2. Rozdział drugi: „Miłość jest to jakieś nie wiadomo co, przychodzące nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak, i sprawiające ból nie wiadomo dlaczego”. ( Luis de Camoes)
Ukrywałem się bezczelnie przez cały tydzień. Nie w domu, rzecz jasna, musiałem przecież dotrwać do końca roku, a w szkole. Chowałem się po kątach i klasach uważnie się rozglądając, by przypadkiem na niego nie trafić. Ale świat jest naprawdę bardzo mały i okrągły, przez co, co i rusz wpadałem na niego na korytarzu lub w bibliotece. Nie mogłem się skupić na nauce, a przecież czekały mnie ważne egzaminy. Co on ze mną zrobił? Powinienem mu wklepać! Ale jak miałem to zrobić, kiedy na sam jego widok całe moje ciało odmawiało współpracy?! Kiedy on się uśmiechał, ja też szczerzyłem się jak głupi. Zachowywałem się jak kretyn, ale nie mogłem z tym nic zrobić. Mój mózg zdecydował, że jest „na tak” i nie miałem nic do gadania. Oczywiście serce było w zmowie, a i zdrowy rozsądek po jakimś czasie przystał do paktu. Cóż więcej mogłem zrobić prócz popłynięcia z falą?
Jednak wkrótce samo patrzenie i uśmiechanie się do obiektu moich westchnień przestało mi wystarczać i zacząłem szukać jego towarzystwa. Dosiadałem się do niego w bibliotece, by, udając, że się uczę, zerkać na niego znad książki. Specjalnie wpadałem na niego na korytarzu, czasami coś upuszczając, bezczelnie wykorzystując jego dobroduszność i chęć niesienia pomocy każdemu, kto tego potrzebuje. Pech chciał, że zdawaliśmy te same przedmioty, przez co nie mogłem się skupić na pytaniach egzaminacyjnych. Cudem tylko dotrwałem do końca. Pogodziłem się już z moją... przypadłością, ale teraz miałem kolejny problem. Co będzie potem? Egzaminy się skończą, pójdziemy w na studia... Co będzie, jeśli już się nigdy nie spotkamy? Wtedy właśnie wpadłem na pomysł wyznania mu swoich uczuć. Skąd mi to wpadło do głowy? Pojęcia nie mam. Tego dnia, kiedy obmyśliłem ów śmiały plan, wróciłem do domu podekscytowany. Zanim cokolwiek zrobię muszę się kogoś poradzić, żeby nie wyjść na totalnego kretyna. Miałem szczęście, bo w domu była akurat Stella - ona zawsze wiedziała co mi doradzić. Jednak zanim zdołałem się choćby odezwać, matka zatrzymała mnie w pół kroku ostrzegawczym okrzykiem.
- Co się stało? - spytałem, stojąc w wyjątkowo niewygodnym rozkroku, próbując utrzymać równowagę i jednocześnie rozejrzeć się, czy coś akurat nie pełznie do mnie po dywanie. Stella nie zaprzestając krzątania się po salonie, podniosła na chwilę głowę i spokojnie oznajmiła:
- Mona uciekła.
- Kim jest Mona? - spytałem asekuracyjnie.
- Moja żmija rogata. Wiesz, ta którą kupiłam w zeszłym roku w Egipcie.
Nie muszę chyba mówić jak ta informacja na mnie wpłynęła? Pełzająca śmierć czaiła się gdzieś między meblami!
- Chcesz mi powiedzieć, że gdzieś tu, w tym pomieszczeniu, w tym... domu, chowa się jeden z najniebezpieczniejszych gadów na świecie? - upewniłem się.
- Tak - odparła Stella spokojnie. - Mam nadzieję, bo jeśli wymknęła się na zewnątrz, będę musiała zaopatrzyć się w inną na czarnym rynku. Ech, nie stać mnie na taką ekstrawagancję.
- A pomyślałaś może o ewentualnych ofiarach w ludziach? - Ona nazywała to ekstrawagancją?! Na serio? Być może w tej właśnie chwili po mieście szaleje jadowity gad, a ona się martwi o to, że zabraknie jej jadu do jakiejś trucizny!
- A właśnie! Kot sąsiadki dostał się jakoś do piwnicy. Musisz mi pomóc pozbyć się truchła - oznajmiła moja rodzicielka bez cienia jakichkolwiek emocji.
- Wychodzę! - rzuciłem, wykonując klasyczny w tył zwrot.
- Nie martw się, skarbie, znajdę ją - obiecała Stella. - Kiedyś - wzruszyła ramionami.
To zdecydowanie nie była miła wiadomość, a perspektywa spędzenia nocy w towarzystwie pełzającego po domu syczącego zabójcy, nie była zachęcająca.
- Przebierz się, kochanie. Taty jeszcze nie ma, a twoja siostra wyszła. Ktoś musi mi pomóc - poganiała Stella. Wiedząc, że po domu hasa sobie toksyczna śmierć bez smyczy, nie miałem ochoty wchodzić do własnego pokoju. Zrobiłem to jednak, choć z oporami, a kiedy znalazłem się w środku pierwszym co zrobiłem, było sprawdzenie wszystkich kątów, szafek i półek w poszukiwaniu syczącej gadziny. Na szczęście nie znalazłem jej nigdzie, nawet wśród ubrań wiszących w szafie. Przebrałem się i wyszedłem, uszczelniając drzwi tak, by nic niepożądanego nie dostało się do środka, tylko tak mogłem sobie zapewnić spokojny sen. choć i tak czułem, że czeka mnie bezsenna noc.
Kocie truchło upchaliśmy w pudełku po butach i wyjechaliśmy daleko poza miasteczko do lasu, gdzie zamierzaliśmy zakopać pupila sąsiadki. Podczas kopania odpowiedniej wielkości dołka, streściłem Stelli mój śmiały plan.
- Więc, co o tym sądzisz? - spytałem na koniec, przerywając na chwilę pracę. - Powinienem mu powiedzieć?
- Pospiesz się, kochanie, muszę jeszcze ugotować obiad - poganiała mnie matka, stojąc na czatach. A nuż jakiś zagubiony myśliwy nas zauważy.
- No, ale powiedz mi, co o tym myślisz! To może być najważniejsza decyzja w moim życiu!
- Kochanie, zupełnie nie wiem, czego się boisz? Miłość nie jest niczym strasznym - stwierdziła Stella, układając pudełko w prowizorycznym grobie. - A mężczyźni są naprawdę prości w obsłudze.
- To znaczy?
- Sam jesteś chłopcem, więc powinieneś to wiedzieć najlepiej.
- Ale ja się nigdy z nikim nie spotykałem! - Bo bałem się co ewentualna dziewczyna powie o mojej dość nietypowej rodzince! Przyjaciół też nie posiadałem, tak na wszelki wypadek.
- Oskar, jesteś już w tym wieku, że owijanie w bawełnę jest bezcelowe, prawda? Pozwól więc, że powiem to prosto z mostu.
- Tak?
- Młodzi chłopcy w twoim wieku są często... jak to ująć... pobudzeni. Seksualnie, rzecz jasna.
- I co z tego? - spytałem nie widząc związku między jej odpowiedzią a moim pytaniem. O czym ona właściwie mówi?! Co, miałem mu zrobić dobrze, żeby odwzajemnił moje uczucia? Stella uśmiechnęła się samymi kącikami ust i już wiedziałem, ze coś niedobrego chodzi jej po głowie.
- Pewnie jeszcze tego nie wiesz, ale seks to bardzo przyjemna rzecz - oznajmiła.
- Mamo! - Tak się oburzyłem, że aż zapomniałem, że Stella nie lubi tego słowa. Czego ta kobieta mnie właściwie uczyła? Jaki przykład mi dawała?! Pomijając już to, że wciąż nie udzieliła odpowiedzi na moje pytanie.
- Chcesz zdobyć jego serce? Metoda „przez żołądek” jest pewnie bardziej wychowawcza, ale przez łóżko pójdzie szybciej.
Osłupiałem. Dosłownie. Zupełnie jak ta żona Lota zobaczywszy Sodomę i Gomorę. Stałem przez dłuższą chwilę nie mogąc się poruszyć. Teraz przynajmniej wiedziałem do kogo NIE IŚĆ po miłosne porady.
Zakopaliśmy „dowód zbrodni” po czym wróciliśmy do domu, gdzie zaszyłem się w pokoju, by raz jeszcze przemyśleć mój plan. Chciałem mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, kiedy podejdę do niego po ostatnim egzaminie (wymyśliłem sobie, że tak będzie najlepiej, nie wiem jak przetrwam ten egzamin). Miałem nadzieję, że nie zrobię z siebie idioty. Zresztą, czym ja się martwię, ja zawsze robię z siebie idiotę! Przed moim pechem nie ma ucieczki.
Okazja do wyznania Dominikowi moich uczuć przytrafiła się jednak o wiele wcześniej niż się spodziewałem, bo już następnego dnia. Gdy Stella wznowiła poszukiwania Mony, angażując w to całą rodzinkę, ja - po nieprzespanej nocy pełnej niepewności związanej z „planem”, oraz strachem przed kąsającą gadziną - wybrałem się na spacer po okolicy. Miałem nadzieję, że znajdą żmiję zanim wrócę... Jeśli nie, wyprowadzam się z domu.
Nasze przedmieście było na ogół bezpieczne (prócz wyjątków, takich, jak moja rodzinka) dlatego szlajanie się bez celu było równie nudne, co oglądanie oper mydlanych w telewizji, ale dziś wyjątkowo mi to nie przeszkadzało. Taka nuda nawet mi się podobała - nie ma lekcji, egzaminów, nerwów... trupów wypadających z szafy. Nie wiem jak to się stało, że nagle znalazłem się na osiedlu, gdzie mieszkał Dominik. Słowo daję, wcale nie zamierzałem tu przychodzić, nogi same mnie zaniosły w tę okolicę. Dotarłem do parku i placu zabaw, dziwiąc się trochę, że o tej porze dnia nikogo tu nie było. Pogoda była ładna, słoneczko świeciło, idealny dzień na harce w piaskownicy i bujanie się na huśtawkach. Gdzie się podziała cała dzieciarnia świata? Naprawdę siedzą przed komputerami? Przecież musi być jeszcze jakiś dzieciak, który zamiast „Call of duty” woli kopać piłkę na boisku. Szlag mnie trafiał, kiedy myślałem o tych wszystkich gówniarzach, z których każdy, dosłownie KAŻDY miał własną komórkę, albo nawet dwie, laptopa, paiger i diabli wiedzą co jeszcze! Gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, chętnie zaproponowałbym do tego wszczepienie czipa w tyłku! A co?! Jeszcze tylko tych rejonów nie skomputeryzowano. Byłbym się tak pewnie wściekał dalej, klnąc w myślach głupotę współczesnych, coraz młodszych zresztą rodziców, ale nagle usłyszałem, że ktoś mnie woła. Rozejrzałem się po opuszczonym przez Boga i ludzi parku, i... stanąłem jak wryty widząc idącego w moją stronę Dominika. Kolana mi zmiękły, przez co omal się nie przewróciłem. Wyglądał bosko w spranych dżinsach i ciemnej bluzie, z szerokim uśmiechem na ustach. Moje głupie serce znów zaczęło dziko podskakiwać w piersi.
- Hej, Oskar, co robisz w tej okolicy? - spytał, kiedy się ze mną zrównał.
- Wybrałem się na spacer i jakoś tak wyszło, że trafiłem tutaj - wyjaśniłem, uciekając wzrokiem na bok.
- Kawał drogi przeszedłeś - stwierdził Dominik. Zaśmiałem się trochę histerycznie, błagając w myślach wszystkich bogów, których znałem, by nie uznał mnie za wariata.
- Mogę ci potowarzyszyć? - spytał, a ja kiwnąłem tylko głową na znak zgody.
Ruszyliśmy więc, ramię w ramię, trochę rozmawiając, więcej milcząc, za co byłem na siebie zły, bo zamiast zacząć jakąś niezobowiązującą rozmowę, uparcie milczałem i tylko od czasu do czasu wyjęczałem jakąś odpowiedź. Szlag! Nie chciałem, żeby to wyglądało tak, jakbym go ignorował, po prostu byłem tak zdenerwowany, że bałem się odezwać. W głowie wciąż pojawiała się ta głupia myśl: „teraz, teraz, powiedz mu teraz”, ale kiedy tylko otwierałem usta, by coś powiedzieć, natychmiast włączał mi się mentalny hamulec. Co on sobie pomyśli, kiedy powiem mu o swoich uczuciach? Pewnie uzna mnie za wariata. Cokolwiek by pomyślał, nie chciałbym zobaczyć zawodu na jego pięknej twarzy, ani niesmaku. Wiem, ze byłbym zdruzgotany gdyby tak się stało. Może więc lepiej nic nie mówić?
- Oskar?
- Tak? - Jego głos przywrócił mnie do rzeczywistości. O czym rozmawialiśmy?
- Hmm... może nie powinienem był o to pytać - mruknął pod nosem, na tyle jednak głośno, że go usłyszałem. O bogowie, a więc jednak o coś pytał! Cholera, o co?!
- Przepraszam, zamyśliłem się. Mógłbyś powtórzyć? - poprosiłem.
- Bo widzisz - zaczął trochę niepewnie. - Zawsze myślałem, że za mną nie przepadasz. Hmm... może źle sformułowałem pytanie...
- Nie, nie, to nie tak, że cię nie lubię! - odparłem szybko. Może trochę zbyt szybko.
- No bo, zawsze mnie unikasz, więc pomyślałem, ze może zrobiłem coś, co cię uraziło - wyjaśnił, zerkając na mnie niepewnie. Robiłem dokładnie to samo. Musieliśmy komicznie wyglądać idąc tak blisko siebie, praktycznie milcząc i rzucając sobie ukradkowe spojrzenia. Scena rodem z telenoweli. - A może jesteś zły za to, co się stało w bibliotece?
- Nie, skąd ten pomysł! - zaprzeczyłem i zaśmiałem się nerwowo.
- Bo widzisz, ja naprawdę chciałbym się z tobą zaprzyjaźnić, więc jeśli... Stało się coś? - spytał przerywając zdanie w połowie. Powodem było zapewne moje nagłe zatrzymanie się pośrodku chodnika. A może naprawdę zamieniłem się z słup soli? Czy mi się zdawało, czy mężczyzna mojego życia właśnie powiedział mi, że chce się ze mną przyjaźnić?
- Oskar? - Dominik również się zatrzymał i stanął naprzeciw mnie z zatroskaną miną. Byłem szczęśliwy. Naprawdę! Tyle że w tym momencie mój głos odmówił współpracy, w ogóle moje ciało nie chciało robić tego, co chcę i z tego powodu nie mogłem mu odpowiedzieć. Miałem tylko nadzieję, że to nie sen, z którego zaraz się obudzę (albo zrobi to ktoś z domowników).
- Wszystko w porządku? - spytał Dominik marszcząc brwi.
Szlag! No rusz się, kretynie, bo zaraz naprawdę uzna cię za wariata i sobie pójdzie!
- Ja... - uśmiechnąłem się jak głupek. Chciałem powiedzieć, ze ja też chcę tego, co on i, jak mi Bóg świadkiem, powiedziałbym, naprawdę! Niestety w tej samej chwili zezując ponad jego ramieniem zobaczyłem TO! Pełzło środkiem parkowej alejki w przeciwną do nas stronę. Co za zaraza! Akurat teraz?! Wiedziałem, że to Mona! Poznałbym gadzinę wszędzie. Żeby ją tak diabli...
Na moje nieszczęście Dominik zauważył, że coś jest nie tak i zaczął się odwracać, by spojrzeć na co tak namiętnie się gapiłem. Nie mogłem dopuścić do tego, by zauważył żmiję mojej matki, pląsającą wesoło po parku! Nie mogłem pozwolić, by ją zauważył, więc zrobiłem pierwszą rzecz, jaka wpadła mi do głowy: złapałem materiał jego bluzy i gwałtownie pociągnąłem, a kiedy odwrócił się zaskoczony moją napaścią, wycisnąłem równie agresywny pocałunek na jego ustach. Może trochę zbyt agresywny, bo kiedy nasze usta się zetknęły, całkiem niechcący łupnęliśmy się również czołami. To było jednak nieważne, a przynajmniej przestało być chwilę później. W tym momencie najważniejsze było to, że całowałem mężczyznę mojego życia. Jego cudowne, miękkie usta, o których tak marzyłem dniami i nocami, przez ostatnie tygodnie, teraz były moje, nawet jeśli zaledwie przez chwilę. Pocałunek był krótki, ale zdaje się, że przekazałem w nim wszystko, co chciałem. Cały mój „wielki plan” nagle rozsypał się na kawałeczki; wszystkie słowa, cała przemowa, którą tak długo ćwiczyłem przed lustrem, miny, uśmiechy, nawet strach i niepewność, nagle wszystko poszło w cholerę. Bo, czy naprawdę trzeba było mówić coś więcej?
Kiedy tylko nasze usta w końcu się rozłączyły, cofnąłem się o krok i niepewnie spojrzałem w twarz. Cóż, można powiedzieć, że był zaskoczony... Wpatrywał się we mnie całą wieczność z miną, której znaczenia nie potrafiłem odczytać, a jedyne co mogłem zrobić to stać jak ten kołek, drżąc o swój dalszy los.
- Co to... co to było? - spytał w końcu.
No, to teraz kombinuj, Oskar, kombinuj! Co i jak powiedzieć, żeby nie oberwać.
- Bo widzisz - zacząłem. „Jestem wariatem”, chciałoby się powiedzieć.
- Droczysz się ze mną?! - Nie jestem pewien, czy mogę to nazwać pytaniem, chyba raczej stwierdzeniem. Nie wydawał się być zadowolonym... ale w końcu jaki facet, normalny i zdrowy na ciele i umyśle facet, byłby zadowolony, gdyby ni z tego, ni z owego pocałował go obcy koleś? No chyba żaden. Czułem, że jestem na spalonym, ale skoro już doszedłem tak daleko, to co mi szkodzi?
- Zakochałem się - powiedziałem cicho.
- W kim? - chciał wiedzieć. Trochę się przestraszyłem jego miny. Wyglądał na zdenerwowanego i złego. Teraz pewnie mnie znienawidzi. Tyle by było jeśli chodzi o zawieranie przyjaźni. Odetchnąłem głęboko i, głośno i donośnie, oznajmiłem:
- W tobie, Dominik.
Spokojnie czekałem na burzę, która, jak początkowo myślałem, powinna była spaść na moją biedną i głupią głowę. Uciekałem wzrokiem na boki, żeby tylko nie widzieć odrazy malującej się na jego twarzy. Kiedy jednak po dłuższej chwili nic się nie stało, niebo nie spadło na mnie, diabli mnie nie wzięli, cios nie pozbawił mnie przytomności. Więc podjąłem ryzyko i podniosłem wzrok. Dominik uśmiechał się. UŚMIECHAŁ SIĘ! Do mnie! Przez chwilę myślałam, ze może jednak coś się stało, świat się skończył, bogowie zstąpili na ziemię, albo coś podobnego; a ja jestem martwy i nic nie czuję. Albo śnię i zaraz ktoś mnie brutalnie obudzi.
- Powiedziałem coś zabawnego? - spytałem zdezorientowany.
Dominik pokręcił głową.
- Więc, chciałbyś ze mną chodzić? - zapytał nagle. Powoli skinąłem głową. Ależ oczywiście, że chciałem! - Okej. Możemy... no wiesz, spróbować, chociaż nigdy nie umawiałem się z chłopakiem... To trochę...
- Dziwne? - podpowiedziałem.
- Nie, nie dziwne... No dobra, bardzo dziwne - przyznał z przepraszającą miną. - Ale i tak chciałbym spróbować!
- Okej - wzruszyłem ramionami. Zrobiłem to całkowicie automatycznie, nie z obojętności czy coś. Po prostu tak mi wyszło. Jeszcze przez chwilę uśmiechaliśmy się do siebie głupkowato, trochę nieśmiało, ale w cichym porozumieniu. W końcu Dominik zrobił krok, potem kolejny i po chwili ruszyliśmy dalej alejką, trochę rozmawiając, więcej milcząc, z tą różnicą, ze tym razem nie była to niezręczna cisza. W pewnym momencie przypomniałem sobie o Monie, która wciąż gdzieś tu pełzała i ukradkiem wysłałem Stelli sms z informacją o jej obecności w parku. Cóż, to przynajmniej rozwiązywało zagadkę pustych alejek i piaskownic, nikt raczej nie chciał wpaść w ręce... znaczy, no, nikt nie chciałby znaleźć się w zasięgu zębisk tego pełzającego potwora.
Do domu wróciłem dopiero późnym popołudniem - zmęczony jak diabli i szczęśliwy jak cholera. Jak się dowiedziałem od Stelli, Mona została ujęta i bezpiecznie przetransportowana do terrarium w piwnicy, skąd, taką miałem nadzieję, więcej nie umknie. Zaszyłem się w swoim pokoju na resztę dnia, wzdychając i wspominając wspólny spacer z moim nowym chłopakiem. Ukradkowe spojrzenia, niby przypadkowe muśnięcia dłoni. Małe gesty o jakże wielkim znaczeniu dla nas obydwu. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Najszczęśliwszego dnia w całym moim życiu.