Czemu właśnie ty... 11
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:06:33
Rozdział XI
No i nastał dzień następny, niedziela, dzień odpoczynku. Jak dla kogo. We wtorek Wigilia, a u nas w domu stan przygotowań na poziomie zerowym. To znaczy mama z samego rana zabrała się do mordowania ryb i to co najdrastyczniejsze za nami. Swoją drogą ja jej nigdy nie podejrzewałem o takie mordercze instynkty... Taki łagodny naukowiec, kto by pomyślał... dawniej to babcia mordowała. Przekleństwa mamy nad zwłokami, domagającymi się przyrządzenia, obudziły i mnie. Ledwo wszedłem do kuchni od razu dostałem ścierką przez głowę i zostałem sterroryzowany do ściągania firanek. Toteż ziewając snułem się po parapetach, poganiany wojowniczymi okrzykami z kuchni. W każde święta mama zamienia się w skrzyżowanie idealnej gospodyni domowej z Mussolinim. Firanki wylądowały w pralce, a ja pod trzepakiem. Miałem sporą widownię w postaci gromadki szczęsnej młodzieży przedszkolnej nie zapędzonej do roboty w domu. Po powrocie zastałem tylko kartkę zawierającą spis poleceń, mama pojechała. Ja to mam życie... No nic. Zaczynam od prasowania. Ekhe, żelazko skończyło się nagrzewać, kiedy wszedłem do łazienki. Moja mama to ma wyczucie czasowe.... Wszystko dopięte na ostatni guzik. Co nie zmienia faktu, że dziś już do wieczora nie będę miał pięciu minut na odpoczynek. Ledwo zacząłem, od razu zadzwonił dzwonek do drzwi. No do jasnej cholery!!! Poszedłem do przedpokoju, z furią otwierając drzwi. Co za diabeł...
- KAMIL?!
Zamrugał oczami i spojrzał na mnie dziwnie.
- Cześć... coś taki zszokowany?
- No... e... bo... - zamknąłem drzwi i wpuściłem go do kuchni. - Nigdy tu jeszcze nie byłeś...
- Poszedłem na dworzec standardowo machnąć chusteczką Majatom, bo oni zawsze w święta... Cukierki! -zaświeciły mu się oczy. - Mogę?
- No.
- Dzięki. Wyjeżdżają w góry do jakiegoś wujka czy kogoś. I pomyślałem, że jak już jestem blisko to wpadnę. Co robisz?
- Prasuję.
- Co?
- To taka czynność polegająca na przesuwaniu żelazkiem po ubraniach w celu ich lepszego wyglądu.
- Jezu, wiecznie się czepiasz. - wrzucił do ust garść cukierków.
- Będziesz miał próchnicę. - mruknąłem.
- E tam. - machnął ręką. - Całe życie tak jem i nigdy nie miałem najmniejszej dziury w zębie.
- Jak zwykle... Ja nie mam czasu, więc sorry, ale idę prasować, chcesz to możesz obserwować. Pewnie w życiu tego nie widziałeś.
- Naprawdę nie widziałem.... - zachichotał.
- Dziecko z bajki. - westchnąłem, wracając do pracowania. Kamil jednym skokiem siadł na pralce i przyglądał mi się, wrzucając do ust cukierki. Chwilami rozgryzał je tak, że mnie zaczynały boleć zęby.
- Dużo masz do roboty?
- Muszę jeszcze posprzątać całe mieszkanie, pojechać po choinkę, wpaść do supermarketu i upiec ciasto.
- Umiesz piec? - wyszczerzył się ten mały potwór.
- Umiem i co?
- A dobrze?
- Ja wszystko robię dobrze.
- Prasujesz źle. To miejsce już zdążyło zbrązowieć. - najspokojniej w świecie wrzucił do ust kolejnego cukierka, a ja z otwartymi ustami patrzyłem na eks-najlepszą bluzkę mojej mamy.
- Ty nie masz nic do roboty? Musisz mi siedzieć na głowie?
- Jakoś nie mam lepszego zajęcia.
- Pewnie. Za was wszystko zrobi Marynia.
- Jaka znowu Marynia? Przecież my nie mamy służby.
- To kto wam urządza święta? Merry Christmas Inc.?
- My nie urządzamy świąt.
- Jak to? - odwróciłem się do niego.
- Zwyczajnie. Od śmierci mamy nikt nie ma do tego głowy. Ojciec zazwyczaj gdzieś wyjeżdża, a Łukasz siedzi w tym swoim Toruniu. Ja się nie będę wysilać raz dlatego, że gotować nie umiem, a poza tym sam za diabła bym nie zjadł 12 dań. A te wszystkie świąteczne bajery, choinki, strojenia, inne bzdety... nie chce mi się. Łukasz na samym początku próbował to jeszcze jakoś poukładać, ale ojciec się wściekł, strasznie się pokłócili i jakoś tak... Od tego czasu nikt już nic nie robił.
- Może ja jestem skostniałym konserwatystą, ale jakoś nie wyobrażam sobie braku świąt.
- Do wszystkiego się można przyzwyczaić. Zresztą mnie jest wszystko jedno. - wzruszył ramionami
- To co ty robisz przez święta?
- To co zawsze. Może tylko nie spotykam się z nikim, bo wszyscy zazwyczaj są z rodziną.
- Chcesz powiedzieć, że cały czas jesteś zupełnie sam?
Znów wzruszył ramionami.
- A może... może zostałbyś u nas?
Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami.
- W końcu u ciebie nikogo nie ma, więc dlaczego by nie?
- Naprawdę?
- Aha.
- A... a twoja mama?
- Żartujesz? To jeszcze gorsza tradycjonalistka niż ja. Wolny talerz zawsze jest.
- Marek... ja.... ŻELAZKO!!!
- Co? Aaa! Niech to szlag!
Z ulubionej spódnicy mojej mamy buchały efektowne płomienie. Kiedy w końcu ugasiliśmy ogień, Kamil spojrzał na mnie smętnie.
- Nie jestem wcale taki pewien, czy twoja mama będzie zadowolona z mojej obecności. Jestem tu od pół godziny i już doprowadziłem do pożaru, że o bluzce i spódnicy nie wspomnę.
- Nie ty, tłumoku, tylko ja.
- Bo zagadałeś się ze mną.
- Masz o sobie zbyt wysokie mniemanie. Nie jesteś pierwszą osobą, z którą się zagadałem. Zresztą już cię wkalkulowałem w koszta i nie każ mi teraz modyfikować obliczeń.
- To dużo? Ile mam ci dać pieniędzy?
Zatkało mnie.
- Nie wiem jak to jest przyjęte w twoim domu, ale u nas nie pobiera się opłat od ludzi, których się zaprasza. - powiedziałem zimno. Odwróciłem się i zacząłem ścierać wodę.
- Marek... - usłyszałem zduszony szept. - Nie obrażaj się, ja tylko... Jeśli mam być z wami, to chciałbym.... chciałbym być tak naprawdę... i... i jakoś... pomóc... tylko, że ja nic nie umiem... więc pomyślałem, że... Marek... nie gniewaj się na mnie...
Odwróciłem się. Zrobiło mi się przykro, kiedy zobaczyłem jego załzawione oczy.
- Tylko mi tu nie becz. - mruknąłem. - No daj spokój... - dotknąłem lekko jego policzka - Przepraszam, masz rację. Zresztą to ja o tym wspomniałem, więc to moja wina. A jak już tak bardzo chcesz to możesz kupić choinkę.
Roześmiałem się, kiedy jego oczy błyskawicznie się rozświetliły.
- Tylko nie myśl, że w ten sposób upiecze ci się robota. Masz mi pomóc w kuchni.
- Zwariowałeś? Ja nie chcę mieć nikogo na sumieniu...
- Dzieciuch. Nie dam ci nic niebezpiecznego do ręki, mam rozum.
Roześmiał się i oparł czoło o moje ramię.
- Kamil, tak właściwie to jesteś spadłą mi z nieba szansą na rozluźnienie terminarza. Zaoszczędzę na czasie. Skocz teraz po tę choinkę, a ja skończę spokojnie to prasowanie, a potem wezmę talony i polecę do supermarketu...
- Talony? - podniósł głowę i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Tak, talony. To takie coś, co biedni ludzie dostają w pracy, żeby mogli sobie pójść do supermarketu i kupić coś na święta. - uśmiechnąłem się. Niemal stykaliśmy się twarzami.
- To... ja... idę... - wyjąkał w końcu i zerwał się szybko.
Wczoraj po południu był u mnie prawnik ojca i podpisałem te cholerne dokumenty. W końcu wygrał i ma mnie w garści. Nie wiem od kiedy miał gotowe te papiery, ale z pewnością są idealnie dopracowane, od dawna musiał czekać na taką okazję. Jakieś tam pieniądze mogłem w razie czego zawsze zarobić sam, ale w takiej sytuacji... był mi bezwzględnie potrzebny. A na tym świecie nie ma nic za darmo... nic...
Tych przeklętych dokumentów nie da się ruszyć z żadnej strony, są tak sformułowane, że nie mogę nic, ani tego sprzedać, ani dać komuś pełnomocnictwa, tylko to przejąć. W przeciwnym razie mam wybór: Zapłacić kwotę na jaką nie stać chyba nawet mego ojca albo odsiedzieć jej równoważnik czyli piętnaście lat. I to ma być wolny kraj?! Dostałem jedną kopię, oryginał i dwanaście kopii ma mój ojciec i jak znam życie poupycha je po najlepiej strzeżonych bankach. Dalsze kopie mają jego prawnicy i notariusz. Czuję się osaczony.
Trzeba ojcu przyznać, że obietnicę spełnił błyskawicznie i Tomka puścili jeszcze tego samego dnia wieczorem. Chryste, przynajmniej dotrzymał słowa... Wystarczającą satysfakcję sprawiła mu widocznie moja niepewność. Do cholery, nie mogłem mieć nawet żadnej gwarancji, że dotrzyma umowy. Ale on nigdy nie zrobiłby swojej części pierwszy, za stary i za cwany biznesmen z niego na to. To musi być miłe nie ufać nawet własnemu synowi... I kto to mówi, przecież ja nie ufam własnemu ojcu.
Tomek jeszcze nawet do mnie nie przyszedł, tylko wczoraj dostałem SMSa od Ewki, więc wiem, że wszystko jest w porządku.
W porządku... Wyszedł 23 godziny temu i nie tylko, że nie przyszedł to jeszcze nawet nie zadzwonił. Oto wdzięczność istot ludzkich.
No dobra, na pewno przesadzam. Założę, że rodzice nie puszczają go od siebie na krok i wcale im się nie dziwię. Swoją drogą to niezłe przejścia oni mają z tymi swoimi dziećmi. Ledwo jedno wyszło ze szpitala, a już drugie ląduje w areszcie. Dziwne, że wyglądają tak młodo, z takimi bachorami osiwiałbym po miesiącu.
Według słów Ewy, oni mu wierzą bezkrytycznie i nie przychodzi im do głowy poddawać w wątpliwość jego niewinności. Szokujące. A może zwyczajnie tak odwykłem od życia w rodzinie, która się kocha i sobie ufa, że nie mogę uwierzyć w rzecz zupełnie normalną. Zastanawiam się, co by było, gdyby to mnie się coś takiego przydarzyło. Ojciec wyciągnąłby mnie z aresztu jeszcze tego samego dnia i zadbał o moją czystą kartotekę i milczenie mediów. Ale czy by mi wierzył? Nie. Oczywiście, nie wściekałby się, on się nigdy i na nikogo nie wścieka. W ciągu całego mojego życia pokłóciliśmy się tak na ostro, z krzykiem, tylko jeden jedyny raz... Ale zmieszałby mnie z błotem na zimno. On prawie w ogóle nie karał. Moja najgorsza kara w życiu to dwutygodniowy szlaban za skasowanie po pijanemu jego samochodu i budki telefonicznej. Obrażeń brak. Prawa jazdy nie straciłem, bo go nie miałem. Policjant, mąż, brat i ojciec grupki pracowników ojca odwiózł mnie do domu i dopilnował, by jego koledzy nie interesowali się moim nazwiskiem. Od ojca dostałem tylko zakaz wychodzenia z domu i krótkie zimne kazanie na temat mojego kretynizmu. Tak, to było kretyńskie, ale w końcu miałem wtedy dopiero piętnaście lat, a to była pierwsza rocznica jej śmierci. I chyba nikt poza mną tego nie zauważył. A przynajmniej nie dał tego po sobie poznać. Ten jeden raz w życiu byłem pijany i niemal przez to zginąłem. Ale jak zwykle w moim przypadku skończyło się na szlabanie. Mój anioł stróż jest cholernie pracowitym gościem. Nie prowokujmy go jednak. Odstawiłem kieliszek i siadłem w fotelu, wchodząc stukaniem palców o oparcie fotela w rytm tykania zegara.
Klucz zachrzęścił w zamku i już po krokach poznałem, że w końcu doczekałem się swego. W chwilę później Tomek wślizgnął się do pokoju i zaraz potem na moje kolana. Objął moją szyję ramionami i otarł się o mój policzek.
- Cześć...
- Cześć.
- Jak to zrobiłeś?
Uśmiechnąłem się. Mój Tomek i jego bezpośredniość.
- Ewa ci nie powiedziała?
- Powiedziała to, co powiedziałeś jej. A to nieprawda.
Na chwilę oniemiałem i miałem już wykrztusić "Skąd wiesz?" i wkopać się totalnie, ale w porę się opamiętałem.
- Oczywiście, że to prawda. Jak inaczej miałoby być? Skąd takie głupoty ci do głowy przychodzą?
- Podpisano: Lucjan Warycz. Moje zwolnienie.
No i wkopany totalnie.
- Napijesz się czegoś?
- Je-zu-Chry-ste. - wykrztusiłem po powrocie do domu.
- Nie podoba ci się? - spytał niepewnie. Oczy miał tak przestraszone jakbym miał decydować o jego dalszym losie na tym ziemskim padole. On się mną za bardzo przejmuje. Co gorsza ja w tej chwili nie jestem w stanie płynnie mu wyjaśnić w czym rzecz.
- Po... doba... ale...
- Co?
- Rozmiar. - wykrztusiłem w końcu. To było stare budownictwo i sufit był gdzieś prawie jak dwa razy ja, a to monstrualne drzewo sięgało niemal do niego. Właściwie to zostało z dziesięć centymetrów. Czyli to drzewo ma nieźle ponad trzy i pół metra!
- Co, za duża? - podrapał się po głowie. - U nas w domu zawsze była taka...
- Kamil, z tym co jest w domu, da się ją ubrać co najwyżej do połowy.
- Co tam, przecież można dokupić.
- Za co?
- Ekhem, przypominam, że choinka to moja działka, nie pozwoliłem ci się wtrącać. - mruknął i odwrócił się w stronę zielonego giganta, szacując spojrzeniem jego gabaryty.
Oparłem brodę o jego głowę i kontemplowałem przez chwilę tę choinkę nad choinkami.
- No dobra.... Ja zakupy odtrzaskałem, pora zabrać się za resztę. Pomagasz mi?
- Może... - roześmiał się. Zwichrzyłem mu niemiłosiernie włosy, ale strząsnął tylko głową i wróciły na swoje miejsce. Spojrzał na mnie tryumfalnie.
- Używasz jakiegoś super mocnego lakieru? - uniosłem brwi. - Jak ty to robisz?
- To wrodzone. - uśmiechnął się. - Jedyna rzecz jaką mam po ojcu. Co tam masz do roboty?
- Hm, albo sprzątamy albo ciasto.
Rozejrzeliśmy się w milczeniu po przedstawiającym stan czegoś pośredniego między St. Barthelemy a składowiskiem odpadów toksycznych mieszkaniu.
- Ciasto. - stwierdziliśmy równocześnie.
Kuchnia wyglądała w miarę porządnie, bo mama posprzątała po porannej rzezi, więc można było się poruszać bez obawy rozbicia sobie nosa przy potknięciu o but/pudełko/miotłę/stołek/inne pozostałości po przygotowaniach do porządku bądź moim późnym powrocie do domu. Nie mniej czułem lęk na myśl o tym, że towarzysząca mi osoba ma używać sprzętów kuchennych i brać w udział w tworzeniu czegoś co ja mam potem zjeść... i co gorsza jeszcze mama i babcia. No i ta osoba.
- Dobra, na początek powiedz, co ze znajdujących się tu przedmiotów umiesz obsługiwać. - westchnąłem. Rozglądał się przez chwilę, namyślając się głęboko.
- Czajnik. - skonstatował po dłuższym okresie czasu.
- A...ha... Dobrze.... - źle, a nawet tragicznie. Nic do parzenia już nie mam, nawet jajka gotowe. Jezu, co ja mu dam, żeby to było w miarę bezpieczne? A właśnie jajka. Wskazałem mu pojemniki. Podszedł i zajrzał.
- Co to? -zamrugał powiekami.
- Jezus Maria. Kamil, nie mów mi, że nigdy w życiu nie widziałeś jajek...
- Nie... znaczy nie o to pytam. Co ja mam z tym zrobić?
- Stłuc.
Spojrzał na mnie jak na wariata.
- Kamil, na miłość boską, nigdy nie widziałeś jak się robi ciasto? W telewizji nawet?
- Nie wiem... Może...
- Weź to i oddziel białko od żółtek. Rozumiesz? Białko - żółta miska, żółtko - zielona miska, skorupka - kosz.
Patrzył na mnie nieprzytomnie
- Marek...
- No co...
- Tylko nie krzycz... Jak?
- CO jak? - jęknąłem.
- Jak mam to jajko podzielić?
Otworzyłem usta, chcąc coś powiedzieć, ale straciłem wątek. W pełnym tragizmu milczeniu zademonstrowałem. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem i nieufnie przyglądając się miskom i jajkom, zabrał się do pracy. Miał minę jak pilot Jambo Jeta przed pierwszym w życiu lotem. Westchnąłem i wziąłem się do swojej roboty. Po jakimś czasie moja część została zakończona, a Kamil desperacko walczył z ostatnim jajkiem. Skończył z głębokim westchnieniem. Uśmiechnąłem się i oparłem brodę na jego ramieniu, przyciągając go lekko do siebie.
- Ja ci pomagam właściwie czy przeszkadzam? - spytał niepewnie.
- Pomagasz. - mruknąłem. - Nawet jeśli na razie niewiele w sensie praktycznym, to zawsze coś. A poza tym nie jest przyjemnie robić wszystko w samotności. Ale czas leci, do roboty.
Całkiem sprawnie nam mimo wszystko poszło i kiedy wróciła mama byliśmy już w połowie sprzątania. Aż mi wstyd było, że Kamil reprezentuje dziesięć razy więcej entuzjazmu ode mnie. Wymowne spojrzenia mamy aż nazbyt wyraźnie dawały do zrozumienia, co ja sobą reprezentuję w porównaniu z tym cudownym dzieckiem. Omotał moją mamę bez najmniejszego problemu, a ja zacząłem pomału wychodzić na lenia i malkontenta. Co mi tam... Ma takie roziskrzone oczy... I cały czas się do mnie uśmiecha... tak nieziemsko...
- Czy ty go nie wykorzystujesz? - głos mamy sprowadził mnie na ziemię. Przyglądała się sceptycznie zaciekle wojującemu z miotłą Kamilowi i rzuciła zniesmaczone spojrzenie na mnie. Kawałek jedzonego jabłka utkwił mi od tego wzroku w gardle. Kamil trzepnął mnie w przelocie w plecy i pofrunął dalej.
- Jemu to sprawia przyjemność. Powinnaś się cieszyć, że ktoś ci pomaga z własnej woli. Mnie zawsze terroryzujesz.
- WŁAŚNIE. Kamil, kochanie, już chyba starczy. Chodź ze mną, dam ci coś na kolację.
- A ja? - zaprotestowałem.
- Ty już swoje zjadłeś. - ucięła brutalnie. - Myj się i do łóżka. Albo nie, Kamil do łóżka, ty na rozkładany fotel.
- Nie trze...
- Cicho bądź. - przerwała mu. - Do kuchni. Marek, do łazienki. Ale to już.
Westchnąłem i spełniłem polecenia Duce. Ledwo zdążyłem rozłożyć swój fotel i z grubsza zarzuciwszy go pościelą, rzucić się na niego, Kamil wleciał do pokoju z impetem wojsk sojuszniczych.
- Śpisz?
- A mam szansę? Kładź się, ja padam z nóg, rano pogadamy.
- No. - zgasił światło i wylądował w łóżku, przebywając pokój z prędkością światła.
Ciemność. Cisza.
- Masz świetną mamę, wiesz?
- Wiem.
- Moja też często była taka.
- Często?
- Łukasz mówił, że zawsze zanim... Zresztą... Twoja mama ma niesamowicie rude włosy.
- No.
- I piegi.
- No.
- I cały czas albo się śmieje albo żartuje albo jest tak fajnie ironiczno-złośliwa.
- No.
- I ma zielone oczy.
- Kamil, śpij...
- A ty masz takie granatowe...
- Możliwe.
- I strasznie jesteś poważny.
- Poważny?
- No w każdym razie, tak na pierwszy rzut oka. Zanim poznałem cię bliżej, nie widziałem, żebyś kiedyś się uśmiechał.
- To chyba raczej nie moja wina.
Chciałem go w końcu uciszyć. No i się udało. Ale nie byłem tym zachwycony. Westchnąłem i wstałem, podchodząc do łóżka. Ukląkłem obok i zsunąłem kołdrę z jego twarzy. Oczy miał oczywiście już wilgotne.
- Kamil... - szepnąłem. - No co ty, ja...
- Wiem, że... ale myślałem... myślałem, że już zapomniałeś... że nie masz już do mnie żalu... - mówił przez ściśnięte gardło, a oczy szkliły mu się coraz bardziej.
- Nie mam i zapomniałem. - objąłem go delikatnie. - Nie chcę, żebyś był smutny z mojego powodu... nawet jeśli miałem przez ciebie trochę kłopotów, to dzięki tobie też ostatnio śmiałem się tak często i dzięki tobie.... Kamil, nigdy dotąd nie czułem się taki szczęśliwy jak teraz... z tobą...
- Naprawdę? - spytał cicho. Uśmiechnąłem się i pocałowałem jego włosy. On ciągle jest taki... taki nie do opisu.
- Na miliard procent. No i dzięki tobie zmieniam się na lepsze.
- Jak to?
- Chyba z milion razy musiałem cię już przepraszać i coraz łatwiej mi to przychodzi. Kiedyś takie słowa nie przechodziły mi przez gardło.
- Mnie też. - uśmiechnął się. - Gorzej nawet.
- Jeden z tego wniosek, powinniśmy trzymać się razem. - rozwichrzyłem mu włosy, a on roześmiał się cicho i jednym ruchem przywrócił im poprzedni stan.
- Łukasz. - spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem. - Napiłem się. Zjadłem. Napiłem się znowu. Jeśli jeszcze raz zaproponujesz mi coś, żeby zmienić temat, wychodzę i więcej nie wrócę.
Westchnąłem i rozciągnąłem się na łóżku, patrząc na niego bezradnie. I co ja mu mam powiedzieć?
Położył się obok i przez chwilę bawił się moimi włosami.
- Proszę... - wyszeptał mi do ucha.
- Po co ci to?
- Ja...
- Załatwione i po sprawie, prawda?
- Ale...
- Dla mnie to nie problem.
- Nie wierzę...
- Dlaczego?
- Bo cię znam. Widzę, że coś się stało.
- A czy to musi mieć związek z tobą?
- Trochę za dużo tych zbiegów okoliczności.
- Tomek, do szczęścia ci to niepotrzebne, zapomnij o wszystkim i już.
- Nie zapominasz o czymś?
- O czym?
- Ja nie jestem z tobą dla zabawy. Kocham cię. Zależy mi na tobie. I martwię się o ciebie.
- Nie musisz, jest w porządku...
Pocałował mnie w policzek, a potem pogłaskał lekko.
- Jak to zrobiłeś?
- Męczący jesteś, wiesz?
- Wiem, ale powiedz.
- No Jezu, więc poprosiłem ojca, ok.?
- Ojca? - szepnął.
- No tak, to takie dziwne? Przecież wiesz, że dużo może. - wzruszyłem ramionami.
- Przecież...
- Co?
- Zwróciłeś się do niego ze względu na mnie? - jego oczy pociemniały. - Przecież ty...
- To wszystko nieważne.
- Jak to, przecież....
- Myślałeś, że będę się bawił w nasze rodzinne konflikty i unosił ambicją, kiedy chodziło o ciebie? - mruknąłem gniewnie i chciałem wstać, ale uniemożliwił mi to, przytulając się nagle. - No co....
- Kocham cię...
- Przecież wiem.
- Tylko Łukasz...
- Tak? - westchnąłem.
- On mnie w ogóle nie zna...
- No i?
- Tak po prostu się zgodził?
On jest gorszy niż agent śledczy.
- Tak, tak po prostu.
- Nie wierzę.
- To nie wierz.
- Jeszcze cię potem zapytam.
- Potem? - uniosłem brwi.
- Stęskniłem się... - szepnął i pocałował mnie.