Dzieci boga granic 18
Dodane przez Aquarius dnia Marca 17 2012 07:54:58
18.

Wiosna przyniosła więcej zmian. Sytuacja w mieście stabilizowała się pomału, choć ciągle dochodziło do zbrodni i aktów nienawiści, a żadna ze stron nie była tu mniej winna. W dzień równonocy Rijesh pojawił się znów przed mieszkańcami Dalle, obiecując wycofanie swoich wojsk. Zapowiedział także własne odejście, co powitano z ulgą: jego obecność padała na miasto jak cień, miano Władcy Ciemności przylgnęło i rozpowszechniło się, z pewnością docierając też do innych państw. Pojawiły się pierwsze plotki o krucjacie planowanej przez Teokrację Salvei i poszukiwaniu sojuszników. Mieszkańcy Dalle, tolerujący wiele różnych religii, zaczęli zastanawiać się, czy nie lepszy najeźdźca ze wschodu, który może wyrządził wiele strat, ale nie odebrał mieszkańcom miasta jego swobód, więcej, postarał się o ograniczenie praw patrycjatu i arystokracji, nadał przywileje paru gildiom i mniejszym świątyniom. Praktyczni Dallejczycy pomału zaczynali dostrzegać zalety nowej władzy. Przywykli też do obcych, zawarto parę przyjaźni, zawiązało się kilka romansów. Dalle zawsze chłonęło to, co nowe i po pierwszym szoku postanowiło wchłonąć i ten element.
Nikt z kekhartowego oddziału nie planował pozostawać w mieście. Zaczynało ich męczyć obce miejsce i przedłużająca się bezczynność. Czekali niecierpliwie na zapowiedziane wyruszenie dalej: z powrotem ku stepowi, gdzie plemiona nie uznające władzy Rijesha zaczynały gromadzić siły i jeszcze dalej, ku wszystkim tym państwom, przeciw którym obiecano im wyruszyć.
Mimo to ostatnie miesiące w Dalle nie były dla Kekharta taką udręką, jak wcześniejsze. Zima minęła jak zły sen, wraz z nią odeszły upiory, pozostał tylko brak, żal po stracie przyjaciela, niesmak po błędzie, który popełnił i nie znikająca, choć osłabiona już gorycz po własnym upadku. Wpisały się w resztę, w cała historię kekhartowego życia, do pozostałych strat, porażek i upokorzeń – ale do tego samego życia należała też radość czerpana z przyjaźni i uczucia, którego Kekhart długo nie umiał nazywać po imieniu. Przestał w końcu gryźć się z tym, co uczynił Muradowi. Stało się. Prawda była taka, że rozbójnik słuchał go teraz, choć nie porzucił – czemuż miałby? – własnych niecnych skłonności. Murada nie można było nauczyć. Można było go poniżyć i podporządkować sobie, lecz nie zreformować i z tym Kekhart już dawno się pogodził.
W końcu Rijesh wraz z orszakiem opuścił miasto. Kekhart po raz ostatni widział go z oddali, jak odjeżdża konno w stronę bramy, na drugim wierzchowcu siedziała milcząca, czarna jak bazalt K’Nai. Oddalał się do swojego pierwszego państwa, do Shnai’ar z jego czarną wieżą, pozostawiając Dalle w rekach Dallejczyków, a stepowych wojowników pod władaniem ich chanów: tak, jak obiecał, jego władza była tytularna, cementowała ludy na co dzień nie mające nic ze sobą wspólnego, tworzyła jedną ramę, lecz zezwalała na rządzenie się własnymi zwyczajami. Ten, którego nazwano już Władcą Ciemności, okazał się być władcą słownym i sprawiedliwym.
Wkrótce po jego wyruszeniu opuścili Dalle i orkowie, wracając na północ, przez półwysep Szans znów na swoje ziemie, gdzie mieli oczekiwać na dzień, w którym książę Urhan i kagan stepów wyda rozkaz do kolejnej wojny – lub gdy wojna wybuchnie sama, gdyż płomień począł już rozprzestrzeniać się na cały kontynent.
Płomień zapalił się i w stepie: plemiona, które nie przyjęły władzy Rijesha zebrały siły i poczęły atakować sąsiadów, tym łatwiejsze mając zadanie, że większość wojowników udała się na Półwysep Szans. Coraz częściej dochodziły słuchy o spalonych obozowiskach, wyrżniętych mężczyznach, uprowadzonych kobietach i stadach. Mało kto chyba przypuszczał, że kilka niewielkich plemion zdoła się skonsolidować. A jednak.
Kekhart słuchał tych wieści z lękiem. Ponoć plemię Niedźwiedzia zebrawszy siły ruszyło na zachód, przez tereny Przycietych Uszu… a Hurik i Vardan byli zbyt daleko, by zająć się swoim plemieniem… Bogowie, co z matką i bratem, co Diyar i jej synem?
Raz Kekhart widział wodzowską parę i innych wojowników Przyciętych Uszu. Było to na górzystym pograniczu półwyspu, niedługo po tym, jak przybyli posłańcy z wiadomościami ze stepu. Vardan krążył nerwowo po obozowisku, Hurik siedziała przy ogniu, z nogami splecionymi, dłońmi po męsku wspartymi na kolanach, spokojniejsza, ale z mięśniami napiętymi jak postronki.
– Ty się uspokój – mówiła do męża, starając się przywołać go do porządku. – My za daleko jesteśmy, żebyśmy co zrobić mogli. Jyrgal obiecał, niedługo tam będziemy wszyscy. Jeśli kto z naszych ucierpiał, pomścimy go krwawo.
– Tobie łatwo to mówić – odpowiedział jej wzburzonym tonem. – Ja tam syna zostawiłem.
– Twój syn jest i moim synem – odpowiedziała kobieta, patrząc Vardanowi w oczy. – Nie z mojej krwi i z mojego łona, ale z mojego rodu, nie zapominaj o tym. Nie pozwolę nikomu krzywdzić mojego plemienia, mojej siostry – tym słowem nazwała Diyar – i waszego syna. Tak samo, jak nie pozwolę nikomu wystąpić przeciw kaganowi, któremu sama składałam hołd. Nie, mój mężu, jeśli coś stało się naszym bliskim, sprawcy za to zapłacą, wierz mi.
Kekhart słuchał tej rozmowy z oddali, nie planował nawet wejść w jakikolwiek kontakt. Od rozmowy w lazarecie – ponad pół roku temu – wiele czasu minęło a ani on, ani Vardan nie nabrali dość odwagi, by odezwać się do siebie bez pośrednika. Czasem tylko Hurik odwiedzała przyjaciela w jego kwaterach, rozmawiała z jego podkomendnymi, raz uderzyła Murada, gdy ten podszedł za blisko… Hurik wiele dała Larsze po śmierci Temura, przyszła do niej niedługo po pogrzebie – i w końcu obie kobiety spróbowały zaufać sobie choć trochę.
– Wiesz, Kekhart – powiedziała mu potem Hurik. – Ja nie tego, co ona nie przeszłam i ja pewnie nigdy tego nie zrozumiem. Ale my jedno mamy wspólne ze sobą, ja i ona: my obie walczyć musimy, żeby cokolwiek dostać, żeby nas mężczyźni nie postrzegali tylko jak rzecz, którą sobie można wziąć i wyrzucić, jak się znudzi. Mnie tylko się lepiej, niż jej udało.
I trudno było zaprzeczyć – i Larha to wiedziała za dobrze, żeby łatwo przyjąć wsparcie kobiety-chana, lecz pomału otwierała się przed nią: ostatnia szansa dla kobiety, która nigdy już nie będzie umiała zaufać mężczyźnie i która do końca życia będzie znosiła dotyk mężczyzny tylko jako przykrą konieczność.
A teraz to Hurik potrzebowała pomocy i potrzebował pomocy – znów – Vardan.
***

Jyrgal dotrzymał obietnicy danej wodzom Przyciętych Uszu. Zresztą nie tylko ich plemię ucierpiało: zbuntowane plemiona pozostawiały za sobą spalony szlak. Wędrując na północ, ku zimniejszym obszarom stepu, coraz częściej natykali się na wypalone połacie trawy i zniszczone pozostałości obozowisk, w paru miejscach zaś na odarte z liści i kory drzewa, obwieszone czaszkami zamordowanych. Dawno step nie widział takiej wojny. Orkowie stale walczyli między sobą, ale nie zwykli wybijać całych obozowisk. Tylko gdy step rozrywała walka o władzę: tylko wtedy składano ofiary Czerwonej Pani, pragnąc ściągnąć ją i jej orszak umarłych łowców. Zapach bezmyślnie przelanej krwi wzywał upiory.
Widzieli raz resztki obozowiska, przewrócone wozy, spalone jurty, ciała mieszkańców nawleczone na pale: nie tylko mężczyzn, widać najeźdźcy wpadli w szczególną furię, mordując też kobiety i dzieci. Obóz należał do jednego z klanów Szarych Wilków, klanu matki Jyrgala. To tłumaczyło okrucieństwo: wyzwanie rzucone kaganowi i jego zastępcy. Obietnica zmiecenia potomków Jaguna z powierzchni ziemi.
To tylko rozwścieczyło poddanych kagana: tym bardziej poprzysięgli zemstę mordercom. Podnosić ręce na dzieci i na krew, która wedle proroctwa miała rządzić stepem? Zbuntowane plemiona przesadziły w swoim gniewie.
Nadeszła jesień drugiego roku panowania Rijesha, gdy wojna wróciła tam, gdzie się zaczęła: na step.
Pierwsze ataki nadchodziły znienacka, z boku, z tyłu, nie na trzon armii złożonej z urhańskich żołnierzy i koczowniczych wojowników, lecz na zwiadowców, patrole i maruderów. W jedna z tych pierwszych potyczek uwikłał się kekhartowy oddział. Gromada wojowników na koniach wyskoczyła z pobliskiego zagajnika i pędząc na oślep, minęła tyły armii, siekąc każdego, kto znalazł się na jej drodze. Nim ktokolwiek zdążył chwycić broń, było już po wszystkim, jeźdźcy oddalali się, ledwo sięgnęły ich strzały co przytomniejszych łuczników.
Kekhart, wiedząc, ile ryzykuje, skrzyknął swoich podkomendnych. Oderwawszy się od pozostałych, ruszyli ku przeciwnikom, w kolejny zagajnik. Mogła tam czekać na nich zasadzka, lecz nie czekała. Plemię Niedźwiedzia, do którego należeli napastnicy nie okazało się dość przewidująca – a może właśnie jego wojownicy liczyli na to, że zaatakowani wystraszą się nieistniejącej pułapki? Grunt, że w lesie zwolnili: i tam dopadł ich Kekhart z oddziałem.
Nie była to krótka walka, nie była też łatwa. Teren nie sprzyjał konnym potyczkom, żadna ze stron nie była obeznana w walce między drzewami. Wojownicy z Niedźwiedzi bronili się z zaciekłością i furią, mieli wiele siły, która rekompensowała chaotyczną taktykę, z jakiej słynęli. Kekhart po swojej stronie miał oddział doświadczony, ale niewiele karniejszy, oddział, nad którym nie panował: za to żądny krwi. O ironio losu i kpino bogów, to Murad wykazał się najbardziej, zabijając dowódcę. Padła z kolei jego towarzyszka: jej koń poślizgnął się na wilgotnej ściółce, upadł na ziemię z kwikiem, przywalając kobietę swym ciężarem. Jeden z Niedźwiedzi widząc powalonego jeźdźca, zamachnął się wielkim toporem, o wiele większym, niż ten, który nosiła ze sobą rozbójniczka. Ostrze wgryzło się w jej bark, w szyję, przecięło tętnicę. Umierała długo, próbując wydostać się spod wierzchowca i jedną ręką zatamować gwałtowne krwawienie.
W końcu zmusili niedobitków do ucieczki. Jedno z pierwszych zwycięstw w tej wojnie należało do nich.
Kolejne dni przyniosły coraz bardziej otwarte potyczki. Związek plemion, które wystąpiły sprzeciw Rijeshowi mniej miał sił i wiedział o tym, rozsądniejsze by więc było dla niego nadal atakować z ukrycia. To też robili, próbowali też przeciągnąć innych na swoją stronę, a pośród koczowników nie brakowało wątpiących w same już prawa kagana do władzy. Obcy znikąd, istota niewiadomego pochodzenia, choć najpewniej muł, czarnoksiężnik, który zdążył już zapracować na złą reputację: chanowie może przysięgli mu wierność, ale w każdym plemieniu zdarzył choć jeden ród, który bądź to niechętnie patrzył na obcego władcę, bądź chętnie przejąłby kontrolę nad plemieniem. I kilku takich zdradziło, kilka rodów przeszło na stronę buntowników i poczęto mówić, że władza Rijesha nad stepem załamie się już za jego życia: zwłaszcza, że on sam nie był obecny wśród swych poddanych, a cóż to za kagan, który nie dowodzi osobiście? Wszyscy jego poprzednicy sami stawali na czele armii, sami walczyli, wielu z nich poległo. Kagan to nie król zachodniego królestwa, kryjący się jak tchórz za murami zamczyska.
I gdybyż sami obcy rozważali odejście – lecz i ci, którzy Kekhartowi byli bliscy przeżyli zwątpienie. Przekonała się o tym, gdy w pół miesiąca po walce w lesie przyszła doń Hurik.
Stanęła u wejścia do namiotu. Kekhartowi wydała się postarzała, przygarbiona, jak przywalona wielkim ciężarem. Na jej czole i policzkach Kekaher dostrzegł bruzdy pierwszych zmarszczek, pogłębionych zmęczeniem, pod oczyma głębokie cienie.
– Przyszłam… Ja porozmawiać z tobą przyszłam. Masz ty co do picia?
Podał jej wino, słabe i kwaskowate, ale kobiecie nie przeszkadzało to ani trochę. Wypiła duszkiem cały kubek, napełniła go znowu.
– Ja w stepie z wojownikami byłam. Zwiad robić. Dowiedzieć się, co z plemieniem moim… naszym…
– Hurik. Ja rozmowę twoją i Vardana parę dni temu słyszałem. O to tobie chodzi? O syna jego, tak?
Potrząsnęła głową.
– On cierpi bardziej. Cóż dziwnego, to syn jego, rodzony, pierworodny. Jego żona… Więcej już wiemy, niż wtedy, żyją oboje, i Diyar, i chłopiec też. W niewoli są. O duchy przodków, lepsza śmierć niż niewola… Lecz skoro żyją, zrobię wszystko, by ich ocalić… Ale Vardan… On oszalał, Kekharcie. Jemu to ciąży bardziej, niż mnie, uznał, że może jak my od kagana odejdziemy, to nam naszych oddadzą. Tchórz się z nim znów budzi – prychnęła na koniec z pogardą.
– O swoich dba. O swoją krew.
– Pewno ty rację masz – zgodziła się, sięgając znów po wino. – To i moja krew w końcu… Kekharcie, ja Vardanowi na głupotę nie pozwolę! – wykrzyknęła, z całą siłą uderzając kubkiem w drewniany stolik, aż polało się wino. – My kagana słuchamy i Jyrgala, posłuszni jesteśmy, idziemy gdzie oni każą. Tak. Ale my potrzebujemy kogoś, kto wyruszy naszych odbić. Plemiona do bitwy ruszą, a oddziałów parę – na odsiecz. Ja z Jyrgalem rozmawiałam, on zgodził się, ja teraz tylko potrzebuję tych, co to zrobią. O tobie pomyślałam. Co ty myślisz?
– Pójdziemy.
Usmiechnęła się szeroko i twarz jej się wygładziła, zniknęły na moment cienie – znów widać było w jej rysach nieprzeciętną urodę.
– Święte Kobiety mi pomoc też obiecały. Dwie grupy wojowników tak doświadczonych – i nasi wolni będą. Dziękuję, Kekharcie. Ja wiedziałam, że na tobie polegać mogę… Źle się stało, że ty z plemienia odejść musiałeś.
Przez moment przypatrywał się jej z uwagą, potem uśmiechnął się.
– Dobrze się stało, że ja tu teraz jestem.
***

Świętymi kobietami dowodziła ciągle rudowłosa Ałła i sporo innych znajomych twarzy dostrzegli kekhartowi podkomendni wśród wojowniczek. Ciągle były między nimi dwie dziewczyny-kochanki, także i ta, która miała wszelkie powody, by nienawidzić Serika, nie opuściła szeregów. Kilka kobiet widzieli po raz pierwszy, wśród nich ludzką kobietę o żółtawej cerze, niewielkim nosie i wąskich, podłużnych jak u elfa oczach – podróżniczkę i wojowniczkę z kraju za Górami Smoczymi, posługującą się mieszanką znanego im języka z jakimś dziwnym swoim.
Część wojowniczek patrzyła na oddział z niechęcią, część z ciekawością – nic nowego. Ałła od razu zabrała się do przejmowania dowództwa, nie pytając nikogo o zdanie.
– Obozowisko od zachodniej strony zajdziemy – oznajmiła. – Wojowników większość przeciw armmii wyruszy, straże zostawią, ale przed świtem straże mniej czujne zawsze.
– Zwiadowców mają – przypomniał Kekhart.
Kobieta spojrzała nań groźnie. Widać nie należała do tych, które łatwo uznają nad sobą męską władzę – choćby i uprawnioną.
– O tym to ja wiem – warknęła.
Kekhart uśmiechnął się do niej.
– Chcesz z moimi pracować, Ałło, czy sama zadanie wykonać? Ty wybór masz, ja myślę.
– Toś się bezczelny zrobił
– Ty słuchasz mnie – rzekł twardo – to i ja ciebie słuchać będę. Nie pozwolę ci nad moimi kontroli przejąć.
– Słyszałam, że dowódca z ciebie kiepski – odgryzła się.
– To nie znaczy, że oni ciebie słuchać będą. Ja im wydaję rozkazy, ty kobietom swoim. Plan razem opracowujemy, chcesz ty tego, czy nie.
Spojrzała na niego spode łba.
– Nawalisz – ostrzegła – I jesteś martwy. Hurik ci wypruje flaki. A ja tylko na to patrzeć będę – wyszczerzyła zęby, ostre, niemal kompletne, jeśli nie liczyć szczerby na przedzie.
– Nie zamierzam nawalić.
Oczywiście, Ałła nie uwierzyła, ale z niechęcią pozwoliła Kekhartowi mówić. W końcu udało im się stworzyć plan satysfakcjonujący ich oboje i uwzględniający tak ułożenie terenu, jak i przewidywalną ilość wojowników w obozie.
Wyruszyli kilka dni później, oddzielając się od większości plemion, wyruszających na otwartą bitwę przeciw buntownikom. Zapadła noc, kiedy ze wzgórz dostrzegli obozowisko. Obóz wzniesiono na planie okręgu, zagrodą z wozów otaczającą jurty i namioty. Ognie migotały między nimi, rżały konie w zagrodzie, beczały owce. Księżyc wznosił się ponad stepem, wydawał się być niski, ciężki, wielką tarczę otaczała rdzawa poświata lisiej czapy, znak nadchodzącej zmiany pogody, zbliżającego się zimnego jesiennego deszczu.
Zsiedli z koni i spomiędzy drzew zagajnika obserwowali ruch na przeciwległym wzgórzu, gdzie udały się Święte Kobiety.
Gaspar zapatrzył się w bujne trawy, suche już późnojesienną porą, szeleszczące pod wpływem wiatru
– Kiedyś na stepie bractwo wojowników było… tsukai ich zwano, nikt nie wie, co to za słowo… W wilka się przedzierzgnąć umieli. Ja bym to teraz zrobić chciał… Dobrze by było, wilkiem być, w wilczej skórze tam się zjawić…
– I tak jesteście jak wilki dzisiaj – rzekł Takhir, który im towarzyszył, Kekahrt nie był nawet pewien, po co. Przywiązał swojego konia do drzewa i bacznie patrzył to na księżyc, to na obozowisko. Miał zostać tu w zagajniku, pilnować koni, dbać – sam powiedział – by duchy nie przeszkadzały przedsięwzięciu, obiecał pomóc potem rannym. – Wilki wśród nocy…
Kekhart kiwnął tylko głową, skinął ku Gasparowi, najcichszemu, najbardziej zwinnemu z nich. Mężczyzna kiwnął głową i ruszył w dół wzgórza, przez trawy, na zwiad. Na sąsiednim wzgórzu zapewne i Ałła wysłała jedną ze swoich kobiet.
Czekali w ciszy i chłodzie, na powrót wywiadowców lub na znak, że ci zostali schwytani. W końcu Gaspar wrócił.
– Mało ich – rzekł. – Obeszłem kawałek obozu, strażnicy tam są – wskazał odpowiednie miejsce – i tam.
Kekhart spojrzał na niebo, gdzie rudy księżyc przechylał się wolno ku zachodowi.
– Ruszamy – wydał polecenie. – Cicho.
Poruszali się wolno, ostrożnie, by nie zrobić za wiele hałasu w suchych trawach. Pod wozy ustawione pierścieniem dookoła jurt, w obronnym szyku. Gdyby mężczyzn więcej było i gdyby spodziewali się ataku, mogliby bronić się z wozów jak z palisady.
Nagle zarżały konie w zagrodzie, zatętniły gwałtownie kopyta, zamigotał ogień. Któraś z wojowniczek musiała otworzyć zagrodę i spłoszyć zwierzęta.
Krzyknął jeden ze strażników, odpowiedziano mu, kilka osób pobiegło ku źródłu zamieszania. Kekhart skinął głową na swój oddział. Teraz.
Larha już była przy strażniku, już przywarła mu do pleców, jedną ręką wykręcając głowę, drugą przejeżdżając ostrzem po gardle. Mężczyzna zacharczał, przez moment młócił przestrzeń kończynami, próbując się wyrwać – dopiero potem upadł martwy na suchą trawę.
Przy zagrodzie zrobiło się zamieszanie, kilku mężczyzn, paru wyrostków, którzy nie poszli z większością plemienia na wojnę i co najmniej dwie kobiety rzucili się, by wyłapać zbiegłe konie. W tej samej chwili ktoś z traw wystrzelił płonącą strzałę w dach jednej z jurt.
I dopiero teraz rozpętała się walka, dopiero teraz zauważono atak: ale Kekhart i jego podkomendni już byli wewnątrz pierścienia wozów, miecz Murada już ugrzęznął w brzuchu orka, który wybiegł z jurty, by pomóc. Podpalone domostwo płonęło, ktoś zaczął krzyczeć, zapłakało głośno dziecko. Uciekające w panice konie zawróciły i kilka z nich wpadło w sam środek obozu.
Od północno-zachodniej strony Ałła ze swymi wojowniczkami wpadła pomiędzy domostwa, z dzikim okrzykiem na ustach, błyskaniem mieczy. Kobieta zza smoczych gór, zwinna niczym wiewiórka, wskoczyła na jeden z wozów. Zabłysnęła w świetle księżyca wąska klinga, przypominająca trochę miecz, który Rijeshowi złamał Jyrgal, trochę zaś rapiery, ulubiony oręż elfich arystokratów. Kobieta ze wschodu zeskoczyła w dół, między grupę wojowników, cięła prędko, celnie, odcinając jednemu głowę nim ktokolwiek zdołał się zorientować. Kawałek dalej nierozłączne Kuara i Nayaseg walczyły razem, nawzajem osłaniając się przed ciosami.
Kekhart dostrzegł błysk strzały ponad sobą. Ktoś zaczaił się na wozie, lecz szalejący pożar zdradził go. Wojownik uchylił się, strzała utkwiła w ziemi, mijając o włos jego udo.
Skoczył w tamtym kierunku. Gdy łucznik nakładał kolejną strzałę na cięciwę, Kekhart już był przy nim, już uderzał mieczem w ramię.
Łucznik szarpnął się, gdy ostrze przebijało skórzany kaftan i grzęzło w barku. Wypuścił strzałę, ta poleciała krzywo. Wyszarpnąwszy zza pasa nóż, dźgnął nim Kekharta pod żebra. W czarnych, kształtnych oczach, oczach młodziutkiej dziewczyny, widniała wściekłość.
Kekhart zawahał się. Łuczniczka wykorzystała to, wczepiła przeciwnikowi palce w ramiona i przywarła ustami do szyi. A szczękę miała mocną, jak każdy ork, silne, ostre zęby wbiły się w ciało, szarpiąc je, próbując przegryźć tętnicę. Kekhart nie miał innego wyjścia, jak tylko walczyć. Pchnął dziewczynę na wóz, przewalił ją na plecy. Krwiożercza wściekłość w jej oczach zmieszała się z lękiem, pierwotnym strachem każdej kobiety, która siłą sprowadzona do takiej pozycji może oczekiwać tylko dwóch ewentualności: i żadna z nich nie jest dla niej dobra.
Próbowała znów szarpnąć się, przygnieciona kolanem, a potem znieruchomiała, kiedy kindżał przebił jej pierś.
Kekhart dyszał szybko. Krew spływała mu po szyi i po boku. Nóż i zęby nie wbiły się dość głęboko, by unieruchomić, podniecenie walką kazało ignorować ból. Ale strach zastygły na twarzy martwej dziewczyny już przebijał się przez bitewne oszołomienie.
Nie, nie patrzeć, nie patrzeć w twarz zabitym przeciwnikom. Dziewczyna była wojownikiem, tak jak Święte Kobiety, jak Larha, jak rozbójniczka z muradowej kompanii. Wiedziała, że może zginąć w tej samej chwili, w której zdecydowała się wziąć w dłoń łuk.
Zeskoczył z wozu, rozejrzał się dookoła. Jego podkomendni radzili sobie dobrze, powalając kolejnych zaskoczonych przeciwników.
Dostrzegł Murada, który starł się z jakimś wojownikiem, starszym niż Serik, siwym, ale postawnym – tylko chroma noga musiała uniemożliwić temu mężczyźnie wyruszenie na wyprawę. Miał w dłoniach spory miecz z szerokim ostrzem, napierał na przeciwnika raz za razem, aż przyparł go w końcu do ściany jednej z jurt.
Drewniana konstrukcja obciągnięta skórą ugięła się pod ciężarem muradowego ciała, a potem cios szerokiego miecza zagłębił się najpierw w rozbójnika, a potem w skórzane pokrycie domostwa.
Kekhart skoczył w tamtą stronę, nie wahając się wiele, uderzył potężnego wojownika ostrzem przez plecy, a potem chlasnął drugi raz w szyję, gdy ten odwrócił się. Przeciwnik zatoczył się i zwalił na ziemię.
Murad leżał, pół-oparty o jurtę, bezwładny. Jego jedyne oko jeszcze żyło – a może to było tylko złudzenie? Kekhart zatrzymał się nad rozbójnikiem, świadom, że nie może przejść obojętnie nad śmiercią kogoś, kogo nienawidził i względem kogo czuł winę.
Ale przecież i na to nie było czasu, tak, jak nie było czasu na zamartwianie się nad zabitą dziewczyną. Ruszył dalej, między swoimi podkomendnymi i Świętymi Kobietami, dobijającymi ostatnich przeciwników, ku jurtom: sprawdzać każdą, szukać, szukać tego, po co przybyli: więźniów.
Rozpoznał właściwą jurtę po ciele strażnika przy wejściu, po ruchu wewnątrz: ktokolwiek się tam znajdował, zbyt się bał, żeby wyjść, a przecież kobiety z plemienia jak wilczyce broniły swoich domostw i majątków, walczyły u boku mężczyzn. Kobiety wewnątrz tej jurty schowały się, tuląc do siebie dzieci, podniosły oczy, patrząc na wojownika, który stanął w wejściu jurty, z zakrawionym mieczem w dłoni, z poszarpaną szyją ociekającą krwią.
– Przysyła nas Hurik, chan plemienia Przyciętych Uszu! – krzyknął Kekhart donośnie. – My przyszliśmy uwolnić was! Czy jest tu Diyar z Nagich Czaszek?
Jedna z kobiet wstała – Kekhart poznał jej sylwetkę. Niska, o szerokich biodrach, z głową ogoloną, za wyjątkiem tym razem dwóch cienkich warkoczyków przy uszach.
– Jestem – oznajmiła.
Kobieta, którą kiedyś miał poślubić. Żona dawnego przyjaciela, współżona przyjaciółki, matka chłopca, który nosił jego imię.
– Twój syn, jest tutaj? Hurik nas po was zwłaszcza przysłała.
Diyar odpowiedziała tonem, po którym Kekhart domyślił się uśmiechu na jej ładnej, okrągłej twarzy, a potem ruszyła ku niemu wraz z chłopcem. Za nimi ruszyli pozostali więźniowie, wiele, wiele znajomych twarzy, wpatrujących się w Kekharta z zaskoczeniem, żony, matki i siostry wojowników wraz ze swoimi dziećmi. Jego własna matka, która nagle zatrzymała się w progu, wpatrzona w utraconego syna jak w obraz.
***

Wracali wolno, ciągnąc za sobą wozy z łupami, uwolnione kobiety, pędząc konie – choć z nich cześć zbiegła w step – i owce. Trwało to kilka dni, musieli więc mieć się na baczności, by nie zaatakowali ich jacyś maruderzy. Co jakiś czas kilku wojowników lub wojowniczek ruszało na zwiady. Z jednego z tych zwiadów Ałła przywiozła ranne dziecko.
Po sukcesie napadu na obozowisko przywódczyni Świętych Kobiet złagodziła nieco swój stosunek do Kekharta, choć nadal wyrażała niechęć w stosunku do większości jego podwładnych, z Serikiem na czele – ale Serika omijały wszystkie wojowniczki, a on omijał je.
Tego wieczora Ałła i Nayaseg wróciły ze zwiadu i zatrzymały się nad ogniskiem kekhartowych towarzyszy.
– Hej, Kekhart! – krzyknęła przywódczyni wojowniczek, ściągając wodze. Rude włosy zafalowały dookoła jej głowy. – Hej, Krkhart, dalej zbierasz śmieci?
– Co rozumiesz przez śmieci, Ałła? – spytał.
Wyszczerzyła wszystkie zęby w uśmiechu.
– To co nigdzie nie należy, jakeś sam mówił, jak nasz ukochany kagan mówił. Bo mamy coś, co nie wiemy, gdzie należeć może. Nayaseg, pokaż!
Dziewczyna uniosła głowę nieprzytomnej postaci, wiezionej na końskim grzbiecie. Był to orczy chłopiec, dziecko tuż przed dojrzałością. Gładkiej, okrągłej twarzy nie znaczyły mu jeszcze żadne blizny ani tatuaże.
– Niczyj – stwierdziła Ałła. – we stepie go znalazłyśmy. Bez przytomności jest. Gorączkuje, majaczy, ale nic nie mówi. Takhir, rzuć no na dzieciaka okiem, szkoda go.
Szaman podniósł się, stawy mu zatrzeszczały, przypominając, że młodość ma już za sobą. Zbliżył się do Nayaseg, która ostrożnie podała mu chłopca.
– Chudy strasznie – rzekła z troską w głosie. – zero ciała, zero mięśni, bogowie, kiedy to ostatnim razem stać mogło?
– Widzę… – mruknął Takhir wpatrując się w twarz dziecka. – Dziękuję – skłonił głowę Świętym Kobietom.
Ałła wzruszyła ramionami.
– A gdzie tam dziękować, obowiązek nasz. Powodzenia wam, i miękkiej ziemi pod kopytami!
– I wam – odparł Czarny Szaman. – Zróbcie miejsce! – polecił swoim, przenosząc chłopca do ogniska.
Dzieciak szarpnął się, zadygotał nagle, wyprężyły się wszystkie jego członki.
– Ptaki… – wymamrotał, gwałtownie rzucając głową. Wargi miał suche i popękane, a na czole perlił mu się pot. – Ptaki… za mną…
Takhir przygryzł dolną wargę. Wsunął dłoń pod głowę chłopaka, przytrzymał kark, drugą rękę przycisnął do rozgrzanego gorączką czoła.
– Dajcie wody – polecił, przesuwając palcami po twarzy chłopca. Minę miał skupioną, oczy przymknięte. – Bogowie, co to może być… – wymamrotał.
Serik podał mu naczynie z wodą i kawałek tkaniny. Zwilżony materiał szaman przycisnął do czoła chłopca, odrobinę wody wlał w usta. Dzieciak pluł i krztusił się kilka razy, zanim przełknął płyn. Potem znieruchomiał na chwilę, osłabione ciało nie miało dość sił rzucać się długo.
A Takhir zaczął wydawać polecenia. Znaleźć kawał świeżego, tłustego mięsa na rosół.
– Nie ma? To owcę zarżnąć, po coś je zagrabiliśmy, nasze są! Zioła, zioła w torbie. Znajdź takie z delikatnym, srebrnym kwieciem… Nie ma? Przodkowie nas nienawidzą. Gaspar, masz rozum, idź, poszukaj, nad stawem, któryśmy mijali, powinno rosnąć, w zacienionym miejscu. Tak, to Strzała Księżycowa, odstrasza demony. Tak, mój Kekharcie, myślę, że jakieś duchy idą za tym chłopcem. Arthan, nie gap się jak wół, idź nad ten staw, wody przynieś. Larha, mięso widzę znalazłaś. Pokaż no je. Krwiste? Doskonale. Odkrój kawałek, spróbuj wycisnąć nieco krwi.
Parę kropli krwi ściekło na język chłopca. Dzieciak szarpnął się gwałtownie, wrzasnął. Błękitna poświata zamigotała dookoła niego, dookoła Takhira. Między zebranymi na chwilę ukazały się mgliste kształty, część z nich przypominała zwierzęta, część rozumne istoty z każdego z ludów.
Zafalowały i znikły nagle, kiedy chłopiec poderwał się do siadu, wyszarpując chude ciało spod takhirowych ramion.
– I udało się – mruknął Czarny Szaman, ale bez zadowolenia.
Dzieciak siedział wyprostowany, wodząc dookoła wzrokiem przytomnym, choć rozkojarzonym.
– Ptaki… Gdzie ptaki?
– Nie ma ich – powiedział Takhir poważnym głosem, patrząc chłopcu w oczy. – Na razie.
– Wrócą.
– Wiem, dziecko. Wiem, że wrócą.
– Ja nie jestem dzieckiem – chłopak wydął wargi. – Jestem Nurzhan z Płowych Lisów.
– Na razie jesteś Nurzhan przed inicjacją – palce szamana zarysowały koła dookoła oczu Nurzhana. – I to niejedną, jak mniemam. Kiedy się zaczęło?
Chłopiec pokręcił głową.
– Ja nie wiem… ja nie pamiętam… o Niebiosa, nie wiem…
– Długo – mruknął Takhir pod nosem. – bardzo długo. Masz, napij się – podał Nurzhanowi kubek wypełniony mieszanką ziół, mleka i miodu. – I śpij. Potrzebujesz zregenerować siły, skoro już tu dotarłeś. Będą ci potrzebne w dalszej drodze.
Na twarzy chłopca pojawiło się przerażenie, tak głębokie, jakiego Kekhart nie widział jeszcze u nikogo.
– Ja dalszej drogi nie chcę!
Czarny Szaman znów przygryzł wargę, wyciągnął dłoń i przycisnął ją chłopcu do czoła. Znów zalśnił błękit, oczy Nurzhana pociemniały.
– Wypij i śpij – rozkazał mu Takhir twardo.
Chłopak ospale pokiwał głową i sięgnął po kubek. Pił wolnymi, dużymi łykami, a z każdym kolejnym jego ruchy stawały się wolniejsze, aż w końcu opadł na trawę, pogrążony we śnie.
– Zabierz go, Arthan, przygotuj mu posłanie – polecił szaman mieszańcowi. – Mój Kekharcie, chodź. Musimy porozmawiać.
Wyszli poza obozowisko, na ustronne miejsce, między trawy i krzewy. Kekhart chciał usiąść, ale Takhir stał, długo stał milcząc i patrząc w niebo, bezksiężycowe dziś, za to czyste i gwieździste. Wszystkie konstelacje widać było wyraźnie, w tym Dwa Smoki, zwiastujące koniec jesieni i nadchodzącą zimę.
– Ałła i jej wojowniczki popełniły błąd – powiedział w końcu szaman, nadal nie patrząc na kochanka. – Nie winię ich. To błąd naturalny dla każdego, dla kobiety bardziej nawet: objąć troską chore dziecko. Ale jaki młody ork znajdzie się sam w stepie, bez opieki plemienia i rodu, bez broni?
– Chłopiec zarazę nosi? Czy przekleństwo?
Takhir pokręcił głową.
– Ani jedno, ani drugie, albo oba na raz. Nic, co nas by bezpośrednio miało dotknąć. Ale duchy podążają za nim i prześladują go i mogą zabić, jeśli kto popełni błąd.
– Widziałem je.
– Wszyscy widzieli. Silne, za silne, a chłopiec za słaby. Przed inicjacją, cóż, to się zdarza, to można przetrwać, mnie też duchy zawołały, kiedy byłem dzieckiem… – zamilkł, zawiesił głos nagle, a jego sylwetka nagle zgarbiła się i skurczyła.
Przez moment wydał się Kekhartowi niezmiernie stary, choć dzieliło ich może pięć lat i obaj wciąż byli w sile wieku… Jak długo jeszcze? Ile lat spędzili, podróżując, walcząc, rozstając się i spotykając na nowo, wiodąc niepewny żywot osób pozbawionych trwałego oparcia w plemieniu? Na twarzach obu pojawiały się kolejne bruzdy blizn i zmarszczek. Takhir przekroczył trzydziestkę, Kekhart zbliżał się do niej nieubłaganie… większość mężczyzn w ich wieku ma już niejedno dziecko, niektórzy nawet wnuki, a oni? Co zrobią, kiedy starość odbierze im siły lub kiedy jednego z nich dopadnie kalectwo?
Myśli przemknęły szybko, ustępując miejsca kolejnym, bardziej związanym z obecną chwilą.
– Takhir… – odezwał się Kekhart, podchodząc do kochanka i kładąc mu dłoń na przygarbionym nagle ramieniu. – My usiądźmy może? Łatwiej będzie…
Czarny Szaman potrząsnął głową, opadł na trawę, chłodną i wilgotną od wieczornej rosy. Jego ramię oparło się o bark Kekharta i odzyskało znów dawną formę.
– Ten chłopiec usłyszał wezwanie i poszedł za duchami w step. Ma być szamanem, a my mu przeszkadzamy w tym.
– Ty mówiłeś, że za słaby jest…
– W tym wieku nawet i inicjacji Białego Szamana można nie przeżyć, jak się szczęścia nie ma… Widziałeś chłopca, w jakim jest stanie, jak bardzo się boi, a my jeszcze odciągnęliśmy duchy od niego. Mogą wrócić i zabić, jeśli się rozgniewają, a nie chcę mieć na sumieniu krwi dziecka. Na Niebiosa, ostatnie, co chciałbym, to jego śmierć.
– To nie twoja wina będzie, jeśli ty mówisz, że duchy…
– Odegnałem je. Zrobiłem wszystko, żeby je odegnać. Rozwścieczy je to tylko. Moglibyśmy też chłopca porzucić, ale za słaby jest, by przeżyć próbę…
– Co to za próba? Ty mi nie opowiadałeś nigdy, jak to było z tobą… Nigdy.
Bo nie opowiadał. O wielu rzeczach rozmawiali, ale historię swojego powołania Takhir pomijał zawsze, nie licząc kilku drobnych aluzji, czasem koniecznych choćby po to, by wyjaśnić bliznę na naciętym dziwnie przyrodzeniu. Kekhart miał niejakie pojęcie, jak działają szamani, jak szamanem się zostaje, lecz jak wyglądało to w wypadku mężczyzny, z którym się związał – nie wiedział.
Takhir westchnął. Rzadko kiedy wydawał z siebie ten dźwięk rezygnacji, właściwy raczej kobietom, niż mężczyznom, a jeśli już, to tylko w prywatnej sytuacji.
– Może masz rację… może lepiej będzie, nam obu, podjąć decyzję, tobie wiedząc, jak to może wyglądać, jak bardzo to boli, czemu może zabić… Bo będziemy musieli jutro zdecydować, co zrobić z chłopcem… A cokolwiek nie zrobimy, boję się, że będzie źle.
– Ty się boisz? – odezwał się Kekhart, próbując, by w pytaniu pojawiła się odrobina kpiny. Niezbyt dobrze mu to wyszło.
Szaman skinął głową.
– Ja. Każdemu się zdarza, myślę. Mnie też… Mój Kekharcie, siadaj i słuchaj…

C.D.N