Klejnoty 3
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 29 2011 19:44:02
Duże podziękowania dla Anathae za korektę. Teoretycznie powinnam podziękować też Mirvece i Pandorze, ale nie wiem, czy zasługują, zważywszy na to, ile czasu zajęło mi ZMUSZANIE ich do przeczytania :)
3
Deszcz gwałtownie uderzał w dach starego domu, szumiał w liściach drzew owocowych w zapuszczonym sadzie. We wnętrzu pomieszczenia zrobiło się chłodno, a gwałtowny wiatr targał płomyki stojących na stołach i półkach świec. W powietrzu wciąż jeszcze unosiła się słaba woń kadzidła.
Kevan-shee leżał na dywanie, dopiero teraz, gdy był nieprzytomny, było widać, jak drobnej jest budowy i jak delikatne są jego ukryte pod gęstymi fałdami bordowego aksamitu ramiona. Ponoć niektórzy Sidhe mieli puste kości, niczym ptaki, i jak ptaki umieli unosić się w powietrzu. Lehan nie zdziwiłby się, gdyby te legendy miały okazać się prawdą – mag był lekki jak piórko i przeniesienie go do ukrytej za kotarą małej sypialni nie było żadnym wysiłkiem. Był też stary, bardzo stary, liczne zmarszczki oplatały jego twarz niczym pajęczyna, skóra na jego dłoniach była wiotka i miała barwę pergaminu. Kolejna legenda mówiła o tym, że po opuszczeniu Sidhe-are Sidhe przeżywali wiele setek lat, lecz nie mogli płodzić i wydawać na świat potomstwa. Z każdym stuleciem ich populacja w Starym Świecie malała i spotkanie któregoś z nich graniczyło z cudem.
Mężczyzna położył srebrną monetę na stoliku obok łóżka, a może raczej posłania, Kevan-shee i wyszedł z jego domu prosto w deszcz.
Czuł łomotanie w skroniach. Może jego przyczyną był dym kadzidła, ale niewykluczone, że chodziło, o co innego. Kazał magowi odnaleźć Kyle’a, lecz ten znalazł coś innego, coś, co przeraziło go i wyssało z niego siły. Dwa zdania wypowiedziane przed utratą przytomności nie stanowiły żadnej wskazówki, na pewno nie mówiły, gdzie ma szukać chłopca. Kyle mógł już, przy odrobinie szczęścia, opuścić miasto i ruszyć dalej, a Lehan mógł jedynie domyślać się, w której stronie świata znajdował się jego cel.
Ale ta niewiedza nie tłumaczyła nachalnego bólu głowy. Mag widział coś, nim upadł na podłogę. Może widział koniec tego wszystkiego, może widział, dokąd poprowadzą Lehana podejmowane prze z niego decyzje. Jakie będą miały konsekwencje dla przyszłych losów świata podejmowane teraz przez niego czyny, jak to wszystko się skończy i w jakim sensie on i Kyle byli sobie przeznaczeni. I zapewne coś jeszcze, coś mrocznego, widział przecież podobne objawy u magów, którzy w swoich poszukiwaniach zaszli za daleko. Niektórzy umierali.
Dla Kevan-shee nie mógł zrobić nic, co najwyżej modlić się, by Ta Trzecia nie złożyła lodowatego pocałunku na jego pomarszczonym czole.
W strugach deszczu wrócił do gospody. Był przemoczony, zziębnięty, głodny i zły. Kolację polecił dostarczyć sobie do pokoju i jedząc zaczął znowu się zastanawiać nad perspektywą sprowadzenia sobie towarzystwa w osobie spotkanej rano dziewczyny. Powstrzymał się jednak, pamiętając, że jeśli chce jak najszybciej dotrzeć do Salise, powinien zadbać o zakup wierzchowca. Zjadł, więc po prostu, umył się i poszedł spać, cały czas sfrustrowany.
Wyjechał następnego dnia popołudniu, nie zajrzawszy nawet do domu maga, może ze strachu przed tym, co mógł tam zastać, może, aby uniknąć poczucia odpowiedzialności. Droga do Salise zajęła mu kilka dni, w czasie, których wypytywał wszystkich mijanych podróżnych o chłopaka. Wszyscy odpowiadali przecząco, zupełnie, jakby Kyle zapadł się pod ziemię albo wyruszył do miasta inną drogą. Rudowłosy miał nadzieję, że znajdzie go w mieście, choć rzecz jasne będzie to niełatwe. Salise była prawdziwą metropolią, której wszystkich sekretów nie można było poznać w ciągu jednego życia. Wśród starożytnych wież, domów z czasów imperium i późniejszych nie brakowało kryjówek, których nie zaznaczono nawet na najbardziej szczegółowych mapach. Labirynty piwnic i kanałów, ciągnące się na wiele poziomów pod miastem i wokół niego dopełniały całości. Lehan miał nadzieję nigdy nie schodzić na niższe poziomy, same pogłoski o rzeczach, które można było spotkać w mroku wystarczyły mu najzupełniej.
Po przybyciu do miasta wynajął pokój w gospodzie niedaleko samego centrum. Zatrzymywali się tu głownie kupcy, ale karczmarz mógł bez problemu wskazać miejsca, w którym można było wynająć informatora lub zostawić wiadomość. Nic dziwnego, wśród kupców przemierzających cały Stary Świat nietrudno było spotkać takiego, który dla zarobku, ze strachu czy też nawet z przekonania został szpiegiem. Kupcy musieli mieć oczy i uszy otwarte, a polityka i handel zawsze wiązały się ze sobą.
W swoim pokoju Lehan po raz kolejny rozpruł podszewkę kaftana, wyjmując zza niej tym razem przewiązane sznurkiem listy. Mimo wszelkich starań, pergamin musiał zamoknąć podczas podróży, lecz oznaczenia na kopertach były nadal czytelne a pieczęcie nienaruszone. Pierwszy list był w istocie poświadczeniem jego prawa do konta w Banku Imperialnym. Właściciel dokumentu miał prawo podjąć pieniądze w siedzibie banku w Salise bądź też w którejś z jego filii w innym mieście. Drugi list skierowany był do Gerena Takety, sekretarza gubernatora. Gdyby Lehan z jakiegoś powodu popadł w kłopoty, ten list miał otworzyć przed nim wszelkie drzwi, rudowłosy miał jednak nadzieję, ze nie będzie to konieczne. Na razie wykorzystał jedynie dokument z banku. Przyjemnie było mieć kieszenie na powrót pełne monet z głową Strażniczki Imperium na awersie. Pieniądze przysparzały dużo problemów, ale trzeba je było mieć, jeśli chciało się przetrwać, a tym bardziej, jeśli chciało się znaleźć cos lub kogoś w tak wielkim mieście.
Tego wieczora Lehan znalazł się w podłej tawernie na obrzeżach miasta. Jej wnętrze było brudne i pełne dymu, cuchnęło ludzkim potem, skwaśniałym winem i wymiocinami. Piwo sprzedawali tu czarne jak zakażona krew, a przy tym mocne i zawiesiste, konsystencją przypominające raczej zupę niż napój, wino było o krok od zamienienia się w ocet, a usługujące dziewczęta miały poczernione węglem brwi i uróżowane policzki. Bywalcom tawerny nie przeszkadzała ani jakość trunków, ani nieco tandetna uroda dziewek. Mijając kolejne stoły rudowłosy przyglądał się uważnie zebranym. Strażnicy miejscy i żołnierze, przepijali resztki żołdu i grali w kości, próbując zyskać więcej pieniędzy na wino. Kilku chłopców w lepszych niż pozostali ubraniach próbowało dosiąść się do któregoś ze stolików, nieudolnie udając mieszkańców gorszych dzielnic. Pewnie byli wśród nich synowie kupców i lordów, znudzeni obowiązkami, spragnieni mocnych wrażeń. Jeśli któremuś z nich uda się wrócić do domu nie zostawszy wcześniej przynajmniej okradzionym, będzie mógł uważać się za szczęściarza. Lehan traktował takich jak oni z pogardą. Niewiele od nich starszy, czuł dumę na myśl o tym, że nigdy nie znalazł się w takim towarzystwie.
Minął chłopców, nie zwracając uwagi na ich próby zawarcia z nim znajomości i skierował się do jednego z nielicznych pustych stolików w kącie sali. Zamówił piwo – z dwojga złego gęsta breja bardziej zbliżona była do piwa, niż kwaśny płyn do wina – i pijąc je wolno, obserwował sale. Chłopcom udało dosiąść się do żołnierzy i zaczynali tracić swoje złoto na rzecz uradowanych mężczyzn. Jakiś osobnik wyglądający na złodzieja przyglądał się im z zainteresowaniem – ostatecznie pieniądze chłopców miały w końcu trafić do niego. Kilku innych podejrzanych typków nie interesowało się obserwacją potencjalnych ofiar kradzieży, przy osobnym stoliku omawiając szczegóły jakiegoś bardziej skomplikowanego planu. Paru innych po prostu piło, śmiejąc się głośno i szczypiąc przechodzące dziewki. Młody mężczyzna skupił się właśnie na tym towarzystwie, próbując domyśleć się, który z rzezimieszków może doprowadzić go do serca półświatka.
Drzwi gospody otwarły się i w dusznym, zadymionym pomieszczeniu zjawiła się okryta płaszczem smukła postać. Lehan przypatrywał się jej z zainteresowaniem, gdy pełnym gracji krokiem sunęła przez salę, zupełnie niepasująca do tego miejsca. Czyżby poszukiwała kogoś, kto załatwiłby za nią jakąś brudną robotę? Jeśli tak, nie wybrała dobrej metody. Kobieta, bo kobiecą gracją charakteryzowały się ruchy postaci, zbyt zwracała na siebie uwagę w takim miejscu, krocząc przez salę niczym królowa. Rudowłosy wiedział, że zaraz zaczną się kłopoty.
Jakiś podpity mężczyzna szarpnął mocno za pelerynę, która spadła, odsłaniając wytwornie wykrojoną, podkreślającą kształty ciała kobiety, suknię. Reakcja pozostałych była natychmiastowa. Sprośne komentarze i propozycje posypały się jak grad, a gdy kobieta schyliła się, by podnieść płaszcz, jeden z siedzących przy pobliskim stole rzezimieszków chwycił ją w pasie i pociągnął na swoje kolana.
-Napij się ze mną, złotko – mruknął prosto do jej ucha.
Kobieta szarpnęła się, a gdy to nie pomogło, splunęła mu w twarz.
-Ostra dziewka – uśmiechnął się napastnik i, wywołując gwizdy i aplauz bywalców knajpy, polizał swoja ofiarę po smukłej, białej szyi. Równocześnie jedna z jego dłoni bezceremonialnie wślizgnęła się pod gorset sukni.
Strażnicy miejscy patrzyli na scenę obojętnie, wychodząc z założenia, że w czasie wolnym nie powinny ich obchodzić takie rzeczy. Któryś z kupieckich synów, jeszcze trzeźwy, młody i ciągle pełen wiary w ludzkość, krzyknął coś, ale jego protest zginał wśród śmiechów, gwizdów i okrzyków zachęty.
Lehan wstał. Scena nie należała do takich, które chciałby oglądać. Ruszył w stronę wejścia, mijając stół, przy którym rzezimieszek mocował się właśnie z gorsetem, zaś jego kompan, przyklęknąwszy na podłodze i zadarłwszy spódnicę kobiety, przesuwał dłoń pomiędzy jej uda. Piękność przez cały czas nie wydała z siebie ani jednego dźwięku, lecz szarpała się z wyrazem wściekłości na wykrojonej w kształt serca twarzy. Gdy rudowłosy mijał cała scenę, poczuł na sobie jej wzrok. Mimowolnie odwrócił głowę i spojrzał w lekko skośne, srebrzyste oczy.
Jego dłoń pomału powędrowała w stronę rękojeści miecza. Mimo wszystko miał poczucie, że zostawienie sytuacji w takim stanie nie jest właściwym rozwiązaniem.
Zachęcony aplauzem łotr, który dotąd klęczał na podłodze, obmacując nogi ofiary, wstał i rozpiął pas swoich spodni. Drugi rzezimieszek również podniósł się z wyraźnym zamiarem położenia kobiety na stole, lecz nagle jęknął z bólu i zgiął się w pół. Ciemna plama wykwitła na jego ubraniu i zaczęła powiększać się coraz bardziej. Kobieta wyciągnęła nóż i precyzyjnym ruchem kopnęła stojącego przed nią mężczyznę w odsłonięte genitalia. Koledzy ich obu zerwali się wściekli od stołu, wyciągając noże.
Lehan nie czekał. Jego miecz ze szczękiem opuścił pochwę, zaś wolna ręka chwyciła nadgarstek kobiety. Nie miał ochoty ryzykować walki, choć pewnie żaden z rzezimieszków nie dorównywał mu umiejętnościami. Pobiegł w kierunku drzwi, ciągnąc za sobą niedoszłą ofiarę gwałtu. Kilku mężczyzn rzuciło się w pościg, ale żaden z nich nie był dość trzeźwy by nadążyć. Dwoje uciekinierów zniknęło w ciemnościach salisjańskiej nocy.
-Wiedziałam, że mi pomożesz – oznajmiła kobieta, gdy zatrzymali się w jednym z zaułków, pomiędzy jedną z tajemniczych budowli miasta, a kamienicą z czasów klasycznego imperium. Jej głos brzmiał jak szemrzący górski strumień.
-Przeceniasz mnie – mruknął rudowłosy, próbując odwrócić wzrok od odsłoniętych piersi swojej towarzyszki. Były pełne i zadziwiająco, jak na ich rozmiar, jędrne, białe jak kość słoniowa, zakończone bladoróżowymi sutkami. – nie jestem jakimś tam rycerzem w lśniącej zbroi.
-Ale jesteś lepszy niż cała reszta - odparła, chowając atrakcyjne elementy swojego ciała na powrót pod stanikiem. – może jesteś człowiekiem, którego szukam? – wbiła w niego spojrzenie swoich srebrzystych oczu.
Lehan gapił się na nią nadal, podziwiając jej egzotyczna, pełna gracji urodę. Ze swą białą skórą i srebrzystymi włosami wyglądała jak stworzona z księżycowego światła. Rozumiał w pełni napastników z tawerny, choć on sam użyłby o wiele bardziej subtelnych metod, by ją posiąść.
-Nie sądzę – oznajmił suchym głosem. – mam swoje własne sprawy, a ty, pani, przeszkodziłaś mi.
-Kie – powiedziała. W pierwszej chwili nie pojął, co miała na myśli. – Nazywam się Kie. A ty pragniesz mnie tak samo, jak tamci, nieprawdaż?
-Pani, to, czego pragnę nie ma znaczenia – oznajmił, zażenowany.
-Ależ ma – uśmiechnęła się, odgarniając srebrzyste włosy za spiczaste ucho. Nie był zaskoczony. – Nie, co dzień Verana-shee oferuje śmiertelnikowi swoje ciało w zamian za drobną przysługę, czyż nie? – zbliżyła się, dotykając jego karku długimi palcami.
-Musze odmówić – wycedził przez zaciśnięte zęby. Wolał nie wiedzieć, co kobieta sidhe ma na myśli, mówiąc „drobna przysługa”.
Kie ściągnęła brwi.
-Pragniesz mnie, ale nie chcesz skorzystać z propozycji? Jesteś zaiste inni niż wszyscy. Obawiam się, że żadna nagroda nie skusi kogoś o tak żelaznych jak twoje zasadach? Powiedz, jakie sprawy są dla ciebie tak ważne? Może, jeśli ja pomogę tobie, zgodzisz się pomóc mnie?
-Najpierw powiedz, czego oczekujesz.
-Ach, jesteś ostrożny, czyż nie? To też dobra cecha, nie potrzebuję głupca, który pozwoli się zabić. Dobrze, powiem ci. Kilka przecznic stąd, w jednej z wież, ma swoja wspólnotę moje Konklawe. Malejące Konklawe. Coś zabija nas, coś, co wyszło z katakumb. Przychodzi nocą i wysysa krew z moich braci i sióstr, my zaś jesteśmy zbyt słabi, by to pokonać. Dlatego szukałam kogoś silnego, odważnego i szlachetnego, kto nam pomoże. Przyznaje, szukałam źle, lecz jednak dobrze, bo znalazłam ciebie.
Rudowłosy poczuł dreszcz na plecach. Coś, co wyszło z katakumb? Miał szczerą nadzieję, ze nie czekają go odwiedziny w tym miejscu.
-Wahasz się, czy tak? – spytała Verana-shee. – Może jeszcze jedna wieść zdoła przeważyć szalę. To coś zacznie żywić się wami, gdy zniszczy nas. A będzie już wtedy tak silne, że nawet cała straż miejska sobie z tym nie poradzi.
-Pani...
-Myślę – ujęła jego dłoń. – że doszliśmy do porozumienia.
-Nie chcesz... nie chcesz wiedzieć, jakiego rodzaju pomocy będę chciał w zamian?
-Cokolwiek to będzie, moje Konklawe podejmie się tego. Teraz zaś zdradź mi swoje imię.
-Lehan Savel, pani.
-A więc, Lehanie Savel, jeśli zechcesz udać się ze mną...
Poszedł, nie wierząc, że to czyni, za zjawiskowo piękną Verana-shee, którą uratował przed hańbą, i której wdzięki odrzucił, choć był pewien, że w zamian za zabicie istoty z katakumb gotowa była oddać mu się choćby teraz, w brudnej alejce.
***
-Lady Kie – ciemnowłosy Verana-shee pochylił głowę, gdy srebrzysta piękność przekroczyła próg pradawnego budynku. – Witaj z powrotem. Widzę, ze tym razem ci się powiodło? – spytał, patrząc na stojącego za kobietą Lehana.
Młody mężczyzna poczuł się dziwnie, gdy srebrzyste oczy sidhe zaczęły analizować jego sylwetkę. Miał ochotę nie przekraczać progu, lecz Kie pociągnęła go za sobą.
-Tak, Lordzie Essari. Oby ten młodzieniec spełnił nadzieje, jakie w nim pokładam.
-Oby, Lady Kie – Essari kiwnął głową. – Czy mogę poznać twe imię, szlachetny panie?
-Lehan Savel.
-Ah – Essari zmarszczył brwi. Lehan wyczuwał niechęć w jego spojrzeniu. Sidhe nie lubili ludzi, ludzie czuli uprzedzenie względem sidhe. Naturalna kolej rzeczy. – Wejdź wiec do środka, Lehanie Savel.
W wielkiej sali, do której Kie i Essari go zaprowadzili, rudowłosy ujrzał więcej sidhe, niż dotąd widział w ciągu całego swego życia. Verana-shee, nieróżniący się wiele od ludzi, choć w większości wyżsi i smuklejsi. Kevan-shee o kocich oczach i rysach twarzy. Areo-shee, pod luźnymi szatami ukrywający pokryte piórami ramiona. Tiera-shee, nie więksi niż dzieci, o sześciu palcach na każdej z dłoni. Wszyscy oni, w swym rodzinnym kraju walczący między sobą zaciekle, na wygnaniu wśród ludzi żyli razem, zapomniawszy o dawnych urazach. Razem żyli i razem mieli wymrzeć, na zawsze odcięci od Sidhe-are, skazani na długą starość wśród krótkowiecznych, lecz szybko rozmnażających się ludzi. Większość należących do konklawe sidhe była już naznaczona objawami starości – zmarszczki i plamy pokrywały ich długowieczne, lecz nie wiecznie młode ciała. Essari i Kie byli zapewne jednymi z młodszych, choć minęło stulecie, odkąd przejście między Sidhe-are a resztą świata zostało na dobre zamknięte.
-Oto Lehan Savel, który obiecał nam pomoc – rzekła Kie.
Zebrani sidhe, razem niewiele ponad dwudziestu, oglądali przybysza z zainteresowaniem, wymieniając miedzy sobą uwagi. Wreszcie odezwała się kobieta Areo-shee, zgarbiona i pomarszczona jak suche jabłko, chyba najstarsza z całego Konklawe.
-Jaka jest cena, którą obiecałaś mu zapłacić, Lady Kie?
-Cena nie została jeszcze uzgodniona – odrzekła srebrnooka.
Lehan poczuł wzrok Essariego skupiony na swoim karku, a potem przesuwający się na postać Kie.
-Lady Kie obiecała mi przysługę za przysługę – powiedział szybko. – Poszukuję pewnej osoby i liczę na to, że wasze umiejętności, czy to magiczne, czy inne, pomogą mi ją odnaleźć.
-Jeśli to tylko tyle – odrzekła stara Aero-shee – to żądasz mało, człowieku.
-Nie, szlachetna, nie sądzę. Osoba, której szukam jest Źródłem.
Sidhe cofnęli się, szemrząc przerażeni, lub tylko zaskoczeni.
-Dzika magia? Od stulecia nie pojawiło się na świecie Źródło.
-Pojawiło, o szlachetna. Piętnaście lat temu narodził się Kyle Suatre Zenarin, ten, którego magowie zwą Wybrańcem.
-Czego ty zaś pragniesz od Wybrańca, od Źródła, od Kyle’a Suatre Zenarina, człowieku?
-Moje przeznaczenie powie mi we właściwym czasie, szlachetna, lecz wierzę, że mym przeznaczeniem jest go zabić – rzekł szczerze mężczyzna.
Stara Aero-shee ściągnęła brwi.
-Obyś się nie mylił, człowieku. Dobrze. Pomożemy ci znaleźć to Źródło, lecz nie oczekuj od nas pomocy przy zabiciu go. To, czy chłopiec przeżyje, będzie zależeć wyłącznie od przeznaczenia. Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje, Lehanie Savel?
-Tak.
-Więc uważam naszą umowę za zawartą – staruszka uśmiechnęła się, a zaraz potem uśmiechy pojawiły się na twarzach wszystkich pozostałych Sidhe. – Lady Kie, zapoznaj naszego gościa ze szczegółami.
Piękna Verana-shee ujęła Lehana za rękę i po raz kolejny tego wieczora – a może raczej już nocy – pociągnęła za sobą. Szedł za nią posłusznie, mając nadzieję, że zadanie, którego się podjął nie okaże się niemożliwe do wykonania. Kobieta pokazała mu miejsce, gdzie kilka nocy temu znaleziono ostatnią ofiarę, młodą Tiera-shee, zupełnie pozbawioną krwi.
-Istota dawno się nie pożywiała, obawiamy się, że wkrótce może zginąć kolejny z nas. Może jeszcze nie tej nocy, lecz niedługo – poinformowała srebrnooka. – Dlatego tak rozpaczliwie poszukiwałam dla nas pomocy – dodała, lekko zażenowana, tłumacząc swoja gotowość do oddania własnego ciała. – Jestem ci wdzięczna za twoją zgodę, nie masz nawet pojęcia, jak bardzo.
Rudowłosy rozglądał się po pomieszczeniu. Istota nie zostawiła żadnych śladów na murze z szarego kamienia ani na idealnie gładkiej podłodze. W górze, niemal pod sufitem, znajdowało się witrażowe okno, przez które do pomieszczenia wpadał słaby blask księżyca lub latarni. Na jednej z bocznych ścian widać było mosiężną dźwignię. Kie podeszła i pociągnęła za nią, uruchamiając ukryta w starożytnych murach maszynerię. Szczek pracujących zębatych kół rozniósł się echem po całym budynku, a potem w miejscu, gdzie wcześniej nie było nawet rysy, otworzyły się drzwi. Za nimi mężczyzna ujrzał biegnące w dół strome stopnie. Od ich strony wiało chłodem.
-To zejście do katakumb – powiedziała kobieta. – Zamykamy je zawsze, ale zawsze, gdy znajdujemy ciało jednego z naszych, drzwi są otwarte. To cos zna sposób, by otworzyć je od wewnątrz. Jakiś czas temu kilku z nas spędziło kilka nocy pilnując przejścia. Ostatniego ranka znaleźliśmy ich martwych – spojrzała w oczy Lehana zmartwionym wzrokiem – Wszystkich. Kevan i dwóch Verana, w tym moją siostrę. Wyglądała jak stuletnia mumia – po policzku Kie, błyszcząc w słabym świetle, spłynęła łza. – Byli wojownikami, a zginęli.
Lehan zadrżał. W co wpakowała go ta zjawiskowa piękność? Trzech sidhe nie umiało obronić się przed istotą. On był człowiekiem, był silniejszy od nich, ale to nie dawało gwarancji na powodzenie misji. Kiedy spojrzał jednak na płacząca kobietę, poczuł, jak jego serce pęka na dwoje. Liczył, że srebrnooka rzuci się w jego ramiona, lecz Kie najwyraźniej zupełnie przestała brać pod uwagę seks. Stała poza zasięgiem jego dotyku, piękna, lecz niedostępna. Poczuł się oszukany. Podjął się misji graniczącej z samobójstwem, a piękna sidhe, której obecność budziła w nim bolesne pożądanie, traktowała go z odrazą właściwą wzajemnym stosunkom miedzy ich gatunkami.
-Nie mogę tu zostać, Kie – oznajmił. – To coś zje mnie tak samo, jak twoją siostrę i innych.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
-Panie, czymkolwiek to jest, jak możesz sądzić, ty, który pragniesz zabić Źródło, że nie poradzisz sobie?
Lehan zmrużył oczy, przypominając sobie. Piętnastoletni chłopiec o szarych z zielonymi żyłkami oczach, drobny, równie kruchy jak stojąca naprzeciw niego kobieta, unoszący prawą rękę i szepcący niezrozumiałe słowa. Mógł go zabić. Tak, jak wcześniej bandytów. Jak Eeste Suatre. Kyle miał zaledwie piętnaście lat, a jego moc rosła wraz z nim. Chłopak, którego moc przerażała sidhe, magów i samego Dahakę. Wybraniec, Źródło, jego przeznaczenie. Jeśli ma się takie przeznaczenie, pomyślał Lehan, nie można zginać w zrujnowanej wieży, za sprawą krwiożerczego stwora z pradawnych katakumb. Nawet, jeśli sidhe nie uda się mu potem pomóc.
-Dobrze – zdecydował. – zostanę.
-Dziękuję ci.
Uśmiechnęła się, a potem wyciągnęła dłoń, ale cofnęła ją prędko, jakby się rozmyśliła. Unikając fizycznego kontaktu odwróciła się i odeszła, nie, odpłynęła, pozostawiając mężczyznę samego. Panowała ciemność i nawet słabe światło wpadające przez witrażowe okno przygasło. W mroku rudowłosy ledwo widział przeciwległą ścianę, tą z ukrytymi drzwiami. Dookoła panowała cisza, nawet z zewnątrz nie dochodził najcichszy choćby dźwięk, o tej porze tak mało uczęszczane ulice zamarły już, uśpione. Młody mężczyzna czuł, jak jego oczy zamykają się wbrew jego woli, zaś ciało staje się coraz cięższe...
W mroku, od strony drzwi, ciemny, bezkształtny cień pełznął w jego kierunku, rozlewając się po ścianach i znowu stapiając w jedną masę, przybierając kształty przypominające bestie z sennych koszmarów, pełznął ku niemu, by ogarnąć go, opleść zimnymi mackami i przyssawszy się do jego szyi pozbawić całej krwi...
Lehan otrząsnął się z koszmaru. Jak długo mógł spać? Jasne światło poranka wpadało do pomieszczenia, kolorowe plamki przefiltrowanego przez witraż blasku tworzyło na podłodze i ubraniu mężczyzny mozaikę, przedstawiającą kobietę z kielichem w dłoni, z gwiazdami wplecionymi w błękitne włosy. Bogini lub szlachcianka sprzed wieków, uwieczniona w szkle, uśmiechała się drwiąco, spoglądając na rudowłosego mężczyznę, z niedowierzaniem patrzącego na otwarte drzwi. Na najwyższym stopniu krętych schodów widniała pojedyncza plamka krwi.
Gdy tylko uświadomił sobie, co widzi, Lehan zerwał się. Zasnął i śnił o atakującym go stworze – by po przebudzeniu przekonać się, że żyje, ale ktoś inny musiał zginąć. Wybiegł na korytarz. Było cicho. Sidhe musieli nadal spać. Mężczyzna na palcach przemierzał korytarze i otwarte sale, aż znalazł ciało ofiary, tak pomarszczone i skurczone, że jedynym, co mógł na jej temat stwierdzić, to to, że do czynienia miał z Areo-shee. Zwłoki były jedynie szkieletem obciągniętym szarą skórą, kruszącą się przy każdym dotyku. Wyglądały jak mumia ptaka.
-O, Bogini – westchnął ciężko, przykładając środkowy palec do czoła.
Za jego plecami rozległ się szelest. Odwrócił się i ujrzał stojącą w drzwiach malutką Tiera-shee. Sidhe wydała z siebie krótki, wysoki krzyk i wybiegła z sali. Lehan stał. Cokolwiek miało się stać, musiał zachować się z godnością.
Wkrótce zjawili się pozostali. Prędko utworzyli okrąg dookoła Lehana i zamordowanego Areo-shee. Stara przywódczyni tak jak poprzedniego wieczora wystąpiła do przodu.
-Co się stało, człowieku? – spytała. Jej głos był szorstki, nieprzyjemny.
-Zasnąłem – odpowiedział zgodnie z prawdą rudowłosy.
-Zasnąłeś? – oczy staruszku rozbłysły gniewem. – Pozwoliłeś mojemu bratu umrzeć..
-Nie mam pojęcia, jak to się stało.
-Nie ma pojęcia! – Essari wyszedł z kręgu, minął przywódczynię i stanął naprzeciwko mężczyzny. – Nie ma pojęcia! Miał nas bronić, a zasnął! Oto obrońca, którego znalazła nam Kie! Żałosne – wbił w Lehana spojrzenie swoich srebrnych oczu – Tchórz, który ucieka z wyznaczonego mu posterunku, a potem opowiada nam bajeczki o tym, że zasnął. Oto, jacy są ludzie. Tchórzliwe zwierzęta, dzięki którym jesteśmy tu uwięzieni! Cóż, lady Kie, droga siostro – spojrzał na kobietę, stojąca zaraz za przywódczynią – myliłaś się, ja zaś miałem rację. Szkoda, że musiałaś oddać tak wiele za nic – dodał, drwiącym tonem. Kie przygryzła wargę. – Co więc zrobimy z tym, który zawiódł nasze zaufanie?
Słowa Essariego zawisły w powietrzu. Lehan położył dłoń na rękojeści miecza, lecz nim zdecydował, czy chce go wyciągnąć, ujrzał paskudny uśmiech na twarzy Verana-shee.
-Myślisz, że uda ci się nas zabić, tchórzliwy człowieku?
-Mogę spróbować.
-Dobrze – Essari dobył miecza, wąskiego, lekkiego, o rękojeści uformowanej na kształt koszyka, oplatającej dłoń. – Spróbuj więc.
Lehan rzucił się do przodu. Jego miecz starł się z bronią sidhe tak gwałtownie, że posypały się iskry. Essari cofnął się pod naporem silniejszego przeciwnika.
Mężczyzna cofnął ostrze i przygotował się do ponowienia ataku, gdy poczuł na karku zimny dotyk. Jego kończyny zaczęły drętwieć, palce rozluźniły się i miecz z brzdękiem upadł na podłogę. Lehan ujrzał kręgi wirujące przed oczyma. Wszystko wirowało. Essari. Stara Areo-shee, która w niewiadomy sposób znalazła się za jego plecami. Kamienna twarz pięknej Kie.
Rudowłosy osunął się na kolana, a potem upadł twarzą na podłogę. Jego zmysły zapadły się w ciemnościach.
-To by było na tyle – stwierdził pogardliwym tonem, Essari, szturchając bezwładne ciało czubkiem buta. – Droga siostro, mam nadzieję, że nie masz powodów, by żałować tego stworzenia.
Kie w milczeniu pokręciła głową.
-Cieszy mnie to – kontynuował Essari. – Nie chciałbym, żeby ktoś, a zwłaszcza ty, wpuścił go z powrotem.
-Być może jesteś zbyt okrutny – rzekła spokojnym głosem stara Areo-shee.
-Okrutny, lady Siare? Będzie mógł się bronić, czyż nie? Jeśli ten człowiek chce się wydostać, musi opanować właściwe swej rasie tchórzostwo, przedrzeć się przez katakumby i znaleźć inne wyjście. A my zrobimy to, co powinniśmy byli zrobić już dawno. Zabierzcie go! – polecił.
Dwóch Kevan-shee wzięło bezwładne ciało Lehana i zaniosło je w kierunku zejścia do podziemi.