Czemu właśnie ty... 13
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:07:57
Rozdział XIII




Była dziewiąta rano, ale wciąż nie wstałem. Mama dziś wróci dopiero po południu. A ja miałem o czym myśleć. Dlaczego nagle tak dziwnie się czułem, kiedy byliśmy sami? Irytowało mnie to. Ale może dzisiaj przejdzie. Może po prostu... to jego lekkie zamroczenie sprawiło, że... Dobra, mimo wszystko wypadałoby wstać. Szybki prysznic i trzeba się zabierać za śniadanie. Jaśnie oświecony książę będzie głodny, jak się obudzi. Chyba. Kto wie, jak działają te roślinki. W każdym razie priorytet to się podnieść. Dobrze. Do łazienki. Dobrze. Prysznic. Dobrze. Kuchnia. Dobrze. Śniadanie. Dobrze. Kamil. Niedobrze.
Ciągle się boję wracać do tego pokoju. Co ze mną do cholery? Całkiem mi odbiło? Przecież... wystarczy, że wejdę i powiem "Pobudka, śniadanie!" i postawię to na stole. Potem mogę sobie uciec. Tchórz. Kretyn. Wariat. Ale nic na to nie poradzę.
- Pobudka, śniadanie! - postawiłem tacę na stole, ale nie zdążyłem uciec.
- Marek... - głos zabrzmiał znajomo, czytaj brzmiał pięknie i był przepełniony łzami. Stare nawyki mają to do siebie, że ciężko się ich pozbyć, więc w jednej chwili wylądowałem na łóżku, przytulając do siebie wilgotną twarz mojego chłopca.
- Co ty znowu, dlaczego płaczesz? - ostatnimi czasy mój głos nabrał idiotycznej maniery drżenia przy byle okazji.
- Przepraszam, Boże, jaki ja jestem głupi, przepraszam, nie złość się...
- Kamil, za co mam się niby złościć?
- No bo ja wczoraj... tak... i w ogóle... i gadałem takie głupoty... i... nie bądź zły... tak mi wstyd, że chciałbym, żeby się ziemia pode mną rozstąpiła...
- No nie, tylko nie w moim pokoju! - zrobiłem przerażoną minę. Spojrzał na mnie i roześmiał się, wsuwając dłoń we włosy i opierając się ramieniem o kołdrę. - Wiesz co, raz płaczesz, raz się śmiejesz... ja tego może nie skomentuję. Śniadanie. Jeść. Popatrz jak ekonomicznie, nawet się przebierać nie musisz... Ale w waszej sferze to chyba tak trochę nie tego, chodzić w tych samych ciuchach dwa dni pod rząd.
- Nie tego. - skinął głową - Ale ja skompromitowałem się już na tyle, że mogę spokojnie kompromitować się dalej. - uśmiechnął się wesoło.
- No, no... żeby ci to tylko w nawyk nie weszło.... Jedz, kociątko. - wciągnąłem zapach z jego włosów. Jak to jest, że on nawet zaraz po obudzeniu jest taki.... Hm, przez głowę przesunęła mi się cała masa przymiotników, ale żaden tego nie oddaje. Świeżość, idealność, doskonałość, nieskazitelność. Wcielone.
Siadłem na krześle, opierając głowę na ramieniu i przyglądałem się, jak mój Kamil je. Mój Kamil, nawet jak kona z głodu, nie rzuca się na jedzenie jak wariat. On zawsze je jak kwintesencja arystokracji. I... i jest w tym jeszcze coś, czego wolę nie precyzować.... I chyba nie umiem. Ale to wiąże się ze sposobem, w jaki rozchyla usta. W jaki gryzie choćby kawałek zwykłego chleba. W jaki czasem przymyka oczy. Jest w tym wszystkim coś takiego, że człowiekowi zaczynają się plątać myśli, o słowach nie wspominając.
Więc nic nie mówię. Chyba nie trzeba. Uśmiechasz się do mnie lekko, zupełnie tak jakbym ci właśnie powiedział, jak bardzo mi jesteś potrzebny... Jesteś. Wiesz o tym.
Kamil skończył i nie przestając się uśmiechać, z lekko pochyloną głową, włosami przesłaniającymi twarz i słabym rumieńcem, zabrał rzeczy do kuchni. Poszedłem wolno za nim, patrzyłem jak wkłada naczynia do zlewu, zupełnie jakby to były kwiaty układane w wazonie. Dlaczego wokół niego każda najbanalniejsza proza nagle zamienia się w poezję? Stanąłem za nim i dotknąłem lekko jego ramienia.
- Kamil, ja...
I w tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. No nie! Dlaczego zawsze kiedy jestem o krok od przeskoczenia wielkiego odcinka naszej ścieżki coś mi przerywa i dalej muszę iść wolno, krok za krokiem?
- Bo inaczej mu nie pomożesz.
CO to było? Zaczynam słyszeć głosy?
KOT MAŁGORZATY?!
Zaraz, zaraz... ty nie mówisz... wszystkie twoje słowa to tylko moje myśli. Tak sądzę...
- Właśnie.
Jak? I moment, co ty tu właściwie robisz? To Kamil się bawił tymi roślinkami, nie ja!
Prychnął, w ten wielce wymowny sposób wystawiając ocenę mojej inteligencji, i wszedł dalej do kuchni. To Kamil zdążył już otworzyć drzwi. Kot wszedł pierwszy, za nim wleciały Majatówny, potem Majat.
- Hej, hej, hej, już wróciliśmy! O tę hołotę nie miejcie żalu, przyczepiła się po drodze, chcecie to ich sami po schodach zrzućcie. - niedbałym ruchem ręki wskazał.... Gertnera, Jasieńczyka, Waryckiego, Narotów i Sotackiego.
Nie no, TAKIEJ elity to tu jeszcze nie było.
- Jarek, jak ty mnie tu znalazłeś? - wykrztusił Kamil, uginając się pod ciężarem Majatówien, które gremialnie rzuciły mu się na szyję.
- Jak tylko wróciliśmy, dziewczyny zaczęły za tobą jęczeć, więc poszliśmy do ciebie. Nie było cię, ale był on. - wskazał kota Małgorzaty.
- Przyszliście tu... za KOTEM? - spytałem. - Aaaaa! - coś rozdarło mi nogawkę od spodni i skórę. Kot Małgorzaty z niewinną miną wskoczył na zamrażarkę.
- I on się jeszcze pyta. - mruknął Majat - Już parę razy mi pokazał, gdzie jest Kamil. Ci spotkali nas w parku i powlekli się za nami.
- Nieźle musiała ta karawana wyglądać. - uśmiechnął się Kamil i uwalniając się od Majatówien, wyciągnął z szuflady apteczkę i zajął się moją nieszczęsną, pokrwawioną nogą, z wyrzutem patrząc na kota Małgorzaty. On prychnął i nonszalancko wparadował do mojego pokoju.
W piętnaście minut później Majatówny zgodnie zajadały się ciastkami pozostałymi ze świąt, a szkolne elity rozsiadły się po okolicznych meblach oraz dywanie oddając się rozkoszom spleenu. Tylko Kamil, Jarek i Robert nie wyglądali na ofiary depresji, za to gadali jak najęci. Zmęczyło mnie to trochę, więc przyjrzałem się okolicznym fizjonomiom. Dziwni ludzie. Gertner to wygląda całkiem jakby miał zaraz samobójstwo popełnić.
- Lisowska? To ta miła blondyneczka z IV? - zastanowił się Majat - Myślisz, że zgodziłaby się na mnie?
Wróciłem do słuchania. Co, co, co, co, co? Nie dość że Taszycki to jeszcze i Majat? Czy ten świat zaczął się nagle kręcić w odwrotnym kierunku? Takie nazwiska u jakichś tam przeciętnych Lisowskich?
- Nie wiem... Marek?
- Zgodziłaby się. - mruknąłem.
- Ok., w takim razie mój problem się rozwiązał. Pa, chłopaki, ja i Kamil w sylwestra u Lisowskich, sami się...
- CO?! - Gertner prawdopodobnie nagle wybudził się ze snu, bo spadł z szafki i wielkimi oczami wpatrywał się w Jarka, potem w Kamila, potem znowu w Jarka.
- Ee... - Majat spojrzał na niego niewyraźnie - Powiedziałem, że ja i Kamil idziemy na sylwestra do Lisowskich...
- JA TEŻ CHCĘ ! ! ! - poinformował o tym cokolwiek gwałtownie. Wpadłem w lekki szok, bo pierwszy raz widziałem, żeby klasyczny stoik Artur Gertner, dziedzic Gertner Corporation, stracił panowanie nad sobą.
- No... dobra... - wykrztusił Kamil - Marek? - spojrzał na mnie bezradnie.
- Co ja jestem, dobra wróżka?
Pokiwał głową. Poczułem lekkie drgnięcie mięśni prawego policzka. No nic.
- Jak zgodziła się na ciebie to... i na niego się zgodzi... - wbrew mej woli w mym wzroku zamigotało powątpiewanie. W tej chwili Gertner wyglądał jak człowiek o lekko przeterminowanej normalności.
- Co to ma być? Ja też idę z wami! - wrzasnął Narota starszy.
- No to ja też. - Narota młodszy.
- Kurde, ja sam nie zostanę ! - krzyknął z oburzeniem Jasieńczyk.
- Wiecie co, wszyscy chodźmy! - radośnie zaproponował Warycki - Chodźcie chłopaki, wpadniemy do Lisowskich i uprzedzimy.
- STAĆ ! - wrzasnąłem. Popatrzyli na mnie z dość niepewnymi minami. - Czy wyście zwariowali? Jak tam wszyscy nad nią nagle staniecie, dziewczyna dostanie zawału, a co najmniej arytmii serca. Sam jej to jakoś delikatnie przekażę. - desperacko chwyciłem telefon.
- Czekaj! - złapał mnie za ramię Majat - Ty może nie mów dokładnie, ile osób przyjdzie, bo, jak znam życie, do sylwestra zdąży jeszcze dojść parę następnych osób. A, i ja muszę wziąć moją Zosieńkę. No i Kamil, ty chyba Ankę?
- No tak, jasne.
W tym momencie pamięć mi wróciła. To był beret Ani Gertner.



Nie mam pojęcia jak się zabrać do przestawiania Tomka na inne tory: "Wiesz, Tomek, zmieniłem zdanie: Całym sercem pragnę przejąć rodzinny interes, ku czci i chwale mego rodu". Taaak... Jakie ładne i patetyczne. I jakie beznadziejnie durne. Boże, dlaczego ojciec tak się na mnie uwziął? Dobrze wie, że nie znoszę tych całych jego interesów i wcale się na nich nie znam. Nigdy się do tego nie pchałem. Kamil tak. On zna się na tym nie gorzej od niejednego biznesmena i z całą pewnością o całe niebo lepiej ode mnie. Ja z tych biznesowo-marketingowo-itp. przedmiotów w Empsonie, nigdy nie wzniosłem się wyżej trói i to dzięki ściągom. On nawet bez wielkich starań ma celujące bez łaski. Zawsze się orientuje w aktualnej sytuacji na rynku, giełdzie, czy jak to się tam nazywa, chyba od Jacka, bo często z nim gada. I dobrze wie jaki ruch i kiedy jest najlepszy. A przecież to jeszcze smarkacz.
To trochę dziwne, bo zawsze wydawało mi się, że on nie znosi wszystkiego, co wiąże się z liczbami, a w tym jest ich sporo. Ale nie znam się na tym do tego stopnia, że mogę się mylić.
Ojciec każąc przejąć firmę mnie, robi tak wielki błąd jak tylko można. Ja ją doprowadzę do bankructwa, Kamil by ją doprowadził do jeszcze lepszego stanu niż teraz. Ale rozumiem jego motywy. Możemy za sobą nie przepadać, ale mimo wszystko jest moim ojcem. Ten interes zawsze był dla niego ważny, od jej śmierci najważniejszy. To oczywiste, że chce, żeby to jego syn to wszystko przejął. A on chyba nigdy nie przestanie uważać, że ma tylko jednego.
Zabawne, bo jak chodzi o te sprawy, które przydają się w tym zawodzie, to znaczy o charakter i sposób bycia, to raczej on go przypomina, nie ja. Chociaż to pewnie też po niej, jak wszystko. Ona też była czasem zimna i bezwzględna... potem.... Ale to przecież nie jej wina.
Aż mi się zimno robi jak pomyślę o domu. To chyba nie jest normalne. Albo raczej na pewno. Tylko że zawsze kiedy tam przyjeżdżam, dni mijają mi na wojnie nerwów między mną a ojcem i obrzydliwie chłodnych, pozbawionych emocji, zjadliwych kłótniach z Kamilem. Nie wiem, dlaczego ja to jeszcze nazywam kłótniami, skoro co najwyżej mnie się czasem zdarzy podnieść głos, jak już mnie furia rozsadza. Chyba nikt w mojej rodzinie mnie nie lubi. No i ja nikogo nie lubię. Bo tak jest łatwiej. Wystarczy zapomnieć, nie rozmawiać i po krzyku.
Zastanawiam się, czy mój Tomek byłby w stanie to zrozumieć. On nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie ma szczęście, że ma taki cudowny-normalny dom. Może kiedyś mu opowiem... może... na razie chyba nie umiem. Nie wiedziałbym nawet od czego zacząć. Co najbardziej boli, co było początkiem, co jest w tym wszystkim najbardziej przerażające, najbardziej obrzydliwe, najbardziej okrutne.
Czasem się zastanawiam, co by było, gdybyśmy byli inni albo przynajmniej zaczęli się zachowywać trochę inaczej. Ale to niemożliwe. To nie my.
Ja w tym wszystkim zawsze byłem trochę z boku, taki trochę statysta, milczący aktor obok głównych ról. I teraz... zaczynam się zastanawiać czy to nie tutaj właśnie tkwi MÓJ błąd. Ta moja wina w tym wszystkim, którą próbowałem znaleźć, ale nigdy nie mogłem. Tylko że ode mnie nikt nigdy nie wymagał, żebym wtrącił się do gry. Nikt tego nie chciał. I chyba nawet wszyscy woleli, żebym został na swoim miejscu i nie ruszał się aż do końca piątego aktu.
Tylko że po piątym akcie często już nikt albo prawie nikt nie zostaje przy życiu.
A jak dla mnie... i tak polało się zbyt wiele krwi. Nigdy jej nie widziałem, a i tak nawet teraz śni mi się czasem. Ale już coraz rzadziej. Nie chcę pamiętać. Po co, i tak nic nie zmienię, ani tego co było, ani tego co jest.
Tomek pozwala mi zapomnieć. Pozwala mi czuć się szczęśliwym. Pozwala mi zapomnieć o całym cynizmie, sceptycyzmie, obojętności. Przy nim zachowuję się jak wariat, ale jak szczęśliwy wariat. To on sprawia, że mogę się śmiać bez goryczy. Nawet nie wie jak bolesne rany zaleczył, jak bardzo mnie zmienił. Wcześniej tylko udawałem, teraz zmieniam się od wewnątrz.
Nawet jak tak tylko koło mnie leży... promieniuje od niego coś takiego, że czuję się spokojny, kochany, dobry.... To takie ważne dla tych, którzy nie czuli się tak przez lata... Ludzie, którzy mają to na co dzień, nie rozumieją ile w tym jest niezwykłości i piękna. Tacy jak ja mogą tylko za tym tęsknić... wmawiać sobie, że to w ogóle nie istnieje... nie pamiętać o swoim bólu i potrzebach i obojętnieć na wszystko. Chyba że spotkają na drodze kogoś takiego jak on. I nauczą się kochać. I pozwolą się kochać.
Jest taki... on nawet nie przypuszcza, kim tak naprawdę jestem... Czy mógłby wtedy tak zwyczajnie wtulać się we mnie jak teraz? Spać spokojnie obok? Tak, on by chyba umiał. Jest silny i naprawdę mnie kocha. On by się nie przestraszył tego wszystkiego, tego bólu, niepewności, piętna tragedii, zakłamania, okrucieństwa, zaślepienia... On by od tego nie uciekł. Nie zmieniłby się i nie zacząłby traktować mnie inaczej. Nie pozwoliłby, żeby zjawy z przeszłości rzucały na nas cień.
Tak Tomek... kiedyś ci powiem....



Tak sobie myślę i myślę... Dziwne jak obecność Kamila wpływa na zmianę pewnych rzeczy. Od samej jego obecności dom Lisowskich staje się nagle godny najwyższych elit szkoły. To trochę smutne, że tylko pieniądze i pozycja społeczna świadczą tu o wartości człowieka. Kamil mówi czarne. Jest czarne. Kamil mówi białe. Jest białe. Jakby nikt nie miał odwagi mieć własnego zdania. No i przecież nie ma... A czy ja mam? Tak... chyba jeszcze mam... Ale czy z czasem jej nie stracę, żyjąc wśród nich? Nie chcę o tym myśleć, nie lubię nie być siebie pewien.
Kamil skoczył na chwilę do domu odsłuchać sekretarkę "tak na wszelki wypadek". Właściwie już powinien być, coś długo go nie ma. Podszedłem do okna. Kamil stał przy ulicy, opierając się o drzewo. Co on znowu wyprawia? Przyszedł do domu dopiero po piętnastu minutach. Zero wyjaśnień, ani słowa o tym dziwnym ślęczeniu przed domem.
- No i co tam? - spytałem spokojnie.
- Nic... zresztą wiedziałem, że tak będzie. To tylko tak... No, nieważne. Spotkałem tylko Jacka, asystenta taty. Wpadł po jakieś dokumenty. Wiesz ja... muszę ci o czymś powiedzieć...
- Dobra, potem. Anka chciała, żebyś po coś tam do niej zadzwonił. Kobiety mają pierwszeństwo. Aha, a Aga zabrała jej telefon i spytała, czy ty NAPRAWDĘ wybierasz się do tych Lisowskich. Możesz jej powiedzieć przy okazji
- Właśnie... właśnie o Lisowskich... o Monice chciałbym z tobą porozmawiać. - pochylił głowę, włosy przesłoniły mu oczy. Zmarszczyłem brwi. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to to, że zwyczajnie się rozmyślił. Zorientował się, że to jednak nie jest odpowiednie miejsce dla kogoś takiego jak on. Więc jednak jesteś zwykłym snobem Kamil? Szkoda tylko, że trochę tym zranisz pewną miłą dziewczynę...
Zadzwonił telefon, odebrałem go machinalnie.
- Słucham...
- Cześć...
- Monika? - uniosłem brwi. Ostatnio moje życie to jedno wielkie pasmo dziwnych zbiegów okoliczności. Kamil podniósł głowę i spojrzał na mnie.
- Ja.... - głos lekko jej zadrżał.
- Co się stało? - spytałem z niepokojem. Kamil podniósł się i bezceremonialnie zabrał mi słuchawkę z ręki.
- Cześć Monika, tu Kamil. Dobrze, że dzwonisz, bo właśnie o tym wszystkim myślałem... Aha.... czekaj chwilę, ja najpierw powiem. Wiesz, przyszło mi do głowy, że zachowuję się nie fair. Najpierw wpraszam się do ciebie, a potem, jakby nie było dość, że zgodziłaś się już na to, wlokę za sobą bandę wszystkożerców. Ty i tak już jesteś za uprzejma zgadzając się, żeby udostępnić miejsce grupie ofiar losu, które za późno łapią się w aktualnej dacie. To nie w porządku, że wy płacicie za wszystko, w końcu połowy gości wcale nie zapraszaliście, wprosili się przeze mnie. Jesteś naprawdę świetna, że tak się na wszystko zgadzasz, ale ja tak nie mogę. Naprawdę mam jeszcze resztki godności. Zróbmy tak. Urządzamy tę imprezę razem. Ty udostępniasz lokal, ja płacę za całą resztę ok.? Proszę, inaczej zraniony honor zje mnie do kości. Nie znoszę czuć się jak pasożyt. Proszę! Monika no proszę! Mam błagać? Dziewczyno, poniżasz mnie.... Zgódź się... - odezwał się po chwili jakimś miękkim głosem. - Dziękuję... Naprawdę. Cześć. - odłożył słuchawkę z promiennym uśmiechem, wyglądał jakby udało mu się wejść na Mt. Everest. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Nie rozumiałem nic. Zupełnie nic.
- Kamil, co jest? - spytałem niepewnie. Uśmiech na jego twarzy zgasł. Znów pochylił głowę. - Kamil?
- Wczoraj.... - przełknął ślinę. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili - Wessler Hostelling jest na skraju bankructwa... Lisowscy są teraz bez grosza...
- Kamil...
- Lepiej, żeby... nikt o tym nie wiedział... dopóki można.... Potem... - wzruszył bezradnie ramionami. Zaczęło mnie dławić w gardle. Usiadłem obok i objąłem go mocno, chowając twarz w jego włosach. - Co ty... - szepnął ze zdziwieniem.
- Nic. - pokręciłem lekko głową. - Po prostu jestem idiotą. Niesprawiedliwym, podłym idiotą, który nigdy nie będzie dorastać ci do pięt.


- O co chodzi?
- Chciałem... chciałem poprosić, żebyś jeszcze raz to przemyślał.
- Łukasz, nie denerwuj mnie. Za pół godziny zaczynam radę, nie mam czasu na głupoty.
- To nie są głupoty. Nie dzwoniłbym, gdyby to były głupoty. Dlaczego ty za wszelką cenę chcesz unieszczęśliwić wszystkich dookoła?
- Irytujesz mnie.
- Nie jest ci ani trochę wstyd, że wymusiłeś to na mnie szantażem?
- Nie. Interesy to interesy.
- Ale nie dla mnie...
- To nie mój problem.
- Owszem twój. Ja się na tym nie znam, nie lubię tego i w dodatku nie umiem podchodzić do życia pod kątem "Interesy to interesy". Ta twoja firma przeze mnie splajtuje.
- Z czasem się nauczysz.
- Tylko, że ja wcale nie chcę się uczyć.
- Nie masz wyjścia.
- Skoro "Interesy to interesy" to dlaczego nie spojrzysz na to na chłodno i nie przekażesz tego komuś kto zna się na tym lepiej, nawet jeśli masz go za wroga. Tym bardziej, że nie jest nim bardziej ode mnie. A ja.... mimo wszystko wcale cię nie nienawidzę...
I teraz mogłem sobie słuchać jednostajnego sygnału w słuchawce.



Jestem pijany. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale nie mam na to wpływu. Ludzie migają mi przed oczami, jakby byli na napędzie jądrowym. Światła i huk, już prawie nie rozróżniam tego, co widzę.
Prawie.
Bo widzę Kamila. Gdzieś tam. Co chwilę gdzie indziej. I nie rozumiem dlaczego, ale za każdym razem kiedy go widzę, wlewam w siebie następną dawkę alkoholu.
Kamil ma strasznie dużo roboty, z jego pozycją wypada, żeby obtańczył wszystkie dziewczyny z imprezy i to najlepiej po kilka razy. Tym bardziej, że nie bardzo ma go kto wyręczać, bo Majat odpuścił sobie etykietę i zaszył się gdzieś z Zosieńką, Gertner też gdzieś zniknął, Jasieńczyk chwilowo popadł w depresję i wyje gdzieś w kącie za Teresą, której tu oczywiście nie ma, brat Moniki też przepadł, przy czym tu wiem gdzie, ale aktualnie za bardzo mi szumi w głowie, żeby rozważać takie skomplikowane kwestie, a ja jestem totalnie pijany i schodzę wszystkim z oczu. To by było na tyle, jeśli chodzi o najbardziej zobligowanych. Nic dziwnego, że Kamil śmiga mi wszędzie jak barwny pocisk, nie zatrzymując się i nie odpoczywając chyba nawet na chwilę. Ale wcale nie widać po nim zmęczenia. Normalny człowiek byłby już zlany potem, zwłaszcza, że dochodzi trzecia. Tylko pije dużo. Ale nie jest ani trochę pijany. Właściwie to jest zupełnie trzeźwy, choć każdy na jego miejscu już co najmniej chwiałby się na nogach. On ma tylko trochę zaróżowione policzki, choć to raczej od tego nieustannego bycia w ruchu. Nawet włosy ma suche, choć wiele osób ma już mokre nawet całe ubrania. Każdy jego ruch, szybki, sprawny, zręczny, płynny, wszystko to wbija mi się w pamięć. Każdy cień jego uśmiechu, każde spojrzenie, każdy gest. I to przez to wlałem już w siebie takie ilości alkoholu, że powinienem być trupem. Chyba nikt nie widzi, co się ze mną dzieje. Ja wiem tylko, że jestem pijany. Ale nie wiem, co tak bardzo boli. Co tak rwie. Co właściwie chciałem zrobić, kiedy sięgnąłem po pierwszy kieliszek. I dlaczego sięgałem po następne.
Zapiekło mnie w gardle, chwyciłem stojącą obok butelkę i nalałem pełną szklankę, którą wypiłem jednym haustem, nie czując już nawet smaku. Usiadłem. Świat wirował jak oszalały. Pochyliłem się i włosy opadły mi na twarz, pociemniało mi w oczach
- Hej, co z tobą? - usłyszałem ciepły głos tuż obok swojej twarzy. Zacisnąłem powieki. Nie ucieknę, nie mogę, nie wiem jak i dokąd, skąd nawet, huk jest coraz silniejszy, zamienia się w przeraźliwy łomot, ostre światło, zupełna ciemność, ostre światło, zupełna ciemność, wir...
Kamil delikatnie wyjął mi szklankę z rąk i powąchał. Wielkie oczy tuż przed moimi zrobiły się jeszcze większe. Spojrzał na mnie niepewnie.
- Może... lepiej... zadzwonię po mojego kierowcę... Czekaj chwilę.
Poszedł. Kamil. Wrócił. Obok, o Boże...
- No, trochę lepiej. - uśmiechnął się - Ty to szybko wracasz do formy... Ale chodź, teraz to powinieneś wsadzić głowę pod prysznic i jak najszybciej wylądować w łóżku. - przerzucił sobie moje ramię przez szyję i znalazł się już tak zupełnie, zupełnie, zupełnie obok... - Oj, Marek, Marek... co by na to powiedziała któraś twoja śliczna wielbicielka?
- Ty jesteś śliczny... - wymamrotałem mu do ucha.
- Jasne. - roześmiał się i pomógł mi wstać. Oparłem się na nim ramieniem. Tak blisko do tej delikatnej twarzy...
- Jesteś nieludzki...
- Nieludzki? - zerknął na mnie ze zdziwieniem.
- Nie upijasz się, nie chorujesz, nie miewasz pryszczy ani żadnych innych wysypek, po obudzeniu wyglądasz jakbyś właśnie wyszedł spod prysznica, nie pocisz się, masz zawsze świeży oddech, idealnie proste i białe zęby bez śladów próchnicy, idealne rysy twarzy, idealne proporcje ciała, żadnej skazy w tobie nie ma. To JEST nieludzkie.
- Właściwie... - roześmiał się - Jedną skazę mam...
- Gdzie? - spojrzałem na niego nieprzytomnie.
- Jak byłem mały usiadłem na szkle i mam bliznę na pośladku...
- Nie wierzę...
- Mam ci pokazać? - wciąż się śmiał. Boże, jaki on jest śliczny...
- A dlaczego nie?
- Może potem. - posadził mnie na szafce i odgarnął włosy z mojej twarzy. Patrzył na mnie ciepło - Zaczekaj tu, pójdę tylko powiedzieć Monice i Ani, że idziemy i zaraz wracam.
Zbliżył się i delikatnie musnął wargami mój policzek. Znów wszystko zaczęło wirować. Ta ostatnia szklanka chyba dotarła mi do głowy. Wszystko obracało się tak szybko, że nawet nie zauważyłem, kiedy znów znalazł się obok mnie i zaraz potem prowadził na schodach.
- Ja się zazwyczaj... nie upijam... wiesz?
- Aha.
- Naprawdę...
- Dobrze, dobrze. Ale naprawdę przeholowałeś. I z ilością i z mieszaniem. Zdajesz sobie sprawę, że piłeś wszystko, co było? Nawet wódkę. - skrzywił się lekko
- Nie lubisz wódki?
- Nie.
- Ja też nie...
- Akurat. To po co piłeś?
- Za... schło mi w gardle.
- Kretyn.
- Jak... ty do mnie mówisz?
- Tak jak zasługujesz. Wskakuj. - wepchnął mnie do auta. Kierowca obrócił się i spojrzał na nas spod uniesionych brwi. Pokręcił głową i ruszył. Poczułem się jakby z miejsca osiągnął czterysta na godzinę.
Kamil przysunął się do mnie i pogłaskał mnie uspokajająco po policzku, z niepokojem zaglądając mi w oczy.
Oczy. Jasno. Ciemno.
Przebudzenie było bolesne. Z lękiem otworzyłem oczy.
Ale panował pocieszający półmrok. Okno było dokładnie zasłonięte jakąś grubą zasłoną. Uniosłem się na łokciach z głuchym jękiem, który mało nie rozerwał mi głowy. Znów przymknąłem oczy.
- Pij. - usłyszałem cichuteńki, ciepły, miękki głos, który w jakiś dziwny sposób nie zabolał ani trochę. Podniosłem powieki i zobaczyłem to samo, co widziałem, zanim zapadły egipskie ciemności. Widok był na tyle kojący, że zdołałem wyciągnąć rękę po podaną szklankę i nawet wypić trochę.
TO nie było już takie miłe.
- CO TO? - stęknąłem.
- Lek na kaca. Zadzwoniłem do pani Magdy, powiedziała mi, jak się to tworzy. Pij, niedobre, ale pomoże.
- Nie... - jęknąłem.
- Marek, już dwunasta. Za dwie godziny wraca twoja mama. Dzwoniła.
- Już po mnie.... - szepnąłem.
- Nie martw się. Na pewno ci się polepszy. Pij.
Co było robić, posłuchałem. Choć nigdy w życiu nie piłem czegoś choć w połowie tak obrzydliwego.
- Dobrze. - z mądrą miną zabrał mi szklankę i wszedł na łóżko, układając moją głowę na swoich kolanach. - Zamknij oczy... - mruknął cicho i wsunął palce w moje włosy; nacisnął lekko, pieszczotliwie przesuwając dłonie. Ból przeeeepadł.... coś takiego w ogóle nie istnieje.. nie ma czegoś takiego.... nie pamiętam już, co to znaczy ból....
- Jaak ty to robisz.
- Mama mnie nauczyła. Jeszcze jak byłem całkiem mały. Często bolała ją głowa.... Ale jak zabiorę ręce znów będzie boleć.
- To nie zabieraj...
- Na pewno nie, aż lekarstwo zacznie działać...
- Kamil... ile ja wczoraj wypiłem?
- Nie wiem. Ja widziałem dziesięć lampek szampana, osiem wina, ileś tam brandy, całą masę drinków i SZKLANKĘ WÓDKI.
- I ja żyję?
- Też się dziwię. - milczał przez chwilę - Przepraszam.
- Za co?
- Widziałem, że dużo pijesz, ale nie pomyślałem... Na mnie to tak nie działa.
- Kamil, ty nie masz mnie pilnować. Jestem na tyle dorosły, żeby mieć własny rozum. To, że go nie mam, to nie twoja wina. Piękne rzeczy teraz pewnie o mnie myślisz...
- Nie bardzo. Ja się nawet cieszę.
- Jak to?
- Teraz to obaj się po razie skompromitowaliśmy i jesteśmy kwita.
- Kamil...
- No...
- Ja nie pamiętam, co dokładnie wygadywałem... Powiedziałem coś... nie tak?
- Nie...