Czemu właśnie ty... 10
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:05:45
Rozdział X
Kamil wpadł do swojego pokoju, śmiejąc się głośno. Ze mnie się śmiejąc, bo potknąłem się na schodach i nie zdążyłem go dogonić.
- Niewdzięczny brzdąc. - mruknąłem, podnosząc obolałe kości.
- Sam jesteś brzdąc. - wysunął czubek języka i rozsiadł się w progu, przyglądając mi się z przechyloną głową.
- I tak cię dopadnę. Zaraz zbierzesz łomot.
- Za co? Ja? No co ty? Ja? Jak możesz? Ty? No wiesz? Ja?
- Pogarszasz swoją sytuację. - ruszyłem do góry.
- Ty niedobry... - profilaktycznie wstał i wycofał się w głąb pokoju, zamykając mi drzwi przed nosem.
- Lepiej mnie wpuść...
- A kto mi każe?
- Jak mnie nie posłuchasz po dobroci, wejdę na siłę, a wtedy nic cię już nie ocali przed karzącą ręką sprawiedliwości.
- No to spróbuj...
- Sam tego chciałeś... - stwierdziłem i mocniej naparłem na drzwi.
- Ej! - krzyknął w proteście, ale drzwi odskoczyły i wylądował na podłodze
- No i? - stanąłem nad nim tryumfalnie.
- No i, no i... Siła fizyczna to nie wszystko. - podciął mi nogi i wylądowałem obok niego, uniósł brwi - No i? Czyje na wierzchu?
- A to się jeszcze za moment okaże. - przetoczyliśmy się po dywanie i złapałem nawet kilka niezłych ciosów, ale w końcu przygwoździłem jego ramiona do podłogi i całym ciężarem ciała zablokowałem mu wszelką możliwość ruchu. - Mówiłem, że nie masz szans...
- To nie fair...
- Dlaczego?
- Bo... - zastanowił się.
- Przegrałeś? - podsunąłem złośliwie.
- Czy ty wszystkie konflikty rozwiązujesz siłowo?
- Jak do tej pory to bardzo skuteczne. - uśmiechnąłem się bezczelnie. Mruknął coś z niezadowoleniem i spojrzał w bok. Jego oddech powoli się uspokajał. Nasze oczy znów się spotkały, jego błyszczały niespokojnym blaskiem, włosy rozsypały się na podłodze, odsłaniając zaróżowione policzki. Nigdy nie widziałem nikogo takiego... Czułem bicie jego serca, jego mięśnie rozluźniły się, mój chwyt także zelżał. Patrzył mi głęboko w oczy, żaden z nas nie był w stanie się poruszyć. W końcu przymknął powieki, opuszczając te niewiarygodnie długie rzęsy, których cień wyraźnie rysował się na jego twarzy.
- To kto pierwszy wstaje? - odezwał się cicho.
- Ja nie mam siły.
- Ja też. Ani możliwości.
- Kamil...
- Tak?
- O co nam poszło?
- Nie pamiętam... - roześmialiśmy się. Kamil westchnął. - Może byś się jednak podniósł?
- Kiedy mnie jest wygodnie...
- A czy mnie jest wygodnie, to już mniejszy problem, tak?
- A nie jest?
- No cóż... Kwestia wygody może być traktowana względnie... Tylko...
- Tak?
- Mogę ci zadać osobiste pytanie?
- Wal.
- Ile ważysz?
- 81.
- Czułem, że coś koło tego....
- Ciężko?
- Nie... aż tak... - szepnął, znów wpatrywał się w moje oczy. - Ale wstań lepiej... Przecież nie będziemy tak leżeć do wieczora...
- A dlaczego nie?
- Czy ty nie masz przypadkiem dzisiaj randki?
- Oh, yes! I think... - zacytowałem ulubioną kwestię Piłata, powtarzaną co najmniej 5 razy na każdej lekcji.
- Widzę, że już polubiłeś swojego korepetytora... - zauważył ze śmiechem.
- Jeszcze zakładu nie wygrałeś.
- Marek...
- Tak?
- Ja... jakoś... nie chcę, żebyś tam szedł...
- Dlaczego?
- Nie wiem... Ale nie chcę...
- To nie pójdę.
- Nie, no co ty... Aga wystawiona do wiatru... to naprawdę, będzie jak "Fatalne zauroczenie"...
- Z tego co pamiętam, gość popadł w kłopoty, właśnie dlatego, że uległ owej złowieszczej niewieście...
- No to idź, tylko jej nie ulegaj... - uśmiechnął się.
- Aż tak bardzo ci zależy na spełnianiu moich trzech życzeń?
- To zależy... Powiesz mi co to za życzenia?
- W odpowiednim czasie...
- Marek...
- Tak? - uśmiechnąłem się.
- Co ty... właściwie... Co ty do mnie czujesz? - uciekł wzrokiem w bok. Uśmiech znikł z mojej twarzy.
- Ja.... ja nie wiem... - szepnąłem.
- Szkoda... miałem nadzieję, że... Bo ja zupełnie nie rozumiem tego, co się dzieje. Nie wiem, co czuję... myślałem, że może ty...
- Przecież nasze uczucia wcale nie muszą być identyczne... - uśmiechnąłem się, bawiąc się kilkoma kosmykami jego włosów.
- Może... To jest tak jakbym kroczył jakąś zupełnie nieznaną mi drogą. Ale to wszystko jest piękne, piękniejsze od wszystkiego co znałem do tej pory... Ale ta droga jest tak długa... chciałbym już być na niej dalej, wiedzieć coś więcej, rozumieć... Ale boję się, że jeśli tylko spróbuję przyspieszyć kroku, to zgubię się i nigdy już nie znajdę tego, co chciałem. Że jeśli zacznę wyjaśniać coś na siłę, za wszelką cenę próbować dojrzeć co jest za zakrętem... to wtedy zniszczę to wszystko... Rozumiesz?
- To co ma wydarzyć się za jakiś czas, zjawiając się teraz, nie byłoby tym, czym miało być. - uśmiechnąłem się. - Sentencja Linga. Kamil, całe trzy dni starałem się sobie to przypomnieć, byłem o krok, czułem, że znam jakieś słowa, które powiedzą mi co powinienem robić, ale zupełnie zapomniałem. A ty tak po prostu włożyłeś mi je w usta.
- To chyba znaczy, że nasze dusze porozumiewają się gdzieś poza naszą świadomością. - przechylił głowę z delikatnym uśmiechem.
- I że jednak czujemy to samo.
- Nie boisz się?
- Czego?
- Nie wiadomo dokąd nas prowadzi ta droga...
- Sam przecież mówisz, że jest piękna.
- Piękne drogi prowadzą czasem nad urwisko.
- Więc skoczymy razem i wtedy wyrosną nam skrzydła.
Roześmiał się.
- To brzmi jak poemat. Nie wstyd ci, trzeźwo myślący matematyku?
- Nic a nic. Chcesz iść dalej? Tu chyba można jeszcze skręcić.
- Wolę się trzymać raz obranej drogi. Skoro idę nią z tobą, to mogę iść i tysiąc lat. W końcu dowiem się co to za droga. A ja bardzo tego chcę...
Tomek nie raczył się do mnie wybrać od trzech dni. Rozważam śmiertelną obrazę. Zadzwoniłbym... ale co ja powiem, jak odbiorą jego rodzice? Eee... powiem, że chcę zmienić termin lekcji. Znowu? Wyć mi się chce.... jak wilkowi do księżyca... co ten małolat sobie wyobraża? I kto mu w ogóle pozwolił do tego stopnia mnie od siebie uzależniać? Toż to zgroza, jak mawia pani Grażyna.
AA! Eureka, przecież Ewka ma komórkę!
- Cześć, Łukasz, zaraz przyjadę.
Eee... fajnie, że się zdążyłem odezwać. I co się dzieje do cholery? W piętnaście minut później w zamku zachrzęścił klucz i zaraz potem do pokoju wparowała rozwichrzona nastolatka, bezceremonialnie usiadła przy stole, oparła na nim łokcie, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać.
Na chwilę wpadłem w konsternację, ale ponieważ jestem przyzwyczajony do tego rodzaju zachowań u kobiet (te hormony...), spokojnie podałem jej chusteczkę. I profilaktycznie jeszcze dziesięć następnych. Po pięciu minutach płaczu i zużyciu wszystkich chusteczek, podniosła twarz, pociągnęła nosem i stwierdziła.
- Faceci to świnie, egoiści, debile, pomyleńcy i najgorsze co chodzi po ziemi.
Poczułem się nieswojo.
- Jesteście nienormalni, nieodpowiedzialni, niemoralni...
- Nieudana randka czy pożarłaś się z Tomkiem? - przerwałem tyradę. W końcu ile można słuchać obelg pod własnym dachem.
- Nie umawiam się na randki, mężczyzno! - rzuciła tę zapewne najgorszą ze swych obelg, biorąc ode mnie chusteczkę. - Niby z kim? Jesteście wszyscy do chrzanu...
- Więc co zrobił Tomek? - melancholijnie wygrzebałem jeszcze jedną chusteczkę.
- Urodził się naiwnym kretynem!
- To chyba nie jego wina. - zauważyłem. - Ani tym bardziej moja. Gdzie on w końcu jest?
- W areszcie. - chlipnęła.
- GDZIE?! Jezu, co zrobił?
- Nic. - pociągnęła nosem. Zamrugałem oczami.
- Jak to nic? Nie zamyka się ludzi za... Zaraz, chcesz powiedzieć, że ten cały Axel...
Przerwała mi znów zanosząc się płaczem.
- No Ewa, daj spokój. O to chodzi?
Energiczne kiwanie głową wśród pociągania nosem.
- Ewuś, to nie problem, zaraz go wypuszczą, przecież to bzdura.
- Ale... trzymają go już dwa dni. I prokurator... wystąpił... o rozprawę.... czy coś... - kolejna fala szlochu.
- Jak się nazywa? - dobra, pora na interwencję jest chyba właściwa.
- Kto? - krótka przerwa w szlochu.
- Prokurator, dziecko.
- Adam Kłosiński. A co?
- Moment. Trzymaj chusteczkę, malutka. Nie płacz już. Najgorsze co chodzi po ziemi, zaraz się tym zajmie. - uśmiechnąłem się lekko i chwyciłem telefon, wystukując numer.
- Ale co...
- Cicho, siostra, będzie dobrze. - machnąłem w jej stronę ręką. - Cześć Adam. Mówi Łukasz. Mógłbyś wpaść do mnie na chwilę? Dobrze by było jak najszybciej. Ok., za pół godziny. Na razie. - odłożyłem słuchawkę i odwróciłem się do niej. Przyglądała mi się z niepewną miną.
- Cześć ADAM?
- No.
- A dalej?
- Adam Kłosiński.
- Łukasz, skąd...
- To brat mojego kolegi z klasy.
- I z tej racji ci pomoże? - spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
- Czy ja wiem... - zastanowiłem się. - Podliczmy... całe liceum utrzymywałem jego brata na powierzchni. Mój ojciec załatwił mu pracę. Poznałem go z jego żoną, którą nawiasem mówiąc uwielbia. Jego pierworodny to mój chrześniak. Pożyczyłem mu pieniądze na budowę domu.... hm... nie wiem, ale możliwe....
- Łukasz, ty jesteś albo diabłem albo aniołem. - roześmiała się i rzuciła mi na szyję.
- Ech, wy kobiety i wasze huśtawki nastrojów. Można z wami zwariować. Mała, zmykaj teraz, za godzinę spotkamy się w parku. To nie jest rozmowa, którą powinna słyszeć młoda, niezdeprawowana osoba. I Adam nie będzie chciał mieć świadków, jak sądzę. Pa. No już. - wypchnąłem ją z mieszkania.
Siekiera trzasnęła drzwiami i wyleciała z klasy. Było cicho. Bardzo, bardzo cicho.
- Marek, nie żyjesz... - wyjąkał Damian.
- Z jakiej racji? - spytałem niepewnie.
- Ona ci nie daruje... - szepnęła Monika, odwracając się w moją stronę.
- Co tam, przynajmniej upiekło nam się dwadzieścia minut lekcji... - ziewnął Paweł. Zerwał z Moniką i ciągle ma przeciwne zdanie niż ona. Nie dziwię mu się. Powiedziała mu, że głupio jej chodzić z kimś, kto ma na imię jak jej brat. Piękny powód.
- Ze wszystkich nauczycieli... akurat ją musieliśmy dostać na zastępstwo? - westchnęła Monika, ignorując imiennika swego brata - Marek, współczuję...
- Jezu, przecież ja nic nie zrobiłem...
- Owszem słońce, zrobiłeś, poprawiłeś Siekierkę. - zauważyła Teresa. - Ale czego ty się boisz? Nikt ci nic nie zrobi, cała kadra cię uwielbia za uratowanie tyłka Taszyckiemu. No, poza Siekierką właśnie. Ale dyrektor cię nie ruszy, od Taszyckich szkoła dostaje najwięcej, więc teraz jesteś nie do usunięcia. Zwłaszcza, że jesteś jeszcze potrzebny.
- Ja się pójdę przejść. - westchnąłem. Hm, tylko dokąd? Na polu już za zimno... a poza tym straszliwa woźna zaczęła już pilnować przebierania butów (Nawet Kamil się jej boi!!!! ), a nie chce mi się iść do szatni. No to się będę snuć po korytarzach... Tak, od razu mnie niesie pod Ic, jestem żałosny, co oni tam robią? Emm... religia...
- DO DYREKTORA!!!
Ja to mam szczęście, nie będę się nudzić. No i rzeczywiście. Wadzyr, Majat... i mój Kamil! Mam więcej niż szczęście.
- Ave, Marcus, kto cię wywalił i za co? - śpiewnie powitał mnie Jarek.
- Nikt mnie nie wywalił.
- To co, znów wagarujesz? WSTYDZIŁBYŚ SIĘ. Kamil, nie uśmiechaj się do niego, to degenerat, sprowadzi cię na złą drogę.
- Cicho bądź. - palnąłem go łokciem pod żebro. Świętokradztwo, przeszkadzać mi w kontemplacji mojego Kamila.
- I w dodatku cały czas mnie bije! - syknął, odsuwając się na bezpieczną odległość.
- Za co ta pielgrzymka?
- To przez niego. - Kamil wskazał na Wadzyra - Jak zwykle.
- Kto wam kazał się do mnie przyłączać? Ja tylko wyrażałem swoje poglądy.
- Ale Marcin, jak ty zaczynasz, to człowieka aż rwie, żeby się przyłączyć... - westchnął Majat. - Mój ty Luterku, ty...
- Oni są nienormalni... - radośnie uśmiechnął się Kamil i pociągnął mnie na rękaw. - Odprowadź nas co? Nie masz chyba lekcji?
- Mam niby... zastępstwo. Ale Siekiera się wkurzyła i poszła.
- Na co się wkurzyła? - zainteresował się Jarek.
- Na mnie się wkurzyła.
- Uuu... a za co? - zaciekawił się Marcin
- Co się głupio pytasz, on ją denerwuje samym swym widokiem, w końcu zrobił z niej idiotkę... - zachichotał Majat. - Jeszcze pamiętam jej minę, jak doszła do Kamila i była zmuszona przeczytać plus trzy.... - roześmiał się głośno. - Wyszło na to, że jest beznadziejną nauczycielką, a jakby tego było mało jej odwieczny plan pozbycia się naszego księcia, spalił na panewce. Masakra.
Kamil uśmiechnął się do mnie, z tą swoją miną dla której można się zastrzelić. Zmierzwiłem mu włosy, uśmiechając się nieznacznie. Strzepnął się jak mokry psiak, a włosy ułożyły mu się jak przedtem, nawet opadając na twarz dokładnie w tych samych miejscach. Zadziwiające zjawisko.
- No dobra, ale o co konkretnie poszło? - Wadzyr jak zwykle szedł w szczegóły.
- Nic takiego, mówiła trochę o twierdzeniu Lagrange'a, siłą rzeczy padło i twierdzenie Rolle'a. Zaplątała się i zaczęła mówić trochę tak od rzeczy, więc powiedziałem jej, że to powinno brzmieć jeżeli funkcja f(x) jest ciągła w przedziale domkniętym [a, b], różniczkowalna wewnątrz tego przedziału oraz f(a) = f(b), to istnieje taki punkt c Î (a, b), w którym pochodna f(x) jest równa zeru: f '(c) = 0. - wyjaśniłem i spojrzałem na nich. Kamil przyłożył palec do skroni i patrzył na mnie spod uniesionych brwi, Jarek mrugał jakby coś mu wpadło do oka, Wadzyr przechylił głowę, otworzył usta i z uniesionym palcem, zastygł w bezruchu. Kamil odezwał się pierwszy.
- Wiesz... sądzę... sądzę, że masz rację... to znaczy tak myślę, ale... wiesz... ja się tu chyba nie nadaję na arbitra.
- Powiedz mi jedno... - ocknął się Majat. - Czy ty teraz mówiłeś po chińsku?
- Nie. - spojrzałem na niego z politowaniem. - Wy, humaniści... jesteście tacy...
- Tak? - słodko uśmiechnął się Kamil. - To powiedz mi czy jest celowe używanie suspensji w utworach w stylu tremendismo? Przy tym odsunięciu się od eskapizmu, paramythii...
- Dobra, dość! - roześmiałem się.
- Rozmawiacie jak Turek z Zulusem. - pokręcił głową Jarek. - I co gorsza, w miarę się dogadujecie...
- Nie ma dyra, będzie za godzinę. - oznajmił Wadzyr, który poszedł do przodu.
- Spoko, upiecze nam się gegra. - rozpromienił się Majat.
- Zaczekajcie tam na mnie, ja muszę zamienić z nim kilka słów na osobności... - Kamil spojrzał na mnie z groźną miną i pociągnął za sobą.
- Ej, co zrobiłem? - spytałem, kiedy za zakrętem puścił mnie tak nagle, że z rozpędu zrobiłem jeszcze parę kroków.
- Raczej czego nie zrobiłeś... - mruknął i z założonymi rękami oparł się o ścianę, przymykając oczy.
- No o co chodzi, jesteś o coś zły? - zdziwiłem się i podszedłem, pochylając się nad nim lekko.
- Nie... - szepnął cicho.
- To popatrz na mnie... - uśmiechnąłem się. Uniósł wolno powieki i spojrzał mi w oczy.
- Dowiem się w końcu co to za życzenia? - przygryzł wargę i przyglądał mi się podejrzliwie.
- A... to o to chodzi.... - odgarnąłem mu włosy z czoła. - A skąd wiesz, że to ja wygrałem zakład?
- Bo zawzięła się na ciebie jeszcze bardziej. Jesteś pierwszym w historii, który jej nie uległ.
- Aaa... Ania ci podkablowała... - domyśliłem się. - Miałem solidną motywację, nie sądzisz?
- Nie wiem... - spojrzał w bok. - Powiesz mi, jakie są te życzenia?
Schyliłem się jeszcze bardziej i szepnąłem mu do ucha.
- Powiem... Dowiesz się, kiedy przyjdzie czas....
- No dobra Łukasz. Skoro dzwonisz tak nagle, to znaczy, że masz konkretny interes. - Adam rozsiadł się w fotelu i zapalił papierosa.
- Owszem mam. Chodzi mi o coś w rodzaju przysługi.
- Czyli?
- Wiesz, że mam w zwyczaju od razu przystępować do sedna. Jedna z twoich aktualnych spraw. Chcę żebyś nie wnosił oskarżenia przeciw Tomaszowi Wanatowi. I wydał nakaz zwolnienia go z aresztu.
- Korupcja typu nepotycznego. - roześmiał się. - Hm, to nie takie proste... nie ma za czystych papierów...
- Powiedzmy, że za niego ręczę.
- To sporo. - uśmiechnął się. - Nie mam powodu, żeby ci nie wierzyć, ale znaleźliśmy u niego 200 gramów he-ro-i-ny.
- Zawsze to nie 500.
- Łukasz, skazać to go się nie da. Prawdę mówiąc, to wszystko jest szyte trochę grubymi nićmi i jak dla mnie to wygląda na zwykłe handlarskie porachunki. Po pierwsze cała akcja była nieco nielegalna, bo to był tylko anonim, po drugie nikt przy zdrowych zmysłach nie nosi w taki sposób tyle wartych narkotyków, po trzecie skosili nam zarekwirowany towar.
- Chcesz powiedzieć, że...
- Mają kogoś na policji, owszem, nic nowego. Miałem już kilkanaście takich akcji. Mały straszak na opornych. Wszystko teraz zależy od tego twojego dzieciaka, jak to go zastraszy i pójdzie na ich warunki - wpada w ten interes, jak nie - machną na niego ręką. Nikt nie lubi szastać takim cennym towarem, nawet jeśli ma zabezpieczone odzyskanie. Ale niestety. Zanim rzecz się rozwikła musi siedzieć w areszcie z miesiąc. I tak dobrze, że nieletni, byłoby gorzej.
- Chcesz powiedzieć, że wiedząc, że to pic na wodę, będziecie go miesiąc trzymać w areszcie?
- Niestety. - strzepnął popiół i wzruszył ramionami.
- Nie możesz go po prostu puścić i zająć się prawdziwymi przestępcami?
- Łukasz, gdyby to ode mnie zależało...
- Nie chrzań, obaj wiemy, że robiłeś już takie rzeczy.
- No owszem... ale jest mały problem. Mój aktualny zwierzchnik.
- Warycz?
- Nie posłucha ani mnie ani ciebie. No chyba że...
- Co?
- Twój ojciec...
Zagryzłem wargę. Mój ojciec. To prawda, że na jego prośbę, hm, rozkaz wypuściłby nawet szefa mafii. Tylko maleńki problemik. Jak zmusić mojego ojca do interwencji? I wcale nie chciało mi się go o nic prosić. Ej, moment. Skoro już miałem jechać po pieniądze, to z jakiej racji nie miałbym poprosić o to? Mam obrzydliwy charakter. A w parku siedzi moja siostra i zużywa następne chusteczki. A mój Tomek siedzi w jakiejś celi. Radę to on sobie da, tylko żeby nie pogorszył swojej sytuacji pobiciem jakiegoś współwięźnia. Przecież nie mogę pozwolić, żeby tam siedział cały miesiąc. I to nie tylko ze względu na niego, ale skoro patrzymy na sprawę pod kątem egoistycznym, to jak ja bym wytrzymał taki miesiąc?
Cóż, jedyne co mi pozostaje, to zadzwonić do domu. Jak to ładnie zabrzmiało... do domu.
Zamknąłem drzwi za Adamem i od razu chwyciłem słuchawkę. Spojrzałem na zegarek, z Ewką jestem umówiony za siedem minut, więc muszę się streszczać.
- Słucham.
Jak zwykle na chwilę mnie przytkało od tego chłodnego głosu.
- Cześć. Tu Łukasz.
- Skończyły ci się pieniądze? - odezwał się drwiącym tonem.
- Nie jeszcze.
Kij z tym, przebieduję kilka miesięcy, ale zachowam resztki godności i nie będę przy okazji dopominać się o wsparcie finansowe.
- Więc co mam zrobić. Tylko bez długich wstępów, mój czas jest cenny.
Wziąłem głęboki wdech.
- Chciałbym, żeby Warycz wypuścił kogoś z aresztu i nie wnosił oskarżenia. Ciebie posłucha.
- Od kiedy to prosisz mnie o naginanie prawa?
- Posłuchaj, naginałeś je nie raz. Nie możesz tego dla mnie zrobić? To jeden telefon, dobrze wiesz.
- Nazwisko?
- Tomasz Wanat.
- Mimo wszystko to nie jest taka zwykła prośba... - zawiesił głos.
- Czyli? - zacisnąłem zęby. Bez warunków się nie obejdzie.
- Podpiszesz kilka dokumentów. Zobowiążesz się do przejęcia firmy na mój wniosek.
- CO?!
- Słyszałeś.
- Ale dlaczego niby ja mam to robić?
- Jesteś moim synem.
- Nie tylko ja.
Chwila zaciętego milczenia. Niemal widziałem tę wąską kreskę, w którą zacisnęły się jego usta.
- Jesteś dorosły.
- Nie wydaje mi się, żebyś tak szybko miał się wycofać z interesów. Tylko nimi żyjesz. Do cholery, Kamil nie jest niemowlakiem, jest ode mnie młodszy tylko siedem lat i o wiele lepiej się nadaje do tego twojego biznesu! Obaj jesteście siebie warci!
- Ani twoje krzyki ani obrażanie mnie, nie zmienią mojej decyzji. Albo zgadzasz się na mój warunek albo twój znajomy posiedzi tam tyle, ile ma, a jak się postaram to nawet jeszcze dłużej.
- To szantaż, wiesz?
- Prawo obowiązuje zawsze i wszystkich albo nigdy i nikogo. Naginanie go to broń obosieczna.
Miałem ochotę cisnąć słuchawką. Podły jak zawsze. Ale nie mogę przecież... Skoro już zdecydowałem poddać się tej miłości, to nie mogę brać tylko tego co dobre i uciekać przy pierwszych cierniach. I przecież nie chcę go tak zostawić... trzeba umieć poznać co jest dla mnie ważniejsze.
- W porządku. Zgadzam się.
To jeszcze nie jest koniec. Przydałyby mu się ze dwie następne trójki, żeby wyszło spokojne dwa. Co ja z nim mam.... Z drugiej strony fajnie mieć pretekst, żeby przychodzić do niego codziennie. Złożył należną dziesięcinę matmie i zasnął, nie pytając się o zdanie. Co prawda dzień był męczący... Majat ma trzy siostry - cztery, siedem i dwanaście lat, wszystkie urodzone 21 grudnia. I wszystkie obsesyjnie uwielbiające Kamila, który w ich urodziny ma zawsze przewalone. Szkoda tylko, że uznał, iż skoro on ma przewalone, to i ja powinienem. Reasumując, wieczorem przez dwie godziny siedzieliśmy nad ośmioma zadaniami. Kobiety są wykańczające. Zwłaszcza jak mają cztery lata, Kasia jest najgorsza.
Westchnąłem i wziąłem go na ręce. Zamruczał coś i od razu się do mnie przykleił. Uśmiechnąłem się bezwiednie. Rozbrajający po prostu. Położyłem go na łóżku i przykryłem jakimś kocem. Siadłem na podłodze, przyglądając mu się. Znów mnie dziś spytał o te życzenia. Ja też... ja też chciałbym wiedzieć.... jestem przynajmniej pewien, że jeszcze mi się przydadzą... Pamiętasz Kamil? Przyrzekliśmy nie biec zbytnio w przód... ale ścieżka sama przyspiesza. I zwęża się, musimy iść coraz bliżej i jest zupełnie tak, jakby teraz nie można już było zawrócić, bo brakuje na to miejsca. Może i tak.... ale po co mam zawracać. Niech się dzieje co chce.