Wilk 7
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 22:17:52
Epizod VII:
"Wilcze serce"
[Proszę mnie nie bić, ale nie popisałam się tym razem... -__-'']
--------------------------------------------------------------------------------
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk domofonu. Niechętnie podszedłem do drzwi i uruchomiłem urządzenie. Włączyłem kamerę i na ekranie zobaczyłem Lucasa. Bez słowa otworzyłem drzwi, zastanawiając się, co szczeniak tu robi. Naturalnie mógł go przysłać w jakiejś sprawie Kazara, ale...
Po krótkiej chwili drzwi windy otworzyły się i do korytarza wszedł Lucas. Spojrzał na mnie z niecodziennym u niego wyrazem determinacji na twarzy.
- Słucham? Co cię do mnie sprowadza? - zapytałem wracając do salonu. Chłopak podążył za mną.
- Chcę wiedzieć, czego ty chcesz od Kazary! - oświadczył stanowczo. Jego oczy błyszczały zaciętością i zdecydowaniem. Uśmiechnąłem się lekko i odwróciłem w stronę okna, po czym wyciągnąłem z kieszeni spodni pomiętą paczkę papierosów i wydobyłem stamtąd ostatniego. Ignorując wyczekujące spojrzenie Lucasa, powoli włożyłem go do ust i zapaliłem, zaciągając się głęboko. - Jack?! Odpowiedz! - chłopak nie wytrzymał i podszedł do mnie bliżej.
- A co, jeśli ci nie powiem? - zainteresowałem się i lekko przechyliłem głowę, żeby uważniej mu się przyjrzeć. - W końcu niczego nie muszę ci tłumaczyć...
- No... - zaczął Lucas, a ja dostrzegłem, że traci swoją wcześniejszą pewność.
- Sam masz świadomość tego, że lepiej jest nie wiedzieć zbyt wiele...Żeby nie powiedzieć, że...zdrowiej... - zawiesiłem głos i zmrużyłem oczy. Chłopak opuścił wzrok, a ja usłyszałem, jak cicho wzdycha z rezygnacją.
- To.. chociaż mi powiedz, czy to ma jakiś związek ze mną? - znowu na mnie popatrzył z wyczekiwaniem, ale już bez złości, raczej prosząco. Zmarszczyłem brwi, zdziwiony tym pomysłem.
- Nie, to nie ma żadnego związku z tobą. - odparłem szczerze, a Lucas drgnął. W jego oczach dostrzegłem coś dziwnego. Spodziewałem się ujrzeć tam jakiś rodzaj ulgi, jednak to było raczej coś na kształt zawodu. Chłopak jednak szybko pochylił głowę i cofnął się o krok.
- To... dobrze... - powiedział półgłosem i nagle jakby się ocknął. - Kazara zaprosił cię dzisiaj na popołudnie. O czwartej u niego. - oświadczył już zupełnie innym tonem, po czym odwrócił się i szybko wyszedł z pokoju. Po chwili usłyszałem szelest windy.
--------------------------------------------------------------------------------
Różowowłosa dziewczyna z ciężkim westchnieniem wstała z fotela, podeszła do częściowo odsłoniętego okna i oparłszy dłonie na parapecie, wpatrzyła się w niebo. Popołudniowe słońce raziło ją, jednak pomimo bólu i nieznośnego oślepienia uporczywie wpatrywała się w złoto-pomarańczowy blask.
- Zemsta... - zaczęła powoli, rozważając sens tego słowa. - ...nie jest czymś dobrym... - dokończyła półgłosem, jakby walcząc ze ściskającym się gardłem. Siedzący na łóżku przygarbiony młodzieniec spojrzał na nią z ukosa, jednak nie podniósł pochylonej głowy, toteż cień nadal skrywał jego twarz.
- Tak mawiają ci, którzy nigdy nie czuli chęci zemsty... - odparł łagodnie, wręcz beznamiętnie.
- To ci nie pomoże, Mike. - rzekła i nie mogąc już dłużej wytrzymać słonecznego blasku, zamknęła powieki, czując przy tym, jak do jej oczu napływają łzy. - Nie ukoi twojego bólu.
- Myślałem, że mnie poprzesz. - oświadczył Michael, nagle wstając ze swojego miejsca. W jego głosie rozbrzmiało gorzkie rozczarowanie.
- Kocham cię, Michael i zawsze we wszystkim cię popierałam, ale w tej jednej sprawie... - zamilkła na chwilę. Wciąż stała przy oknie, z zamkniętymi oczami, zwrócona tyłem do młodego mężczyzny. - ...zrozum! Boję się o ciebie! A to, co chcesz zrobić kłóci się nie tylko z moimi przekonaniami, ale także z tym, w co od zawsze wierzę... - wyszeptała.
Michael podszedł do niej bliżej. Wtedy dostrzegł, że dziewczyna ma obie dłonie przyciśnięte do klatki piersiowej, a pomiędzy jej palcami coś błyszczy w blasku słońca. Był to maleńki srebrny krzyżyk na cienkim łańcuszku... Młodzieniec otworzył usta, żeby coś powiedzieć, jednak nagle rozległo się pukanie do metalowych drzwi.
- Proszę. - zawołał Mike.
- Tu jesteś! - stwierdził zadowolony Gregory wchodząc do pomieszczenia. - Mamy coś nowego w... - urwał, kiedy dostrzegł stojącą pod oknem dziewczęcą postać. Miriam wciąż stała w bezruchu i milczała. Nie zareagowała w żaden sposób na wejście mężczyzny.- Możemy porozmawiać? - zapytał niepewnie Michaela. Chłopak kiwnął głową.
- Wybacz, Miriam. - rzekł, kierując się w stronę drzwi. Dziewczyna tylko skinęła lekko głową.
- Co się stało? - zapytał starszy mężczyzna, kiedy obaj znaleźli się na korytarzu, a Micheal z ciężkim westchnieniem oparł się plecami o zamknięte drzwi.
- Od przedwczoraj tak jest. - wyjaśnił chłopak. - Powiedziałem jej wszystko. - pokręcił ze smutkiem głową. - Miałem nadzieję, że zrozumie... - wyrzucił z siebie z żalem. Gregory przez chwilę obserwował młodą przystojną twarz, na której teraz złość mieszała się z głęboko skrywanym smutkiem i rozczarowaniem.
- Później się tym zajmiemy. - postanowił w końcu twardo mężczyzna, a Mike natychmiast się otrząsnął. - Chyba znaleźliśmy sprzymierzeńca. - oświadczył, a brwi młodzieńca uniosły się wysoko w wyrazie zdumienia. - Mam przynajmniej takie przeczucie... - dodał z pewnym wahaniem Gregory.
--------------------------------------------------------------------------------
Przed domem Kazary byłem tuż przed czwartą po południu. Znając już dobrze drogę pokonałem wąski korytarzyk i wyczuloną na żelastwo bramkę. Wcześniej zostawiłem kluczyki do wozu jednemu z ochroniarzy, więc urządzenie nie zareagowało.
Kiedy wszedłem do pokoju, Kazara siedział przy swoim biurku, pochylony nad jakimś papierem. Na mój widok jego oblicze rozjaśniło się.
- Witam! Proszę siadać. - wskazał fotel przed biurkiem. Skinąłem głową i zająłem miejsce, wtedy podsunął mi papier, który wcześniej czytał. - To pozwolenie na otwarcie interesu. - wyjaśnił. Przebiegłem wzrokiem po schludnym wydruku i nieistotnych dla mnie informacjach, w końcu kiwnąłem głową.
- Oto hasło do danych na dysku. - sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnąłem maleńką karteczkę o wymiarach wizytówki i wręczyłem ją mężczyźnie. Yoshi wstał.
- Pozwoli pan, że sprawdzę. - rzekł, a ja skinąłem. Przecież tylko na to liczyłem, jak również na to, że tym razem nabierze do mnie wystarczającego zaufania, by nie wypraszać mnie z pokoju. Z uwagą patrzyłem, jak podchodzi do szafki i otwiera ją, odsłaniając drzwiczki do małego sejfu. Dobywszy z pudełeczka maleńką elektrodę przykleił ją sobie do skroni i połączył kabelkiem z zamkiem sejfu. Szybko wyciągnąłem z kieszeni cienkie skórzane rękawiczki i założyłem je. Zamki myślowe oparte były o porównywanie zapisów fal mózgowych właściciela, toteż miałem chwilę, zanim sejf się otworzy. Podwinąłem lewy rękaw marynarki i mankiet koszuli. Na nadgarstku poprawiłem staromodny, wskazówkowy zegarek i ująłem palcami pokrętło do nastawiania, wysuwając je odrobinę, przygotowując się. Kazara wciąż stał do mnie plecami, kiedy zamek z klekotem odblokował się, a drzwiczki sejfu otworzyły. Błyskawicznie poderwałem się z fotela i po chwili stałem za mężczyzną. Zanim zdążył zareagować, gwałtownie wyrzuciłem ręce przed siebie i szarpnąłem za pokrętło zegarka. Cienka żyłka wysunęła się z jego wnętrza ze złowieszczym gwizdem. Równocześnie kopnąłem Yoshiego w zgięcia kolan, ścinając go z nóg na kolana, a pokierowana moimi dłońmi żyłka oplotła się wokół jego szyi. - Co...? - zakrztusił się mężczyzna, kiedy z całej siły pociągnąłem odbierając mu dech. Szarpnął się i wyrzucił rękę w tył, próbując chwycić mnie za nadgarstek, jednak zbliżyłem obie dłonie jeszcze bardziej do siebie, niemal je krzyżując i przyciskając kolanem kark mojej ofiary. Znowu spróbował chwycić za żyłkę, a ja poczułem, że bransoleta zegarka wpija mi się w nadgarstek, natomiast wydłużone pokrętło na jednym końcu żyłki i sama żyłka przecinają skórę rękawiczek i ocierają się o moją własną. Szarpnął się i spróbował wyrwać. Raz i drugi. Był silny, niesamowicie silny. Utrzymanie go kosztowało mnie nie lada wysiłku. W końcu poczułem, że jego opór stopniowo słabnie, aż w końcu jego walka o chrapliwy oddech całkiem zamarła. Przytrzymałem go jeszcze chwilę, czekając na jakiś znikomy znak życia. Wreszcie wypuściłem ciało, a żyłka z gwizdem zwinęła się do zegarka. Zdjąłem jedną rękawiczkę i zesztywniałymi palcami dotknąłem szyi Kazary. Nie wyczułem pulsu. Podszedłem do otwartego sejfu i wyciągnąłem stamtąd prostokątną czarną kasetę, której jedna wierzchnia ścianka była przeźroczysta. Maleństwo, na którym tak bardzo zależało Applegate'owi. Schowałem ją do kieszeni marynarki i ruszyłem do wyjścia.
Cicho wysunąłem się na korytarz i nagle spostrzegłem, że w moim kierunku zmierza potężny facet w stroju ochroniarza. W pokoju Kazary nie było kamer, więc nie mogli wszystkiego widzieć, nie byłem więc pewien, o co może chodzić. Spokojnie ruszyłem przed siebie, a mężczyzna wyminął mnie bez słowa, zmierzając prosto do pokoju swojego szefa. Przyspieszyłem kroku, spodziewając się, że rozeznanie się w sytuacji nie zajmie mu dużo czasu. Faktycznie, nie przeszedłem trzech metrów, kiedy usłyszałem za sobą:
- Hej! Stój! - na te słowa ruszyłem biegiem. - Zatrzymajcie go! - dobiegło do moich uszu. Stojący przy wejściu kolejny ochroniarz ruszył w moim kierunku. Skręciłem w sąsiedni korytarz i dostrzegłem tylne wyjście, przy którym również stał strażnik, a który właśnie mnie dostrzegł i wyraźnie skierował ku mnie. Szlag! Spojrzałem na schody. Z tych prowadzących do pokojów dla gości schodziła grupka jakichś ludzi. Nie było mowy o szybkim przepchaniu się. Odwróciłem się na pięcie i nie zastanawiając się nawet wbiegłem schodami na piętro prywatne. Znalazłem się w wąskim korytarzu, po bokach którego w równych odstępach ciągnęły się staromodne zawiasowe drzwi.
- Gdzie pobiegł? - dobiegło z dołu. Nagle usłyszałem skrzypnięcie i jedne z drzwi otworzyły się, a na korytarz wyszedł Lucas. Miał na sobie krótkie spodenki z czarnej miękkiej skóry oraz taką samą kamizelkę. Na jego szyi połyskiwały srebrne ćwieki skórzanej obróżki. Najwyraźniej wybierał się do klienta. Chłopak popatrzył na mnie z zaskoczeniem i zamrugał powiekami. Zanim zdążył coś powiedzieć rozległo się tupanie na schodach i głos:
- Jest na górze! - obejrzałem się na schody, po czym znowu spojrzałem na Lucasa. Chłopak podążył za moim wzrokiem, nagle znów spojrzał na mnie i bez słowa podbiegł chwytając mnie za rękę.
- Chodź! - zawołał, wciągając mnie do pokoju, z którego właśnie wyszedł. Znaleźliśmy się w ciasnej klitce, ledwie mieszczącej dwa piętrowe łóżka i dwie częściowo wbudowane w przeciwległe ściany komody. Lucas zamknął drzwi i chwyciwszy ramę jednego z łóżek, z pewnym wysiłkiem przesunął je o kilkanaście centymetrów w taki sposób, że zabarykadowało ono wejście. Na drewnianej podłodze dostrzegłem zarysowania po nóżkach łóżka, co świadczyło o tym, że było to dość powszechnym sposobem zamykania się w środku. Lucas nic nie powiedział tylko szybko wyminął mnie i otworzył okno. Podszedłem do niego. - Idź w tamtą stronę. - odezwał się, wskazując kierunek, gdzie niezbyt spadzisty dach łączył się z jakimiś przybudówkami. - Zejdź po dachu na garaż. Uważaj na psy, są dwa. - wyjaśnił szybko. Ktoś chwycił za klamkę i spróbował otworzyć drzwi, które odbiły się o łóżko.
- Lucas! Otwórz! - rozległ się na korytarzu zirytowany głos. Chłopiec zadrżał. Przyjrzałem mu się uważnie. Nie byłem pewien, dlaczego to robi...
- Idź! - syknął do mnie, wyraźnie podenerwowany. Zwinnie przeskoczyłem przez parapet na dach.
- Dziękuję. - wyszeptałem. Lucas tylko kiwnął głową i kiedy ruszyłem po dachu szybko zamknął okno.
--------------------------------------------------------------------------------
Słoneczne promienie późnego popołudnia przeświecały przez ciemnozielone liście wysokich drzew rosnących wzdłuż szerokiej alejki z drobnej kostki. Park powoli pustoszał i tylko nieliczni przechodnie wędrowali wśród zadbanej przez ogrodników zieleni. Michael rozejrzał się niepewnie.
- To na pewno tutaj? - zapytał stojącego obok Gregorego. Mężczyzna tylko kiwnął głową, po czym wykonał nieznaczny gest ręką i Mike spojrzał we wskazanym kierunku. Wąską alejką nadchodził szczupły chłopiec o jasnych włosach. Pomarańczowe słońce spływało po jego czarnym lśniącym kombinezonie, kiedy wolno zbliżył się do nich i zatrzymał mniej więcej w odległości czterech metrów. - Co? - zdziwił się Michael, widząc, że jego towarzysz wpatruje się z wyczekiwaniem w przybysza. - Dzieciak?
- On nie będzie z wami osobiście rozmawiał. Nie teraz. - oświadczył stanowczo chłopiec i odgarnął jasne włosy za ucho, odsłaniając w ten sposób niewielką słuchawkę. - Będę dosłownie przekazywał jego słowa. - wyjaśnił. Gregory kiwnął głową, a Mike zmarszczył brwi i przyjrzał się nieufnie chłopcu.
- Jak rozumiem celem tych pertraktacji jest wzajemna współpraca. - odezwał się pierwszy Gregory.
- Owszem. - chłopiec przytaknął. - Ale tylko od was zależy, czy do tej współpracy dojdzie.
Michael powoli przeniósł wzrok z chłopca na pobliskie drzewa. W cieniu jednego z nich dostrzegł wysokiego mężczyznę w ciemnym stroju i okularach przeciwsłonecznych. Wytężył wzrok i zobaczył, że mężczyzna w charakterystyczny sposób ściska coś w ręce. Drgnął, głęboko nabierając powietrza i czując, jak spinają się wszystkie jego mięśnie.
- Gregory... - odezwał się szeptem, nie spuszczając nieznajomego z oczu.
- Wiem. - odparł tamten, ledwie poruszając przy tym wargami. - W całym parku jest sześciu. Za budką z hotdogami dwóch. Spójrz powoli w stronę parkingu. W samochodzie siedzi snajper. - wyszeptał szybko, a Mike z trudem zmusił się, żeby wolno i z pozorną obojętnością przenieść wzrok we wskazane miejsce. Dostrzegł zarys sylwetki na miejscu kierowcy i połysk broni. Przełknął nagłą suchość w gardle. - Musimy rozegrać to właściwie, inaczej możemy nie wyjść cało z tego parku. - odezwał się znowu półgłosem Gregory i popatrzył na stojącego przed nim chłopca. Dzieciak uśmiechnął się z okrutną satysfakcją.
--------------------------------------------------------------------------------
Przez chwilę obracałem wąską kasetę w palcach, która z pozoru była najzwyklejszym nośnikiem cyfrowego video. Przez przeźroczystą wierzchnią ściankę widziałem niewielki połyskujący tęczowymi kolorami krążek, na którym zapisane były dane, do których od kilku godzin nie mogłem się dostać. Ktoś dokładnie zabezpieczył tę kasetę, tak aby nikt niepowołany nie mógł przejrzeć jej zawartości. Niestety w obliczu takich zabezpieczeń moje skromne hakerskie umiejętności na niewiele się zdawały. Co prawda wkrótce miała odwiedzić mnie Kathy, ale nie byłem pewien, czy wcześniej nie zjawi się Applegate po swoją, jak uważał, własność. W gruncie rzeczy nie powinno mnie interesować, co jest na tym dysku, ale mój szef nie wzbudzał we mnie zaufania, mogłem więc ostatecznie próbować się zabezpieczyć w razie jakichś nieprzewidzianych wypadków i dowiedzieć czegoś o jego skrywanych motywach.
Zadzwonił domofon. Niechętnie podszedłem i uruchomiłem kamerę. Na dole stał Lucas. Zdziwiła mnie jego obecność tutaj o tak późnej porze.
- Czego chcesz? - zapytałem.
- Wpuść mnie! - zażądał. Wzruszyłem ramionami i uruchomiłem windę, po czym spokojnie przeszedłem do salonu i stanąłem przy otwartym wejściu na balkon. Po chwili usłyszałem szelest windy. Lucas wyszedł na korytarz i rozejrzał się. Odnalazłszy mnie wzrokiem ruszył w moim kierunku z wściekłością malującą się na jego ślicznej twarzy.
- O co chodzi? - warknąłem, nie będąc ani trochę w nastroju do zabaw z dzieciakiem.
- Jak mogłeś, Jack!? - syknął przez zaciśnięte zęby. Cały drżał z emocji, a jego szmaragdowe oczy pałały żalem i złością. - Jak mogłeś to zrobić?! - krzyknął i nagle z zamachem uderzył mnie dłonią w twarz. Siła zadanego mi policzka lekko odrzuciła moją głowę w bok. Przez chwilę tak pozostałem, opanowując własną złość i językiem badając skaleczoną wewnętrzną stronę wargi, po czym nagle spojrzałem na Lucasa. Zauważyłem, że drgnął i lekko cofnął się pod wpływem mojego twardego spojrzenia, zupełnie, jakby przypomniały mu się konsekwencje ostatniego razu, kiedy to ośmielił się podnieść na mnie rękę. Oddychał szybko i był wciąż wyraźnie wzburzony, a jego ciało naprężone i gotowe do ewentualnej obrony bądź ucieczki. Tym razem jednak nie czułem wielkiej złości, ani chęci odwetu. W jakiś sposób domyślałem się, o co chłopcu chodzi i czułem, że ten policzek całkowicie mi się należał. Przypatrzyłem się uważnie Lucasowi:
- "Jak mogłem... co"? - zapytałem spokojnie. Chciałem mieć pewność.
- Jak mogłeś go zabić? - zawołał, przez ściśnięte gardło. Westchnąłem. Właśnie tego się spodziewałem...
- Sam pomogłeś mi uciec, więc jesteś współwinny morderstwa... O to też chodzi? - wyszeptałem. Odrobinę zaskoczony Lucas zamrugał powiekami.
- Głównie chodzi o to, że Kazara miał akt mojej własności. - wycedził przez zaciśnięte zęby. - To z nim wiązał mnie pewnego rodzaju ustny kontrakt. On był moim pracodawcą. Teraz nie mam już pracy, a Czarny Kondor mnie nienawidzi. Nie sądzę, żeby przyjął mnie na korzystnych warunkach.
- Teraz on przejął interes? - raczej stwierdziłem, niż zapytałem. - Dostał wszystko "w spadku". - mruknąłem pogardliwie.
- Tak, z tym, że Yoshi nie zdążył przepisać wszystkiego na Kondora jako swojego pełnomocnika. Więc, jak widzisz, jestem teraz bezpański... - syknął z pobrzmiewającą w głosie wyraźną odrazą do własnych słów.
- Przyszedłeś, żeby mi to powiedzieć? - zapytałem twardo z lodowatą obojętnością. Drgnął, wyraźnie zraniony.
- Jack... - szepnął.
- Zawsze możesz obiecać swojemu nowemu szefowi, że będziesz dobrze pracował i poprosić o korzystne warunki kontraktu... - stwierdziłem zimno. Lucas popatrzył na mnie w dziwny sposób.
- Tak... - zgodził się niepewnie. - Ale ja... - zaczął i opuścił głowę, jakby zastanawiał się nad doborem właściwych słów. - Ja... ja już nie chcę tego robić!! - wypalił i spojrzał na mnie szklącymi się od łez oczami. - Nie chcę... - powtórzył cicho, jakby samemu się do czegoś przed sobą przyznając i opuścił wzrok. Wtedy zrozumiałem. Dzieciak przyszedł tu nie tyle po radę, co po konkretną pomoc. Najwyraźniej byłem jedyną osobą, do której obecnie mógł się zwrócić. I ja miałem go teraz zawieść... Westchnąłem. Zrobiło mi się żal chłopca, ale czy byłem mu coś winien?... Chyba tak...
- Lucas... - zacząłem powoli. Spojrzał na mnie nieśmiało, po czym poderwał się.
- Przepraszam, Jack... - zmusił się do przepraszającego uśmiechu.- Sam nie wiem, dlaczego zawracam ci głowę. To w końcu nie twoja sprawa... - odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi.
- Zaczekaj... - odezwałem się łagodnie. Przystanął, lecz nie odwrócił się w moją stronę. - Mówiłeś, że nie ma już twojego aktu własności?
- Wygasł razem ze śmiercią Kazary. - odparł. - Już ci mówiłem, jestem teraz bezpański.
- Raczej wolny. - stwierdziłem, a chłopak drgnął nieznacznie. - Jeśli chcesz, możesz tu zostać. - oświadczyłem. Na te słowa Lucas powoli odwrócił się i szczerze zaskoczony popatrzył na mnie. - Możesz u mnie zostać tak długo, jak będziesz chciał, no i będziesz mógł poszukać innej pracy.
- Ale, Jack... dopóki nie znajdę sobie zajęcia... - zawahał się. - ...jak będę ci płacił za mieszkanie? - w wyrazie jego twarzy odmalowała się niepewność i jeszcze coś, co świadczyło o tym, że nam obu przyszła na myśl taka sama forma zapłaty.
- Nie jestem biedny. - rzekłem. - Nie musisz mi płacić. Będziesz się po prostu zajmował mieszkaniem. Sprzątał, gotował... Co ty na to? - zainteresowałem się. Lucas kiwnął z powagą głową.
- Zgoda... - rzekł zdecydowanie.
- W takim razie, możesz wprowadzić się choćby od zaraz. - uśmiechnąłem się lekko i ruszyłem w stronę kuchni.
- Dziękuję, Jack. - powiedział cicho chłopak.
- Nie ma za co. - odparłem. - Po prostu każdy zasługuje na drugą szansę...nie sądzisz? - nie oglądając się już za siebie wszedłem do kuchni.
--------------------------------------------------------------------------------
W tonącym w mroku pokoju rozległ się miarowy odgłos kroków, który został przytłumiony, gdy drobny chłopiec wkroczył na puchaty dywan. Na środku pomieszczenia stała skąpana w ciemności sofa, a na niej siedziała nieruchomo smukła postać. Chłopak podszedł i położył obie dłonie na oparciu mebla, po czym powoli przesunął ręce na silne ramiona mężczyzny, a następnie przez jego klatkę piersiową, w końcu obejmując go i przytulając się. Mężczyzna drgnął i płynnym gestem przygarnął do siebie chłopca, z czułością zanurzając palce jednej szczupłej dłoni w jego jasnych włosach.
- Dobrze się spisałeś, Tristanie... - odezwał się półgłosem. Chłopiec z cichym westchnieniem jeszcze bardziej wtulił twarz w szyję mężczyzny. - Zawsze jest jedna zasada...albo są z nami, albo nie ma ich wcale. - wyszeptał z nutką rozbawienia w głosie, a na twarzy chłopca pojawił się uśmieszek. - Ten staruszek jest bardzo rozsądny, ale gówniarz mi się przyda. - ciągnął mężczyzna. - Jest narwany i żądny krwi. Właśnie tacy są mi potrzebni... Trzeba tylko umieć ich wykorzystać...
--------------------------------------------------------------------------------
Kitsune usiadł na parapecie i otworzył okno, wpatrując się w czyste błękitne niebo, odetchnął rześkim powietrzem słonecznego poranka.
Blondwłosy chłopiec wysunął szufladę częściowo wbudowanej w ścianę komody i wyciągnął z niej niewielką kupkę schludnie złożonych ubrań, a następnie z kamiennym wyrazem twarzy włożył ją do leżącego na łóżku plecaka. Po chwili zaczął szperać w drugiej szufladzie. Siedzący na sąsiednim posłaniu Rishka uważnie śledził go wzrokiem.
- Więc ty mówiłeś poważnie... - zawołał wciąż z pewnym wyrazem zaszokowania na twarzy. Lucas tylko spojrzał przelotnie na niego i znowu włożył część złożonych ubrań do torby.
- Przemyślałem to. - oświadczył w końcu. Rishka kiwnął głową i zaraz potem wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je z sykiem, jakby to, co miał powiedzieć było czymś strasznym albo nieprzyjemnym.
- Ale Lucas... - zaczął niepewnie.
- Słyszałeś: przemyślał to! - wtrącił się nagle siedzący do tej pory na parapecie Kitsune; wstał i zająwszy miejsce obok starszego chłopca uniósł do jego oczu maleńką strzykawkę. Pistolecik był tak małych rozmiarów, że mieścił się w zamkniętej dłoni, załadowaną miał szklaną ampułkę z dawką jakiejś substancji. - Mam sporo czarnej heroiny. - oznajmił. - Chcesz trochę? - zapytał. Rishka tylko pokręcił głową, wciąż zerkając niepewnie na pakującego się Lucasa. - A ty? - Kitsune również spojrzał na blondyna.
- Nie, dzięki. - odparł krótko.
- Może jednak? - Kitsune uśmiechnął się zachęcająco, wstając i podchodząc do niego. - To będzie mój prezent pożegnalny...
- Nie, dziękuję. Ostatnim razem kiepsko się po tym czułem. - rzekł twardo, a na twarzy Kitsune zagościł nieprzyjemny grymas.
- Dzieciak! - prychnął pogardliwie, marszcząc nos i wrócił na swoje miejsce obok Rishki. Lucas tylko wzruszył ramionami. - Risei? - zawołał Kitsune, a leżący na górnym posłaniu sąsiedniego łóżka chłopak odłożył czytaną właśnie starą zniszczoną książkę.
- Chcę. - rzekł białowłosy i zeskoczył z drabinki. Podszedł do Kitsune i wręczył mu kilka blaszek, po czym usiadł obok, a po chwili otrzymał pistolecik. Przycisnął urządzenie do szyi i nacisnął spust. Płyn został szybko wtłoczony do tętnicy i niemal natychmiast Risei rozluźnił się z westchnieniem opierając plecami o ścianę. Kitsune uśmiechnął się i zmienił ampułkę.
- Pierwszorzędny towar, co? - zawołał, po czym sam zaaplikował sobie dawkę i rozsiadł wygodnie na łóżku. Rishka przez chwilę obserwował ich z mieszanymi uczuciami malującymi się na twarzy, w końcu wstał i podszedł do Lucasa, który właśnie zapiął plecak.
- Zatem podjąłeś decyzję... - westchnął.
- Tak. - Lucas skinął głową.
- Ostateczną?! - drgnęli na dźwięk głosu dobiegającego od strony drzwi. Wszyscy odwrócili się, patrząc na stojącego w wejściu czarnowłosego mężczyznę.
- T...tak. - odparł Lucas na postawione przez Czarnego Kondora pytanie. Mężczyzna zmarszczył brwi i surowo zmierzył gromadkę wzrokiem.
- Nie za dużo was tu? Macie chyba inne zajęcia... Czy część przypadkiem nie powinna być na ulicy? - zawołał spokojnie, lecz ukryta nuta jego głosu wskazywała na to, że konsekwencje jakiegokolwiek przejawu sprzeciwu nie będą miłe. Chłopcy dobrze znali ten ton, toteż bez słowa wstali z miejsc i zaczęli pojedynczo wychodzić z pokoju, wymijając w drzwiach Czarnego Kondora, który w pewnym momencie gestem ręki zablokował drogę Kitsune. Chłopak spojrzał na niego niepewnie, a mężczyzna nieznacznie poruszył przed nim palcami w rękawiczce. Kitsune westchnął, po czym bez słowa wyciągnął z kieszeni maleńką strzykawkę i położył ją na dłoni mężczyzny. - Mówiłem wam coś o tym... - rzekł półgłosem Czarny Kondor, zaciskając urządzenie w pięści.
- Ale ja... - zaczął chłopak.
- Później porozmawiamy! - postanowił, a Kitsune umilkł i szybko odszedł w stronę schodów. Wzrok mężczyzny padł w końcu na Lucasa, który przerzucił plecak przez ramię i ruszył do wyjścia. Mijał właśnie swojego zwierzchnika, kiedy w półkroku zatrzymał go przyciszony głos mężczyzny:
- Więc odchodzisz...
- Tak... - odparł cicho Lucas, nie patrząc mu w oczy. - Teraz już mogę. - dodał szybko.
- Aktualnie mam na głowie za dużo spraw. Nagła...śmierć Kazary namnożyła problemów, z którymi najpierw muszę się uporać. Ale potem znajdę cię i porozmawiamy... - oświadczył chłodno Czarny Kondor. Na twarzy Lucasa odmalował się jawny protest.
- Przecież... - zaczął.
- Idź już! - przerwał mu, nawet na niego nie patrząc. Lucas opuścił wzrok i bez słowa odszedł. Mężczyzna zamknął oczy i odetchnął cicho. Podniósł powieki dopiero wtedy, gdy na schodach ucichły kroki chłopca.
- Pozwolisz mu odejść? - usłyszał za sobą.
- Teraz tak. - odwrócił się, patrząc z ukosa na stojącego na korytarzu Rishkę. - Potem się tym zajmę...
- Może po prostu powiedz mu prawdę... - zaproponował chłopak.
- Prawdę? - powtórzył mężczyzna, a na jego twarzy zagościł łagodny uśmiech nie wiadomo czym spowodowanego rozbawienia.
- Tak będzie lepiej dla was obu. - stwierdził Rishka. Uśmiech znikł z twarzy Czarnego Kondora równie niespodziewanie, jak się tam pojawił.
- Nie baw się w psychologa, Rishka! - syknął, wymijając chłopca i ruszając w stronę schodów.
--------------------------------------------------------------------------------
Jasnowłosy młodzieniec w garniturze wybiegł z wysokiego budynku o przeszklonych drzwiach i dogonił dystyngowanego mężczyznę z walizką.
- Ależ panie, Applegate... - zaczął, kiedy tamten pospiesznie otworzył drzwi limuzyny i wrzucił walizkę na tylne siedzenie. - ...nie może pan teraz wyjechać!
- Mogę. - odparł mężczyzna, zdejmując płaszcz, który natychmiast powędrował w ślad za walizką.
- Ale interesy... - zaprotestował rozpaczliwie blondyn. - Ma pan ważne spotkania.
- Zaczekają. - skwitował beztrosko, wsiadając do samochodu. - Wrócę za kilka dni.
- Ale dlaczego tak nagle? No i przecież przyjęcie w ambasadzie...
- Moje zdrowie jest najważniejsze, panie Collins! - przerwał mu nagle Applegate. - Lekarz zalecił mi kilkudniowy wypoczynek, więc proszę przez jakiś czas zająć się wszystkim. - polecił i energicznie zamknął drzwi. - Na lotnisko! - rzucił do szofera.
--------------------------------------------------------------------------------
Wysoki mężczyzna siedział na szerokim parapecie i oparłszy łokieć na zgiętym kolanie w zamyśleniu wpatrywał się w widok za oknem. Przez dłuższą chwilę obserwował oddalającą się powoli, lecz zdecydowanie sylwetkę blondwłosego nastolatka.
- Nezumi. - zawołał cicho mężczyzna.
- Tak? - chłopak podszedł do niego.
- Idź za nim. - polecił. - Tylko tak, żeby cię nie zobaczył. - zaznaczył. Nezumi kiwnął głową i już miał odejść, kiedy niespodziewanie Czarny Kondor objął go w talii i przyciągnął bliżej. - I uważaj na siebie, dobrze? - wyszeptał, drugą dłonią ujmując jego podbródek i całując go delikatnie. Chłopiec natychmiast odpowiedział na pocałunek, a Czarny Kondor leniwie i niechętnie oderwał usta od jego warg i powiódł nimi po szyi Nezumi, rozkoszując się drżeniem, w jakie wprawił dzieciaka, a także jego czystym, cudownym zapachem. - Sama słodycz... - wymruczał mu do ucha z zadowoleniem obserwując, jak na policzki Nezumi wypełza rumieniec zażenowania. Wciąż był taki niewinny... Trzy miesiące na ulicy i wciąż, jak dziewica... rzadkość... - Idź... - polecił łagodnie, a chłopiec posłusznie oddalił się.
--------------------------------------------------------------------------------
Minęły trzy dni, odkąd Lucas zamieszkał ze mną. Tak jak uzgodniliśmy zajmował się mieszkaniem. Co prawda niewiele miał roboty z racji prawie całkowitego zautomatyzowania pomieszczeń, jednak miał przynajmniej jakieś zajęcie. Nie chciałem, żeby teraz szukał sobie pracy i ściągał na siebie i zarazem na mnie uwagę. Miałem inne plany... Sypiał na kanapie w salonie i rzadko się odzywał, nie przeszkadzając mi zupełnie w pracy przy przygotowywaniu kolejnej misji. Wyraźnie coś się między nami zmieniło, jednak odnosiłem wrażenie, że Lucas jest zadowolony z takich relacji. Mi również one odpowiadały... Do pewnego stopnia, ponieważ nie byłem pewien, ile zdołam wytrzymać mając obok siebie kogoś tak pociągającego...
Z tego, co mi było wiadomo Applegate opuścił miasto i nie dziwiłem mu się. Wnioskując z wagi i specyfiki kolejnego zadania, które mi zlecił, było w jego najlepszym interesie, żeby nie przebywać w pobliżu przez jakiś czas. Uśmiechnąłem się kwaśno. Nigdy nie darzyłem sympatią polityków, ale wielokrotnie im pomagałem, bądź przeszkadzałem - zależy z której strony na to patrzeć: zleceniodawcy, czy podmiotu zlecenia. W tej sytuacji byłem pewien, że w grę wchodzą polityczne aspiracje mojego obecnego pracodawcy. Nareszcie zadanie o ukrytym głębszym sensie...
Kathy przysłała mi wiadomość, iż mam się jej spodziewać w najbliższym czasie. Odpisałem, że zawsze jest mile widziana i że czekam. Wyłączyłem komputer i wyszedłem na korytarz. Zastanawiałem się tylko, co ją tutaj sprowadza. Kathy nie słynęła z błahych przyjacielskich odwiedzin. Najwyraźniej miała jakąś sprawę.
Nagle usłyszałem szelest windy. Moja ręka natychmiast powędrowała za plecy, a palce owinęły się na kolbie pistoletu w kaburze na pasku. Nikt przecież nie dzwonił, więc albo miałem włamywacza-samobójcę, albo Applegate'a, którego przecież nie powinno tu być. Drzwi windy rozsunęły się i moim oczom ukazał się wysoki ciemnowłosy mężczyzna.
- Jasna cholera! - syknąłem, wyciągając pistolet i mierząc w jego stronę. Czarny Kondor zmierzył mnie lodowatym ametystowym spojrzeniem i omiótł wzrokiem wycelowaną w jego głowę lufę.
- Doprawdy... mógłby pan sobie darować tą zbędną przemoc. - mruknął i wyminął mnie, całkowicie ignorując fakt, iż jest na muszce. Moja ręka podążyła jednak za nim i szczęk odbezpieczanego kurka sprawił, że mężczyzna zatrzymał się i odwrócił w moją stronę.
- Nie lubię niezapowiedzianych gości, więc byłbym wdzięczny, gdyby niezwłocznie opuścił pan moje mieszkanie. - wycedziłem chłodno i do bólu oficjalnie.
- Nie przyszedłem tutaj do pana. - odparł Czarny Kondor.- Lucas! - zawołał. Chłopak wyszedł na korytarz i jego oczy rozszerzyły się z zaskoczenia.
- Co... co ty tu robisz? - wydukał, podchodząc do nas.
- Tak jak ci obiecałem...znalazłem cię. - oświadczył Czarny Kondor. - I jesteś mi winien rozmowę...
- Dość tego! - warknąłem. - Nie mam zwyczaju strzelać we własnym domu, bo potem trzeba kłaść nowe tapety, ale jeśli zaraz pan stąd nie wyjdzie...
- Jack... - odezwał się ostrożnie Lucas. - Ja muszę z nim porozmawiać.
Spojrzałem kątem oka na chłopaka. Wydawał się być zdecydowany co do swoich słów. Powoli zabezpieczyłem i schowałem broń, ruchem głowy wskazując salon. Obaj przeszli do pomieszczenia, a ja podążyłem za nimi. Lucas usiadł na kanapie, a nasz przymusowy gość w fotelu obok. Ja stanąłem w pobliżu z rękami skrzyżowanymi na piersi i czujnie przyglądałem się mężczyźnie. Zerknął na mnie z ukosa, po czym skupił swoją uwagę już tylko na chłopcu.
- Uporałem się już ze wszystkim. - oświadczył. - Możesz wrócić. - na te słowa Lucas drgnął i spojrzał z żalem na mężczyznę.
- Ale akt własności i kontrakt wygasły. - odparł. - Wraz ze śmiercią szefa.
- Możemy zawrzeć nową umowę. - stwierdził sucho. Lucas nabrał głęboko powietrza.
- Czarny Kondorze, ja chcę z tym skończyć. Teraz mam szansę zerwać z przeszłością. I zrobię to. - rzekł stanowczo. Mężczyzna przez moment milczał, wpatrując się uważnie w chłopca.
- Mógłby pan zostawić nas samych? - zwrócił się nagle do mnie. Zmarszczyłem brwi. Co ten facet sobie wyobrażał? Że niby będzie mną rządził w moim, co prawda tymczasowym, ale zawsze, własnym domu? W pierwszej chwili miałem ochotę wyrzucić go za drzwi, jednak napotkałem proszące spojrzenie Lucasa.
- Pięć minut. - oświadczyłem i ruszyłem w stronę wyjścia. Mężczyzna siedział w milczeniu i czekał, aż drzwi zamkną się za mną. Przeszedłem do gabinetu i usiadłem w fotelu.
--------------------------------------------------------------------------------
- Więc nie masz zamiaru wrócić? - zapytał spokojnie Czarny Kondor. Lucas pokręcił głową.
- Kontrakt wiązał mnie z Kazarą nie z tobą. - rzekł cicho. - Nie masz do mnie prawa...
- Daję ci teraz szansę, Lucas. Wiesz, że niedługo sam do mnie wrócisz. - uśmiechnął się lekko. - Wtedy nie licz na korzystną umowę.
- Dlaczego uważasz, że...
- Bo znam ludzi takich jak on! - przerwał mu. - Jesteś dla niego tylko zabawką. Wyrzuci cię, kiedy mu się znudzisz! On cię nie kocha...
- Ale ja go kocham... - wyszeptał Lucas. Czarny Kondor drgnął, a jego twarz zamieniła się w nic nie wyrażającą maskę. Odchylił się wygodniej na oparciu fotela, zamykając na chwilę oczy. - Skoro tak mówisz... - rzekł w końcu, a jego głos zabrzmiał dziwnie głucho i beznamiętnie. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Lucas cofnął się odruchowo.
- Nie... - wyszeptał, patrząc z lękiem na to, co mężczyzna wyciągał z kieszeni. - Po co? Przecież...
- Muszę, Lucas....
--------------------------------------------------------------------------------
Poderwałem się, kiedy drzwi otworzyły się i na korytarz wyszedł Czarny Kondor, a za nim lekko blady Lucas. Mężczyzna otaksował mnie zimnym spojrzeniem i wciąż patrząc na mnie, rzucił do chłopca:
- Jak już mu się znudzisz, to wiesz, gdzie mnie szukać... - po czym bez słowa ruszył do windy. Jasna cholera, niech on się pospieszy, bo zapewnię mu błyskawiczne dotarcie na dół przez okno. Lucas stał wyprostowany, a cała jego sylwetka była naprężona. Kiedy drzwi windy zasunęły się za Kondorem, chłopak odwrócił się na pięcie i jego jasne włosy zafalowały, a pomiędzy kosmykami coś błysnęło. Chwyciłem go za rękę i odwróciłem w swoją stronę. Odgarnąłem jego włosy i dostrzegłem w lekko zaczerwienionym uchu niewielki, srebrny kolczyk z oszlifowanym przezroczystym oczkiem.
- Lucas, co to jest? - zapytałem zdziwiony. Wyrwał rękę z mojego uścisku.
- Kolczyk. Nie widzisz? - żachnął się.
- Skąd? Po co?
- To nadajnik. - rzekł głucho. - Żeby mógł wiedzieć, gdzie jestem....
- Ale po co?! - krzyknąłem ze złością, a on spojrzał na mnie. W jego oczach szkliły się łzy.
- Zakłada się je wszystkim chłopcom, których klienci wynajmują na dłużej niż dwa dni... - wyjaśnił lekko zdławionym głosem. Zamknąłem oczy, czując rosnącą wściekłość na Czarnego Kondora. Do tego faceta gadało się jak do muru...
- Zdejmij to. - powiedziałem łagodniejszym tonem, delikatnie dotykając jego ucha.
- Nie, Jack... - wyszeptał, odsuwając się ode mnie.
- Zdejmij!
- Tego się nie da tak po prostu zdjąć! - zawołał ze złością. - Chyba, że chcesz mi rozerwać ucho! - odwrócił się na pięcie i poszedł do kuchni. Podążyłem za nim i przez dłuższą chwilę obserwowałem, jak chłopak zaczyna przygotowywać kolację.
- Nie powinienem był pozwalać mu odejść... - odezwałem się w końcu, po części do siebie, po części do Lucasa.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- To było głupie! On przecież wie, gdzie mieszkam. To przestała być bezpieczna kryjówka. - "A ja zaczynałem się zachowywać jak jakiś nieopierzony żółtodziób." - dodałem w myślach. Lucas pokręcił głową.
- Z jego strony nic ci nie grozi.
- Skąd u ciebie taka pewność?! - parsknąłem zirytowany jego beztroską.
- Jest ci wdzięczny... - odparł oczywistym tonem.
- Co?
- Ułatwiłeś mu karierę. Zabiłeś Kazarę i teraz on wszystko przejął. Przedtem zajmował się brudną robotą, odwalał całą pracę za szefa i nic z tego nie miał. Teraz ma zyski i władzę adekwatne do wysiłku. Jest ci wdzięczny... Domyśla się też, kim jesteś i uwierz mi, nie będzie próbował wchodzić ci w drogę...
Zamknąłem oczy, wzdychając ciężko. Najwyższa pora, żeby kończyć tę robotę i wynosić się z miasta. Zbyt wielu ludzi mnie tu znało i chodziło nadal po ziemi. Jeszcze dzisiaj poproszę Kathy, żeby załatwiła mi dokumenty na inne nazwisko.
--------------------------------------------------------------------------------
Już od dłuższej chwili siedziałem w bezruchu, wpatrując się w błękit ciekłokrystalicznego ekranu laptopa. Przed chwilą wysłałem kolejną wiadomość do Kathy i zastanawiałem się nad moją obecną sytuacją. Nie wiedziałem, ile jeszcze Applegate miał dla mnie zleceń. Miałem jednak świadomość, że zaczynało się robić niebezpiecznie i że nastał dla mnie najwyższy czas, żeby pozwijać manatki i wynieść się z zasłużonym zarobkiem. Na razie jednak jeszcze mogłem trochę poczekać... I tak gdybym miał się stąd wynosić chciałbym zabrać ze sobą Lucasa, ale nie byłem pewien, czy on zapragnąłby ze mną odejść. Machinalnym ruchem zgasiłem w popielniczce do połowy wypalonego papierosa. Swoją drogą zastanawiałem się, gdzie chłopak się zaszył. W mieszkaniu panowała absolutna cisza. Od czasu wizyty Czarnego Kondora prawie się nie odzywał i cały czas chodził zamyślony. Wstałem ruszając do przeciwległego pokoju. W skąpanym w mroku pomieszczeniu nie dostrzegłem nikogo, jednak kiedy na chwilę włączyłem swoje implanty zobaczyłem drobną, zgarbioną postać siedząca na kanapie. Podszedłem bliżej.
- Lucas? - chłopak drgnął na dźwięk swojego imienia, ale nie odezwał się. - Coś się stało? - zapytałem, siadając obok.
- Nie, nic. - odparł cicho. Usiadłem obok niego i położyłem mu dłoń na ramieniu, wtedy spojrzał na mnie, a ja zauważyłem, że jego oczy dziwnie lśnią w mroku.
- Nie martw się niczym. - pogładziłem go czule po policzku.
- Nie martwię się... - zaprzeczył szybko, nieskutecznie mnie okłamując. Był taki piękny... Tak bardzo chciałem znowu się z nim kochać i tym razem ofiarować mu tylko rozkosz... Przeprosić za całą krzywdę, którą mu dotychczas wyrządziłem. Ująłem jego podbródek i delikatnie pocałowałem w usta. Poczułem niemal natychmiastową odpowiedź i obejmując go w talii przyciągnąłem do siebie, a po chwili pod siebie, kładąc na kanapie. Przycisnął udami moje biodra, a jego palce zanurzyły się w moich włosach. Zsunąłem powoli swoje pocałunki na jego szyję i nigdzie się nie spiesząc smakowałem delikatną skórę, podążając w stronę odsłoniętych przez wycięcie koszulki obojczyków. Nagle poczułem, że coś jest nie tak. Ciało Lucasa naprężyło się nieznacznie i wyczułem w nim dziwną, nietypową zmianę. Uniosłem się na rękach, patrząc mu w twarz. Uciekł gdzieś wzrokiem i uśmiechnął się lekko, a raczej zmusił się do uśmiechu.
- Lucas, o co chodzi? - zapytałem zdziwiony.
- O nic. Dlaczego przestałeś? - odrzekł głucho, przez ściśnięte gardło. Wyraźnie nie chciał ze mną być. Zacisnąłem zęby, czując jak moje zaskoczenie zmienia się w irytację. Nie cierpiałem takich niejasnych sytuacji.
- Jeśli nie chcesz, to po prostu powiedz. - syknąłem. Lucas spojrzał na mnie; w jego oczach szkliły się łzy.
- Dajesz mi dach nad głową, przecież wiesz, że ci nie odmówię... - powiedział żarliwym szeptem z pewną dozą skrywanej głęboko złości. Drgnąłem na te słowa. A więc stąd ta jego nagła niechęć. Już nie był prostytutką i nie potrafił traktować mnie jak klienta. Więc kim w takim razie dla niego teraz byłem?
- Zwariowałeś?! - warknąłem, wycofując się. - Myślisz, że tylko tym dla mnie jesteś? Nie jesteś mi nic winien! Inaczej się umawialiśmy! Nie będę niczego od ciebie wymagał... a na pewno nie... nie czegoś... takiego!...
- Jack. - chłopak usiadł na kanapie, szeroko otwierając szmaragdowe oczy. Wstałem, czując wyraźną złość. Nie byłem zły na Lucasa. Byłem wściekły na siebie, że pozwoliłem na to, by chłopakowi przyszło coś takiego do głowy. Szybko odszedłem na środek pokoju i odetchnąłem głęboko.
- Nie chcę, żebyś mi płacił swoim ciałem za mieszkanie u mnie. - oświadczyłem. - Nie chcę, żeby tak to wyglądało. Jeśli ty w taki sposób do tego podchodzisz, to nic tu po tobie! - zawołałem, widząc jak wstaje z kanapy i wciąż się we mnie wpatrując, idzie w moim kierunku.
- Ale, Jack...
- Zrozumiałeś? - przerwałem mu.
- Jack, ja cię kocham! - wyszeptał chłopak zbliżając się do mnie. Uniósł ręce i zacisnął palce na rękawach mojej koszuli.
Patrzył mi w oczy. Minęła dłuższa chwila, zanim dotarło do mnie to, co przed chwilą powiedział. Nagle zdałem sobie też sprawę, że wpatrując się we mnie czeka na odpowiedź. Nie odrzekłem nic... Nie potrafiłem używać wielkich słów i okazywać swoich uczuć w inny sposób, niż za pomocą gestów czy czynów. Chociaż i to nie zawsze mi się udawało. Lucas nagle drgnął i opuścił wzrok. Cofnął ręce, po czym zaczął powoli odsuwać się ode mnie. Najwyraźniej jednoznacznie odebrał mój brak reakcji. Pochylił przy tym głowę, więc nie widziałem tego, co malowało się w jego spojrzeniu, jednak nagle zrozumiałem, że jeśli teraz pozwolę mu tak odejść i nic nie zrobię, to już nigdy, w żaden sposób nie uda mi się naprawić tego błędu. Chwyciłem go gwałtownie w ramiona i przyciągnąłem do siebie. Drgnął zaskoczony, kiedy przycisnąłem swoje usta do jego i pocałowałem go mocno. Na początku był spięty i niepewny, jednak po chwili rozluźnił się i objął ramionami moją szyję, czule odwzajemniając pocałunek. Miałem nadzieję, że to mu wystarczy za odpowiedź. Kiedy się oderwałem od jego ust, ciągle trzymając go w ramionach, dostrzegłem, że po jego policzkach spływają łzy.
- Lucas? - wyszeptałem. Nic nie odpowiedział, tylko przywarł z całej siły do mojej piersi. Objąłem go mocno, tak jakbym już nigdy nie chciał wypuścić go z ramion. I nie zrobię tego. Będę chronił mój mały skarb...