I could be foreign forevermore to your promiseland
One life was great, but another…
No, I don't want to live on the edge
I won't follow you
I found my own
I will stay
Riverside - The Depth of Self-Delusion
Wyszedłem z samego rana na krótki spacer. W głowie roiło mi się od myśli i nie mogłem zmrużyć oka przez całą noc. Sam już nie wiem, ale po raz kolejny zastanawiałem się, co by się stało, gdybym naprawdę odszedł z Cahanem. Wydawało mi się, że z każdym dniem traciłem cząstkę siebie i swojego sumienia. Rozwiązanie, jakie przyjął mój ojciec przestało mi się wydawać nieosiągalne i złe. Przeciwnie. Coraz bardziej zaczynałem wierzyć, że to dobre wyjście. Czułem się tak, jakbym przez cały czas siebie oszukiwał i wmawiał sobie, że jestem kimś, kim chciałbym być. Nie chciałem podążać śladami ojca, a jednak było w tym coś pociągającego.
Usiadłem na powalonym pniu i zapatrzyłem się w las. Może wcale nie byłem tak dobrym człowiekiem, za jakiego się uważałem? Zawsze ważne było dla mnie to, co jest właściwe. Elena i Deris uczyli mnie, że nie można łamać raz danego słowa. Pamiętam, że gdy powiedziałem to Liamowi, ten tylko się uśmiechnął. Teraz dokładnie wiedziałem, co ten uśmiech oznaczał. Czy on się bał? Zapewne. Zabrał swoje dziecko i kobietę którą kochał do obcej ziemi. Ciekawi mnie, czy on naprawdę ją kochał. Pamiętam tylko jej przymglone spojrzenie. Więdła niczym kwiat bez wody a on nie potrafił jej pomóc. Nigdy już nie był taki sam, jakby jego serce umarło. Może ona znała inną stronę mojego ojca, ciepłą, delikatną i kochającą? Jeśli tak, zazdroszczę jej, gdziekolwiek teraz jest. Nie da się uciec od własnej krwi, choćby nie wiem, jak bardzo się tego chciało.
Las był dziś wyjątkowo cichy. Zastanawiało mnie, co Liam myślał i czuł, mówiąc o tym duchu lasu. Nie starał się specjalnie, żeby przekazać mi zwyczaje swojego ludu, jednak sam celebrował je z wielkim uczuciem. Nie przypuszczałbym, że kogoś takiego stać na sentymenty.
Zapatrzyłem się w niebo. Było czyste i piękne. Taka barwę błękitu można zobaczyć tylko latem. Poranek był ciepły i kojący. Poczułem się nagle bardzo zmęczony. Chyba wiedziałem już, co zrobić, jednak wciąż nachodziły mnie wątpliwości.
Wydawało mi się, że zasnąłem. To chyba przez te słońce. Wstałem i przeciągnąłem się, próbując odpędzić resztki snu. Poczułem nagle, że nie jestem sam pośród lasu. Ktoś był bardzo blisko i nawet nie krył się ze swoją obecnością. Rozejrzałem się szybko, szukając jakiejś broni. Podniosłem sporych rozmiarów gałąź i zacząłem iść przed siebie. Cisza. Jednak moje przeczucie nie ustępowało. Wyszedłem w końcu na leśną polanę, którą obficie zalewały promienie słoneczne. Tuż przy niskich iglakach stał młody mężczyzna. Nie widziałem jego twarzy, ale wydal mi się dziwnie znajomy.
- Przepraszam… - zagadnąłem go. Odwrócił się natychmiast. W jego spojrzeniu malowało się zdziwienie, jednak takie, którego w duchu oczekiwał. Widziałem już tą twarz, te oczy…
- Czy my się znamy? – zapytałem, zaskakując sam siebie.
Uśmiechnął się do mnie a ja zrozumiałem nagle skąd go znam.
- Oczywiście, że tak. – odparł bardzo pewnie, podchodząc do mnie. W odruchu cofnąłem się, zaraz jednak sam siebie za to skarciłem. Miałem dziwne, nierealne odczucia, jakby to nie działo się naprawdę.
- Casius. – wyszeptałem ledwie słyszalnie.
- To moje imię. – odparł mężczyzna. To był ojciec Liama. Był jednak młody, nie taki, jakim go widziałem na tamtym obrazie. Jego uśmiech pozostał niezmieniony. To był także uśmiech mojego ojca, który na jego twarzy wyglądał jak grymas. U Casiusa jednak był szczery i pełen uczucia.
- Nie rozumiem… Co się dzieje?
Nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Czułem, jakbym wciąż śnił. Może istotnie tak było.
- Słyszysz jak las do ciebie przemawia, Casius? Musisz to słyszeć. Jesteś synem tej ziemi.
- To nie jest tak… Kocham las, czuję, że jest we mnie, ale nie tak jak u niego. On mówił, że wyczuwał ducha lasu niczym własne emocje. Ja tego nie potrafię. – tłumaczyłem się. Nagle dotarło to do mnie. Nigdy nie dorównam mojemu ojcu. – Nie jestem taki, jak on.
- Nikt tego nie chciał. – stwierdził, wpatrując się we mnie moimi własnymi oczyma. Było w nim tyle sprzeczności. Wydawał się być pełen uczuć i delikatny a jednocześnie zimny i nieosiągalny. Kruchy niczym ze szkła, lecz zarazem silny jak ta ziemia.
- Co się ze mną dzieje?
- Sam zrozumiesz.
- Kiedy?
- Niedługo.
- Nie wiem, co mam robić… Coraz bardziej czuje, że to nie jestem ja, że to życie nie jest dla mnie, że chciałbym czegoś więcej.
- Ach, czyli jednak wszystko sprowadza się do tego, że jesteś wnukiem niewiernego kłamcy i synem uciekającego zdrajcy, czy tak? – zadrwił ze mnie.
- Może to naprawdę jestem ja.
Uśmiechnął się do mnie. Nagle las wypełnił półmrok, napawając mnie lękiem. Rozejrzałem się, lecz teraz ciężko było mi cokolwiek dostrzec.
- Co się dzieje? – zapytałem go. Nie przestawał się uśmiechać i zamknął oczy.
- Wkrótce się dowiesz.– odparł tajemniczo.
- Jeśli do wszystkich mówiłeś takimi zagadkami, dziwię się jakim cudem zdobyłeś sobie przychylność tak wielu osób.
Zaśmiał się cicho.
- Jestem tylko człowiekiem, nie legendą.
- Gdzie?
- W każdej cząstce lasu.
Zamknąłem oczy, a gdy je ponownie otworzyłem, leżałem przy powalonym pniu. Ciągle jeszcze był wczesny ranek. Natychmiast zerwałem się na nogi. Do cholery, co to było! Czułem jak serce wali mi w piersi jak oszalałe. Oddychałem szybko i płytko. Nie potrafię wytłumaczyć tego, co się stało. Przez długą chwilę stałem tylko i wpatrywałem się w las.
Czy ja go sobie wymyśliłem? Nie wiem, jak wyglądał, gdy był w moim wieku, a jednak widziałem go. Rozmawiał ze mną. Nigdy w życiu nie śniło mi się coś tak absurdalnego.
Kiedy się nieco uspokoiłem, postanowiłem wrócić do chaty uzdrowiciela. Miałem nadzieje, że nie będę musiał długo czekać na spotkanie z Rainamarem.
***
Uzdrowiciel siedział przed domem, układając jakieś suszone zioła według gatunku. Chyba był pogrążony w jakichś głębszych rozmyślaniach, bo wydawało mi się, że mnie nie zauważył. Ciemne, krótkie włosy znów nie wyglądały na uczesane. Ubrany był w prosty strój – jasną koszulę i czarne spodnie. Z bliska można było dostrzec niewielkie blizny, które układały się w różne wzory na przedramionach, szyi i twarzy. Zapewne to pamiątka po początkach treningu. Nie wyglądał na tego wielkiego maga, za jakiego uważał go Leith Daire i większość ludzi, których spotkaliśmy. Wręcz przeciwnie, sprawiał wrażenie bardzo zwyczajnego człowieka. Być może to ja miałem nierealistyczne oczekiwania. Myślałem, że będzie bardziej poważny, tajemniczy… Sam już nie wiem. Chciałem zobaczyć tą magię, której wszyscy się bali! To w końcu mentalista.
Moje myśli zaraz wróciły jednak do przedziwnego snu. Był taki realny, że gdyby przyśniła mi się choćby Lilia, wierzyłby, że naprawdę z nią rozmawiałem w tamtym momencie.
- Chyba tracę zmysły. – wydukałem pod nosem. Na moje nieszczęście usłyszał to Vin’D’Aren. Spojrzał na mnie podejrzliwie czarnymi jak noc oczyma i oczywiście mnie zapytał:
- Niby dlaczego?
Co miałem powiedzieć? Że widziałem swojego zmarłego przed dwudziestoma pięcioma laty dziadka. Na dodatek w młodości. Rozmawiałem z nim. Czy to był tylko wytwór mojego zmęczonego umysłu?
- Sam już nie wiem. Miałem przedziwny sen.
- Ha, może to od wczorajszej kolacji? – zaśmiał się uzdrowiciel. Jego czarne jak węgle oczy błyszczały. To było jednak niezmienne. Mimo jego usposobienia, to spojrzenie pozostawało zimne, tak jak gdyby witał cię słowami, a spojrzeniem jednocześnie mówił ‘odejdź’.
- Cóż to za ponure myśli zaprzątają twoją głowę? Minę masz nietęgą. – zagadną mnie, odrywając się od swojej roboty.
- Sam już nie wiem, co mam myśleć. Moje życie skomplikowało się ostatnio a ja nie wiem, w która stronę mam iść. Gdybym tylko otrzymał jakiś znak, cokolwiek… - wyznałem. Usiadłem na schodach, obok niego. Przyglądał mi się przez chwilę
- To zrozumiałe, że masz wątpliwości. Jesteś młody, ciągle szukasz swojej drogi życiowej.
- Vin’D’Aren… - zacząłem, ale on zaraz pokręcił głową.
- Dare. Vin’D’Aren to zupełnie inny człowiek. To uzdrowiciel, mentalista, buntownik.
- Dobrze więc, Dare. Cóż, prawdę mówiąc inaczej sobie ciebie wyobrażałem. – stwierdziłem, nie widząc powodu, żeby mijać się z prawdą.
- Wielu ludzi mi to mówi. Mają pewne wyobrażenia o czarnych magach i oczekują strasznego pana, strzelającego na prawo i lewo ogniem. Ha, chciałbym to kiedyś zobaczyć! Widzisz, jestem z natury emocjonalny i impulsywny, więc wielką zagadka jest dla mnie to, czy zdołałbym kontrolować swoja moc poprzez te cholerne świątynne treningi. Istna droga przez mękę. Cieszę się, że Seoirse mnie znalazł.
- Gdyby nie on, byłbyś pewnie tym facetem, którego wszyscy sobie wyobrażają.
- Nonsens! – zawołał, kręcąc głową. – Pewnie spaliłbym się żywcem, albo stracił rozum. Założę się, że jedno i drugie.
- Nie rozumiem… - powiedziałem. Co prawda słyszałem już nieco, ale nie wiedziałem o co w tym wszystkim chodzi. Mało interesowała mnie magia i teraz przeklinałem siebie za swoja ignorancję.
- Jak by ci to wytłumaczyć… - zamyślił się uzdrowiciel – Ta moc jest kontrolowana, ale tylko do pewnego momentu. Potem wszystko sypie się jak domek z kart. Emocje stają się zbyt silne, żeby je powstrzymywać, ogień przestaje być twoim sprzymierzeńcem. Najgorsze jest jednak to, że zaczynasz tracić rozum. Na początku to wygląd niewinnie, ot zwykły smutek i melancholia. Potem powoli przeradza się to w dziwną manię. Widziałem takie przypadki, dlatego tak się bałem. Miałem dwadzieścia trzy lata i byłem bliski paranoi.
- Dwadzieścia trzy… - powtórzyłem. – Cahan ma prawie trzydzieści.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Jak zdążyłem zauważyć, on też.
- Co masz na myśli?
- On rozumie, że jeśli nie znajdzie opiekuna to niedługo wszystko może się skończyć bardzo nie po jego myśli. Szkoda by go było. Ma tak wiele do oddania. Wyobrażam sobie, co mógłby uczynić, gdyby tylko miał możliwości. – odparł Dare.
- Co można zrobić? – zapytałem, choć w duchu już chyba to wiedziałem.
- Jak już mówiłem, musi znaleźć opiekuna i dopełnić rytuału czującego.
- I co wtedy?
- Wtedy przejdziesz trening Rycerza Świętego Ognia. – wypalił najspokojniej w świecie.
- Ja?
- Och, to tylko figura retoryczna. – zreflektował się szybko uzdrowiciel.
- Dare, nie baw się ze mną. – ostrzegłem go. Jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej zimne i nieprzeniknione.
- Kiepsko się z tym kryje. – powiedział uzdrowiciel, wpatrując się we mnie. – Czuje to w jego każdej myśli.
- O czym ty mówisz?
- Dobrze wiesz, o czym ja mówię, Casius.
- Przecież nie mogę tak po prostu zostawić mojego życia i uciec.
- Jeden Fhearghail już tak zrobił. – odparł pewnie.
- To ty mi grzebałeś w głowie? To przez ciebie śnił mi się mój dziadek?
- Niczego nie zrobiłem! Nie wolno mi! Nie oskarżaj mnie o złamanie czegoś, co jest dla nie świętością. – zawołał, wstając. Poszedłem jego przykładem. Chwilę staliśmy w milczeniu, mierząc się wzrokiem.
- Przepraszam… Po prostu… To było dziwne, niezrozumiałe. A ty…
- Nie jestem zły, chłopaku. Trafiłeś w sam środek burzy a teraz każdy chce czegoś od ciebie. Pomyśl, Casius, czego ty tak naprawdę chcesz. Staram się nie oceniać ludzi. Potrafię być egoistyczny i samolubny, jak każdy z nas. To nie oznacza jednak, że jestem złym człowiekiem. Bywa i tak, że wsłuchanie się we własne pragnienia jest oznaką siły. Nikt na świecie nie ma mocy sprawczej, żeby uczynić cię szczęśliwym. Ty sam musisz to zrobić. Czasem jest tak, że musisz dokonać wyboru. Proszę tylko, żebyś przez chwilę nie myślał o innych a pomyślał tylko o sobie. Gdyby nie Saeneil być może twoje życie wyglądałoby inaczej, ale czy byłoby łatwiejsze?
-Wiedz, Casius, że życzę ci jak najlepiej, bo widzę, jakim człowiekiem jesteś. Masz w życiu do zrobienia parę ważnych rzeczy. Cokolwiek teraz postanowisz, przyniesie zarówno dobre i złe konsekwencje. Z każdą decyzją będziesz musiał później żyć. Nie inni. Ty. Dlatego pomyśl o sobie.
- A jednak opowiedziałeś się po którejś ze stron.
- Nie jestem obiektywny, bo wiem, co czuje Cahan. Aż za dobrze to znam.
- Chciałbym się obudzić pewnego ranka i zobaczyć, że wszelkie trudne decyzje zostały już podjęte i są daleką przeszłością.
- Wielu by tego pragnęło. – rzekł Vin’D’Aren, spoglądając na zarys lasu.
- Żałujesz czegoś w życiu? Pomogłeś tak wielu ludziom.
- Mimo to nie uważam, że zrobiłem wystarczająco dużo. Skrzywdziłem wiele osób. Mściłem się za swoje krzywdy. Czy powinienem to robić? Nie wiem. Ja muszę żyć z moimi decyzjami. Seoirse mnie kocha, ale choćby nie wiem jak bardzo się starał, nie zrozumie moich uczuć jak swoich. Wiesz o czym mówię?
- Tak. Dziękuję.
- Za co? Niczego nie zrobiłem.
- Być może, ale nie mogłem porozmawiać o tym z nikim mi bliskim.
- Rozumiem. W takim razie cieszę się, że uznałeś, że jestem godzien twojego zaufania.
Dare uśmiechnął się delikatnie.
- Mój ojciec… Lubiłeś go?
- Może wyda ci się to dziwne, słysząc słowa ludzi z Eivenlath, ale tak. Nawet go chyba rozumiałem w jakiś sposób.
- Czy on zawsze był taki… zgorzkniały, samotny, żywiący urazę do całego świata?
- Kiedy teraz o tym myślę to wydaje mi się, że tak. To było chyba w jego naturze. Wydawało się, że życie sprawiało mu ból.
- Zawsze myślałem, że to poniekąd moja wina. Zmarła kobieta która kochał i został ze mną sam.
- On tak pięknie potrafił udawać miłość. – zamyślił się Vin’D’Aren. – Casius, pozostaw przeszłość tam, gdzie jej miejsce. Nie uleczysz ran powracając do bolesnych wspomnień. Może już najwyższy czas ruszyć do przodu. Wiem, że być może uznasz te słowa za niepotrzebne, ale nie pozwól, żeby przeszłość wciąż kreśliła twoje życie. Wiele lat zajęło mi zrozumienie tego.
W chwilach, gdy przemawiał jak teraz, widziałem w nim maga ze moich wyobrażeń. Mądrego i doświadczonego życiem, władającego potężną mocą. Udowadniał mi jednak, że nie był legendą, żywym pomnikiem z brązu, lecz człowiekiem. Miał swoje słabości, wstydził się i żałował niektórych swoich czynów.
- Wystarczy tego! Brakowało nam jeszcze, by zadręczać się w tak pięknym, letnim dniu. – zawołał nagle. – Śnił ci się twój dziadek?
- Tak… - odparłem zdziwiony że zdołał to zapamiętać. – W tym śnie był młody, chyba w moim wieku.
- To ciekawe? Mówił ci coś?
- Owszem. Same bezsensowne zagadki.
- Co jak co, ale Casius Fhearghail nigdy nie mówił niczego, co pozbawione było sensu. – stwierdził bardzo pewnie Dare. – Opowiedz mi o tym, proszę.
***
Rainamar zbudził się nagle ze snu. Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczyma, nasłuchując dźwięków w cichym i ciemnym pokoju. Miecz leżał obok niego, na łóżku, a przynajmniej tak mu się wydawało. Coś było nie tak. Zadrżał momentalnie i otworzył nieco oczy. Wokół panował mrok. Nieopodal okna mógł jednak dostrzec niewyraźną sylwetkę, skrytą w cieniu. Przez głowę przebiegło mu tysiąc myśli. Musiał działać. Zerwał się z łóżka, sięgając po miecz, jednak nie było go. Poczuł nagle zimną stal na swojej szyi. To był jego własny miecz.
- Spokojnie, kapitanie. – rzekł jakiś mężczyzna. Jego głos świadczył, że był jeszcze bardzo młody. Rainamar próbował przyjrzeć mu się lepiej, jednak w pokoju było zbyt ciemno.
- Kim jesteś?
- To mało istotne kim jestem. – odparł tamten, potrząsając głową. – Powiedz mi, panie kapitanie, gdzie udał się nasz drogi znajomy, Leith Daire. Podejrzewam, że wiem, jednak przydatne byłoby potwierdzenie tej wiadomości.
- Pieprz się. – warknął Rainamar.
- Zła odpowiedź. – rzekł nieznajomy, mocniej przyciskając ostrze do gardła półorka. Ashghan musiał bardziej odchylić głowę, żeby nie narazić się na skaleczenie.
- Chłopaku, nie uszkodź go. – zawołał nagle drugi z obecnych ludzi, którego Rainamar zobaczył zaraz po przebudzeniu. Również miał nasunięty na głowę kaptur. Był wysoki i potężny. Półork dostrzegł, że bawił się nożem.
- Leith miał coś, na czym nam zależy. Ukrył to jednak a my nie wiemy, gdzie. Jestem pewien, że się dogadamy.
- Nawet jakbym wiedział, nie ujawniłbym tego. Nie będę się układał z jakąś banda łajdackich oprychów, którym się wydaje, że stanowią nowy porządek świata.
- Nie bądź taki wyszczekany, bo ktoś ci w końcu obetnie ten język. – poradził mu wysoki jegomość, wstając ciężko z miejsca. – Potraktuj to jako swojego rodzaju ostrzeżenie. – dodał z wielką życzliwością w głosie. Rainamar obserwował go cały czas, na ile pozwalała mu klinga wrzynająca się w jego gardło.
- Pilnuj kapitana. – poradził młodszemu mężczyźnie drugi z oprychów. Chwycił Rainamara za jego warkocz i pociągnął do siebie. Rainamar nie dostrzegł, co zamierza zrobić ten olbrzym, jednak po chwili poczuł nagłe szarpnięcie.
- Co ty do cholery robisz!? – zawołał, zdając sobie sprawę, co robi ów człowiek. Ten jednak nie zważał na jakiekolwiek protesty ze strony półorka. Jego ostry nóż sprawnie poradził sobie z czarnymi włosami kapitana.
- Weźmiemy sobie tą skromna pamiątkę, abyś długo nie zapomniał naszej wizyty. – uśmiechnął się wielkolud, ściskając w dłoni warkocz żołnierza. – Następnym razem nie będziemy tak delikatni. – dodał, spoglądając na towarzysza. Ten roześmiał się głośno, naciągając kaptur szczelniej na głowę.
Rainamar korzystając z chwilowej nieuwagi młodego eleganta rzucił się wprost na niego. Facet wyrżnął potylicą o podłogę, wypuszczając miecz z ręki. Rainamar uderzył go w szczękę i podniósł szybko swoją klingę. Zerwał się z podłogi, uważnie obserwując nieznajomych. Nieco przydługa grzywka osunęła mu się na czoło. Czuł się dziwnie. Odkąd skończył dziewiętnaście lat nie nosił tak krótkich włosów.
- Co ty do kurwy mi zrobiłeś! To jest jakiś żart! – zawołał półork potrząsając głową.
-Już mówiłem, to ostrzeżenie. Mogliśmy zdziałać o wiele więcej, ale tego nie zrobiliśmy. Wiedz, że to nie koniec, ale musimy się niestety pożegnać na dzisiaj. – zaśmiał się grubym głosem mężczyzna.
- Chyba cię pojebało. – zaklął Rainamar. – Nie wyjdziecie stąd obaj.
- Myślisz, że coś zdziałasz, panie orku? – zapytał lekceważąco wielkolud. Jego towarzysz jęknął jak potępiona dusza, usiłując wstać.
- Cholerny ork. – wycedził przez zęby, przytrzymując się krawędzi łóżka. Rainamar obserwował drugiego z nich, który to wciąż ściskał nóż w ręku.
- I co teraz? – zastanowił się wysoki jegomość. – To jak zwykle twoja wina, Birger! Nie można na tobie polegać!
- Nie po nazwisku, idioto! – syknął pod nosem elegancik, wpatrując się w Rainamara.
- Niestety, nie sprawdzimy twoich zdolności bojowych, bo czas już na nas! Zrobiliśmy co do nas należy. – zawołał wielkolud i cisnął czymś o podłogę. Pokój wypełnił się dymem. Przez dłuższą chwile Rainamar nie mógł niczego dostrzec. Zaraz jednak otworzył okno, wpuszczając świeże powietrze do środka i rzucił się ku drzwiom. Wybiegł na zewnątrz, rozglądając się wokół niczym szaleniec. O tych dwóch nie było ani śladu. Przeczesał palcami swoje króciutkie teraz włosy i zaklął.
Nagle z budynku wybiegł Nolan Raighne, pospiesznie wkładając kurtkę.
- Co się stało? Słyszałem jakieś podniesione głosy… - zaczął i zapatrzył się w Rainamara. – Coś ty zrobił z włosami? – zawołał z wielkim zdziwieniem.
- Ktoś był w moim pokoju! Jakichś dwóch mężczyzn. Pytali o Leitha. Jeden z nich mi to zrobił. – krzyknął półork, odgarniając grzywkę z czoła.
- Dziwne. Nie to, że cieszę się, że to tylko włosy, ale dlaczego nie zrobili ci nic gorszego, kiedy mogli?
- To jest jakaś pieprzona gra! Zabiję tego grubasa! – wściekał się kapitan.
- Uspokój się. Emocjami nic nie zdziałamy. – poradził mu jasnowłosy najemnik.
- Jak stąd wyjdziemy? Oni nas obserwują. Do kurwy, byli nawet w moim pokoju! Jak mogliśmy do tego dopuścić! Czego nie upilnowaliśmy?
- Mam pewien plan. Wchodź do środka. Trzeba porozmawiać z Lilią.
W korytarzy wisiało sporych rozmiarów lustro. Półork nie mógł powstrzymać się, aby nie spojrzeć, co takiego zrobił ten wielkolud. Nie dość, że włosy były teraz krótkie, to jeszcze nierówno ścięte. Grzywka opadała mu na oczy, utrudniając widoczność, natomiast z tyłu włosy były nieco krótsze. Wyglądał jak wioskowy głupek. Półork przeklął na wszystkie piekła i Imperatora-szaleńca.
- O co ci chodzi, Rainamar. Ta twarzowa fryzura ujęła ci lat. – pocieszał go Nolan, uśmiechając się krzywo.
- Nie wkurwiaj mnie, Raighne! Prawie nie zginąłem, a ty mi mówisz coś takiego? – zawołał półork z niedowierzaniem.
- Chodźmy do Lilii… - szybko zmienił temat najemnik, licząc na to, że jasnowłosa wojowniczka wymyśli jakieś wyjście z tej sytuacji. Może przynajmniej mu pomoże w jakiś sposób…
Lilia wybiegła na korytarz, zapinając swój lekki płaszczyk. Szybko dostrzegła swoich towarzyszy.
- Na Stwórcę, o co chodzi? – zapytała zaniepokojona.
- Rainamar miał wizytę nieproszonych gości. – wytłumaczył jej Raighne. Lilia wytrzeszczyła oczy na półorka.
- Co to ma znaczyć?
- Mnie pytasz? Mogli mnie zabić a oni tymczasem obcinają mi włosy, mówiąc coś o jakimś ostrzeżeniu. – warknął półork. – Musimy się stąd wydostać. Pytali o Leitha, ale nie wiem dlaczego. Na pewno wiedzą, gdzie jest.
- To sekta, nie pojmiesz czego chcą. – odparła z przekonaniem Lilijka, rzucając Nolanowi znaczące spojrzenie. Półorkowi wydało się one dziwne, jednak nie skomentował jej zachowania. – Oni liczą na to, że spanikujemy. Nie możemy tego zrobić. Trzeba działać, jednak nasze plany muszą ulec zmianie. Rainamar, pojedziesz pierwszy a my do ciebie dołączymy. Matka i wuj Casiusa nam pomogą.
- Ach tak, mam was zostawić tu samych? – rzucił podejrzliwie kapitan.
- O co ci chodzi? – Lilijka zmrużyła oczy.
- O nic. Nie uważasz, że to nie jest zbyt rozsądne.
- A co niby jest? W pojedynkę będziemy mieli większe szanse na ukrycie się. – wytłumaczyła jasnowłosa dziewczyna.
- Dobrze mówisz! – przyklasnął jej Nolan Raighne, uśmiechając się.
- Widzi mi się, żeście sobie to wszystko pięknie poukładali. – wtrącił Rainamar, krzyżując ręce przed sobą. Raighne pokręcił szybko głową.
- Nonsens! Rainamar, posłuchaj jej! Ona rozsądnie mówi! Chcesz, żeby się z nami rozprawili raz na zawsze? Oczywiście nie kwestionuje naszych zdolności bojowych, ale nie wiadomo ilu ich jest i do czego są zdolni. Stwórca jedyny wie, co to są za ludzie. – przekonywał go najemnik.
- Może masz rację, ale to nie znaczy, że podoba mi się ten pomysł. – odparł Rainamar, jednak nadal nie wyglądał na przychylnego tej idei. Czuł, że coś jest bardzo nie w porządku, jednak nie potrafił stwierdzić co dokładnie.
- A masz lepszy? – zapytała nieprzejednana Lili. – Oglądałam mapę. Tak się składa, że po drodze stoi niewielka kaplica. Jest cały czas używana. Spotkamy się tam. Przekażesz to Leithowi. Spróbujemy zmylić tych ludzi.
- Co jeśli oboje wpakujecie się w gorsze kłopoty? Będziecie sami.
- Będziemy uważać. Jak na razie to ty byłeś w niebezpieczeństwie.
Półork skrzywił się. Wiedział już, że jest na straconej pozycji. Zastanawiało go tylko, do czego dąży Lilia.
- Niech będzie. – zgodził się bardzo niechętnie.
- Wiedziałam, że nie jesteś obojętny na głos zdrowego rozsądku. Kiedy będzie po wszystkim, pewnie będziemy się z tego śmiać. – rzekła dziewczyna.
- To się okaże. – odparł kapitan i wyszedł.