałem szlochy ludzi grzebiących swoich bliskich... dziewczyny, które chciały wyjść za swoich ukochanych, a dzięki mnie pierwszą noc spędzały z jakimś obleśnym Zamorskim... dzieci błąkające się po lesie tak samo... tak samo jak ja, kiedy szukałem swojej siostry…... Asto... mojego Asto konającego tygodniami na bagnach, cuchnącego od gnijących wnętrzności i robaków toczących ciało tak, że nawet żaden drapieżnik nie pokusił się o skrócenie mu cierpienia........ Ja go kochałem. Naprawdę go kochałem, choć to całkiem bez sensu... Kochałem go, choć wtedy nie byłem zdolny do miłości, nie umiałem jej czuć... Dlatego go tak zniszczyłem... dlatego, że był taki piękny, dobry, czysty… i przede wszystkim dlatego, że kochał mnie mimo wszystkich potwornych rzeczy, które mu zrobiłem… Cała wina tego dziecka to było to… że trafił na potwora i nie był taki silny jak Mirah... Nie umiał mnie zmiażdżyć, pokonać, zmusić do kochania... I dlatego mogłem go kochać tylko w ten sposób... Tą… obsesją… dręczenia… zadawania bólu...
- Seine, cicho już... - szepnęła z trudem.
- Nawet słuchać nie możesz... Nie możesz, prawda? A ja... ja ciągle..... ja zawsze... - umilkł, zaciskając palce na jej ramieniu.
- Lepiej jednak dzisiaj z tobą zostanę - westchnęła po chwili.
- Karia...
- Co, Seine...
- Nie skrzywdziłem cię, prawda? Nie widziałem cię, nie było cię tam... więc... ale jeśli... Zrobiłem ci krzywdę? Powiedz, że nie... Proszę cię, powiedz...
Karia przymknęła oczy, uśmiechając się lekko i poprawiła swoje włosy.
- Nie, Seine... Ja nigdy przez ciebie nie cierpiałam. Akurat... w tych sprawach... niewiele się różnimy. Nie skrzywdziłeś mnie, naprawdę - wyszeptała, głaszcząc go lekko po głowie. - Śpij, Seine... Nie myśl już o tym. Jesteś zmęczony...
Łagodnym ruchem naciągnęła na nich koc, nie przestając delikatnie go głaskać.
- Mogę tylko.....
Poruszył się lekko, czując nieznaczny ból w karku i podniósł nieco twarz. Rozmyty obraz powoli zlewał się w coraz wyraźniejszy zarys kobiecej twarzy. Przyglądał się jej przez chwilę; ciemne łuki brwi o tym co zawsze nieokreślonym wyrazie rysującym się z książęcego czoła, nos o bezwzględnie idealnej linii, rzęsy, zbyt długie i wywinięte jak na kogoś, kto ma być władcą, teraz rzucające cień na smagłe, szczupłe policzki raahanianki i usta, też zbyt drobne i delikatne jak na kogoś tak pewnego siebie, jedynie lekkim ściągnięciem warg nawet we śnie świadczące o kapryśnie nieobliczalnym usposobieniu właścicielki. Uśmiechnął się pod nosem i niemal zaraz omiotło go spojrzenie budzącej się Karii.
- Dzień dobry - powiedziała cicho, muskając zewnętrzną stroną dłoni jego policzek.
- Co się wczoraj działo? - westchnął, czując upokarzającą pustkę w nieco obolałej głowie.
- Nic... Za dużo wypiłeś, to wszystko - uśmiechnęła się.
- Tak... Ostatnio ciągle mi się to zdarza - prychnął i wstał, siadając na łóżku. Obejrzał się i spojrzał na nią z wahaniem.
- Czy my...
Karia spojrzała na niego i lekko zmrużyła powieki.
- Nie. Ja byłam trzeźwa - odrzekła z powagą.
- Bardzo zabawne - mruknął, pochylając się i naciągając buty. Przerwał na moment i ucisnął skronie. - Zaraz... Poczekaj...
- Przywieźliśmy cię tu wczoraj - wyjaśniła z rozbawieniem.
- Przywieźliście?
- Ja i Naoise.
- A tak... prawda...
- Pamiętasz coś?
- Mniej więcej - westchnął.
- I żadnego dziękuję?
- Dziękuję.
- No nie, tak po prostu? A gdzie kłótnia? - zawiedzionym głosem spytała Karia.
- Nie natrząsaj się ze mnie. Sam dobrze wiem, że wyszedłem na idiotę. I mam to gdzieś.
- Nigdy bym nie przypuszczała, że ktoś taki jak ty, miałby ochotę tak się ośmieszać. Naprawdę cię nie upokarza to, co się teraz o tobie mówi?
- Nie bardzo... Ostatecznie to prawda. Więc mam gdzieś, że nie jest tajemnicą.
- Seine, co się z tobą dzieje? - usiadła obok niego, delikatnie ujmując jego dłonie.
- Nie mam sił - szepnął. - I tyle.
- Masz Seine... Wczoraj…
- NIE PAMIĘTAM, o czym wczoraj rozmawialiśmy. I pozostańmy przy tym.
- Cóż, z nieokrzesania i arogancji pewnie nic cię nigdy nie wyleczy - uśmiechnęła się lekko. - Ale… Seine, jestem we własnym zamku, mam tu pełno moich ludzi i nie zamierzam się ciebie bać. Powiem, co mam do powiedzenia.
- Jak zwykle… - mruknął.
- Tak, jak zwykle - skinęła głową. - Możesz sobie mówić, co chcesz, uciekać przed sobą, przede mną i przed wszystkim, co będzie ci stawać na drodze do niewymyślnego odrętwienia, ale ty wiesz i ja wiem, że nie będziesz umiał tak żyć wiecznie - troskliwie poprawiła mu rozburzone włosy. - I wiem, że... wszystko ci się… ale... Masz dużo sił. Ty nie mógłbyś ich stracić tak łatwo. Dobrze cię znam.
Uśmiechnął się lekko i wstał, podchodząc do okna.
- Ech, Karia... Ja też myślałem, że siebie znam... a teraz... Zresztą... - roześmiał się. - Pewnie masz rację. Jakoś się pozbieram... Nie mówmy o tym. Powiedz mi lepiej, co to za fantazja z tym chłopczyną. Zachciało ci się być niańką?
- Och, Nao ma już dwadzieścia lat, tylko wygląda tak młodziutko - uśmiechnęła się. - Prawda, że jest przesłodki?
- Niesamowicie. Nie będzie ta twoja dziecinka mieć pretensji o spędzanie nocy z obcym mężczyzną?
- Nie jesteś obcy - mrugnęła kokieteryjnie.
- Aha... Nie jestem pewien, czy go to pocieszy - zaśmiał się i spojrzał na nią przekornie. - Jestem głodny, wiesz?
- W tym stanie? - uniosła brwi.
- W jakim stanie?
- Jesteś okropny - westchnęła. - Ale zaraz coś przyniosą. Mówiłam, że cię znam.
Gdy wszedł, podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się lekko, by zaraz na powrót spojrzeć w okno, z ciepłym uśmiechem przesuwając spojrzeniem po widocznych w oddali polach, nad którymi unosił się blady świt. Seine stanął w drzwiach i przyjrzał jej się spod uniesionych brwi. Zbliżył się powoli i nachylił do jej twarzy; kobieta spojrzała na niego pytająco, ale pokręcił tylko głową i roześmiał się cicho.
Wyprostował się i odsunął od niej, podchodząc do sofy i kładąc się na niej. Zaplótł ręce na karku, dalej przyglądając się jej z lekkim uśmieszkiem.
- No o co chodzi... - spytała, mrużąc powieki.
- Jesteś dziś szalenie rozanielona, skarbie, dawno cię taką nie widziałem… Czyżby twój chłopczyk dobrze się spisał tej nocy? - spytał nieco złośliwym tonem.
Prychnęła cicho i wyprostowała w górę ramiona, przeciągając się lekko.
- W każdym razie nie był aż taki senny jak niektórzy.
- Przepraszam bardzo, czy to był przytyk do mnie? - roześmiał się.
- No wiesz, ja nie jestem przyzwyczajona do tego, żeby mężczyźni tak sobie spokojnie i bez nerwów przesypiali noc w mojej obecności. Gdybym polegała tylko i wyłącznie na tobie, musiałabym poważnie w siebie zwątpić - skrzywiła się zabawnie.
- No cóż, ja się tej nocy czułem znacznie lepiej, niż poprzedniej. To twój wybór, że zdecydowałaś się ją spędzić z tym dzieciaczkiem - uśmiechnął się szeroko. Karia westchnęła i oparła brodę na ręce.
- Seine, mimo wszystko ja i Nao jesteśmy razem. I to, że ty go nie traktujesz poważnie, nie znaczy, że ja nie mogę.
- Coś tak nagle spoważniała? - uniósł brwi, przyglądając się jej z rozbawieniem. - Awanturę ci wczoraj zrobił?
- Nie, wyobraź sobie, że nie zrobił - mruknęła, zamykając oczy.
- I to cię tak wzruszyło?
- Daruj sobie, Seine, w porządku?
- Tak sobie... tylko... - uśmiechnął się, przymykając powieki.
- Ech, ty... - westchnęła, wstając i podeszła do sofy, siadając obok niego. Nachyliła się lekko, przekornie rozburzając mu dłonią włosy. Mężczyzna uchylił jedną powiekę.
- Nie mylisz mnie z twoją zabawką? - spytał z kpiącym uśmieszkiem. Pacnęła go lekko w czoło, pokrzywiając mu się trochę.
- Masz szczęście, że z niejasnych przyczyn mam do ciebie słabość... A Nao.... - zamyśliła się i uśmiechnęła lekko. - Naoise jest przepiękny. Za. Jak na człowieka bez kropli nuskiańskiej krwi, w każdym razie. Całkiem jak ty - roześmiała się. - I na dokładkę obaj macie ten paskudny rodzaj uroku, któremu nie można się oprzeć. Z tym, że u niego to urok rozpuszczonego dzieciaka w pełni świadomego, jaki jest cudowny, a u ciebie urok ostatniego drania i bezprzykładnego łobuza. Ale on ma coś, czego ty nie masz.
- Majątek? - uśmiechnął się trochę złośliwie. Odwzajemniła ten uśmiech, pochylając się do jego twarzy.
- Nie. Nie, Seine. Miłość. Miłość do mnie. Setki mężczyzn mnie pragnęły, pożądały, nawet szalały dla mnie. Ale aż dotąd nikt mnie nie kochał.
- Więc kiedy spotkałaś to śliczne dzieciątko o kochliwym serduszku, zapragnęłaś wychować je sobie na męża? - zażartował.
- Nie, ja... - odsunęła się nagle z gasnącym na twarzy uśmiechem. Przymknęła oczy i oparła się plecami o jego zgiętą w kolanie nogę. - Nao to... on jest synem kupca - spojrzała na niego i z westchnieniem wzruszyła ramionami. - Nieprzyzwoicie bogatego, ale kupca. Jest zwykłym mieszczaninem. Ja nigdy nie będę mogła go poślubić.
- Niby dlaczego? - zmrużył powieki.
- Nie bądź śmieszny - zamknęła oczy. - Nie mam rodzeństwa. Muszę urodzić dziecko. Dziecko z krwi władców. Inaczej Raahe padnie łupem któregoś z naszych rozbestwionych sąsiadów. Władcy Kajaani, Vaalah, Muhos... Oni nigdy nie zaakceptują "kupieckiego" dziecka - uśmiechnęła się krzywo. - Dam im pretekst do troskliwej interwencji.
- Więc to jednak tylko taka zabawa? - też zamknął oczy, bawiąc się rąbkiem jej szerokiego rękawa.
- Nie... Nie, ja nie zamierzam się z nim rozstawać - pokręciła głową. - Po prostu za jakiś czas go zdradzę. Jawnie, z hukiem na całe Warri - prychnęła. - Z którymś z tych nadętych bufonów. Najlepiej żonatym, tak, żeby się później do niczego nie wtrącał, a za to wszyscy mieli pewność, że dziecko ma "właściwą" krew. Potem do niego wrócę...
- A jak myślisz, jak on na to zareaguje? - spytał z krzywym uśmiechem.
- Nao? Nao powiem, jeszcze zanim to zrobię.
- I on się zgodzi? - otworzył oczy, patrząc na nią ze zdziwieniem.
- Oczywiście, że się nie zgodzi - westchnęła. - Ale ja i tak to zrobię, a on mi wybaczy.
- Skąd możesz mieć pewność?
- Mam, Seine. Aż za dużą. Aż mi się chce krzyczeć taką wielką - wstała, podchodząc do okna. - Zawsze miałam pretensje do ojca, że robi tyle różnych rzeczy, które..... - powiedziała po chwili cicho - Głupia byłam...
- I... de... a... list...ka... - wysylabizował z cynicznym uśmieszkiem. - Przegrana. To i tak lepiej niż na przykład ja. Ma chłopak szczęście. Wielu gorzej trafiało.
- Mnie to nie śmieszy.
- A szkoda.
- Przestań... Ja naprawdę chciałabym, żeby to mogło być inaczej.
- Ja też chciałbym, żeby wiele rzeczy mogło być inaczej. Tylko, że żadne z nas nic z tym nie zrobi, prawda?
Odwróciła się, patrząc na niego chłodno.
- Seine...
- Rozumiem. Już jestem cicho... - uśmiechnął się. - Tylko że to... - urwał, spoglądając w otwarte drzwi, za którymi właśnie przeszedł Naoise, obrzucając go zirytowanym spojrzeniem. - Tak czy siak, twój chłopczyk mnie nie cierpi - mruknął z rozbawieniem.
- Nie dziwię mu się - westchnęła. - Gdyby to jego była kochanka zwaliła nam się na głowę, zepchnęłabym ją z najwyższej wieży - dodała ze złym uśmiechem.
- Jego była kochanka, akurat, założę się, że to ty pierwsza to niewinne dziecko uwiodłaś i podstępnie porwałaś rodzicom spod skrzydeł - roześmiał się.
- Za kogo ty mnie masz... - wymruczała z pretensją, siadając na brzegu fotela.
- Za ciebie - usiadł, przyglądając się jej z przechyloną głową. - Trafiłem, co?
- Zejdźmy z tego tematu, dobrze? I nie śmiej się... Sam jesteś smarkacz - westchnęła.
- Oczywiście...
- A zresztą, kiedy władowałeś mi się do łóżka, byłeś od niego młodszy.
- I ty też byłaś młodsza - zaśmiał się cicho.
- A teraz co, jestem stara? Wypraszam sobie, mam ledwie dwadzieścia sześć lat.
- Dobrze, dobrze, już nic nie mówię - uniósł ręce w obronnym geście.
- Karia, przyjechali - w drzwiach stanął Nao, od niechcenia opierając się o framugę i uparcie wpatrując się w podłogę po przeciwnej stronie pokoju, niż siedzieli oni.
- Już idę - powiedziała miękko i wstała powoli, grożąc lekko palcem Seine, który w odpowiedzi uśmiechnął się tylko nieznacznie.
- Kto przyjechał? - spytał obojętnie.
- Minurti - przewróciła oczami. - Zapowiadali się z hukiem od tygodnia. Nie pałętaj się nigdzie, nie chcę mieć kłopotów. O ile dobrze pamiętam, przed czterema laty "bawiłeś u nich z wizytą".
- Pięknie - mruknął. - Ja nie mam głowy do starych awantur.
- Więc siedź na miejscu, dopóki nie pojadą. Proste?
- Jasne, jasne... - westchnął, przeciągając się. Karia znów przewróciła oczami i podeszła do drzwi, pieszczotliwie przesuwając dłonią przez włosy nadąsanego chłopaka, który spojrzał na nią kątem oka. Uśmiechnęła się i trąciła palcem jego nos.
- Zaczekaj na mnie na górze, to cię tylko znudzi - powiedziała i wyszła z pokoju, przelotnie muskając swoimi palcami jego dłoń.
Seine spojrzał z ukosa na chłopaka, uśmiechając się kpiąco.
- Oni wiedzą?
- O czym? - spytał niechętnym głosem.
- Kim jesteś...
- To znaczy? - spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami.
Seine wstał i podszedł do niego; mrużąc oczy, przyjrzał się jego twarzy, nachylając się do niej.
- No wiesz, było nie było to arystokraci... Nie masz nigdy tremy, że ty tu tak się starasz korzystnie wypaść, a zawsze może wpaść... no nie wiem... na przykład tatuś?
Chłopak obojętnie zmierzył go wzrokiem i wzruszył ramionami, odsuwając się od drzwi.
- Nie baw się w to, Silvretta. Ja się nie wstydzę mojego ojca. Nigdy nikogo nie zabił, nie oszukał, nie okłamał ani nie okradł. Za to bardzo wielu ludziom pomógł. Czy ty możesz powiedzieć to samo o sobie?
- Nie, nie mogę - odpowiedział z uśmiechem. Zaskoczony taką reakcją chłopak zamrugał powiekami i cofnął się pół kroku.
- Więc... dlaczego niby ty... A zresztą - odwrócił się z irytacją i odszedł szybko. Seine popatrzył za nim melancholijnie i zamykając oczy, przytulił twarz do chłodnej framugi.
- Biedne dziecko...
To nie było proste, ale wcale się nie spodziewała, że takie będzie. Seine to nie był ktoś, kogo wystarczy pogłaskać po główce i poprowadzić za rączkę, dokąd się zechce. W zasadzie to był jedynym mężczyzną w jej życiu, z którym nigdy jej się to nie udało.
Zresztą… nawet nie można by powiedzieć, że tak do końca udało się to temu jego Mirah.
Nie powiedział już nawet słowa, zresztą unikał wszystkich. Z nią rozmawiał tylko zupełnie głupio i bez treści, spłycając wszystko w idiotyczne żarty. A ją irytowało czekanie na jakąś jego decyzję.
Nigdy nie miała złudzeń, co do tego, kim jest Seine, nie zawahałaby się, gdyby miała powiedzieć, jaki jest. I rozumiała tę odrazę, jaką czuł do niego choćby jej Nao.
A jednak niezaprzeczalnie coś ją z tym ostatnim łajdakiem łączyło i nie umiała po prostu teraz przejść obok. Właściwie to całe zamieszanie w odczuciach nie było dla niej jasne, pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co o nim powiedzieć, jak zrozumieć to, kim się stał, jaki był teraz. Bo to nie był Seine Silvretta, niezależnie od tego ile wciąż zostało w nim bezczelności i ile pokładów zła niezależnych od jego cierpienia. I cały ten jego zimny cynizm tylko pogarszał sprawę.
Zacisnęła z irytacją dłonie, zerkając na niego kątem oka. Denerwowała ją ta jego bezczynność, milczenie, nawet to, jak leżał teraz na sofie, nie zwracając uwagi na krążącą służbę czy zastawiony obiadem stół. Spojrzała w okno, zaciskając wargi.
- Nie mogę tu dłużej… - odezwał się nagle. - Ja muszę…
- Na razie musisz zjeść ten obiad, mój kucharz nie lubi, kiedy marnuje się jego pracę - powiedziała chłodno.
- Wyjadę…
- Nie, jeszcze nie.
- Jestem... u ciebie... już tydzień...
- Jedz.
- Tydzień...
- Przynajmniej jesteś trzeźwy. Jedz.
Westchnął i sięgnął ręką po leżące na tacy owoce.
- Co ja powiedziałam?
- Nie traktuj mnie jak dziecka - mruknął z irytacją.
- To nie zachowuj się jak dziecko.
- Karia… - spojrzał na nią.
- Nie próbuj mnie przestraszyć swoimi minami, nie jestem twoim żołnierzem.
Prychnął lekko i odwrócił wzrok.
- Nigdy się nie zmienisz.
- Nie widzę takiej potrzeby, nie jestem…
- Kimś takim jak ja? - syknął.
- Mówiłam chyba że mnie nie przestraszysz - westchnęła, przymykając oczy.
- Zastanawiam się, czego ty właściwie ode mnie chcesz - mruknął, sięgając dłonią na stół. - I na co czekasz, że uparłaś się, żebym tu siedział.
- Na co czekam? - zacisnęła wargi i przesunęła na niego chłodny wzrok. - Na nic takiego właściwie. Liczę po prostu, że w końcu mi powiesz.
Spojrzał na nią, powoli cofając rękę.
- Co? - spytał cicho.
- O co ci chodzi. O co ci chodzi, Seine. Odkąd tu jesteś całymi dniami przesiadujesz na zachodnich murach i do nikogo się nie odzywasz. Nawet jedzenie mogę tylko w ciebie wmuszać. Po prostu chcę wiedzieć, o co chodzi. Jasne?
- Myślisz, że mało mam tematów do przemyśleń? - uśmiechnął się krzywo, przymykając oczy.
- Za dobrze cię znam, żeby uwierzyć, że chodzi tylko o "przemyślenia".
- Próbuję sobie to wszystko... poukładać...
- Poukładać?
- Tak.
- I?
- Dociekliwa kobieto... - zaśmiał się cicho. - I jeszcze nie jestem pewien... do końca... Ale... Ale miałaś rację. Ja nie dam rady tak przez resztę życia po prostu siedzieć, nic nie robić i nie myśleć... Poddałem się na krótko, pozwoliłem temu płynąć, ponieść mnie, zniszczyć... i nie udało się... bo to nie dało rady. Za słabe było na takiego żelaznego drania jak ja. Więc muszę... muszę coś z tym zrobić... muszę w ogóle coś zrobić.... Nie mam wyjścia - szepnął. - Bo inaczej się uduszę...
- Mówiłeś, że nic z tym nie zrobisz - zmrużyła powieki z prowokującym uśmieszkiem. Westchnął i wyciągnął przed siebie dłonie, przyglądając się swoim palcom.
- Nie, Karia, mówiłem, że żadne z nas nic nie zrobi, żeby mogło być jak chcemy. Ale ja mam dość bycia cynicznym. Dość mam bawienia się w drwienie z tego, jaki jestem teraz żałosny. Więc zamierzam przestać nim być.
- To znaczy? - spytała cicho. - Przedtem twierdziłeś, że nie jesteś w stanie wrócić do dawnego trybu życia.
- Bo nie jestem... Ale to nie jest jedyna rzecz, jaką można robić w życiu.
- Nie wyglądasz mi na rolnika - mruknęła.
- Teraz ty jesteś cyniczna - spojrzał na nią z uśmiechem. - Ale nie, Karia. Nie zamierzam być normalnym człowiekiem. Do tego się nie nadaję... Ja... chyba... chyba zamierzam zrobić coś szalonego... coś zupełnie przeciwnego niż robiłem kiedykolwiek do tej pory... I to jest kompletnie szalone i może nawet bez sensu... Ale..... ale myślałem o tysiącu innych rzeczy i tylko to wariactwo może mi pomóc to przetrwać...
- Wariactwo? - spytała ostrożnie. Roześmiał się i uniósł na łokciu, patrząc na nią.
- Wariactwo... I to jakie. Ale może jednak przestając tylko "chcieć", żeby było inaczej, tobie też pozwolę na coś innego niż "chcieć". Może znowu będziesz tą dziewczyną, którą pamiętam. Wariacką, ale przynajmniej nie zgorzkniałą.
- Jestem zgorzkniała? - uśmiechnęła się słabo, przymykając oczy.
- Owszem.
- Tak prosto z mostu? - skrzywiła się ironicznie.
- Czasem tak trzeba.
- Zdecydowanie za dużo przebywałeś z Nusku.
- Zgadzam się. Ale już za późno, żeby to odkręcić…
- Więc…
- Więc zamierzam skończyć z wojną.
- Co w tym szalonego? - wzruszyła ramionami.
- Nie zrozumiałaś mnie. Nie zamierzam skończyć z nią osobiście. Zamierzam skończyć z nią w ogóle.
Kobieta przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
- Masz rację - orzekła w końcu. - Oszalałeś.
- Przecież cię uprzedzałem… Sama chciałaś… - powiedział z bladym uśmiechem.
- To jest niemożliwe.
- Oczywiście. Mniej więcej tak jak przedarcie się do Szuruppak, okpienie Nimtara, czy powrót z Avaelli. Wszystko to już zrobiłem.
- Nie Seine, to nie jest to samo - potrząsnęła głową. - Tam wszystko zależało od ciebie. A tu… od wszystkich… od przeszłości… od… Nie Seine, to JEST niemożliwe.
- Tym lepiej. Właśnie czegoś takiego chciałem - roześmiał się.
- Ale… Seine… TY? Kto posłucha akurat ciebie? Przecież to jest…
- Niemożliwe. Chyba polubię ten wyraz…
- Nie kpij… - prychnęła.
- Pierwszy raz w życiu… nie kpię…
- Myślisz, że w ten sposób… zapomnisz? Że ktoś ci wybaczy? Kto? Oni wszyscy...
- Zapomnieć? - spojrzał na nią spod uniesionych brwi. - Nie... i to nie jest próba odkupienia... Dobrze wiem, że na to już za późno... Dobrze wiem... choć na razie..... na razie o tym nie myślę. Pomyślę o tym na końcu... o ile do niego dotrwam.....
- To dla Mirah... prawda? - szepnęła po chwili. Seine uśmiechnął się nieznacznie i wzruszył ramionami.
- Nie pisz poezji, Karia... Po prostu nie mam wyboru. Zmieniono mnie. Nie prosiłem o to, ale zmieniono mnie. To była mechaniczna zmiana, nie miałem na nią wpływu... Nie chciałem jej... nawet próbowałem z nią walczyć, ale nie powiodło mi się... niestety... W tym nie ma żadnej mojej zasługi. Tu nie chodzi o to, że nie chcę robić złych rzeczy... ja po prostu już nie umiem ich robić. Nic na to nie poradzę.
- Wiesz co? - przekornie uśmiechnęła się kobieta.
- Co? - westchnął.
- Umiesz robić złe rzeczy.
- Dlaczego tak sądzisz? - spojrzał na nią.
- Bo kłamstwo raczej nie jest dobre... - złośliwie zmrużyła oczy. - A kłamiesz bez zająknięcia.
Uśmiechnął się słabo, przymykając powieki.
- Więc dobrze... może i robię to dla niego... Czy to coś zmienia?
- Nie wiem, Seine... Tylko.... Nusku marzą o tym od tysięcy lat... o wielkim pokoju między wszystkimi rasami. Oni są znacznie potężniejsi od nas... I jakoś nigdy im się to nie udało.
- Bo oni tylko marzą - spojrzał na nią twardo. - Poznałem ich dość dobrze w Qareh... Oni... Nie, nie powinienem... Ale... oni nie nadają się do "robienia" takich rzeczy. Oni mogą o nich śnić i zarażać tym snem innych, ale nic nie są w stanie zrobić... Myślałem o tym..... Wbrew pozorom tu trzeba właśnie kogoś takiego jak ja. Twardego łajdaka, który nie cofnie się przed niczym i nie ma za grosz godności osobistej. Bo w czymś takim nieraz trzeba być bezwzględnym, nieustępliwym i nieczułym i jeszcze częściej machnąć ręką na swoją ambicję, mieć gdzieś to, jak cię traktują.... Nusku, i z tą swoją uprzedzającą grzecznością, i z tą mimowolną, wszechobecną dumą nie nadają się do tego i nigdy nie będą się nadawać... A ja to zrobię... A przynajmniej spróbuję... Nie, zrobię, po prostu zrobię... Bo masz rację... Bo Mirah wiele razy mówił, że nie może znieść takiego świata... i bo ja teraz nie będę mógł go znieść, z tym, co tkwi w mojej pamięci... Muszę coś zrobić... Rozumiesz? Mieć jakiś cel, jak najtrudniejszy, najodleglejszy... Bo inaczej zwariuję... - skończył przytłumionym głosem.
- I wybrałeś sobie na cel marzenia akurat tego nieznośnego chłopczyka? - uśmiechnęła się słabo.
- Karia… - pokręcił głową. - Nawet jeśli… Nawet jeśli nie mam prawa nawet do najmniejszego szczęścia, to nie umiem go sobie odmówić. Więc chcę mieć coś… co mnie z nim łączy… Bo jak dotąd to wszystko mnie z nim dzieli. A poza tym… przecież jego marzenia są…
- Dobre? - uśmiechnęła się lekko.
- Niech będzie… - przymknął oczy. - Choć to się trochę gryzie. Ale ostatecznie nigdy nie byłem rygorystycznym estetą.
Westchnęła cicho i oparła głowę na ręce.
- Seine… ty zdajesz sobie sprawę, że tu nie wystarczą ludzie…
- Tak.
- Rozumiem Nusku. Rozumiem Utu. Rozumiem Dumuzi, choć mają nas za robactwo, a ciebie za szczura…
- O, dzięki… - roześmiał się.
- Ale wyznam szczerze, że nie rozumiem Nergal. Zostawmy Nergal, nie rozumiem i Fenów. Seine, Raahe walczy z nimi od lat. Te stworzenia istnieją tylko po to, żeby walczyć.
- To nic - wzruszył ramionami.
- Jak to nic? Przecież…
- Karia, zostaw to - powiedział poważnie. - To nie ma znaczenia. Mam na myśli ich wszystkich i nie tylko, mam na myśli też Zamorskich, Enki i nawet tych całych Mimirów…
- Mim… Mniejsza - potrząsnęła głową. - Seine, ty… Naprawdę…
- Naprawdę - westchnął.
- I chcesz... żebym ja....
- Przecież dla ciebie tak też byłoby lepiej.... A ja... ja dużo jestem w stanie zrobić, ale sam nie mam co się za to zabierać. Nie z tymi ludźmi... z ich pychą... Ja jestem nikim. Zupełnie nikim. Ja potrzebuję... potrzebuję kogoś z was, z władców... Kogoś za kim oni nie będą wstydzili się pójść... i kto pozwoli mi stać za swoimi plecami. Czemu nie ty? Ciebie znam...
Karia przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu; potem przymknęła oczy.
- Posłuchaj Seine... - powiedziała z namysłem. - Dla mnie już sam pomysł zjednoczenia ludzi jest niewykonalny... Ale dobry. Nawet gdyby inne rasy się nie przyłączyły, mając z sobą choćby tylko połowę władztw, poradziłabym sobie z Fenami. I cóż... skoro to dla mnie korzystne i to ty chcesz to zrobić, to nie widzę argumentów przeciw - uśmiechnęła się. - Nie wierzę, że jest coś, czego nie mógłbyś zrobić, jeśli tylko naprawdę tego chcesz. Więc jestem z tobą... Ale... Ja nic ci nie daję. Nie jestem dobra na początek. Rządzę małym przygranicznym władztwem... mam trochę pieniędzy dzięki naszej broni, ale... znaczenia nie mam prawie żadnego... Tobie potrzeba kogoś innego, kto poparłby to swoim autorytetem... Władcy jakiejś rozległej ziemi, bogatego miasta... Sama nie wiem, Kalmar, Kashi, Linares... Tylko, że Kashi toczy walki z Nidaros, a Kalmar z Dumuzi... Podejrzewam, że to wolałbyś zostawić na koniec. Ale Linares jest dość silne, żeby się na nim oprzeć... A poza tym, jeśli uda ci się ich pogodzić z Laredo, to będzie to taki cud, że później już wszyscy ci ustąpią - dodała z humorem.
- W Linares mieszka Vali... - mruknął.
- Jakiś twój wróg?
Seine parsknął i odsunął ramię od oczu, biorąc do ręki jeden z przyniesionych owoców.
- Były.... hm, "kochanek"... Jest bogaty i teraz pewnie jest tam jedną z osób mających sporo do powiedzenia, mimo że to jeszcze dzieciuch... Podejrzewam, że pierwsze, co zrobiłby na mój widok, to kazałby mnie powiesić..... Chociaż nie, najpierw to by się popłakał... - zachichotał. - ...a później kazał mnie powiesić.
- Seine, nie musisz przecież jechać do miasta - westchnęła.
- To dokąd?
- Musisz się tylko porozumieć z władcą. A on przebywa w obozie wojennym przy granicy z Laredo. Dzieci tam nie trzymają, nawet bogatych.
- Widzę, że za wszelką cenę chcesz się mnie pozbyć - roześmiał się, wgryzając w owoc.
- Żebyś wiedział... - mruknęła. - Nao coraz częściej znacząco na mnie spogląda.
- A jednak…
- A jednak, a jednak. Przestań się wydurniać. Skoro nie muszę się więcej o ciebie martwić, to nie zamierzam cię tu trzymać.
- Więc chyba pojadę... - uśmiechnął się lekko. - W końcu od czegoś muszę zacząć...
- Tak... - zamyśliła się. - Tylko Seine... uważaj na tego człowieka.
- To znaczy?
- To wszystko, co o nim mówią... jest jakieś mętne... Wiesz przecież, że poprzedni władca został zamordowany... Mówią, że to sprawka tych z Laredo, ale... Inni mówią, że i obecny władca miał z tym coś wspólnego... Podobno uczestniczył w pałacowych intrygach ładnych kilka lat i niejedną osobę ma na sumieniu...
- No to chyba znajdziemy wspólny język - zauważył sarkastycznie.
- Po prostu uważaj - pokręciła głową. - Nie chciałabym, żebyś z mojej namowy wpakował się w kłopoty, z których nie dasz rady wyjść.
- Nie tak łatwo mnie zabić... zabobonna kobieto... - uśmiechnął się lekko.
- Nie przeginaj - mruknęła. - Poza tym wcale nie jest takie pewne, że zdołasz go przekonać. Przy tych pogłoskach, jakie o nim krążą...
- Ty po prostu sama nie wiesz, czego chcesz - roześmiał się. - Jeśli się nie uda, wszystko jedno, z jakiego powodu... zwyczajnie spróbuję gdzie indziej... A ten człowiek później nie będzie miał wyboru... Zresztą wątpię, by ktokolwiek z nich od razu zapałał entuzjazmem - dodał zgryźliwie. - Radziłem sobie w życiu z gorszymi rzeczami... i z gorszymi ludźmi...
- To wszystko jest jakieś takie…
- Irracjonalne?
- Sama nie wiem - uśmiechnęła się i wstała, podchodząc do okna. - Wierzyć się nie chce, że o tym w ogóle rozmawiamy, a co dopiero, że…. - urwała na dłuższą chwilę. - Będę czekać na posłów - obejrzała się przez ramię z figlarnym uśmieszkiem. - Ale nie wcześniej niż ci się uda, nawet jeśli już nigdy nie mielibyśmy się zobaczyć.
Nie było szans.
I musiał to przyznać człowiek, który miał na koncie przedzieranie się do najwarowniejszych twierdz, a teraz stojący przed perspektywą niepostrzeżonego dostania się do zwykłego obozu. Zwykłego, żołnierskiego obozu. I najautentyczniej w świecie po prostu nie było szans.
Obserwował ich już od wschodu słońca, które teraz chyliło się ku zachodowi. To naprawdę nic takiego, że straże składały się tu chyba z całej armii i były poustawiane tak gęsto, że rzadko kiedy między którąś z par było więcej niż dwadzieścia kroków. Straszne było dopiero to, że oni naprawdę, NAPRAWDĘ, pełnili straż. Bez przerwy. Zmieniając się zaledwie trzy razy w ciągu dnia - oni pełnili straż. Nie odrywając wzroku od równiny, nie tocząc zbędnych rozmów i nie pozwalając sobie nawet na moment nieuwagi.
To było chore. Najzupełniej chore.
Nigdy, w całej swojej karierze, nie spotkał się z czymś takim. Oni wyglądali, jakby podchodzili do tego poważnie. Wszyscy.
Z czego wynikało, że było ich za dużo, aby się przedrzeć, nie wspominając o przedostaniu się do namiotów.
To mogło irytować. I irytowało.
Westchnął i zsunął się z drzewa w trawy. Powoli zbliżał się w ich stronę, aż do momentu, gdy miecz nie zawisł nad jego głową.
- Nie ruszaj się…
Uśmiechnął się pod nosem i wyprostował.
- Powiedziałem, żebyś się nie ruszał! Czego tu szukasz?
Seine rozejrzał się powoli, zgodnie z szacunkami scenę widziało za wiele osób, choć z każdej pary do interwencji szykował się najwyżej jeden, pozostali nadal nie odrywali wzroku od równiny. No proszę, nawet z partnerem by nie wyszło. O co w tym wszystkim chodzi?
- Odpowiadaj! - krzyknął coraz bardziej poirytowany żołnierz.
- Zwiedzam okolicę - syknął z krzywym uśmieszkiem. Strażnik poczerwieniał ze złości i mocniej zacisnął dłonie na rękojeści miecza.
- Idziesz ze mną, szpiegu - warknął.
- Dobrze, dobrze… - westchnął, poganiany mieczem i uniósł ręce, pozwalając odebrać sobie broń. Prawie całą. No tak, pojedynczy ludzie bywają zawodni. Tak czy siak, był w obozie i miał szansę dotrzeć do jakiegoś dowódcy.
Musnęło go tylko kilka zaciekawionych spojrzeń, gdy przechodzili między bogatymi namiotami. No tak, Linares. Nawet żołnierze mają sielskie życie. Uśmiechnął się lekko, kiedy nagle stanęli przed jednym z takich arcydzieł przenośnej architektury.
Żołnierz pchnął go do przodu; pod wpływem światła odruchowo zatrzymał się w wejściu i ogarnął wzrokiem wnętrze utrzymane w charakterystycznym dla Linares "przenośnym przepychu". Na jednym ze stołów leżały rozłożone mapy i nieporządnie rozrzucone dokumenty. Tam też stał szczupły, wysoki mężczyzna. Był odwrócony tyłem i pochylony lekko nad stołem, ale to wystarczało, żeby wiedzieć, kim jest. Prosty żołnierz tak się nie ubiera. Nawet dowódca się tak nie ubiera. Długi, sięgający kostek płaszcz z delikatnej materii łączył się z narzutą na włosy, pięknymi, błękitno-purpurowymi falami aksamitu spływającą z głowy mężczyzny.
Władca Linares.
Nie obejrzał się na nich, musiał być bardzo pewny swojej straży. Zresztą nie tak całkiem bezpodstawnie, bo w końcu nawet Seine Silvretta nie zdołał się przez nią przemknąć. Uśmiechnął się pod nosem. Naprawdę dbali o bezpieczeństwo.
Żołnierz znów go pchnął, zmuszając do wejścia i mocno ścisnął za kark, uderzając kolanem w plecy i zmuszając do opadnięcia na podłogę.
- Uklęknij, prostaku. Masz przed sobą pana Linares - stwierdził triumfalnie. Seine z irytacją zagryzł wargę, ale postanowił zignorować żołdaka. Skoro zgodził się chwilowo grać rolę nieszczęsnego schwytanego szpiega, to nie wypadało zabijać na miejscu swojego dozorcy.
- Przestań, Rottweil - mężczyzna przy mapach odezwał się łagodnym, miękkim, niemal tkliwym głosem. - Prosiłem, żebyś nie traktował ludzi w ten sposób....
- To na pewno szpieg Laredo, panie!
- Więc tym bardziej powinieneś traktować go z szacunkiem. To ryzykowny zawód - roześmiał się dźwięcznie i odwrócił. Jasne, niemal białe włosy w delikatnych falach wymykały się spod diademu i welonu, okalając piękną, jeszcze bardzo młodą twarz i dodając blasku intensywnie błękitnym oczom, by w coraz łagodniejszych puklach spłynąć na ramiona i pierś.
- Witaj, Vali.... - wyszeptał Seine.