Ukryty trop 2
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 19:06:37
CZĘŚĆ DRUGA - ZŁUDZENIA




Spojrzał na zegarek. Dochodziła 10. Jego ojciec się wścieknie. Ostatnio robił się koszmarnie przewrażliwiony na temat tego, co pojmował w kategoriach skandalu publicznego. Jeremy rozumiał jego wysoką pozycję, a przynajmniej starał się ją zrozumieć. Ale czasem sprawiała ona, że życie stawało się ciężkie.
Dobrze, że przynajmniej dziennikarze przestali wystawać przed domem, za każdym razem, kiedy tylko ktoś z niego wychodził. Może dlatego, ze w trakcie trwającej już dwa lata kadencji Terrence'a Michelsa jako członka Zgromadzenia nie doszło do ani jednego skandalu, o którym warto byłoby pisać.
"I dobrze" stwierdził Jeremy "Matka już naprawdę miała dość."
Podszedł do drzwi domu i wyciągając dłoń ku klamce usłyszał dobiegające z wnętrza krzyki.
Rozpoznał głos ojca.
"Dziwne, przecież ojciec nie krzyczy..."
Jeremy nie pamiętał, żeby w ciągu całego jego życia ojciec podniósł na niego głos więcej niż kilka razy. Ktoś mógłby to opacznie zrozumieć jako dowód miłości, ale to musiałby być ktoś, kto nie widział nigdy jak bolesną karą może być ojcowskie spojrzenie pełne nagany, jego chłodne milczenie, czy złośliwy sarkazm. Terrence Michels nie używał krzyku, bo nie musiał go używać.
A teraz krzyczał tak, że słyszał go nawet syn, stojący przed ciężkimi, dębowymi drzwiami wejściowymi. Musiało stać się coś niezwykłego.
Jeremy westchnął, pocierając bolące czoło. Cokolwiek sprowokowało ojca do krzyku na pewno nie było to nic zabawnego.
W końcu wzruszył ramionami i otworzył drzwi. Krzyk wzmógł się. Chłopak mógł już niemalże rozpoznać słowa. Wszedł do środka. Długi korytarz kończył się schodami naprzeciwko wejścia, które prowadziły do pokojów mieszkalnych na piętrze. Natomiast kuchnia i salon znajdowały się tu, na parterze. To właśnie z salonu dobiegał podniesiony głos ojca.
Jeremy szybko zdjął kurtkę i buty i przemknął w kierunku schodów. Mijając wejście do salonu usłyszał krótką wymianę zdań pomiędzy ojcem i mężczyzną, który znajdował się w pokoju oprócz niego.
- Zostaw to! - krzyczał Terrence Michels do kogoś stojącego przy oknie, a na zroszoną potem, poczerwieniałą twarz wystąpiły mu żyły - To już przeszłość! Wyciąganie tego teraz jest...
- Mówieniem prawdy - powiedział spokojnie drugi mężczyzna, odwracając się od okna - Ta prowokacja musi ujrzeć światło dzienne.
W tej chwili dostrzegł Jeremy'ego stojącego w progu. Uniósł ostrzegawczo dłoń, ale ojciec chłopaka zdążył jeszcze wykrztusić - Jaka prawda? Co za prawda? Przecież sam świetnie zdawałeś sobie sprawę, że.... - zanim zobaczył syna. Uspokoił się natychmiast.
- Opuść ten dom - rzekł głosem już opanowanym.
- Kogóż to widzę?... - zagadnął tymczasem gość - Czyż to nie młody Jeremy Michels?
Podszedł do Jeremy'ego bliżej.
W tej chwili chłopak go rozpoznał. Deverell Robertson, polityk, niegdyś znajomy ojca, później ich drogi chyba się rozeszły, bo minęły już chyba 3 lata od kiedy Jeremy widział do ostatnio.
Teraz przypomniał sobie też, że kiedyś go bardzo nie lubił. I przypomniał sobie dlaczego.
W oczach Robertsona, kiedy patrzył na Jeremy'ego, pojawiał się jakiś ogień, wyraz niemal zwierzęcego głodu. Ilekroć Jeremy patrzył w te oczy o barwie ciemnego złota, bał się. Bał się i teraz kiedy polityk podszedł do niego bliżej i ujął za podbródek.
- No no no... - powiedział Robertson głosem pełnym podziwu - Dochowałeś się bardzo przystojnego syna, Terrence.
Z pozoru słowa były przeznaczone do starszego Michelsa, ale Jeremy wiedział, że w rzeczywistości to on ma być ich odbiorcą. Wzdrygnął się.
- Zostaw chłopca, Robertson. - dobiegł go głos ojca.
Gość zmrużył lekko oczy. Pogłaskał Jeremy'ego po policzku. Od dotyku jego gorącej dłoni chłopaka przechodziły dreszcze, nie mające żadnego związku z przyjemnością.
Robertson wycofał się w końcu, ale jego oczy nie oderwały się od twarzy Jeremy'ego.
- Tak, będę już się zbierał. Jak to mówią czas to pieniądz. - uwaga polityka odwróciła się ostatecznie od chłopaka - Zastanów się nad tym co powiedziałem, Michels. - w jego głosie pojawiły się groźne nutki - poważnie się zastanów.
Jego ojciec tylko kiwnął głową.
- Żegnam. - uśmiechnął się Robertson i minął Jeremy'ego idąc w kierunku wyjścia. Jego ramię otarło się o ramię chłopaka, tak że musiał się cofnąć. W końcu drzwi zamknęły się za gościem.
Jeremy skierował wzrok na ojca.
- Ojcze... - zaczął, ale Terrence Michels przerwał mu wpół słowa.
- Idź do swojego pokoju.
Jeremy zdrętwiał i bez słowa wycofał się.
Idąc korytarzem wyłożonym ciemnoczerwonym dywanem nie oparł się pokusie i wyjrzał przez okno.
Ze świstem wypuścił powietrze.
Deverell Robertson był tam, stal po przeciwnej stronie ulicy, koło ciemnego mercedesa, a jego wzrok utkwiony był w oknie, przez które wyglądał Jeremy. Chłopak cofnął się gwałtownie, opierając o ścianę.
Czuł na sobie wciąż to palące spojrzenie.
W końcu uciekł na schody i wbiegł na górę, przeskakując po trzy stopnie naraz.

Deverell Robertson odwrócił się powoli i wsiadł do samochodu. Na jego ustach błąkał się lekki uśmieszek.
We wnętrzu wozu, ogarnął go sinawy papierosowy dym.
- I jak ? - zapytał go Toki Ichinawa, Członek Zgromadzenia reprezentujący Japonię.
Robertson uśmiechnął się szerzej.
- Terrence Michels zdenerwował się strasznie i chyba przestraszył.
Przez przystojną twarz Japończyka także przemknął uśmiech. Zaciągnął się głęboko papierosowym dymem.
- Jak się zapatruje na naszą propozycję?
- Odmówił.
Ichinawa uniósł jedną brew.
- Ale niczego innego się nie spodziewałem. To był dla Członka Zgromadzenia solidny cios. Nie oczekiwał, że ta sprawa jeszcze kiedykolwiek wypłynie.
- Chyba będziesz musiał mu dać do zrozumienia, że jego współpraca jest mile widziana... ale nie bezwzględnie potrzebna.
- Wstrzymam się jeszcze z pogróżkami. Mimo wszystko wolałbym mieć sprzymierzeńca w osobie Terrence'a Michelsa.
Przez chwile panowała cisza.
- Uwodząc jego syna na pewno nie zrobisz sobie z niego sprzymierzeńca.
- Skąd wiesz, że byłbym... zainteresowany?
Japończyk uśmiechnął się.
- Przecież znam cię nie od dziś. Dlatego wiem, że uznasz za ciekawy fakt, że przed 15 minutami młody Jeremy Michels pożegnał się pod tym domem z jakimś mężczyzną, który poruszał się najnowszą Hondą Interceptor.
Zainteresowanie Robertsona wzrosło tak, że stało się niemal namacalne.
- Doprawdy? - zapytał - Czy może...
- Zauważyłeś numery rejestracyjne motoru? - Japończyk uśmiechnął się szerzej widząc poruszenie towarzysza - Tak się składa, że zauważyłem i zapamiętałem.
- Nic nie umyka twojej uwadze - rzekł Robertson z podziwem i nie był to tylko pusty komplement. Ichinawa pochylił głowę.
- Pochlebia mi twoja wiara we mnie i moje umiejętności, Deverell.
Robertson roześmiał się cicho.
- Nie jest ona bezpodstawna.
Przez chwile jedynym dźwiękiem w samochodzie był prawie niesłyszalny pomruk silnika.
- Wracając do naszej sprawy... - podjął Robertson - Jak tam stoi kwestia Triumviratu?
Japończyk skończył już jednego papierosa, ale zaraz wyjął kolejnego, chwilowo nie zapalając go, jedynie bawiąc się nim.
- Wszystko załatwiłem. Wystarczy teraz czekać na rezultat.
- Świetnie. - Robertson rozluźnił się wyraźnie i wygodniej usadowił na siedzeniu samochodu. - Powinieneś rzucić palenie - powiedział widząc w półmroku ogień zapalniczki Ichinawy. - To cię w końcu zabije.
- Nie martw się. Na raka nie umrę - roześmiał się Japończyk a po chwili dołączył do niego Robertson.
Jeremy bezpieczniej poczuł się dopiero w swoim pokoju. Rzucił się na zakryte ciemnoniebieską kapą łóżko i zapatrzył w sufit. Przez częściowo zasłonięte okno wpadało do pokoju słoneczne światło, rzucając na ściany i sufit fantastyczne cienie. W domu panowała cisza. Matki najprawdopodobniej nie było w domu, Jeremy żałował tego bardzo. Nie sądził co prawda, że mógłby tak jak kiedyś schować się w jej ramionach, ale jej obecność zawsze jakoś koiła jego lęki.
Nie wiedział co robi ojciec.
Wstał szukając pilota od wieży. Podszedł do zasypanego papierami biurka.
Wśród sterty tych papierzysk powinien gdzieś być pilot. W tej chwili solidna część śmieci spadła na ziemię, odsłaniając całkowicie dotychczas przysłonięte przez nie zdjęcie. Jeremy chwilowo zaprzestał poszukiwań i wziął je do ręki. Było to zdjęcie grupowe, przedstawiające szkolną drużynę koszykówki. Jeremy był w tej drużynie. Anthony też. Właściwie Jeremy był w niej tylko dlatego, że był w niej Anthony. Nie lubił koszykówki. Ale wtedy zapisałby się nawet na kickboxing, żeby być bliżej Anthony'ego. Przesunął palcem po roześmianej twarzy ciemnowłosego chłopaka i odstawił zdjęcie.
- Wiem, że ten pilot gdzieś tu jest... - wymamrotał, ponawiając poszukiwania.
W końcu znalazł go pod kupą starych gazet.
Rzucił się znów na łóżko, nie dbając o nieporządek, który po sobie zostawił.
Włączył wieżę.
Nie zauważył nawet kiedy spokojna, cicha muzyka ukołysała go do snu.

Jefferson Coleman wyjechał ze śródmieścia i przyspieszył, czując jak silny wiatr świszcze mu w uszach i szarpie za kurtkę. Wiedział, że i tak spóźni się na próbę, ale nie mógł odmówić sobie tej drobnej przyjemności. Niestety szybko musiał przyhamować widząc przed sobą wielometrowy korek. Przystanął na końcu długiej linii trąbiących samochodów, zdjął kask i spojrzał na zegarek.
- Cholera - mruknął, marszcząc się zabawnie - No to się wkurzą.
Popatrzył jeszcze raz na samochody i westchnął. Założył kask z powrotem i zapalił silnik.
Ruszył powolutku, aby po chwili wcisnąć się w szparę między dwoma ruszającymi właśnie samochodami.
Za plecami usłyszał ostry dźwięk klaksonu.
- Sorry, śpieszę się - powiedział i wcisnął się w kolejną dziurę.
Po 15 minutach wydostał się z korka, słysząc za sobą orkiestrę klaksonów. Uniósł dłoń machając kierowcom na pożegnanie i dodał gazu.
- I po co się tak pieklić? - wyszeptał, rozpędzając się. - Dzień jest taki piękny.
Skręcił w lewo, potem w prawo. Jeszcze przyspieszył ciesząc się, że policja ma ważniejsze sprawy na głowie niż patrolowanie bocznych, prawie nie zamieszkałych uliczek.
Po kolejnych kilkunastu minutach dojechał na miejsce i zaparkował koło pomalowanego na różne kolory vana. Spojrzał w górę, na 4-piętrowy, ciemnobrunatny, odrapany budynek...
- Nie ma to jak w domu... - mruknął.
Co prawda teoretycznie nie mieszkał tu, w praktyce spędzał tu większość swego wolnego czasu. Tu zebrali się na próbę nowo założonego zespołu po raz pierwszy i do tej chwili nic się nie zmieniło. Nie zmieniły tego ani sława ani pieniądze.
Czuł się tu swobodnie, swobodniej niż w domu, który stał zawsze pusty. Zajmowali dwa pokoje na najwyższym piętrze. W dużym mieli rozstawione instrumenty, drugi stanowił składowisko różności. Czasem zamykał się właśnie w tym małym pokoiku, by pisać. Światła w nim było niewiele, a umeblowanie było bardziej niż skromne: kanapa i stary, odrapany stolik, ale właśnie tu czuł się najlepiej. W dużym pokoju ustawili trzy fotele, które zdecydowanie najlepsze czasy miały już dawno za sobą, wyżebrane skądś, kiedy pieniędzy nie mieli czasem nawet na jedzenie. One też zostały, choć w tej chwili zdecydowanie stać ich było na nowe. Wojna nie wojna, życie toczyło się swoimi prawami.
Tylko instrumenty się zmieniły, zastąpiły je najlepsze dostępne na rynku.
"Oto jak marzenia się spełniają" pomyślał Jefferson wspinając się po schodach na czwarte piętro. Tuż przed drzwiami poczuł jak gdzieś w głębi ciała budzi się ból. Znów. Ostatnio bolało go coraz częściej i coraz bardziej. Najlepszy dowód, że lek przestał być skuteczny i nie powstrzymywał już rozwoju choroby. Zaczerpnął głęboko tchu i przywołał na twarz uśmiech zanim wszedł do mieszkania, skąd dobiegały go dźwięki gitary.
- Cześć wszystkim! - powiedział, wchodząc do pokoju z taką energia, jakby nie było w nim żadnego bólu.
Sarah, ich klawiszowiec, śliczna dziewczyna z długimi rudymi włosami, której facet, Basil, zginął na wojnie, przyszpiliła go wzrokiem.
- Spóźniłeś się - wycedziła.
- Ale już jestem. Zwarty i gotowy - błysnął uśmiechem. Rozejrzał się wokół. Matt siedział na jednym z foteli, nogi miał wyciągnięte i brzdąkał coś na gitarze. Nie patrzył na niego. Na twarz opadały mu ciemnobrązowe, krzywo obcięte włosy.
Karl siedział za perkusją i jako jedyny oddał mu uśmiech. Chyba tylko jemu zdarzało się jeszcze czasem w nocy zaszaleć. Jeff mrugnął do niego.
- Coście tacy przygaszeni? - zagadnął.
- Fajnie by było gdybyśmy mogli w końcu rozpocząć próbę - odezwał się nagle Matt - Skoro nasz gwiazdor raczył się w końcu pojawić nie rozumiem czemu mielibyśmy jeszcze marnować czas.
Oczy Jeffersona zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Spojrzał pytająco na Sarah, ale ona odwróciła wzrok, Karl wzruszył tylko ramionami, też nie udzielając żadnego wytłumaczenia.
Ból odezwał się ze wzmożoną mocą.
- Ok., zaczynajmy. Tylko jeszcze skorzystam z toalety - mruknął kierując się w stronę łazienki.
Z ulga zamknął za sobą drzwi.
Drżącą ręką sięgnął do kieszeni po ampułkę z lekiem i strzykawkę. Palce nie chciały go słuchać, więc wziął głęboki oddech, spróbował zapanować nad bólem i dopiero wtedy udało mu się napełnić strzykawkę. Mroczki latały mu przed oczyma, dlatego chwilę trwało zanim zdołał zrobić zastrzyk. Spod zaciśniętych powiek wymknęła mu się łza. Po chwili po bladym policzku spłynęła kolejna. I jeszcze jedna.
Dopiero po kilkudziesięciu sekundach ból ustąpił. Jefferson odetchnął ponownie, tym razem z ulgą i otarł dłonią twarz. Minęło jeszcze kilka sekund zanim zdołał przywołać na twarz swój zwyczajowy wesoły uśmiech.
Schował ampułkę i strzykawkę do kieszeni, spuścił wodę i wyszedł.
Wszyscy stali i czekali na niego.
- Dobra, to od czego zaczynamy?
- Moglibyśmy zrobić tę nową piosenkę, o której rozmawialiśmy ostatnio. Tę do której masz już tekst. - zasugerowała Sarah.
- Jak dla mnie w porządku. Wszyscy się zgadzają?
Kiwnęli głowami.
Zaczęli grać, ale nie szło im.
Jefferson z ręką na sercu musiał przyznać, że po części była to jego wina. Nie był formie, wypadał z rytmu i gubił tekst. Już miał ogłosić przerwę i wszystkich przeprosić, kiedy Matt dotychczas bardzo cichy, rzucił gitarę pod ścianę i ze słowami - Zlitujcie się, to przecież nie ma sensu... - opuścił pokój.
Jefferson zamarł z otwartą buzia.
- Zamknij usta, bo nie wyglądasz zbyt inteligentnie - zwróciła mu uwagę Sarah.
- Co go dziś ugryzło? - zapytał piosenkarz - Zawsze był taki cichy, spokojny, prawie niewidoczny...
Sarah długą chwile patrzyła na niego w milczeniu.
Karl podniósł się zza perkusji i stwierdził - Zaraz wrócę. Skoczę tylko na dół po papierosy.
Nikt mu nie odpowiedział.
Jefferson lekko nerwowym ruchem przeczesał włosy.
- Sarah, czy ty masz mi coś do powiedzenia? - zagadnął.
Kobieta zapadła się w fotel, ciężko wzdychając.
- Coś o Matcie?
- Sama nie wiem, czy powinnam...
Jefferson podszedł do niej i kucnął u jej stóp.
Pogładziła go po policzku.
- Wszyscy patrzymy jak powoli przegrywasz swoją walkę z chorobą...
- Hej, ja daję sobie radę.
Zacisnęła dłoń na jego podbródku.
- Pozwól mi skończyć. Wszyscy na to patrzymy i Bóg mi świadkiem nie jest nam łatwo... Ale Matt... Matt to co innego. Jego to zabija, wykańcza go ta świadomość dzień po dniu. Kiedy wczoraj zostałeś w klubie... nie powinieneś był tego robić.
Poczuł jak drętwieje, jak serce w nim zamiera.
- Sarah co ty mówisz?
Ale Sarah umilkła patrząc na coś za jego plecami.
- Co ty próbujesz mi powiedzieć? - ponaglił ją, świdrując wzrokiem.
- Ona próbuje ci powiedzieć, że cię kocham. - dobiegł go cichy głos z tyłu.
Powoli odwrócił się, bojąc się tego widoku. Matt stał za nim, zaledwie w odległości paru kroków, tak że przelotnie zdziwił się jak mógł go nie usłyszeć.
Chłopak miał zaciśnięte pięści, a w oczach determinację, która wstrząsnęła Jeffersonem.
Sarah tymczasem wstała i bez słowa wyszła.
Piosenkarz wciąż siedząc w kucki, oparł się o fotel.
- Nie wiem, co powiedzieć... - faktycznie nie wiedział.
Od strony gitarzysty dobiegło go prychnięcie.
- Ty, wielki Jefferson Coleman, wokalista Silent Memory nie wiesz, co powiedzieć... Chyba po raz pierwszy, co?
Gniew, gniew pulsował pod powłoką cynizmu i Jefferson wyczuwał go. Co więcej, wiedział że prawdopodobnie na niego zasłużył. Podniósł się i niepewnie podszedł do chłopaka. Nie mógł wiedzieć co Matt widzi, jak go widzi, kiedy tak podchodzi do niego i jakie emocje budzą się w nim, kiedy patrzy na jego pełne kociej gracji ruchy, na długie odrobinę potargane włosy, na spiętą twarz.
Z ust chłopaka wyrwał się dźwięk w połowie przypominający szloch, w połowie śmiech i Matt cofnął się przed ręką muzyka.
- Zostaw mnie. Nie potrzebuję twojej litości... - uśmiechnął się i odwrócił kierując ku wyjściu.
- Nie! - Jefferson złapał go za rękę. Chłopak wzdrygnął się i próbował wyrwać. Piosenkarz przytrzymał go mocniej. Dostrzegł w ciemnobrązowych oczach łzy. Cieniutkie, długie warkoczyki, które nosił Matt we włosach musnęły jego twarz. - Nie... - przytrzymał go i przytulił - Przepraszam... przepraszam.
Po chwili chłopak przestał się wyrywać. Jefferson obejmował go, stojąc do niego tyłem, trzymając w silnym uścisku. Czuł jak na jego przedramiona kapią łzy. Matt płakał w absolutnej ciszy.
- Dlaczego nigdy nic nie powiedziałeś? Nie dałeś żadnego znaku?...
Matt prychnął.
- Od jak dawna to trwa?
- Od kiedy pamiętam... - powiedział chłopak cicho. O dziwo głos miał spokojny, przygaszony, ale spokojny.
Piosenkarz oparł głowę na jego ramieniu.
Ból szalał w jego wnętrzu, ale ból którego nie mógł uśmierzyć żaden lek.
- Zawsze byłeś poza zasięgiem - usłyszał. Zacisnął powieki - Właśnie to sobie mówiłem, kiedy myślałem, że już nie wytrzymam dłużej twojego spojrzenia, które spoczywało na mnie, ale mnie nie widziało. "On jest poza zasięgiem" powtarzałem sobie "Jak marzenie, które się nigdy nie spełni. Jak szczyt , na który nigdy nie dasz rady się wspiąć. Jak sen, który kończy się o świcie i którego nie można zatrzymać"... Patrzyłem jak traktujesz innych, jak ich dotykasz... i marzyłem, bo to jedynie można zrobić z marzeniami... myśleć je... myśleć aż do bólu... z nadzieją, że może w końcu wymyśli się je do końca, że może kiedyś odejdą i zblakną - Matt przerwał na chwile ten potok słów, z których każde wypalało się w sercu Jeffersona - A potem nagle przejrzałem... jakbym się obudził. Zdałem sobie sprawę, że to nie jest bajka... tylko brutalna rzeczywistość, że ty... umrzesz... naprawdę. I wtedy zrozumiałem, że nie chcę, żeby to marzenie zużyło się do końca, zbladło... że chcę żeby się spełniło, choć na krótką chwilę. Ale ty wciąż nie widziałeś. Nic się nie zmieniło. Poza tym, że widziałem, nadal widzę, że czasu jest coraz mniej, że on ucieka... że mój sen się kończy.
Zamilkł jakby całkowicie wyczerpały go te słowa.
"Boże, Boże..." powtarzał Jefferson w duchu "Dlaczego to się musiało stać? Dlaczego nie mogło pozostać tak jak było do końca?"
- Ja odejdę... - powiedział w końcu - A jeżeli przed śmiercią dam ci to, czego tak pragniesz, to po moim odejściu zostaniesz sam z tym bólem, z tym ciężarem, który może się okazać nie do udźwignięcia.
Poczuł jak Matt odwraca się do niego i obejmuje go w pasie. Nie ośmielił się otworzyć oczu.
- Pozwól mi samemu zdecydować.
Jefferson w końcu uniósł głowę i spojrzał chłopakowi prosto w ciemne źrenice.
- Pozwól mi zadecydować.
Jefferson zrozumiał nagle, że bardzo pragnie się zgodzić, choć wie, ze Matt niekoniecznie zdaje sobie sprawę na co się decyduje, chcąc żyć z nim - umierającym.
"Czy to taki grzech?..." pomyślał "Nie chcieć umierać samotnie?..." i zaraz potem "Czy zdołam utrzymać maskę uśmiechu przy nim? Czy zdołam ukryć swój strach i ból, aby go nim nie skazić?..."
- Matt..
Chłopak szarpnął się w tył. W jego oczach zapalił się znów gniew.
- Wiem co chcesz powiedzieć - warknął - Że jestem za młody, że nie wiem na co się decyduję... Że nie udźwignę tego ciężaru...
- Matt...
- Chrzanić!!!
Kawał tynku odpadł z sufitu, kiedy Matt wybiegł z pokoju, trzaskając drzwiami.
- Matt... To ja go nie udźwignę... To ja... Matt...
Poczuł jak świat wiruje coraz prędzej. Uczynił jeden niepewny krok, potem drugi... Był strach, dławiący i lepki, był nagły odruch wymiotny... a potem była już tylko ciemność.

Głosy były odlegle, jakby przebijały się do niego przez grubą zasłonę.
- Jeff...
Wraz ze świadomością przyszedł ból, więc wolał nie być świadomy.
- Jefferson, natychmiast otwórz oczy!
Ciemność wymykała się mu, odchodziła, choć całością swoich sił starał się ją powstrzymać.
- Jeffersonie Coleman jeżeli natychmiast nie otworzysz oczu to szczerze tego pożałujesz!
Ostrożnie uchylił powieki. Nie stało się to, czego się obawiał, światło nie poraziło go, bo panował półmrok. Ale i tak czuł się fatalnie.
- No, w końcu... - to Sarah, teraz poznał jej głos.
Spróbował podnieść się lekko, na tyle by móc choć usiąść... poczuł jak pod pachami ujmują go silne ramiona i windują wzwyż. Karl.
- Dzięki - wystękał.
- Nie ma sprawy - mruknął potężny mężczyzna.
- Co się właściwie stało? - zapytał delikatnie badając skórę z tyłu głowy. Miał rację, rósł tam potężny guz. Syknął.
- Prawdopodobnie straciłeś przytomność... a tego nie radziłabym dotykać... - Sarah stała nad nim z założonymi ramionami. - Musiałeś się naprawdę solidnie uderzyć, kiedy padałeś.
Przez chwilę jeszcze próbował odzyskać orientację, a potem wrócił mu humor.
- Taaaa... następnym razem będę musiał bardziej uważać, jak padam - wyszczerzył zęby w bladej jeszcze namiastce kpiarskiego uśmiechu.
Sarah prychnęła.
- Właściwie po co ja się o ciebie martwię?
Uśmiechnął się szerzej.
- Kochasz mnie.
Prychnęła ponownie.
- Głupio robię.
- Może, ale czyni mnie to najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Jak najszybciej weźmy ślub i spłódźmy piątkę dzieci.
- Idiota.
W odpowiedzi tylko się roześmiał. Zrobiłby z siebie jeszcze większego idiotę, żeby w końcu zetrzeć z jej twarzy ten wyraz obawy i zatroskania.
Wspierając się o ścianę wstał. Z zadowoleniem stwierdził, że w głowie kręci mu się jedynie odrobinę. Karl podał mu kubek wody. Mrugnął w podzięce i duszkiem wypił jego zawartość. Przeszedł kilka kroków, aż poczuł, że zawroty głowy niemal całkiem ustąpiły.
- Jak się czujesz?
- Lepiej - i uśmiechnął się na potwierdzenie tego.
- Na pewno? Może powinniśmy jechać do lekarza?
- Do lekarza? Chyba żartujesz...
Na jej twarzy znów zagościła troska.
- Nie jestem pewna czy wiesz co mówisz...
- Sugerujesz, że trochę zbyt mocno uderzyłem się w głowę?
Wyraz jej twarzy zmienił się diametralnie.
- Nawet jeśli, to musiało się to zdarzyć we wczesnym dzieciństwie, a ślady pozostały do dziś.
Roześmiał się.
Sarah patrzyła na niego marszcząc brwi. Na chwilę zapanowało milczenie, a potem niespodziewanie powiedziała:
- Dobra, skoro czujesz się lepiej może wytłumaczysz się z tego, co zrobiłeś Mattowi.
Poczuł, że ziemia znów umyka mu spod stóp. Matt...
- Gdybyś nie wiedział, Matt wpadł na nas jak oszalały, kiedy szliśmy na górę. - kontynuowała chyba zupełnie nieświadoma burzy w jego sercu - Nic nie powiedział, a biegł tak, jakby go ścigała sfora wściekłych psów.
- Posprzeczaliśmy się trochę... - zbagatelizował sprawę.
Ale Sarah nie dała się zbyć. Podbiegła do niego i choć była od niego niższa o dobre 15 centymetrów, musiał się cofnąć, patrząc na jej pałającą gniewem twarz.
- Nie wciskaj mi tu kitu, Jeff... bo choć kocham cię jak brata, spuszczę ci takie lanie, jakiego jeszcze nigdy nie dostałeś, a którego najwyraźniej bardzo ci potrzeba. Wiem na jakim etapie byliście kiedy stąd wyszłam... i cokolwiek zdarzyło się później, na pewno nie zasługuje na miano "posprzeczaliśmy się".
- Co mam ci powiedzieć? - pomasował dłonią kark. "Zostaw to, proszę"
- Prawdę! - krzyknęła Sarah.
- Chyba zejdę na dół po kolejną paczkę papierosów - mruknął Karl.
- Nie, Karl, zostań. - zdławił w sobie nagły poryw gniewu - W końcu moje osobiste sprawy to jak się okazuje sprawy publiczne.
Pożałował tych słów natychmiast, już w chwili w której je wypowiedział, w chwili, w której spojrzał na wstrząśnietą twarz Sarah.
- Przepraszam, chyba rzeczywiście za mocno uderzyłem się w głowę - ale nie zabrzmiało to zabawnie.
Sarah uciekła spojrzeniem w bok.
- Przepraszam, naprawdę nie miałem tego na myśli.
- A co miałeś na myśli? Naprawdę bardzo chciałabym wiedzieć.
- Nie rozumiem.
Podeszła do niego blisko.
- Mówię, że to co myślisz zawsze jest jasne tylko dla ciebie... dla innych jest poza zasięgiem poznania... - skrzywił się, bo użyła niemal tych samych słów, co Matt - Dla wszystkich masz uśmiech, ale dla nikogo prawdy Jeff... i myślisz, że to wystarczy?
- Sarah...
- Myślisz, że wyświadczasz tym komuś przysługę... tym, że nigdy nie pokazujesz po sobie jak bardzo cierpisz, co czujesz? Ale przyjaciele tak nie robią...
- Ja...
- Jeżeli tak myślisz, to pozwól, że wyprowadzę cię z błędu... w ten sposób wyświadczasz może przysługę samemu sobie, ale na pewno nie nam.
- Chcę... - znów nie dopuściła go do słowa. Mówiła coraz szybciej, a on zastanawiał się skąd nagle w niej tyle gniewu, czystej niemal furii. Musiał się przed nią cofnąć.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę jakie to trudne patrzeć na ciebie i zastanawiać się czy boli cię teraz... bo nawet grymasem nie dajesz po sobie poznać bólu. Czy masz tego najsłabsze pojęcie? - krótka przerwa na oddech, na spiorunowanie go wzrokiem. - Tylko jak nikniesz w toalecie na długie minuty... podejrzewamy jedynie co się tam dzieje... - w jej oczach zabłysły łzy - i siedzimy tu jak skamieniali, nie dlatego że wiemy, ale właśnie dlatego, że NIE wiemy... A ty wychodzisz uśmiechnięty jakby nigdy nic... bo może to rzeczywiście było nic... a może dlatego, że zdołałeś nałożyć na twarz tę wiecznie uśmiechniętą maskę...
Wyciągnął do niej dłoń, ale odrzuciła ją.
- Jesteś wielkim oszustem. Te wieczne udawanie, że wszystko jest w porządku. I jesteś w swym oszustwie okrutny, mam szczerą nadzieję, że nieświadomie... A najbardziej okrutny jesteś w stosunku do Matta... Niszczysz go tak jak ciebie niszczy choroba... Bo do jasnej cholery NIC NIE JEST W PORZĄDKU! MASZ RAKA! UMRZESZ! CO TU JEST W PORZĄDKU?!
Te słowa zawisły w powietrzu ciężarem. Nigdy dotąd nie rozmawiali tak na temat choroby Jeffersona. Jego choroba była anonimowa, nigdy nie nazwana po imieniu...
Sarah zagryzła wargi. Karl patrzył w inną stronę.
Jej głos złagodniał.
- Czy to naprawdę takie złe, że ktoś chce, żebyś podzielił z nim swój ból?...
Ukrył twarz w dłoniach. Czy naprawdę?
- Jak możesz mówić, że obarczanie siedemnastolatka bólem, na który nie zasłużył i na który na pewno nie jest przygotowany może nie być złe?
Rozpłakała się już otwarcie.
- Mdło mi się już robi od tej twojej... odpowiedzialności. Nie masz prawa brać takiej odpowiedzialności za innych, rozumiesz?! Bo co ty tak właściwie wiesz o Matcie, Jefferson?
Zamrugał zaskoczony.
- Nie rozumiem. Co miałbym wiedzieć? Jest naszym gitarzystą od trzech lat...
Jej łzy i szloch przerwały mu. I jej ciche słowa, mówione z trudem.
- Matt miał brata... który urodził się chory na ostrą postać zaniku mięśni. Ricky żył tylko 5 lat. I przez te pięć lat opiekował się nim Matt, bo ich ojciec odszedł po urodzeniu się chłopca, a matka popadła w alkoholizm. Przez 5 lat jego życia, Matt był dla Ricky'ego matką, ojcem i pielęgniarką... i to na rękach Matta Ricky zmarł. Pół roku temu...
Jefferson zachwiał się.
- Nie wiedziałem... Cały czas byłem tuż obok a nie zdawałem sobie sprawy...
Sarah starała się pohamować łzy.
- Tak, na swój sposób Matt jest równie dobry w ukrywaniu swoich emocji jak ty.
Piosenkarz schował twarz w dłoniach.
Przez długą chwilę żadne z nich nie było w stanie się odezwać.
- Jefferson... Matt naprawdę widział i doświadczył więcej niż przypuszczasz. I jeżeli mówi, że chce być z tobą, wiedząc, że jesteś chory... to wie co mówi.
Mężczyzna patrzyl na nią długo. "Czy to zwalnia mnie z odpowiedzialności" chciał zapytać, ale nie odezwał się. Nie odezwał się, bo nagle zrozumiał. Sarah tylko śmierć widziała wokół... i myślała, że miłość może ich uratować. Ich wszystkich, tych żyjących i tych, którzy odeszli. Ale Jefferson w to nie wierzył, nie wierzył że miłość może być lekiem na wszystko. "Bo co można zbudować na fundamentach, które położyła śmierć?"
- Boję się Sarah, że w takiej sytuacji, on chce być ze mną nie dla mnie samego. Że tak przywykł do opiekowania się kimś, kto go potrzebuje, że nie może się teraz bez tego obejść... bo to jedyny rodzaj miłości jakiej doświadczył. - "Jedyny, jaki ty czujesz teraz. Do mnie i do Matta..."
Opadła z niej nagle cała ta energia. Skuliła się przy ścianie i zjechała po niej, siadając na ziemi.
Patrzyła na niego w niemym oszołomieniu.
Po chwili jej usta wygięły się w podkówkę, a z oczu znów popłynęły łzy.
Starała się powiedzieć coś, ale nie zdołała.
"Widzisz?... Nic już nie jest czyste i idealne..."
Minuty upływały w ciszy.
"Widzisz?..."
- Teraz cierpię, Sarah - powiedział Jefferson - Mówię ci to, ale czy to coś zmienia?
Nie była w stanie mu odpowiedzieć.
- Czy wiedza o moim cierpieniu uwalnia cię?
Pokręciła głową.
- Czy wiedza o cierpieniu Matta cię uwalnia? Uwalnia cię od twego własnego cierpienia? Od tęsknoty za Basilem?
Ponownie zaprzeczyła.
Zakwiliła jak dziecko.
"Widzisz teraz, że muszę być odpowiedzialny... za wszystko? Za ciebie? Za Matta?"
- Jefferson... - do tej pory Karl był tak cichy, że Jefferson zapomniał o jego istnieniu - Daj jej spokój, chłopie. Ona chce dobrze. Wszyscy chcemy.
Jefferson pokręcił głową.
- Wiem...
Jakiś wredny głosik podpowiedział mu, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, ale uciszył go. Piekło miał teraz tu na ziemi i jeżeli miało mieć bruk z dobrych chęci, to jedynie to mogłoby mu ulżyć poruszanie się po nim.
- Wiem...
Wstał, podszedł do Karla i zapytał:
- Masz papierosa?
- Przecież ty nie palisz.
Uśmiechnął się smutno.
- Mówią, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego.
Karl sięgnął po paczkę papierosów i poczęstował Jeffersona. Ten podziękował skinieniem głowy, znalazł kurtkę porzuconą gdzieś w kącie i wyszedł z mieszkania.
Zszedł zaledwie na półpiętro, zanim zabrakło mu sil.
Powoli osunął się w dół i usiadł na ostatnim stopniu. Nieświadomie zmiął w rękach papierosa.
I rozpłakał się.
Zakrył głowę rękami i zagryzł wargi, aby stłumić ten szloch, ale on się nie dał opanować.
I zawiodły wszystkie te techniki, dzięki którym zawsze powstrzymywał łzy.
Zawiodły wszystkie techniki kontroli.
Poddał się.
Rozpacz wstrząsała jego ciałem.