Czemu właśnie ty... 6
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:01:14
Rozdział VI
- Ja padnę ! - konał ze śmiechu Tomek. - Człowiek wychodzi na jeden dzień, wraca i dowiaduje się, że tu się odbywają nielegalne procesy adopcyjne!
- Ale mu wesoło. - zauważyła Ewka.
- Właśnie widzę. - zgodziłem się.
- EWA! Nie straciłaś brata! Zyskałaś... brata!!!
- Aha. Już widzę jak mówisz to rodzicom. - Ewa z emfazą uniosła ręce. - Nie tracicie syna, zyskujecie... syna!!!
- Ale ona potrafi psuć dobry nastrój. - Tomek spojrzał na nią z niesmakiem. - Ja na twoim miejscu, Łukasz, poważnie bym się zastanowił, czy ty na pewno ją chcesz. Mnie nikt nie dał takiej szansy.
- Wypchaj się. - pokazała mu język Ewa. - Jak nie będziesz miły, to cię zostawiam, mam nowego brata, taki zużyty, szwankujący typ jak ty nie jest mi do niczego potrzebny.
- Zamienię cię na lepszy model! - zaśpiewał Tomek. - Baba z wozu koniom lżej.
- Bo woźnica schudł.
- Uwielbiam was. - stwierdziłem.
- My ciebie też ! ! ! - krzyknęli energicznie, potwierdzając to palnięciem w kolano/kark.
- Ale lepiej się wynoś, zaraz przyjdzie mama. - Tomek pocałował mnie w nos. - Korepetycje korepetycjami, ale to dziwne, że bez przerwy tu siedzisz.
- Nie mogłeś się urodzić kilka miesięcy wcześniej? - mruknąłem, całując go lekko.
- Tomek, ja się obawiam, że kiedy tylko skończysz 18 lat, cały świat się dowie w czyim łóżku sypiasz. - pokiwała głową Ewa.
- Na to wygląda. Ale jak się nie opanujesz, zamkną cię już teraz. - zaśpiewał mi do ucha.
- Przecież nie robię nic złego. - wymamrotałem, całując jego szyję.
- Masz go. Wiem, że nie robisz nic złego. Ale można cię za to pozwać. - zauważył, kiedy wciągnąłem go na swoje kolana, nie przerywając pocałunków.
- Tomek... - Ewa uniosła brwi. - Kiedy wy ostatni raz ze sobą spaliście?
- Tyyydzień temu, a dlaczego pytasz?
- Lepiej obiecaj mu, że dziś nocujesz u niego, bo gotów cię wziąć na miejscu. - Ewa przyglądała mi się z politowaniem. - Ja tutaj mam wracać do zdrowia? W tej atmosferze nieokiełznanej orgii?
- Ja go tylko całuję. - mruknąłem, wsuwając dłonie pod jego koszulkę.
- Cześć mamo. - powiedziała Ewa. Zerwaliśmy się, Tomek potknął się i wyrżnął głową w krzesło.
- Ałaa... Ty wariatko! Mogłem się zabić!
- A mama mogła wejść naprawdę.
- Ma rację... - wyjęczałem, patrząc tęsknie na Tomka. - Idę do domu, zanim przestanę nad sobą panować.
- Idź. On wieczorem wpadnie. - Ewa chichotała, głaszcząc obolałą głowę Tomka.
Nie przyłączyłem się do świty Kamila. Ale tym razem to ta nieruchoma, kamienna góra stwierdziła, że skoro ten cholerny Mahomet jest tak nieprzyzwoicie uparty, to ona nie ma wyjścia i musi do niego przyjść. Miałem lekkie mdłości, kiedy wdzięczył się do mnie Wirecki, ale resztę znosiłem w miarę spokojnie. W końcu Majat właściwie nigdy się mnie nie czepiał, odnosiłem nawet wrażenie, że z pewną ulgą powitał zmianę stosunku Kamila do mnie. Chyba nie lubił, kiedy Kamil pokazywał ciemną stronę swej tyranii. Wolał tyranię w guście Pizystrata. Zresztą i teraz nie przypominał reszty, która powoli zaczynała mnie traktować jak muzułmanie al-Kabę. Kilka słów rzuconych czasem w przelocie. Chyba że akurat był z Kamilem. Bo Kamil rozmawiał ze mną w szkole już niemal codziennie. Po kilka razy. A że działał na świtę jak magnes, siłą rzeczy znalazłem się w jej okolicy. Ale wciąż byłem poza nią. Bo to nie ja przychodziłem do Kamila. To on przychodził do mnie.
Ma rację. Jestem despotą.
Właściwie było to nawet ciekawe. Coraz lepiej poznawałem misterną sieć zależności. Umiałem już uporządkować całą szkołę według majątku, prestiżu i stopnia uczestnictwa we władzy. Według każdej kategorii osobno i według wszystkich razem. Ja. Według pierwszej ostatni, według drugiej piąty, według trzeciej... pierwszy. Choć nie sądzę, by reszta zdawała sobie z tego sprawę. Ale kilka dni temu uświadomiłem sobie, że Kamil nie odmówi mi niczego. Nagle stałem się czymś na kształt szarej eminencji. Zabawne.
Właśnie teraz tu są. Siedziałem sobie najzupełniej niewinnie na ogrodowej ławce (no może nie tak całkiem niewinnie, bo trzymanie butów na siedzeniu nie jest chyba tak do końca zgodne z etykietą...) i poprawiałem to cholerstwo, które Anocka zadała nam na dziś. Straszna kobieta. I nagle zjawił się Kamil. Powiedział coś. I siadł. Ja pisałem. On rozmawiał z Majatem. A obok zaczęli wyrastać: Wirecki, Gertner, Jasieńczyk, Tanas, Sotacki, Narotowie.... zrobiło się gęsto. Rozmawiali ze sobą. Czasem tylko ktoś coś do mnie powiedział. Kiwałem głową nieprzytomnie, bo byłem akurat skupiony na "iluzjonistycznej koncepcji egzystencjalizmu w oparciu o myśl personalistyczną". Ale nie zmieniało to faktu, że byłem w ich towarzystwie. Elit tej szkoły. Przyszłych elit kraju. I ja te elity znałem. I miałem świadomość, że oni nie czują do mnie niechęci (poza Wireckim). Raczej budzę w nich coś na kształt zainteresowania. A to zazwyczaj wiąże się z pewnego rodzaju sympatią. Wniosek z tego, że gdybym w przyszłości czegoś od nich chciał, raczej by mi nie odmówili. No... może poza Wireckim. Chyba że wtedy wciąż będzie obawiał się Kamila.(co jest dość prawdopodobne) Oczywiście zakładając, że ja będę coś jeszcze wtedy dla Kamila znaczył. Chciałbym żeby tak było. I podnosząc wzrok, patrząc na jego piękne oczy, które uśmiechały się do mnie ilekroć napotykały moje spojrzenie, wierzyłem, że tak właśnie będzie.
A wszystko to znaczyło, że będę w przyszłości kimś, kto posiada tzw. wpływy. No tak. To była ostatnia rzecz jakiej się spodziewałem.
Znów spojrzałem na niego i pomyślałem, że w gruncie rzeczy mam to gdzieś. Że wcale nie potrzebuję tego wszystkiego. Że wolałbym chyba, żeby był zupełnie zwyczajnym chłopakiem, z którym nie byłoby tylu problemów.
Ale wtedy, to nie byłby Kamil. Bo przyciąga mnie do niego nie tylko słodycz i dziecinny urok, który znam przecież od niedawna. Przyciąga mnie także jego wewnętrzna, ogromna siła. I władza jaką ma nad umysłami ludzi. I jego nadludzko silna wola. I to że to właśnie ja jestem w stanie ją łamać.
O Boże. Naprawdę jestem despotą.
Przysięgam ci, że choćbyś nie wiem jak wielką władzę nad sobą mi dał, nigdy nie wykorzystam jej do tego, by cię skrzywdzić. Za wiele dla mnie znaczysz. Nie wiem jak ci się to udało. Ale tak właśnie jest. I wiem, że nie musiałbyś się zbytnio starać, żeby zdobyć nade mną przewagę. Ale nie robisz nic. Chcesz odpocząć? Dobrze. Co tylko chcesz...
I dlaczego się teraz do mnie uśmiechasz? Zupełnie jakbyś słyszał moje myśli. Kochany, skomplikowany Kamil. Wszystko dla ciebie. Naprawdę. Przyrzekam.
- Co wy knujecie? - zachichotał Jasieńczyk. - Co chwilę na siebie spoglądacie i robicie miny jakby was coś bardzo bawiło, ewentualnie zachwycało.
- Nie wtrącaj się, kiedy jaśnie państwo rozmawiają. - zabawnie zmarszczył nos Majat. - Skoro jego wysokość ma jakieś sekrety, to widocznie jest to rzecz wyższej wagi. Nie nam niestety wybierać, kogóż przeznacza do jej realizacji. - westchnął.
Pokręciłem głową z uśmiechem nie odrywając wzroku od kartek.
- Wydaje mi się, czy to był uśmiech politowania? - przyjrzał mi się w udanym świętym szoku. - Nie sądziłem, że dożyję takich czasów. Nadchodzą "dni ostatnie", bez dwóch zdań.
Reszta słuchała wstrząśnięta. I zachwycona. Jak zwykle. Tylko on miał teraz odwagę ze mnie drwić. Ciekawe, swoją drogą, że robił to właśnie teraz, a nie wtedy, gdy robili to wszyscy. Chyba dlatego lubiłem go z nich najbardziej. I Kamil wiedział o tym. I nawet nie zmarszczył brwi. Uśmiechał się. Nikt nikomu nie sprawił przykrości. Nie ma powodu do gniewu bożego. Nie ma konfliktu. Nie musi rezygnować z żadnego z nas. Ma wszystko, czego chce. I uśmiecha się jak zadowolone dziecko, które dostało słodycze. Roześmiałem się. Śmiałem się jak wariat.
- Tak, niektórym to się robi gorzej z wiekiem. - pokiwał głową Jarek. - Roberto, może byś poprosił o radę ojca swojej ukochanej?
- Ale śmieszne. - Jasieńczyk się skrzywił. I westchnął.
Robert był śmiertelnie zakochany w Teresie, której ojciec był wielkim autorytetem w dziedzinie psychiatrii. Jego egzystencja opierała się na tym, że urodził się 1 stycznia. I był tylko dwa dni młodszy od Teresy. Ale słynne 5 lat wciąż stawało na drodze jego szczęściu. Wykrzywił się do Majata, który wykrzywił się w odpowiedzi jeszcze koszmarniej. Można by powiedzieć, że Jasieńczyk był jego najlepszym przyjacielem. Oczywiście zaraz po Kamilu.
Kamil zesztywniał trochę od kiedy Jarek wspomniał ojca Teresy. Uśmiech znikł z jego twarzy. Nikt tego nie zauważył, bo wkrótce zadzwonił dzwonek i wszyscy weszli do szkoły. Stałem chwilę przed drzwiami swojej klasy i patrzyłem za nim. Co takiego się stało? Nagle poczułem czyjś dotyk na swoim ramieniu.
- Cześć Marek.
Aga Gertner. To zaczyna przekraczać ludzkie pojęcie
- Robisz coś w piątek? Nie? Poszedłbyś ze mną do "Kaarty"? Tak? Fajnie. Cześć.
Kobietom się nie odmawia. Mów tak sobie. Zatrajkotała tak szybko, że nawet nie miałeś czasu się zastanowić, kiedy zorientowałeś się, że już się zgodziłeś. Żałosne. Jezu, przecież ja jej kompletnie nie znam. I nie mam pojęcia, co to jest "Kaarta". I czego ode mnie chce niedoszła dziewczyna Wireckiego.
- Mareczku, nie bądź taki zdziwiony... - roześmiała się Monika. - Jesteś oficjalnym przyjacielem Kamila Taszyckiego. Jesteś spoza świty. To coś nowego. Masz niemal taką pozycję jak Majat. I wyglądasz z pewnością nie gorzej od niego czy Gertnera. Myślisz, że Aga wybierając między tobą a Wireckim, który ma zdecydowanie gorszą obecnie pozycję i trzy razy gorszy wygląd, będzie miała jakieś dylematy?
- Ma rację... - nieprzyjemnie zmrużyła oczy Teresa. - Gdyby nie to, że jesteś kompletnie bez forsy, a twoja rodzina jest zupełnie nieznana dawno oblegałby cię tłum idiotek. Ale... masz takie szlacheckie nazwisko, założę się, że tutejsze lalki godzinami ślęczą w archiwach, doszukując się przodka niezbicie arystokratycznego. Kto wie... może go nawet znajdą... To by bardzo ci pomogło... Ale i teraz jest w tobie coś ciekawego... choćby życie w Chinach... no i ta niebiańsko romantyczna historia śmierci twego ojca...
- Od kiedy moje życie stało się własnością publiczną? - wycedziłem.
- No kochanie... Osoby z elit muszą zostać dokładnie poznane...
- Do klasy. - usłyszałem za sobą złowieszczy głos germanistki.
- Kocham cię, kocham cię, kocham cię, kocham cię... - mruczałem w przerwach między całowaniem jego brzucha.
- Popadasz w monotooonię. - roześmiał się i jęknął. - Czy do ciebie niee dociera, że ja już swój limit przekroczyłem?
- Kochaliśmy się... tylko siedem razy... i to w dodatku na zmianę... - zaprotestowałem, przenosząc usta na jego uda.
- TYLKO ?! Na liiitość boską, Łukasz, ja nie wiem jak ty, aale ja jestem tylko człowiekiem.
- Kondycja... ci spadła i... tyle.
- Łukasz słoońce już wschodzi! A przypominam, że... mamy grudzień! 19 dni do naaajkrótszego dnia w roku!
- Światło ci... nigdy nie przeszkadzało...
- Nie chodzi ooo światło... tylko o to... żeee... nie wychodzimy z łóżka od... piętnaaastu godzin! Słyszysz?! Piętnastu!!!
- Marudzisz...
- Łukasz, proszę cię... ja naprawdę nie mogę... Dokonania dzisiejszej nocy i tak uprawniają mnie do tytułu Übermensch.
- Niech ci będzie... - westchnąłem, wracając na górę i całując go w usta. - Prawdę mówiąc, sporo przekroczyłem swój rekord. - zachichotałem. - Ale stęskniłem się za tobą potwornie.
- Twój temperament przekracza wszelkie granice przyzwoitości. A moja siostra mówi, że ja jestem erotomanem.
- Może obaj jesteśmy... - śmiałem się. - Przypominam, że za pierwszym razem nawet nie zapytałeś mnie o zdanie...
- Byłeś taki słodki... - zachichotał. - Za wszelką cenę nie chciałeś dopuścić do siebie myśli, że między nami mogłoby do czegoś dojść... Cudo...
- Sam widzisz, ja tu dostrzegam niewielką aberrację...
- Sam jesteś aberracja...
- Aberrant jak już...
- Nie łap mnie za słówka, wielki panie studencie. Ja przynajmniej mam załatwioną pracę, a ty żadnej nie dostaniesz, bo do żadnej się nie nadajesz. A to znaczy, że już niedługo będziesz na moim utrzymaniu! - zachwycił się.
- Chyba że zgodzę się przejąć rodzinny interes...
- Mówiłeś, że nie chcesz...
- Lepsze to, niż uzależniać się od ciebie...- uśmiechnąłem się niewinnie.
- O ty paskudzieleńcu... - ugryzł mnie w ucho.
- Strasznie dziwne masz te wyzwiska, wiesz?
- Ale adekwatne... Wiesz co?
- Co?
- Ja już odpocząłem...
- Tak?
- Tak... Ale... - zalśniły mu oczy. - Teraz moja kolej...
- Hej! Twoja kolej była już ostatnio!
- A twoja przed chwilą... Nie mój problem, że nie wykorzystałeś szansy... - uśmiechnął się złośliwie i wślizgnął na mnie, okrywając pocałunkami moją szyję.
- Cwany jesteś... - wyszeptałem z trudem, czując jak jego dłonie zaczynają mnie coraz mocniej pieścić. Nie bez powodzenia. Poczułem, że i on jest gotów, otarł się o moje udo. Spojrzał na mnie z szatańskim uśmieszkiem.
- Kocham mieć nadludzkie zdolności...
- E tam... Podobno są i tacy, co mogą dwadzieścia razy pod rząd...
- Masz na myśli Grześka? - zachichotał.
- Tomek... - próbowałem powiedzieć to z gniewem, ale jego pieszczoty sprawiły, że jęknąłem tylko cicho.
- Tak? - roześmiał się, wzmagając jeszcze intensywność swojego działania.
- Czy ty ciągle... musisz o nim mówić?
- Ja nie rozumiem, dlaczego ty jesteś zazdrosny, skoro to ty z nim sypiałeś, a nie ja.
- Bo na niego... lecisz... - wydyszałem mu w twarz, tym razem ze złością.
- Nieprawda... - mruknął, całując moje policzki. Wsunął się we mnie bardzo delikatnie, ale i tak syknąłem z bólu, byłem już wycieńczony. Całował mnie z czułością i pieszczotliwym dotykiem wypędzał z mojej świadomości pamięć o zmęczeniu i bólu. Tak jak zawsze... umiał sprawić, by rozkosz całkowicie pochłonęła moje ciało. Ale tym razem było jakoś inaczej. Jego powolne, przejmujące ruchy przeszywały moje ciało długimi, obezwładniającymi falami rozkoszy. Ale później, po odejściu każdej fali, zapadałem się w jakąś pustkę. Zupełnie jakby coś ważnego nie mogło do mnie dotrzeć. - Czasami mam wrażenie... - usłyszałem szept. - Że to ty nie możesz przestać o nim myśleć...
- Co? - spojrzałem na niego, ale kolejna fala znów odebrała mi zdolność myślenia.
- Freud miał taką teorię na temat... obsesyjnej zazdrości... - śmiał się, ale w jego oczach dojrzałem łzy. - Że to ten, kto jest zazdrosny... pragnie tej osoby, z którą podobno zdradza go partner. Głupie, prawda?
Poczułem jego łzy na swoim ramieniu.
- Tomek... - musiałem zdążyć zanim znów nie będę mógł myśleć. - Czyś ty oszalał? Zerwałem z Grześkiem na długo zanim... zaczęliśmy być razem! I to nie z żadnego ważnego powodu... po prostu mi się znudził!
- W końcu to z nim byłeś najdłużej... - wyszeptał. Czułem wilgoć na swoim ramieniu, ale on nawet na chwilę nie przerwał swojego dotyku.
- Nie, Tomek, to z tobą jestem najdłużej. Jestem... z tobą prawie dwa miesiące... - znów poczułem jak tracę świadomość, ale powstrzymałem się całą siłą woli - Jak coś takiego mogło ci... w ogóle przyjść do głowy?
- Masz rację... to głupie, ale.. ja po prostu czasem się boję... boję się, że mną też się w końcu znudzisz... Że będę po prostu sporym rekordem długości związku.
- Doszczętnie zgłupiałeś! - krzyknąłem z gniewem, który zlał się w rozkosz, nad którą nie mogłem już zapanować. Kiedy w końcu obaj doszliśmy, Tomek wyszedł ze mnie łagodnie, odzyskał oddech i chciał wstać.
- Stój. - wykrztusiłem z trudem i ściągnąłem go z powrotem na łóżko. - Kocham cię. - zmusiłem go, by na mnie spojrzał. - Powiedziałem ci to już dawno. Ale Tomek ja nie mówiłem tego od jedenastu lat. Rozumiesz? Nie powiedziałbym ci tego, gdyby tak nie było. Zawsze byłem uczciwy i każdemu mówiłem, czego może się spodziewać po związku ze mną. Ciebie kocham. Niech to do ciebie dotrze.
- Wiem, że mnie kochasz. - otarł łzy. - Okropny ze mnie mazgaj, prawda?
- Tylko dwa razy widziałem jak płaczesz. To jeszcze nie jest taka tragiczna statystyka, zważywszy na to, co się działo. Nie rozumiem tylko skąd u ciebie wzięły się takie pomysły.
- Ja naprawdę wiem, że mnie kochasz. Naprawdę. Ale... nad strachem nie można panować... Ja zawsze... zawsze bałem się zaangażować, bo nie chciałem cierpieć w razie gdyby coś nie wyszło. Kiedy zrozumiałem, że cię kocham, przez pierwsze trzy tygodnie byłem tak szczęśliwy, że na nic nie zwracałem uwagi. Ale później zacząłem się bać, że w końcu coś pójdzie nie tak. A ja nie umiałbym już być sam.
- Jesteś absolutnie i kompletnie niemądry. Kochałbym cię nawet, gdybyś mnie przypiekał na rożnie.
- Tak? - uśmiechnął się promiennie. - Spróbujemy?
- Aberrant...
Cholera. W żadnym wypadku nie planowałem stać się osobą na publicznym widoku. I nie znosiłem, kiedy ktoś gadał o moim życiu jakby należało do niego, a nie do mnie. Moje sprawy to tylko moje sprawy. I nikomu nic do tego.
- Korzecki !
Jeszcze mi tylko zazdrosnego Wireckiego do szczęścia brakowało...
- Co ty sobie, kurwa, myślisz ! Wykręć się z tej randki albo...
- Albo co? - odwróciłem się w jego stronę i przyznaję: złośliwie, zmrużyłem oczy. - No co takiego?
Patrzył na mnie wściekły. Schyliłem się trochę, tak, by znaleźć się na wysokości jego ucha.
- Dobrze ci radzę Krzysiu, nie zadzieraj ze mną, Doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że mogę cię zgnieść jedną ręką, więc twoje pogróżki naprawdę nie robią na mnie wielkiego wrażenia. To do zobaczenia wkrótce.
Tak go zostawiłem. O podła naturo ludzka! Już widzę minę mojej mamy, gdyby zobaczyła, że jej dobrze wychowany syn wykorzystuje przewagę fizyczną do terroryzowania ludzi. Na miejscu Wireckiego miałbym tysiąc odpowiedzi na moją perorę. Bo w końcu skąd ta moja nagła pewność siebie? I gdzieś ty był Mareczku z tą swoją przewagą, gdy nie ty a pan Wirecki był w łaskach księcia? Nad którym zresztą również masz przewagę fizyczną? Prawda jest taka, że bez woli Kamila nic się dziać nie może.
I znów czuję złość. Kamil, Kamil, Kamil. Całe moje życie ma się kręcić wokół Kamila? Nikt by nie grzebał w mojej przeszłości, gdyby nie to, że on nagle chce przebywać w moim towarzystwie. Mnie to nie jest potrzebne do szczęścia. I tak. Jestem na niego wściekły. I guzik mnie obchodzi, czy jest to uzasadnione.
Dla podkreślenia swojego gniewu trzasnąłem drzwiami, kiedy wchodziłem do jego domu. Dlaczego muszę tu iść? Bo mi kazał? I co z tego do jasnej cholery? Trzasnąłem też drzwiami od jego pokoju. Podniósł głowę i uśmiechnął się lekko. Wstał od biurka i podszedł do mnie.
- Zakładasz firmę rozbiórkową? Musisz ćwiczyć u mnie?
- Nie sil się na elokwencję, dobra? - spojrzałem na niego ze złością i odepchnąłem go z drogi tak, że aż musiał oprzeć się o ścianę.
- Marek... - patrzył na mnie ze zdziwieniem. Smutkiem. Przerażeniem.
- Wyciągaj to, co masz do roboty i streszczaj się. Nie mam ochoty tracić czasu.
Wciąż patrzył na mnie.
- Nie słyszałeś?
Przygryzł wargę. Kosmyki włosów opadły mu na twarz. Nie patrzyłem, kiedy rozłożył zeszyt, kiedy zaczął pisać, kiedy wypadł mu długopis, kiedy się po niego schylił, kiedy znów zaczął pisać. Spojrzałem, kiedy dotarł do mnie ledwo słyszalny dźwięk. Duża, błyszcząca kropla spadła na kartkę. Patrzyłem jak rozmywa się i zostawia nierówną plamę o błękitnych brzegach. Włosy zasłaniały mu twarz.
"No to mnie nie odtrącaj"
Dureń.
- Przepraszam. - siadłem obok i objąłem go całując jego włosy - Przepraszam.
- Czemu wciąż to robisz...- szepnął. - Czemu ciągle sprawiasz mi ból? Przecież nic nie zrobiłem, Marek, czemu?
- Przepraszam. Mszczę się na tobie za coś, co nie jest twoją winą. Jestem idiotą, kretynem, debilem. Masz prawo mnie wykopać, najlepiej zrzucając ze schodów, przepraszam. - nie wiedziałem, jak się teraz czuje. Wciąż go nie rozumiałem. Ale on bał się cokolwiek powiedzieć. Tak samo jak przed chwilą bał się rozpłakać. I przyznać się, że płacze.
Wszystko. Wszystko, bylebym tylko został. Bylebym był z nim. Dlaczego?
- Kamil, moje śliczne, kochane maleństwo. Wybacz głupiemu kretynowi, no wybacz. Moje maleńkie kociątko. Ciągle obrywasz przez moje głupie huśtawki nastrojów. Ale ja naprawdę cię uwielbiam. Uwielbiam nad życie.
Odwróciłem go do siebie i spojrzałem w ogromne, załzawione oczy. Głaskałem delikatnie jego policzki i włosy, przesunąłem palec na jego usta. Nachyliłem się lekko, by lepiej ujrzeć to jasne ciepło, które wyłaniało się spod smutku pięknych, brązowych oczu.
Usłyszałem za sobą wściekłe prychnięcie. Kot Małgorzaty patrzył na mnie wrogo.
- Masz rację. - wyznałem ze skruchą.
- Palant. - syknął. I trzasnął mnie ogonem. Nie tak od niechcenia jak Kamila. Aż syknąłem z bólu. Spojrzał na mnie pogardliwie, wyminął i siadł na półce. Patrzył.
- No widzisz, on zemścił się za ciebie. Wiem, że zasłużyłem na więcej, ale chyba możesz już się nie gniewać?
Kiwnął bezradnie głową.
- A teraz coś trudniejszego, bo będzie wymagało zmiany, a nie potwierdzenia faktu dokonanego. Uśmiechnij się.
I uśmiechnął się. Naprawdę. Choć ze łzami wciąż płynącymi po policzkach.
- Jesteś najlepszym człowiekiem jakiego znam. - wyszeptałem mu do ucha. - Choć jesteś bardzo nierozsądny tak się mną przejmując. Wcale na to nie zasługuję. Dlaczego? - uniosłem jego twarz i znów spojrzałem w jego oczy - Dlaczego tak łatwo mogę cię zranić?
- Bo mi na tobie zależy. Bardzo. - szepnął, opierając policzek o moje ramię. - Wiem, że wydaje ci się, że mnie trudno jest trafić. Ale to nie jest tak zupełnie prawda. Jest wiele rzeczy sprawiających mi ból. Ale to dzięki tobie znowu mogę płakać. Tak jest o wiele lżej.
- To dlaczego przed chwilą tak się tego bałeś?
- Przez chwilę... spojrzałeś na mnie z taką nienawiścią. Zupełnie jak on. - wyszeptał, wskazując na drzwi. - Ja więcej tego nie zniosę. Nie zniosę kolejnej nienawiści. Nie od ciebie. Po prostu nie wytrzymam.
- Choćbym nie wiem co mówił i wyprawiał, to nigdy nie myśl, że cię nienawidzę. Nie mógłbym. - pogłaskałem go powoli. - Dlaczego każdą chwilę kiedy jest dobrze, musimy opłacać czymś takim?
- To moja wina. - uśmiechnął się niepewnie. - Taka moja klątwa. Zresztą nie masz mnie za co przepraszać. Był czas, że to ja ciebie raniłem. Ale bardzo cię proszę, uznaj, że teraz już jesteśmy kwita. Chyba nie dam rady więcej...
Dotknąłem jego mokrego policzka.
- Kwita? Nie sądzę. Nigdy przez ciebie nie płakałem.
- Chyba myślisz, że ze mnie absolutny mięczak? - roześmiał się. - Szkoda, że ci ze szkoły tego nie widzą...
- Niech spadają... - mruknąłem. - Chyba to ja myślę, ale że potrzebujesz pomocy, choć jeszcze nie wiem dlaczego.
Umilkł i spojrzał na mnie.
- Kamil, nigdy nie zraniłeś mnie tak naprawdę, utrudniałeś mi trochę życie, to wszystko. Nawet kiedy drwiłeś, nigdy nie robiłeś tego w taki sposób, który mógłby mnie naprawdę dotknąć. Chciałbym to wszystko zrozumieć.
- Ja też. - uśmiechnął się dziwnie - Wiesz...na samym początku... ja wcale nie chciałem być dla ciebie niemiły... i powiedzieć, że.... Ale...Bo wiesz ja... ja nigdy nie odzywam się pierwszy do ludzi, których nie znam... To takie... dziwne... jakbym bał się, że jeśli pierwszy zrobię jakiś gest, oni mnie uderzą... I kiedy mi nie odpowiedziałeś, ja... przestraszyłem się... zupełnie jakbym nagle całkiem się przed tobą odsłonił, a ty byś mnie odepchnął... To było takie...
- Kamil... - spojrzałem na niego lekko zszokowany - To znaczy, że gdybym wtedy odpowiedział od razu, tego wszystkiego by nie było?
- Nie wiem. - wzruszył ramionami. - Możliwe. Bo ja po prostu czułem, że masz większą siłę niż ja... ale może, gdyby nie tamto, nie bałbym się, że użyjesz jej przeciwko mnie.... Zresztą nie... ja chyba chciałem, żebyś to zrobił. Żebyś zrobił cokolwiek. Ale ty mnie zupełnie zignorowałeś. - uśmiechnął się bezradnie. - Wiem, że to wszystko było głupie... I nie wiem czemu do tego wszystkiego doszło... Nie wiem...
- Dlaczego w tobie jest tyle tajemnic? - szepnąłem. - I dlaczego nie chcesz mi ich zdradzić?
- Ja? - spojrzał na mnie. - Przecież to ja nic o tobie nie wiem. No może poza tym, że twoja mama pracuje w Instytucie Palskiej i że to ona zapłaciła za twoją szkołę. I to wszystko.
- No jak to? Nie wykorzystałeś jeszcze swojej świetnej sieci informatorów?
- Wszystkiego, co wiem, dowiedziałem się, jeszcze zanim się spotkaliśmy. A potem... potem nie chciałem ani słuchać ani pytać... Może chciałem, żebyś sam mi kiedyś powiedział coś o sobie... - uśmiechnął się smutno. - Nie wiem właściwie czego chciałem... No ale... - przekrzywił głowę. - Powiedz mi na początek co cię dziś ugryzło?
Kot Małgorzaty prychnął znacząco.
- No widzisz, on mnie popiera... - światełka znów zamigotały w jego oczach.
- Wściekłem się, bo cała szkoła wie o mnie wszystko... Poza tobą oczywiście. - poważnie skinąłem głową. - Jesteś nieświadomy jak dawniejszych czasów panna młoda w noc poślubną.
- Podlec. - zarumienił się lekko. - Bez przerwy się ze mnie wyśmiewasz...
- Nie bez przerwy, tylko kiedy mi ochota przyjdzie.
- Na jedno idzie. Czemu się tak rozzłościłeś? Tu tak jest. Zawsze cię obgadują. O mnie też wiedzą prawie wszystko. - jego oczy dziwnie błysnęły. - Wszystko to, co pozwala wiedzieć mój ojciec.
- Masz rację to, że ktoś coś o mnie wie, to nie jest powód do gniewu. Ale Teresa powiedziała to w taki sposób...
- Teresa? - spojrzał na mnie dziwnie. - Darłowscy zawsze wiedzą zbyt wiele...
- Co? - zdziwiłem się.
- Mój ojciec tak kiedyś powiedział. - roześmiał się.
- Kamil... - przypomniałem sobie dzisiejszą scenę. - Dlaczego tak dziwnie zareagowałeś, kiedy Jarek wspomniał ojca Teresy?
- Co? Zdawało ci się... Co ona takiego powiedziała?
- W zasadzie... nic takiego, ale... "niebiańsko romantyczna historia śmierci mojego ojca" I ta jej mina... drwiąca... zupełnie jakby ktoś na to wszystko napluł. Ja go nie znałem... ale znam moją mamę i kocham ją. A to było jak zdeptanie jej uczuć. Jej miłości, bólu i tego, że wytrzymała to wszystko i że zdołała ocalić mnie. Mój ojciec zginął w wypadku samochodowym w trzy miesiące po ślubie. I to nie była niczyja wina. Po prostu mgła. Głupia mgła. Ona to wszystko wytrzymała, wszyscy bali się, że poroni, bo była dopiero w drugim miesiącu ciąży. Ale wytrzymała. Dlatego nie mogę znieść tego, że ktoś mógłby z niej drwić. Rozumiesz mnie?
- Rozumiem. - wyszeptał chrapliwie. - Błagam cię, wybacz mi, że cię o to zapytam, ale muszę.... proszę, nie miej mi tego za złe... nie musisz mi odpowiadać... Gdybyś... mógł wybrać... wolałbyś... - spojrzał mi prosto w twarz, jego oczy błyszczały nienaturalnie. - żeby zginął, czy żeby był taki jak mój? Żeby cię nienawidził? Nienawidził za coś, czego w żaden sposób nie mógłbyś zmienić?
- Kamil...ja... - wyjąkałem. Nigdy nie przyszło mi nic takiego do głowy. On patrzył we mnie intensywnie. Poczułem jeszcze czyjeś spojrzenie. Kot Małgorzaty zeskoczył i usiadł na biurku. Jego oczy lśniły. - Nie wiem.... Chyba nie można wiedzieć takich rzeczy...
- Ja czasem... czasem myślałem, że wolałbym, żeby go nie było... Ale wtedy od razu wiedziałem, że gdyby umarł, to ja... Pomyślałem, że gdybym w ogóle go nie znał, może wtedy byłoby lepiej. Ale ja chcę go widzieć, chcę wiedzieć w jaki sposób trzyma w ręce szklankę, w jaki siada, jak na mnie patrzy... nawet jeśli to spojrzenie jest pełne zimnej nienawiści... nie rozumiem się...
- Kamil, ale skąd... dlaczego myślisz, że on cię nienawidzi?
- Och... - roześmiał się sztucznie. - Możliwe, że to tylko moje dziecinne wymysły. Ale wiesz co? Ty mnie miałeś matmy uczyć, a tylko ze mną gadasz. Wywalą mnie przez twoje lenistwo.
- Nie będzie tak źle, idzie ci już całkiem dobrze. - mruknąłem. Dlaczego nie chcesz mi nic powiedzieć? Chcę ci tylko pomóc. Patrzyłem na jego pociemniałe oczy.
- Żeby zadowolić Siekierę musi mi iść genialnie. To może da mi to trzy.
- Jak się wkurzę to będziesz umiał i na pięć.
Postukał się w czoło
- No może nie od razu na tym sprawdzianie... - uśmiechnąłem się. Dobrze. Będę cierpliwy. We wszystkim.