Czemu właśnie ty... 8
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:04:30
Rozdział VIII


Znów od rana nie widziałem Kamila. Zastanawiałem się, czy nim też tak wstrząsnęła nasza wczorajsza rozmowa. Wczoraj miałem wrażenie, że go... nie wiem... przestraszyłem? Nie to chyba nie to... Te jego oczy... tak bardzo chciałbym wiedzieć, co się nagle z nami dzieje... Czym właściwie to co stało się wczoraj różniło się od tego co już zaszło między nami? Ale miałem wrażenie, że w tej jednej chwili byłem bliżej zrozumienia wszystkiego niż kiedykolwiek do tej pory.
- Cześć... - usłyszałem. Jest. Znów na oknie. Od wczoraj koło naszej historii kręci się coraz szybciej.
- Cześć...
Zeskoczył z okna i podszedł do mnie.
- Ja.... - dotknął palcem mojego mostka, przesunął nim trochę w dół i oderwał ode mnie. Podniósł wzrok. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. A potem nagle uśmiechnęliśmy się do siebie i jednocześnie zrozumieliśmy, ze wcale nie musimy ustalać ani wyjaśniać tego, co się wczoraj stało. Niech koło naszej historii toczy się własnym rytmem. Co będzie, to będzie...


- Dobre... - Ewa była zszokowana.
- Naprawdę? - Tomek spojrzał na nią z niedowierzaniem, a potem podejrzliwie przyjrzał się łyżce i z wahaniem podniósł ją do ust z miną jakby za chwilę miał połknąć bombę zegarową. - Rzeczywiście! -jego oczy osiągnęły nieprawdopodobny rozmiar.
- To cię oduczy powątpiewania we mnie. - stwierdziłem z zadowoleniem.
- Jakim cudem ci się to udało? - Ewa patrzyła na talerz jakby nagle wylądował na nim statek kosmiczny.
- Przecież to tylko sałatka. - mruknąłem.
- No tak... ale... - wyjąkał Tomek. - To ty ją zrobiłeś... sam... powinna być niejadalna...
- Nie przesadzaj. - żachnąłem się. - Nie jestem aż takim beztalenciem...
- Jesteś! - zgodnie stwierdziły bliźniaki.
- A to co? - tryumfalnie wskazałem na talerz.
- A to... - Ewa z zakłopotaniem podrapała się w nos.
- Wyjątek tylko potwierdza regułę. - zdecydowanie stwierdził Tomek. - Wiesz co, Ewa, jedzmy lepiej. Coś takiego prędko się nie powtórzy.
- Racja...
Przyglądałem im się. Jedli w jednakowym tempie jednakowo trzymając łyżkę w jednakowy sposób odgarniając jednakowo czarne włosy z nad jednakowo ślicznych twarzy. Mój brat i moja siostra. Moja rodzina robi się całkiem spora... Bliźniaki skończyły jeść i znacząco postukały w puste talerze. Roześmiałem się i przyniosłem gigantyczną miskę. Mój plan przywracania im poprzedniej formy działał doskonale. Od tygodnia jedli u siebie, u Oli i u mnie. No dobra, dziś po raz pierwszy mi się udało... Do tej pory Tomek błagalnie patrzył na Ewę, która z miną męczennicy zjadała jedną łyżkę, krzywiła się niemiłosiernie i orzekała kategorycznie, że to COŚ się do jedzenia nie nadaje. Nie miałem wyjścia i zabierałem parkę do restauracji. Rośliny w ogródku znacznie zmarniały. Tomek stwierdził, że to dlatego, iż zakopujemy tam moje "wytwory". Pani Grażyna, którą wynająłem do zajmowania się ogrodem była zdegustowana, kiedy wykopała przypalony (i nie tylko...) płat budyniu. Tego im nawet nie dawałem.... Niestety, Tomek był przy odkryciu archeologicznym pani Grażyny. Jej pies, tak kudłaty, że podejrzewałem solidne skundlenie, chihuahua, polizał znalezisko, strzepał się i ze skomleniem poleciał do miski z wodą, po czym skwapliwie wypił całą jej zawartość. - Jezus Maria...- Tomek spojrzał na mnie ze zgrozą - Ty nawet z torebki nie umiesz gotować! Spójrz tylko co zrobiłeś temu biednemu psu! - Kajtuś miał, według słów pani Grażyny, bardzo wrażliwą psychikę, a to traumatyczne przeżycie tak nim wstrząsnęło, że musiała go zabrać do psiego psychoterapeuty. Swoją drogą, czego to ludzie nie wymyślą... Terapeuta Kajtusia kosztował mnie 500 złotych i znienawidziłbym kundla, gdyby nie to, że moja siostra go uwielbiała. Moje pieniądze coraz bardziej się kurczyły i z niechęcią pomyślałem, że będę musiał pojawić się w Warszawie o wiele wcześniej niż planowałem.
- Przesada! - pisnęła Ewa. - Jak to zjem, będę gruba jak słoń!
- To ci raczej nie grozi. - mruknąłem, stawiając monstrualną miskę na stole. - Macie przerażającą przemianę materii. Tuczę was od tygodnia, a przytyliście tylko 2 kilo. Macie jeszcze 7 niedowagi. Bez dyskusji, wyglądacie jak anorektycy.
- 26, 27, 28, 29... - Tomek półgłosem liczył kopiaste łyżki, które nakładałem mu na talerz. - Duużo...
- Nie gadaj, tylko jedz.
- Dlaczego zrobiłeś tak dużo, skoro było niemal pewne, że to wyląduje w ogródku? - zaciekawiła się Ewa.
- Ale nie wylądowało. JEDZ ! ! !
- No dobha...
- Nie mówi się z pełnymi usthami... - zauważył Tomek.
- Nie dyskutować, jeść! - zamachałem nerwowo łyżką, trafiając jej zawartością w ścianę.
- Lepiej posphątaj... - wymamrotali.
- Powiedziałem jeść! - przyjąłem pozę despoty, z godnością ignorując plamę. Tomek wziął wielką łyżkę do ust, wstał, poszedł po szmatę, posprzątał, podszedł do stołu, wziął następną łyżkę, odniósł szmatę, wrócił, siadł.
- Ciężko z tobą wytrzymać... - westchnął sięgając po łyżkę.
- Ale jesteh kochany... - Ewa oblizywała swoją.
- Mhm... - zgodził się z nią Tomek.


- Uważaj na nich... - szepnął do mnie Kamil, wskazując ruchem głowy na elitę elit. W auli miał się właśnie odbyć wykład Piłata na temat Thomasa Carlyle. Prawdę mówiąc, czwarty... Słynął z wałkowania w kółko tego samego. Nie miałem wielkiej ochoty na przysłuchiwanie się jego jąkaniu, dlatego zgodziłem się iść z Kamilem na balkon, wychodząc z założenia, że lepsze głupie odzywki Wireckiego, którego łatwo uciszyć niż udawanie zainteresowania stękaniem i kwękaniem anglisty pod czujnym okiem pilnującej parteru Siekiery.
- Dlaczego?
- Od rana z nimi niedobrze... Ja podejrzewam, że to ma związek z zaburzeniami hormonalnymi. Nie rozumiem tylko, czemu zawsze przytrafia to im się w tym samym czasie.
- Ale co takiego? - poczułem lekkie zaniepokojenie.
- Od rana gadają tylko i wyłącznie o seksie. Obgadali już połowę tutejszych dziewczyn. Straszne. Siebie nawzajem też. Sto razy taki magiel mojej osoby przechodziłem. Mówię ci, czujesz się jakbyś był tematem sympozjum. Jak myślisz, że ciebie to ominie to się przeliczysz...
- A niby dlaczego mnie...
- On się pyta... - przerwał mi i uniósł dłoń do czoła, a potem przyjrzał mi się spod oka. - Marek, niecnoto, czemu mi nie powiedziałeś, że umawiasz się z Agą?
- Och, przepraszam, zapomniałem, że powinienem zapytać o pozwolenie.
- Pewnie, że powinieneś. No ale teraz cię pokara. Ułożą ci taki scenariusz na piątek, że tylko siadać i pisać nową Kamasutrę. - zachichotał.
- Zaraz, moment. Przecież ona chciała tylko, żebym poszedł z nią do tej jakiejś "Kaarty" cokolwiek to jest. Nie planuję żadnych scen łóżkowych.
- Dobrze powiedziane: Nie planuję. Aga jest taka, że zajdziesz dalej szybciej niż mógłbyś pomyśleć, że w ogóle jesteś w stanie tak daleko zajść. To nie jest czcze gadanie, chodziłem z nią kiedyś.
- Czy w tej szkole jest jakaś dziewczyna, z którą nie chodziłeś? - poczułem lekki dyskomfort psychiczny.
- Bardzo dużo. Jak do tej pory miałem tylko 23 dziewczyny.
- Tylko? Masz szesnaście lat.
- I co z tego? Mój brat w przeciągu liceum miał 197 dziewczyn.
- Że ile?
- Osobiście uważam, że to przesada.
- No co ty...
- W końcu... - szepnął. - Każdy ma jakiś sposób... Tak czy siak ona owinie sobie ciebie wokół palca...
- Aga jest dla mnie za młoda.
- Ale ona jest ode mnie o dwa miesiące starsza. - zdziwił się.
- Przecież ty nie jesteś moją dziewczyną.
- Nie... nie o to mi.... - zaczerwienił się. - Zresztą... Idę o zakład, że się nie wykręcisz.
- Hazard? W porządku. O co się zakładamy?
- Jeżeli do czegoś dojdzie... Zapiszesz się na korepetycje do Piłata! - roześmiał się.
- To podłość! - zaprotestowałem.
- Czyli nie jesteś siebie pewien?
- Dobra! Ale jeżeli do niczego nie dojdzie to... spełnisz moje trzy życzenia....
- Czemu aż trzy? No dobra... - westchnął. - A można wiedzieć jakie?
- Przekonasz się...
- Kamil, Marek! Długo tam będziecie gadać? - zawołał Jasieńczyk.
- Cicho Robert, przyjdą jak zechcą - ziewnął Tanas.
- Kamil... - jęknął Majat. - Chodź i mnie pociesz!
- Co się stało? - podszedł do niego z uśmiechem.
- Edyta mnie już nie kocha....
- A kiedy ona cię kochała? - machnął ręką Jasieńczyk.
- Milcz Roberto! Ja tu cierpię!
- A idź z takim cierpieniem. Ja od trzech lat chodzę jak ten pies za jedną kobietą i nic z tego nie mam, a ty chodziłeś z nią półtorej tygodnia i dostałeś wszystko, co chciałeś.
- Zaczyna się! - Kamil przewrócił oczami pod moim adresem.
- Proszę mnie nie redukować do sfery biologicznej! - zaperzył się Majat. - Tu chodzi o moje złamane serce!
- Może ją za często ciągałeś do łóżka... - zastanowił się Tanas. - Ona jakaś taka oziębła na te kwestie jest...
- A ty skąd wiesz? Przyznaj się, próbowałeś ją poderwać!
- A idźże paranoiku! - krzyknął Jasieńczyk. - Cała szkoła wie, jaka jest Edyta. Nie to co Aga... - spojrzał na mnie ze znaczącym uśmieszkiem.
- A właśnie... Aga... - Tanas obrócił się w moją stronę. "A nie mówiłem?" powiedziały oczy Kamila. - Nie no Korzecki... ja cię podziwiam... taki wulkan zarwać. - czekał widocznie na podjęcie tematu, ale wolałem się nie zagłębiać. Trochę go to zbiło z tropu i wyglądało na to, że usilnie pracuje nad wymyśleniem nowego wątku. Miałem ochotę pokazać Kamilowi język, obrzucić go tryumfalnym spojrzeniem albo zrobić coś innego, co w równie niezbity sposób podkreśliłoby moją wyższość, ale śliczne światełka w jego oczach wbrew mej woli wydarły mi uśmiech.
- Swoją drogą... dziwne, że Aga jest siostrą takiej spokojnej dziewczyny jak Anka... - zamyślił się Jasieńczyk.
- Właśnie Kamil.... Jak to jest? - zapytał Narota, ale nie dostał żadnej odpowiedzi.
- Kamil nigdy nie rozmawia o swoich dziewczynach... - przekrzywił głowę Tanas. - Nie rozumiem skąd te skrupuły one same nic nie ukrywają...
- Właśnie. - zachichotał Narota - Jak tylko, którejś uda się wskoczyć do twojego łóżka, cała szkoła zna szczegóły. Ja nie chciałbym być na twoim miejscu, jakby ci coś kiedyś nie wyszło...
- No co ty... Kamil i nie wyszło... Przecież one są nim totalnie zachwycone... - odezwał się Warycki - Moja Magda bez przerwy mi powtarza, że mu do pięt nie dorastam.
- Biedak... - parsknął Sotacki.
- No bo widzisz, cały sęk w tym, że ja jestem za bardzo skoncentrowany na sobie. - z freudowskim stoicyzmem poznawczym wyznał Warycki - Kamil to w ogóle inna sprawa... Czekaj, jak ona to ujęła.... Aha... Więcej daje niż bierze....
- Tak, a z tego wszystkiego taki jest zajęty, że jeszcze żadnej dziewczynie nie udało się go pocałować poniżej szyi... - pokiwał głową Sotacki
- Ale powiedz mi coś... - odezwał się nagle Wirecki. - Bo bliźniaczki Gertner milczą w tej kwestii jak zaklęte. Że spałeś z obiema to pewne, ale czy kiedyś z dwiema naraz? Gertner spojrzał na niego z wściekłością. Kamil, który do tej pory słuchał ich z całkowitą obojętnością i co najwyżej lekkim politowaniem, skrzywił się i spojrzał na niego zimno.
- Jeżeli myślisz, że w ten sposób zemścisz się na Agnieszce za tego kosza, to szczerze mówiąc, wątpię, żeby przejmowała się twoim gadaniem. A od mojej dziewczyny wara. Zrozumiałeś?


Tomek wyszedł spod prysznica owinięty w ręcznik i położył się na wersalce z głową na moich kolanach. Ściślej mówiąc na moich notatkach.
- Ja się uczę.
- Olej to, co?
- Nie mogę, mam jutro egzamin.
- Te twoje studia są jakieś chore. Każdy normalny student ma egzaminy w sesjach, a ty bez przerwy coś zdajesz.
- Wcale nie bez przerwy. To czwarty raz odkąd jesteśmy razem.
- Jak dla mnie to sporo.
- To nie moja wina.
- Twoja. Trzeba było iść na normalne.
- SĄ normalne.
- Tak? To w takim razie, czy ty czasem nie kręcisz? Jak nie masz ochoty, po prostu powiedz. - zrobił obrażoną minę.
- Mam. - uśmiechnąłem się. - Tylko czasu nie mam. Masz rację to moja wina. W zeszłym roku miałem kryzys bezsensu istnienia i wymyśliłem sobie, że "wyrwę się z tego irytującego kraju". No i wyjechałem. I przesunąłem sobie egzaminy na teraz.
- Tak po prostu?
- Tomek, ty chyba zapominasz, kim ja jestem.
- Dziwne. - spojrzał na mnie poważnie. - Ciągle powtarzasz, że twoje pieniądze i pozycja nie mają dla ciebie żadnego znaczenia, a bez przerwy je wykorzystujesz i to do głupot.
- Wiem. Olka to nazywa syndromem Zbyszka.
- Jakiego Zbyszka?
- Dulskiego. - roześmiałem się. - Mówi, że udaję, że gardzę swoją sferą, a w gruncie rzeczy jestem taki sam. Ale twierdzi, że to uleczalne. Z elitaryzmu już mnie wyleczyła. Nie masz pojęcia z ludźmi z jakich nizin musiałem rozmawiać.
- Z moich?
- Ze znacznie niższych. - potarmosiłem jego włosy. - Czemu masz taką minę?
- Nie lubię jak zaczynasz mówić o nizinach i wyżynach. Czuję się wtedy jakbym był od ciebie gorszy.
- Całkiem niepotrzebnie, bo jesteś ode mnie lepszy. No ale teraz idź do łóżka i kładź się spać.
Mruknął z niezadowoleniem, ale poszedł. Na pożegnanie rzucając we mnie ręcznikiem. W powietrzu między nami wciąż unosił się jego zapach. Naprawdę cudowny i obezwładniający. Nie wiem, na czym to polega, ale kusi naprawdę skutecznie. Rzucił się na łóżko, wrednie nie zamykając za sobą drzwi. Właściwie... już mi nie zostało tak wiele...może... STOP! Właśnie dlatego, że mało zostało, siądziesz i to skończysz. Noc się dopiero zaczyna. Wystarczy się skupić i szybko to odmachnąć. Przez pół godziny z twardością charakteru godną Winnetou uparcie czytałem. Ale kiedy tylko dobrnąłem do ostatniego wyrazu, machnąłem kartkami na podłogę.(nasza niedawna rozmowa... "Gorszego - pocałunek - bałaganiarza - pocałunek - jeszcze - pocałunek - nigdy - pocałunek - nie -pocałunek - widziałem - pocałunek" "Aha - pocałunek"). Stanąłem w drzwiach sypialni. Patrzyłem na wciąż nieco wychudzone, ale mimo to tak niezwykle piękne ciało. Leżał na brzuchu z policzkiem wtulonym w poduszkę, na wpół zakrytą odrobinę rozwichrzonymi włosami. Jedna dłoń w jakiś rozbrajający sposób leżała tuż obok twarzy. Podszedłem i klękając przy łóżku delikatnie pocałowałem go w kostkę. Mruknął coś przez sen i obrócił się na bok. Uśmiechnąłem się nieznacznie i zacząłem kolejno całować jego palce, stopniowo przenosząc się coraz wyżej. Znów coś mruknął i z powrotem obrócił się na brzuch.
- A jednak? - usłyszałem szept.
- Aha... - odpowiedziałem, nie przerywając pocałunków. Jęknął kiedy w końcu dotarłem do kolana, wślizgując się pod nie językiem. Moje dłonie ledwo odczuwalnie gładziły jego uda. Oddychał ciężko, starając się zapanować nad tym, co zaczynało przejmować kontrolę nad jego ciałem. Położyłem się bardziej na łóżku, nawet na chwilę nie przerywając całowania. Teraz odrobinę mocniej pieściłem jego uda. Słuchałem jego oddechu. Coraz mocniejsze dreszcze wstrząsały jego ciałem. Zataczałem językiem najpierw coraz większe, a później coraz mniejsze kręgi. Powoli przesuwałem usta, potem język, znów usta, wzdłuż napiętych ścięgien. Jęknął głośniej i próbował się wyrwać, ale mocno chwyciłem dłońmi jego biodra, jednocześnie przyciskając łokciami jego uda do łóżka i nie odrywając od niego ust. Zaszlochał rozpaczliwie, miażdżąc w dłoniach poduszkę. Lekkie pocałunki stawały się coraz mocniejsze. Pomału zacząłem wyślizgiwać się językiem spod jego kolan. Najpierw tylko maleńki kawałeczek, potem coraz dalej. Powoli wędrowałem w górę , za każdym razem wracając tą samą drogą do kolana, badając językiem zagłębienie, całowałem delikatnie i znów wracałem w górę, niezmiennie coraz wyżej. Stłumił błagalny jęk, przyciskając do twarzy poduszkę, którą kurczowo objął ramionami. Spiął się raz jeszcze, a potem zupełnie osłabł. Wykorzystałem ten moment i przestając przytrzymywać jego biodra, zacząłem pieścić opuszkami palców wrażliwe miejsca pod pośladkami. Jęczał cicho. Nigdy dotąd nie zależało mi tak bardzo na przyjemności tej drugiej osoby. Większość moich eks przypinała mi etykietkę egoisty seksu, który tylko od niechcenia daje coś drugiej osobie, jako rodzaj "wynagrodzenia". Ale kiedy byłem z nim niczego tak nie chciałem, jak tego, żeby czuł jak największą rozkosz. I nigdy dotąd sam tak wielkiej nie czułem. Czerpiąc ją choćby tylko z tego jak drży jego skóra. Tak jak teraz. Zastąpiłem ręce ustami, pozwalając dłoniom przesunąć się swobodnie po jego plecach i ześlizgnąć po żebrach na brzuch. Znów wyrwał mu się szloch. Nakrył głowę poduszką i wcisnął ją w łóżko usiłując przerwać wstrząsające nim dreszcze. Coraz silniejsze fale rozkoszy przetaczały się przez jego ciało. Delikatnie głaskałem dłońmi jego brzuch. Ustami dotarłem już do drżących mięśni krzyża. Przesunąłem dłonie wyżej i zacząłem pieścić wrażliwe sutki. Bardzo wolno przenosiłem pocałunki w górę kręgosłupa. Wyszeptał cicho moje imię. Gdy dotknąłem ustami jego karku, zsunąłem dłonie na jego biodra, głaszcząc je lekko. Jęczał coraz głośniej i wtedy zacząłem całować zgięcia łokci, równocześnie biorąc go w dłonie i zaczynając pierwsze, delikatne pieszczoty. Po chwili odnalazłem językiem jego ucho i wycofując jedną dłoń, pomogłem kolanom szeroko rozsunąć mu uda...


Dziś dla odmiany znalazłem Kamila w zawalonym książkami pokoju sąsiadującym z salonem. Siedział przy komputerze pośród stosu kartek i wciąż drukował nowe.
- Co robisz? - spytałem, gdy wiedziony jakimś dziwnym odruchem objąłem go ramionami. Choć prawdę mówiąc dziwny wydał mi się nie wcześniej niż pięć sekund po tym jak wtuliłem twarz w jego włosy.
- Przestraszyłeś mnie... - bardziej wyczułem niż zobaczyłem jego uśmiech.
- Nie wyglądasz... - mruknąłem, przesuwając lekko palcem po linii jego podbródka
- Bo wyznaję filozofię stoicką... - wyjaśnił odchylając głowę w tył i ocierając się o moją twarz.
- Aha.... - wymamrotałem, prześlizgując dłoń po jego obojczyku. - Ale co robisz?
- To praca o numinosum w literaturze dla Anockiej. - uśmiechnął się ślicznie, rozkosznie mrużąc oczy
- Nie no. Drobiażdżek. - spojrzałem na stertę kartek.
- Prawdę mówiąc, to kazała mi to zrobić rok temu, ale że właśnie skończyłem to dam jej jutro. - skończył i wyślizgnął się z moich objęć ze zwinnością wiewiórki. Ale nie odsunął się ode mnie. Sam objął ramionami moją szyję, wspiął się lekko na palce i spojrzał na mnie z tysiącem roześmianych iskier rozświetlających to spojrzenie. Patrzył w moje oczy jak zahipnotyzowany, a zadziorny wyraz jego własnych powoli rozmywał się w jakąś nieokreśloną, nasyconą ciepłem jasność.
- Czemu ja cię tak okropnie lubię... - wyszeptał ledwo poruszając ustami.
- Nie mówi się.... "okropnie lubię". - nie mogłem oderwać wzroku od jego lekko rozchylonych warg.
- Wstrętny.... purysta... językowy.... - wymruczał, ocierając o mnie twarz i wtulając ją w moje ramię. Coś w nim sprawiało, że wciąż miałem ochotę go dotknąć, pogłaskać, objąć, przytulić, pocałować... Niektórzy ludzie reagują tak na widok małych zwierzątek. Zaśmiałem się cicho. Pytające mruknięcie ściągnęło mnie w dół i sprowokowało do muśnięcia wargami odsłoniętej skroni. Dziwne uczucie niepokoju odganiała przyjemność jaką zdawała mu się sprawiać choćby niewielka pieszczota, choćby najdrobniejszy przejaw czułości. Coś mnie zakłuło na myśl, że ten
wiecznie głodny dotyku i okazywania uczuć dzieciak nie ma nikogo poza tym oschłym, surowym człowiekiem, który zdaje się być niezdolny w ogóle do miłości, a już na pewno nie do jakiegokolwiek jej okazania. Tak bardzo chciałbym pomóc tej pięknej istocie, która zdaje się być zupełnie nierzeczywista. Ale czuję ten smutek, który tkwi gdzieś tu, nawet wtedy, kiedy wydaje się zupełnie znikać. Nic o nim nie wiem. Nie wiem jakie szkielety kryją się w szafach tego dziwnego domu. Mogę mu pomóc tylko w ten jeden sposób. Bliskością. Przynajmniej na razie.
- Chodźmy już... - odsunął się niechętnie. - Tu zaraz ktoś przyjdzie, bo tata chciał coś tam zmieniać przy komputerach.
- Rach? A ile wy ich macie?
- Jej, tylko cztery.
- Tylko, aha...
- Nie rób takiej miny, jeden mój, jeden mojego brata, jeden taty i jeden jego sekretarza, jak jest jakaś większa robota, to czasem tu kończy.
- Aha. - pokiwałem głową - Może to głupie pytanie, ale po co każdy ma mieć osobny?
- No jak to? A co gdybyśmy chcieli skorzystać z niego równocześnie?
- No tak, jak mogłem o tym nie pomyśleć! Ale wiesz co... mogę się mylić, ale ludzie chyba zazwyczaj rozwiązują takie problemy bez kupowania nowego.
- I tak nie mamy co robić z forsą. - wzruszył ramionami.
- Nie ma to jak szczerość.
- Czepiasz się.
- Jeszcze tylko jedno pytanko: Skoro twój brat tu nie mieszka, to po co mu tu komputer?
- Czasem na trochę wpada, zazwyczaj w lipcu. - spojrzał na mnie z pretensją. - O co ci chodzi? Jeśli chcesz, żebym wyjaśnił ci sens posiadania przez nas wszystkich rzeczy, to przykro mi, ale nie jestem w stanie. Nie mam pojęcia po co jest połowa. Są, bo są. Nikt się nad tym nie zastanawia. W gruncie rzeczy i tak każdy ma więcej niż ja. -uśmiechnął się gorzko, w jego oczach pojawiło się dziwne światło. - Zastanawiam się, co takiego by się stało, gdybym nagle przestał istnieć.
- Bardzo dużo by się stało.
- Ciekawe co. - dziwne światło już znikło, ale w jego miejsce zjawiła się zimna ironia.
- A ja? Chcesz żebym umarł z tęsknoty?
- Nie wygłupiaj się.
- Nie wygłupiam się. Wystarczy, że nie widzę cię odrobinę dłużej niż planowałem i szaleję. Jeśli tego nie zauważyłeś to chyba jesteś ślepy. Jak twoim zdaniem miałbym znieść rozstanie na zawsze?
- No dobrze. - uśmiechnął się i ciepłe światełka wróciły do jego oczu. - Obiecuję, że nie zniknę. Ale pod warunkiem, że ty też nie.
- W porządku. A teraz... - zrobiłem poważną minę.
- Co?
- Proza życia. - pokiwałem głową. - Pod postacią twojego zeszytu z matmy.
- To nie proza, to dramat. - westchnął.
- Ja bym to raczej określił jako tragifarsę... - zastanowiłem się.
- Podły... - wymruczał. No i co jest takiego intrygującego w patrzeniu na dzieciaka, mordującego się z matmą? A jednak mogłem na niego patrzeć jak na nagłe objawienie arcydzieła piękna. W takich chwilach chciałoby się być artystą, a nie wyrachowanym matematykiem. Tak na mnie babcia mówi. Ja nie mam pojęcia dlaczego. A jedna myśl nie dawała spokoju mojej głowie. Nie ma co - znalazłem rozwiązanie zagadki z poranka. Te zaburzenia najwyraźniej są zaraźliwe. Pewnie przenoszą się drogą kropelkową. W tym momencie mama powiedziałaby, że już jej moja trójka z biologii nie dziwi. Swoją drogą, ja nie rozumiem po co robić takie piekło o jakąś tam tarń dwudzielną. Myśl nie chce sobie iść. Co za zmora. Zapytam. Albo lepiej nie. Nie. Ale.... nie. A właściwie dlaczego nie miałbym się zapytać? Nie wiem dlaczego, ale nie, nie, nie. Inny temat... Szukaj, szukaj, szukaj...
- Dlaczego w całym domu nie ma ani jednego zdjęcia twojej mamy?
Zesztywniał. Chryste, nienajszczęśliwiej zmieniłem temat ( z tematu, którego nie zacząłem...)
- Przepraszam... nic... - wykrztusiłem z zakłopotaniem.
- Daj spokój... - uśmiechnął się i spojrzał na mnie. - Ojciec wyrzucił wszystkie, kiedy... - zawahał się i na chwilę wbił wzrok w buty. - ... po jej śmierci. Ale ja jedno mam. - podniósł wzrok i sięgnął do biurka. - Jakiś facet zrobił je nam w lesie. Pamiętam tylko, że miał czarną brodę. Mama dała mi to zdjęcie jakiś rok później. Schowałem je, bo ojciec... Kiedyś tu było pełno jej zdjęć....Podobno ją bardzo przypominam. - przewrócił oczami i uśmiechnął się trochę nienaturalnie, zupełnie jakby chciał zatrzeć coś, co powinno było do mnie dotrzeć. Tyle, że nie dotarło. I mogłem tylko kląć swoją zerową intuicję. Rzeczywiście roześmiana kobieta na zdjęciu wyglądała niemal identycznie, miała tylko nieco dłuższe włosy. U niej ta piękna twarz, wydawała się być trochę chłopięca, ale to tylko dodawało jej uroku nastolatki-chłopczycy, którą matka właśnie ściągnęła z drzewa. Ze śmiechem trzymała za kołnierz na oko czteroletniego Kamila, który najwyraźniej usiłował zwiać z kadru z miną dziecka, które dobrze wie, że źle robi i jest tym zachwycone. O drzewo opierał się starszy chłopiec ze wzrokiem wzniesionym w niebo w załamanym, ale i rozbawionym zwątpieniu w zdrowy rozum rodziny. Zatkało mnie, kiedy mu się przyjrzałem. Wyglądał zupełnie jak ojciec. Te same, brązowe, ale o wiele ciemniejsze od Kamila włosy i oczy, rysy twarzy, u niego jeszcze dość chłopięce, ale już zwiastujące przystojnego mężczyznę o silnie zarysowanej linii szczęki, znamionującej stanowczość, jeśli nie zimny upór. Kilka wesołych iskier w oczach i uśmiech czający się w kącikach warg, sprawiały, że ta twarz nie była jednak tak odpychająca od bijącego chłodu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy teraz już całkiem upodobnił się do ojca. W końcu Kamil jeszcze niedawno bardzo go przypominał, mimo braku jakiegokolwiek fizycznego podobieństwa.
- Dawno już nie czułem się tak jak wtedy... - wyszeptał i uśmiechnął się do mnie bezradnie. - Nie znikniesz prawda?
- Oczywiście, że nie moje nieporadne kociątko.
Roześmiał się cicho.
- Znam wielu ludzi, którzy nigdy by nie powiedzieli, że jestem nieporadny.
- Zazwyczaj nie jesteś. Ale czasem tak. To dobrze. Człowiek, który nie umie być słaby nie jest człowiekiem.
- To też Ling?
- Tak. Chodzi o to, że tylko jeśli sami będziemy potrzebować innych ludzi, zrozumiemy dlaczego oni potrzebują nas.
- A co jeśli potrzeba staje się uzależnieniem?
- Hmm... Ja chyba się od ciebie już uzależniłem, ale nie przeszkadza mi to jakoś.
- To dobrze, bo ja już chyba mam nałóg.
- Mam prośbę.
- Tak?
- Nie idź na odwyk.
Roześmiał się i pokręcił głową. Tak niewiele trzeba, żeby był szczęśliwy. Żeby mógł się śmiać. I ja też czuję się szczęśliwy, kiedy mogę wygonić ten smutek i chłód z jego oczu. Schował zdjęcie i wrócił do matmy. Boże, mam nadzieję, że uda mi się wyciągnąć go z kłopotów. Myślę, że tak. Mamy jeszcze trochę czasu, a naprawdę idzie mu coraz lepiej. Uda się, na przekór tej starej cholerze. Chcę mieć Kamila w szkole. Bo inaczej będę szaleć jak ostatnio. Dobrze chociaż, że mamy tak blisko klasy i często go widzę. Ech, mały, co ty ze mną wyprawiasz... Taki piękny, piękniejszy od świata, od morza i pustyni, od lasów i gór, od wszystkiego co widziałem w życiu. Jakby to wszystko, wszystko co piękne i dobre zawierało się w nim. Myśl wróciła. Odwróciłem wzrok i starałem się myśleć o czymś innym, ale...
- Naprawdę? - przyglądałem mu się kątem oka.
- Co naprawdę?
- Naprawdę nigdy nie pozwoliłeś się pocałować poniżej szyi?
- A czemu cię to interesuje? - spojrzał na mnie spod tych swoich włosów.
- Prawda czy nie? - odgarnąłem delikatnie kosmyki z jego czoła.
- Prawda.
- Dlaczego?
- Nie lubię... - wzruszył ramionami. - Nie lubię, kiedy ktoś ma nade mną kontrolę. To dlatego... że z żadną z nich nic mnie nie łączyło. Co innego gdybym kogoś kochał. - umilkł na chwilę, a potem spojrzał na mnie i zmrużył złośliwie oczy - Nie powiedziałeś, czemu cię to interesuje. Zamierzasz zostać seksuologiem?
- Nie. Tajemnicologiem.
- Kim?!
- Tajemnicologiem. Interesują mnie rzeczy nietypowe i... - pochyliłem się nad nim lekko. - ... uwielbiam poznawać tajemnice. Zwłaszcza twoje.
Jego twarz pokryła się ciemnym rumieńcem.
- Na razie... Niewiele ich znasz...
- To nic. Jestem cierpliwy.