Czemu właśnie ty... 7
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:02:13
Rozdział VII



Mama mruczała coś do siebie cicho najwyraźniej bardzo niezadowolona. Papiery na jej biurku tworzyły malownicze sterty przemieszane z liśćmi i płatkami. Coś szło nie tak, ale ja wiedziałem, że nie powinienem nic mówić dopóki nie zechce zejść na teren filozofii. Zawsze tak rozwiązywała swoje problemy. Rozładowywała stres zagłębiając się w dość oderwanych od aktualnych czynności rozważaniach. Ciekawiło mnie, co tym razem będzie jej inspiracją. Westchnęła.
- Marek...
- Tak? - uśmiechnąłem się ledwo dostrzegalnie
- Nie śmiej się z matki. - wydęła wargi i spojrzała na mnie z uwagą.
- Ja się uśmiecham.
- Już ja znam te twoje uśmiechy. Zawsze z podtekstem.
- Przesadzasz...
- Oczywiście. Powiedz, dlaczego rasy wyższe unikają łączenia się z niższymi?
- Krzyżóweczka ci nie wypaliła?
- Zamilcz, złośliwcze. To nie moja wina. Tak już jest. Choćby i ludzie. To samo.
- Wiesz, ja nie jestem zwolennikiem segregacji rasowej czy koncepcji rasy panów.
- Jak nie ty, to kto będzie?
- Niby że co? Wyglądam ci na faszystę?
- Jeszcze jak... Masz czysto aryjski wygląd. Platynowy blondyn, prawie 190 centymetrów wzrostu... tylko oczy masz o wiele za ciemne... twój tata miał odpowiednie. Taki stalowy błękit. A ze mnie był taki mały, chudy, śniady i mimo to piegowaty rudzielec. W szkole nas przezywali Szwab i Żydóweczka. I nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego syn Korzeckich zadaje się z córką biednej, chorej Wandzi Tobór. To było wbrew prawom doboru.
- Mówisz tak, jakby gadanie ludzi miało jakieś znaczenie.
- Bo ma. Kiedy moja matka zmarła, a on od razu się ze mną ożenił, wszyscy uznali to za akt łaski wobec mojego braku środków do życia, a moją zgodę za bezczelność. I kiedy zginął, a twój dziadek nagle zbankrutował wszyscy uznali to za słuszną karę bożą z powodu łamania praw natury. Oczywiście z wyjątkiem twoich dziadków, którzy chcieli żebym zamieszkała z nimi. Ale ja akurat dostałam propozycję pracy, tyle że w Chinach.
- Dlaczego o tym wszystkim mówisz, przecież wiem.
- Nigdy nie spytałam, czy dobrze zrobiłam wyjeżdżając. Może ty wolałbyś gdybyśmy zostali tutaj.
- W Chinach byłem szczęśliwy.
- Więc może stamtąd nie powinniśmy wyjeżdżać.
- Chciałaś pomóc babci. Zresztą u niej też byłem szczęśliwy.
- A tutaj? - spojrzała na mnie poważnie.
- Tutaj... - zastanowiłem się przez chwilę. - Tutaj też.
- Na pewno? Jeszcze tydzień temu...
- Tydzień temu było zupełnie inaczej.
- I nie chcesz wyjechać?
- Nie. - pokręciłem głową. Spojrzałem na nią - A wyjeżdżamy?
- Właśnie pytam.
Wyjechać? Teraz? Mój Kamil i jego dziwne tajemnice... Wyjechać zanim go zrozumiem? Zresztą... W ogóle wyjechać? I nie widzieć go już? I zostawić go z tym przejmującym bólem, kiedy zaczynam być pewien, że mogę go od niego uwolnić?
- Nie mamo. Nie teraz.
- Dlaczego?
- Nie mogę kogoś... zostawić.
- Znalazłeś sobie dziewczynę? - uniosła brwi z rozbawieniem. - Tak jak ostatnio? Więc problem zniknie za jakieś dwa miesiące.
- Bardzo zabawne. Nie mam żadnej dziewczyny. Nie jestem w typie tutejszych dziewczyn.
- Nie? - wyraźnie stroiła sobie żarty.
- Nie. - warknąłem. No tak, Aga. I moje postrzelona "randka" w piątek. Mama oczywiście od razu się zorientuje i wtedy wypomni mi moją dzisiejszą gadkę. Rozmowa z nią przypominała zabiegi dyplomatyczne. - To znaczy...
- Tak? Słucham? - spytała z udanym grzecznym zainteresowaniem.
- Właściwie jestem umówiony z jedną, ale to wypadek przy pracy. Nic z tego.
- Aha. - pokiwała głową. - Więc o kogo ci chodzi?
No właśnie o kogo? Kim dla mnie jest Kamil? Sam mnie o to zapytał. Ale takim słodkim, dziecinnym, niepewnym głosem: Ty jesteś moim przyjacielem, prawda?, że po prostu nie mogłem nie potwierdzić od razu, nie chciałem zresztą znów sprawiać mu przykrości. Ale tak naprawdę wciąż nie byłem pewien. Nigdy nie wierzyłem w to, że można być naprawdę czyimś przyjacielem, że można być dla kogoś kto nie jest twoją rodziną zdolnym do poświęceń, które tworzą prawdziwą przyjaźń. Ale już sama myśl, że moje wahanie mogłoby go zranić sprawiła, że wyrzuciłem z siebie cicho. - O przyjaciela.
Brwi mamy utworzyły dwa łuki zdziwienia.
- PRZYJACIELA? Ja rozumiem dziewczynę, ale ty i przyjaciel? Nigdy nie miałeś nikogo takiego.
Jej rozbawiony szok znów obudził moje wątpliwości. Czy Kamil mógłby DLA MNIE zrezygnować z czegokolwiek? Nie bardzo w to wierzyłem. Sam w końcu mówił, że jestem jego odpoczynkiem. Jest dobrze, dopóki jest łatwo, a potem...
- Więc chyba najwyższa pora, prawda? - powiedziałem ze złością.
- Nie denerwuj się. Owszem. Najwyższa pora. Przyjaciel to poważna rzecz.
- Mamo, nie chcę teraz wyjeżdżać. Chcę... chcę mu pomóc. Ale nie wiem jak. Nie wiem nawet, gdzie właściwie tkwi problem.
- Problem zazwyczaj tkwi w wielu miejscach. - odchyliła się na krześle i wyprostowała ręce.- Palska spytała czy nie chciałabym objąć kierowniczego stanowiska w jakimś ośrodku w Zimbabwe.
- GDZIE?
- To taki kraj. W Afryce. Już mnie nie dziwi ta twoja trójka z geografii...
- Jedna, mamo, jedna! O co tu robić aferę? Dlaczego akurat w Zimbabwe? W Afryce nas jeszcze nie było?
- W Afryce, Amerykach, Australii.... Mamy jeszcze sporo możliwości. Nie martw się, powiedziałam, że wolę zostać. Nie chcę żebyś zmieniał szkołę na kilka miesięcy przed maturą, zwłaszcza że nie bardzo się orientuję jaki poziom nauczania tam panuje. Ale przypomniało mi się jak nie znosisz tego miejsca i pomyślałam, że zapytam.
- Zaczęło być znośnie. - wzruszyłem ramionami. O tak... Zasada "Przyjaciele Kamila Taszyckiego są moimi przyjaciółmi" była zapewne wygrawerowana złotymi literami w domu niemal każdego ucznia mojej szkoły. Do niedawna prawie każdy robił wszystko, żeby mnie pognębić, w najlepszym razie miał mnie gdzieś. Ale teraz... Tak, teraz mam "pozycję". I pełno kłopotów. Może nawet gorszych, a z całą pewnością bardziej pokomplikowanych niż na początku.
Więc dlaczego powiedziałem, że jestem szczęśliwy? Bo topiona czekolada przestała rzucać zimne światło?
- Mamy w domu czekoladę mleczną?
- Jest chyba jedna w mojej szafce... - mama ze zdziwieniem zamrugała oczami. - A dlaczego pytasz?
- Muszę trochę stopić.
- Po co?
- Chcę sprawdzić jak smakuje ciepło.


- Cześć, Wellington! - usłyszałem za sobą roześmiany głos i już po chwili poczułem smukłe ramię oplatające moją szyję.
- Cześć. Mógłbyś się na mnie nie wieszać?
- Szorstki jak zwykle... - Grzesiek parsknął dźwięcznym śmiechem i zabrał ramię w ten sposób, że obrócił mnie w swoją stronę. - Zimny drań, nic mnie tak w tobie nie kręci, jak ta twoja niechętna poza. Co? Boisz się, że jakiś twój wpływowy kumpel cię zobaczy? Wyluzuj, park duży, a pora wczesnoporanna. A właśnie, co cię tak z samego rana wygoniło z łóżka? O rany... - zapatrzył się na siatkę, którą trzymałem w ręce. - Poszedłeś po ZAKUPY ?!? No nie... Tommy naprawdę jest dobry... okręcił sobie ciebie wokół palca...
Tomek! Jesteśmy już blisko domu, jak nas zobaczy z okna to... Ledwo go uspokoiłem; że też Grzesiek zawsze wie, kiedy nie powinien się zjawiać i zawsze się wtedy zjawia. Jak ja się pozbędę tego maniaka?
- Posłuchaj muszę już iść...
- Ale ja właśnie do ciebie idę ! Oho... coś zmartwiałeś... Nie w smak ci wizyta? Bałagan masz? To posprzątamy... jak już zrobimy większy BAŁAGAN... - uśmiechnął się znacząco, odgarniając jasnobrązowe włosy.
- Grzesiek, odpuść sobie dobra?
- Zrobiłeś się paskudnie wierny... No, kochanie, stęskniłem się za uległą rolą... Wciąż spotykam typy podlegające...Ciężko dziś o prawdziwego macho. - zachichotał.
- Grzesiek, ile razy mam ci powtarzać.
- Martwisz się co z Tommym? Ale mi on nie przeszkadza, byłbym nawet zachwycony, gdyby się przyłączył. O taką kwintesencję piękna i łobuzerskiego uroku też dziś już niełatwo...
- GRZESIEK...
- Oho... Zaczęło się... Nie ruszaj mojego Tomeczka... Nieużyty jesteś, co by ci szkodziło jak bym się trochę zabawił... Twój Tommy to sam miód i aż się pali do ostrej jazdy... - Grzesiek beztrosko wparował na moje podwórze.
- Jak ja ci dam ostrą jazdę, to...
- Ależ ja o niczym innym nie marzę, Wellington. - uśmiechnął się promiennie. - Zawsze do usług...
- Daruj sobie... - westchnąłem, kiedy wyprzedzając mnie wleciał do domu.
- Yo, Tommy... - uśmiech nie może być już chyba szerszy. - Dawno się nie widzieliśmy...
- Hej... - mruknął z fotela Tomek i spojrzał na mnie spod uniesionych brwi.
- Pić mi się chce, macie coś mocniejszego w lodówce? - nie czekając na odpowiedź poleciał do kuchni.
- Tomek... - wyszeptałem błagalnie, przyklękając obok fotela i składając ręce. - Przyczepił się w parku, nic nie mogłem zrobić...
- Przecież nic nie mówię. - Tomek potarł nos palcem; wyglądał tak bezradnie, że aż kłuło.
- Sam widzisz, że to maniak. On sam nie wie czy chodzi mu o mnie, o ciebie, czy o kogokolwiek, czym ty się przejmujesz? - ująłem jego twarz w dłonie. - Dobrze wiesz, że nie tak łatwo się go pozbyć, ale on chwilę popapla i poleci szukać jakiegoś gimnazjalisty, żeby go sprowadzać na złą drogę, a my zostaniemy. Ty i ja. Wiesz, ptaszynko?
Tomek uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.
- Jesteś straszny, ale cię bardzo kocham.
- Wciąż ten sam brak logiki w wyrażanych sądach... A za rok matura...
- Za półtora roku... - zbliżył się do mnie z uśmiechem i pocałował mocno.
- HEJ ! Zaczekajcie na mnie ! - rozległ się rozweselony głos Grześka.
Tomek odsunął się ode mnie i spojrzał na niego z grymasem, pół załamania, pół rozbawienia.
- Czy ty się leczysz hormonalnie?
- Nie, ja tak mam od urodzenia. Ej, Tommy, coś zeszczuplałeś, mam nadzieję, że ten rozpustnik nie każe ci się odchudzać, by cię osłabić i tym łacniej wykorzystywać przy każdej okazji.
- Nie martw się. - Tomek patrzył z politowaniem na prowokująco rozwalonego na kanapie Grześka. Ja sam przyjrzałem się Tomkowi. Rzeczywiście, bardzo zeszczuplał. Jakim cudem tego nie zauważyłem? No tak, byłem z nim przez cały ten czas, więc zmiana nie była tak drastyczna. Moje kochane biedactwo... Będę musiał pilnować jego powrotu do formy, tak samo jak mojej nowej siostry. Same kłopoty z tymi bliźniętami.
- Wellington, daj chłopakowi odsapnąć, wpatrujesz się w niego aż nazbyt wymownie.
- Nie moja wina, że ty wszystko odczytujesz tylko w jeden sposób.
- Swoje wiem... - błysnął złotym światłem z orzechowych oczu. - Ja go mogę w każdej chwili wyręczyć... Co ty na to Tommy, chcesz sobie popatrzeć? Pokazałbym ci co Wellington naprawdę potrafi, kiedy na niego odpowiednio zadziałać...
W czarnych oczach na chwilę zapłonęły złowrogie płomyki i bałem się, że wulkan za moment wybuchnie. Ale Tomek pstryknął tylko palcami w spacerującą po fotelu muchę. Biedna, i na co jej było wytrzymywać do zimy? Siłą wyrzutu wylądowała na ścianie. Grzesiu, gdyby ta energia poszła w ciebie nie obeszłoby się bez złamań. Spokojny głos Tomka kompletnie mnie zdziwił.
- Dlaczego właściwie tak na niego mówisz?
- Jak? - Grzesiek uniósł się na ręce i patrzył w pozbawioną emocji twarz Tomka.
- Wellington.
- Och... - roześmiał się. - Widzisz... Ja całe życie byłem w łóżku na górze. Nawet ze starszymi facetami. Za te ciągłe zwycięstwa ochrzcili mnie w końcu Bonaparte... Ale każdy Napoleon ma swoje Waterloo... i swojego Wellingtona... - spojrzał po mnie przeciągle z prowokującym uśmiechem.
- Tak... każdy... - Tomek uśmiechnął się pod nosem i przechylił głowę, patrząc na mnie przekornie. Przewróciłem oczami. Tak, tak, tylko tobie pozwalam. Sam widzisz, że jesteś wyjątkowy. Nie świeć tak tymi oczami, bo mi kolana miękną.



Atmosfera długiej przerwy przypominała Wallstreet. Kiepsko się czułem w tym zabieganym chaosie. Od rana ani razu nie wiedziałem Kamila. Staram się nie popadać w paranoję. Naprawdę się staram.
- Marek, coś taki zamyślony? - uśmiechnęła się do mnie Monika. Odwzajemniłem uśmiech, kręcąc lekko głową. Zastanawiałem się dlaczego właściwie, moja nagła wysoka pozycja nie przenosi się z kolei na pozycję tych, z którymi ja rozmawiam. Przecież jedno "Hej" Kamila, wystarczyło bym awansował do czołówki. Widocznie głos ludu doszedł do wniosku, że jestem zbyt egalitarny i rozmawiam ze zbyt wieloma osobami, żeby ich z racji tego windować na szczyty. Szkoda właściwie... Monikę bym chętnie co najmniej o kilkadziesiąt miejsc do góry podrzucił, bo biedactwo na szarym końcu szkolnych list się lokuje. A w końcu była jedyną osobą życzliwą mi od samego początku.
- Sił mi już prawdę mówiąc brakuje do myślenia. - mruknąłem, obserwując korytarz. Kamiiil... no gdzie jesteś? Nieskoordynowany ruch ręki Majata, miał prawdopodobnie oznaczać pozdrowienie. Zapytałbym go, gdzie się podziewa ten nieznośny dzieciak, ale skoro przyjąłem zasadę nie zaczynania rozmowy pierwszemu to będę się jej trzymał. Kaamil no...
- Zostajesz dzisiaj?
- Co? A... tak... - pokiwałem głową. Wsadź sobie gdzieś ten fałszywy uśmiech Wirecki. No Kamil...
- A masz coś Valdisa?
- Kogo? - spytałem nieprzytomnie. Gertner, Sotacki, Jasieńczyk, Narota... No cześć, Jezu, cześć, ale gdzie do cholery jest Kamil?
- Halo, ziemia do Marka. Anocka kazała ci przynieść Valdisa.
- Co? A... mam coś tam... - KAMIL ! BO MNIE TRAFI ! Dzwonek. I kolejna przerwa do tyłu. I kolejna lekcja na której będę kompletnie rozkojarzony. Mniejsza... religia teraz. Ale jak nie zjawi się na następnej przerwie to marny mój los na polskim...
- Cześć ! - zabrzmiał za moimi plecami melodyjny głos i opierając się na moim ramieniu całym ciężarem ciała Kamil przeskoczył między mnie i Monikę.
- Ała... - mruknąłem, próbując udawać rozeźlenie, ale zdradziecki uśmiech szybko zdominował moją twarz. W oczach Kamila igrały jasne światełka.
- Maruda... - roześmiał się wbijając mi łokieć pod żebro. - Hej. Prawda, że jest nieznośny? - spytał z uśmiechem Moniki. A jednak jej akcje solidnie podskoczą. No proszę. A biedactwo zamilkło w nabożnym skupieniu.
- Może byś mu tak odpowiedziała, bo dziecko się zakompleksi. - powiedziałem, wykręcając ramię robiące mi siniaki - Na jego miejscu bym się poczuł zlekceważony.
- Ach... tak... - biedna Monisia przybrała barwę dojrzałej truskawki.
- Ała, Marek to boli... - jęknął Kamil. - Powiedz mu coś, bo on mi rękę złamie...
- Marek przestań. - Monika spojrzała na mnie z surową naganą pomieszaną ze świętą zgrozą.
- Jasne! A to że on mi przedtem o mało nie zwichnął ramienia, a potem prawie mi zrobił dziurę w brzuchu, to nic ! - zaprotestowałem, ale puściłem jego rękę.
- Ja... już pójdę do klasy... - Monika nie wytrzymała nerwowo. Kamil odwrócił się w moją stronę i oparł łokciami o moją klatkę piersiową.
- Co masz teraz?
- Religię.
- A musisz na nią iść? Chcę z tobą porozmawiać.
- Nie muszę. Chodź. - mruknąłem ciągnąc go za sobą w stronę schodów. Boże... wystarczyło, że nie widziałem go o kilka godzin dłużej niż przewidywałem i niemal popadłem w szaleństwo. Moja obsesja postępuje.
- Czekaj. - szepnął Kamil i wepchnął mnie za drzwi toalety. Opierał dłonie na moich ramionach i spojrzał mi figlarnie w oczy - Książę ciemności nadciąga, cicho, nie chcę, żeby na ciebie naskoczył.
Usłyszałem kroki, a później trzaśnięcie drzwi klasy.
- Nie lubisz go, co?
- Jest okropnie nietolerancyjny, nie sądzisz? Nie znoszę tego.
- Aha. A ty jesteś tolerancyjny?
- Oczywiście. Skoro toleruję takiego upartego despotę jak ty... - zachichotał i wspiął się na palce. - Chodźmy do ogrodu, co? - wyszeptał mi do ucha
Jakimś trafem znaleźliśmy się pod pamiętnym drzewem. Uśmiechnąłem się pod nosem. Tu się wszystko zaczęło.
- Czemu się uśmiechasz? - spytał i powędrował za moim wzrokiem. - A... pamiętasz? - uśmiechnął się do mnie z zakłopotaniem. - Stałem tu, kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz. I tu się pierwszy raz pokłóciliśmy...
- Nie nazwałbym tego kłótnią. - przesunąłem dłonią po jego włosach. - Raczej pierwszą eksplozją negatywnych emocji.
- W takim razie to chyba odpowiednie miejsce, bo zaraz mnie zamordujesz. - westchnął i oparł się o pień
- A co zrobiłeś?
- Marek... Zabij, zastrzel, ale uciekłem z matmy...
- Co? - spojrzałem na niego z niedowierzaniem. - Zwariowałeś?
- Marek, ona mnie przy pytaniu zniszczy... Przysięgam, że ze sprawdzianu nie zwieję, ale ona dzisiaj całą lekcję pytała. Wiedziałem, że tak będzie, więc nie przyszedłem.
- I co? Będziesz przychodzić tylko na sprawdziany? Pomyśl chwilę zanim coś zrobisz.
- Marek, ja najpierw muszę udowodnić, że jestem w stanie to napisać. Inaczej to ona będzie mieć przewagę. I nie dam rady. Przecież wiesz jaka ona jest. Gdyby matma była z Odrą, zresztą nawet z twoim Amorem, byłoby całkiem inaczej. Proszę cię, nie złość się na mnie...
- Przecież wcale się nie złoszczę.
- Myślisz... że ja naprawdę jestem w stanie napisać to na trzy? - rzucił mi niepewne spojrzenie spod włosów.
- Masz czelność powątpiewać w moje zdolności pedagogiczne? - uśmiechnąłem się odgarniając czekoladową falę z jego czoła.
- Raczej w swoje umysłowe.
- Z twoimi jest wszystko w porządku. Jak nie będziesz panikować, wszystko będzie dobrze.
- Ale... gdybym jednak wyleciał... czy ty... czy my... - schylił głowę. Wiedziałem o co chce zapytać. Ale najwyraźniej ani on nie umiał wydusić z siebie pytania ani ja odpowiedzi.
- Kamil... jadłeś kiedyś topioną czekoladę mleczną?
- Co takiego? - podniósł głowę i zamrugał oczami zupełnie jak moja mama. Zachichotałem.
- Ja jadłem wczoraj. Dobra rzecz.
- Ale... czemu... - patrzył na mnie zdziwiony.
- O tym mówię? Widzisz.... jak mieszkałem u mojej babci to topiliśmy z dzieciakami z wioski czekoladę na kafelkach pieca, a później ją zlizywaliśmy...
- Co? - spojrzał na mnie z rozbawieniem.
- Taka metoda... no co... miałem 14 lat i pstro w głowie. Wczoraj jadłem coś takiego po raz pierwszy od bardzo dawna.
- Macie w domu piec kaflowy? - roześmiał się. - Twoja mama to widziała? I nie skierowała cię do poradni PP?
- Ale śmieszne. Stopiłem w kubku. Bo wiesz... - zbliżyłem się do niego i dotknąłem jego twarzy dłonią - Kiedy cię zobaczyłem.... tutaj... pomyślałem, że masz oczy i włosy właśnie o takiej barwie... - chwyciłem drugą dłonią jego ramię, czułem jak drżał lekko; jego oczy stały się naprawdę ogromne. - Ale twoje oczy były jak pokryte lodem. Ale teraz... - głaskałem powoli delikatny policzek, nachylając się nad nim. - Widzę w nich takie prawdziwe ciepło... Chciałem przypomnieć sobie jego smak... - nasze twarze znów były tak blisko siebie, jego ciemny rumieniec i przyspieszony oddech sprawiły, że zakręciło mi się w głowie. To przecież nie może być...
- MAREK! Gdzie jesteś do cholery! - usłyszałem głos Damiana. Odsunęliśmy się od siebie, Kamil powoli wracał do normy, nie byłem pewien czy ja też.
- Idę. Powiem wuefiście, że... no coś powiem... - wyszeptał nie patrząc na mnie, już za chwilę zniknął za krzewami.
- Tu jesteś... - złapał oddech Damian. - Chodź lepiej naczelny wagarowiczu IVe. Ksiądz się wpienił i wywrzaskuje, że dobrze wie, że jesteś w szkole i że jak natychmiast nie wrócisz, wyśle cię do dyrektora. Kazał mi cię poszukać. Co z tobą? Jesteś jakiś niewyraźny...
- Niech się wypcha... - wykrztusiłem zduszonym głosem. Nie słuchałem już co mówił, wyszedłem ze szkoły. Nie chciało mi się nawet wracać po rzeczy. W domu od razu rzuciłem się na łóżko, chowając twarz w poduszkę. Co się dzieje? Ze mną, z nami, ze wszystkim tym... nie rozumiem tego... mam tylko nadzieję, że nie będzie na mnie zły...


- Mamusiu... - pisnął Tomek uciekając przed łyżką.
- Nie bądź niemądry. Potwornie schudłeś, musisz jeść, żeby przybrać na wadze.
- Jeżeli zjem to COŚ nie przytyję tylko umrę! - zaprotestował trzymając moją rękę w kleszczowym uścisku.
- Nie przesadzaj. - mruknąłem, natężając wszystkie mięśnie i przesunąłem nasze ręce w pobliże jego ust, drugą ręką blokując cios w brzuch.
- Łukasz, NIE! - wrzasnął i podbił mi rękę kolanem. Zawartość łyżki wylądowała mi na twarzy. Zacisnąłem zęby, czując że powoli tracę cierpliwość. Tomek tarzał się ze śmiechu po podłodze.
- Jesteś nieznośnym bachorem. - stwierdziłem, wycierając twarz ścierką.
- Nie lubisz mnie? - zrobił rozżaloną minę.
- Nie.
- Potwór. - wymruczał i przetoczył się po dywanie pod moje nogi. Objął mnie w kolanach i przewrócił na podłogę.
- Chcesz mnie zabić? - warknąłem.
- Nie. - podczołgał się do mojej twarzy i nachylił nad nią. - Pocałować... - wyszeptał i dotknął ustami mojego czoła, a potem przesunął je na powieki, policzki, w końcu usta. Zaczął powoli rozpinać moją koszulę. Jego palce pieszczotliwie wodziły po mojej skórze. Zaczął całować moją szyję.
Dzwonek do drzwi. Raz. Dwa. Trzy. Cztery.
- Ech... - Tomek oderwał się ode mnie z uśmiechem. - To ja otworzę. Doprowadź się do porządku. - Musnął moje wargi ustami i wstał. Usiadłem z westchnieniem i zacząłem zapinać guziki.
- Przeszkodziliśmy? - usłyszałem rozbawiony głos Olki.
- Troszeczkę. - zachichotał Tomek. - Ale nie przejmuj się, odpoczynek dobrze nam zrobi. Cierpimy na nadmiar energii. Nie pytaj ile razy już dzisiaj...
- Właśnie, nie pytaj. - Piotrek zgodził się z nim tak gwałtownie, że aż wszedł mu w słowo. Tomek roześmiał się perliście.
- On nic nie chce jeść. - poskarżyłem się Oli z miną "Zaraz ci ten dobry humor przejdzie."
- On mi każe jeść zupę własnej produkcji - Tomek wskazał na mnie palcem ze zgrozą w oczach. - Tylko spróbuj... - wskazał drugą ręką na stojący na stole talerz
- Nie muszę... - pokręciła głową Ola. - Dobrze znam jego talent kulinarny. Zaraz zrobię obiad. Znając życie, lodówka jest pusta. Piotrek idź do sklepu i kup... bo ja wiem...kilo marchewki, kilo ziemniaków, jakieś mięso i drobiazgi. Ale to gazem.
- Co to: drobiazgi? - grzecznie zainteresował się Tomek.
- Wszystko to, co rozumie się samo przez się, że przyda się do obiadu, kochanie. - pogłaskała go po głowie. To diabelskie nasienie miało teraz wygląd najgrzeczniejszego i najniewinniejszego z aniołków.
- Nieźle Piotrka wytresowałaś. - mruknąłem. Spojrzała na mnie surowo.
- Tobie też by się to przydało. - zgromiła mnie i uśmiechnęła się słodko do Tomka. - Słyszałam, że z twoją siostrą już lepiej.
- Tak, już się obudziła. Niedługo pewnie wyjdzie ze szpitala. - posłał jej najpiękniejszy ze swoich uśmiechów.
- Czy to towarzystwo wzajemnej adoracji zechciałoby przejść do salonu?
- Popatrz jakie on ma wielkopańskie maniery... - wykrzywił się komicznie Tomek i obrócił w moją stronę. Chciałem być zły. Ale spojrzał mi w oczy z taką czułością, że poczułem tylko jak moje serce roztapia się niczym lody na słońcu.


Telefon. Kamil?
- Cześć Marek, Damian mówił, że coś ci się stało. Zostawiłeś rzeczy w szkole. Dobrze się czujesz? - usłyszałem zatroskany głos Moniki.
- Nie za bardzo. - westchnąłem.
- Jakoś cię wybroniłam przed Musiałem, ale chyba i tak cię czeka poważna rozmowa. Przyniosę ci rzeczy potem, teraz idę do Anockiej. Dać jej tego Valdisa?
- Daj. Jest w plecaku.
- W porządku. Marek... - odezwała się niepewnie.
- Co takiego?
- Wtedy na korytarzu byłeś z Kamilem, a później zniknąłeś. Czy wy... - zawahała się.
- Czy my co?
- No wiesz... czy wy... on też był potem jakiś dziwny. Anocka mu kazała iść do domu. Czy wy... no... braliście coś?
- Co? - roześmiałem się. - Oszalałaś? Myślałem, że to ja się źle czuję.
- W zeszłym roku trzy osoby u nas przedawkowały. To nie jest wcale śmieszne. Co prawda Teresa mnie trochę uspokoiła, stwierdzając, że według jej informacji Kamil nie bierze. Cóż. Ona ma najlepsze informacje o wszystkim. Ale potem dodała, że oczywiście niewykluczone, że ty...
- Co? Na złą drogę go sprowadzam? - mruknąłem. - Powiedz jej, żeby pilnowała swojego nosa.
- Ale co w takim razie się stało?
- Nic. Po prostu źle się poczułem.
- Jesteś niemożliwy... - westchnęła. - Milcz, sobie milcz. A Teresa i tak się dowie. - roześmiała się.
- Nie sądzę.
- Zobaczysz... Pa.
- Cześć.
"Darłowscy zawsze wiedzą zbyt wiele." O tak. Ale niby skąd ona miałaby się o tym dowiedzieć. Chwila. O czym? Co takiego się w końcu stało? Może wiedziałbym gdyby Damian nie przyszedł. Ale tak... Sam nie wiem co się właściwie wydarzyło. I dlaczego tak to mnie wytrąciło z równowagi. Podobno najtrudniej jest zrozumieć samego siebie. Widocznie racja. Ale jeszcze trudniej jest zrozumieć Kamila.