Dzieci boga granic 17
Dodane przez Aquarius dnia Marca 10 2012 12:39:55
17.

Gdyby Temur nie był winny, i tak byłby zgubiony – Dalle wydało już wyrok. Zbrodnia popełniona na patrycjuszowskiej córce domagała się opłaty krwi. Za morderstwo – śmierć. Oko za oko, ząb za ząb, najstarsze prawo wszystkich rozumnych istot. Wszystkie ludy świata umiały przelewać krew i przelewanie krwi leżało u podstaw ich kultury, najpierw jako łowy, potem jako wojna. Wszystkie skłonne były do okrucieństwa.
Po zamkniętym w celi Temurze widać było, że jeśli chodzi o metody przesłuchań, Dalle nie różni się od Urhan. Mężczyzna próbował ukryć dłonie, lecz trudno było nie dostrzec połamanych palców. Trudno było nie dostrzec śladów po rozpalonym żelazie i złamanej nogi.
Na stepie nigdy nie stosowano tortur jako metody zdobycia zeznań – to przywilej osiadłych ludów, desperacji i okrucieństwa, jakie rodzą wynaturzenia wielkich miast. Step ma swoją bezwzględność, miasto – swoją.
Teoretycznie nie powinni byli dostać możliwości zobaczenia się z więźniem, ale Kekhart poruszył niebo i ziemię. Posunął się do płaszczenia się przed Sahakiem i nienawidził się za to, ale nienawidziłby się bardziej, gdyby nie próbował pomóc przyjacielowi. Kiedy generał zbył go śmiechem i stwierdzeniem, że przecież obaj wiedzieli, jak kończą ci, którzy już kiedyś popełnili zbrodnię, Kekhart udał się do wyższej instancji. Do Rijesha.
Nie sądził nawet, że król Shnai’ar, kagan na stepie, książę Urhan i protektor Dalle go przyjmie. Cóż bowiem tak wielkiego władcę obchodził jeden żołnierz? Owszem, kiedyś Rijesh udzielił Kekahrtowi przywileju i przyjął go do swojej służby, ale ile osób, ilu żołnierzy, ile sług i ile państw podlegało temu, którego Dalle nazwało już Władcą Ciemności?
A jednak w kilka godzin po tym, jak Kekhart oznajmił gadzim strażnikom władcy swą sprawę, jeden ze smokowców w kapłańskich szatach odnalazł go i kazał za sobą iść. Z początku ork sądził, że spotka się co najwyżej z Rachanem Te Kahem – nie był nim przewodnik, za jasną miał łuskę, albo Kekhartowi przynajmniej się tak wydawało – ale rzeczywistość znów okazała się zaskakująca.
Jaszczur wprowadził go do pałacu, niewiele mniej oślepiającego, niż siedziba cesarzy. Ściany pokryte tu były płaskorzeźbami i malowidłami wyobrażającymi sceny mitologiczne, bogów i ich posłańców, bohaterów walczących z siłami ciemności. Pałac nazywano „Domem Światła” i Kekhart przez moment zastanawiał się, ile ironii było teraz w tej nazwie – i czy nowy właściciel rezydencji ją dostrzegał?
Minęli atrium, zamknięty dziedziniec wewnątrz pałacu, z basenem wyłożonym błękitnymi kafelkami pośrodku, z mozaiką wyobrażającą morskie stwory na ścianach i muszlami zatopionymi w kolumnach. Kiedyś w tym miejscu musiały przesiadywać żony, córki i nałożnice właściciela pałacu, odziane w zwiewne szaty i bogate klejnoty, pachnące kwiatami i noszące imiona kwiatów, które Dallejczycy chętnie nadawali swoim kobietom. Bogaci dallejscy arystokraci mieli całe haremy, orczy chanowie na stepach też często utrzymywali więcej niż jedną żonę: ciekawe, ile konkubin miał Rijesh?
Ale w pałacu nie było kobiet, chyba, że część smokowców, tego jednak nie dało się ocenić na pierwszy rzut oka. Ludzki lub orczy władca otoczyłby się kochankami lub przynajmniej służkami cieszącymi oko gości. A tutaj… Czy Rijesh był taki jak Kekhart i Takhir? Ta myśl jednak wydawała się w najwyższym stopniu niestosowna.
Gdy wyszli z Atrium, Kekhart usłyszał dźwięk drobnych dzwoneczków. Ostrzegały o nadejściu K’Nai. Czarna elfka stanęła przed nim i przed smokowcem-przewodnikiem – gdyby nie dźwięczące śpiewnie bransolety, można by powiedzieć, że wyrosła spod ziemi. Ciemnofioletowa, niemal czarna suknia z aksamitu okrywała ją od szyi aż po stopy: żadnych rozcięć i dekoltów, jedynie dłonie i twarz pozostawały odsłonięte, choć w odpowiednim świetle aksamit zlewał się w jedno z czarną jak bazalt skórą, zmieniając skrytobójczynię w istotę utkaną z pasm cienia. Tylko białka oczu i zęby odcinały się od czarnej skóry, czarnego aksamitu, czarnej mgły.
Przewodnik pokłonił się przed kobietą, wsuwając dłonie w rękawy szaty. K’Nai odpowiedziała tym samym.
– Dziękuję – rzekła w języku, którym porozumiewano się na większości kontynentu. Miała śpiewny akcent, miły, cichy głos. – Poprowadzę go dalej. Chodź – zwróciła się do orka.
Ruszył za nią. Cieszył się, że ma ją przed, a nie za sobą: słyszał już wiele legend o tajemniczym bractwie skrytobójców, do którego ponoć należała.
Jej pan siedział samotnie w wielkiej sali, której okna wypełniono barwionym szkłem. Słoneczne światło wpadające do wnętrza, malowało wzór kolorowych plam na posadzce, kolumnach i długim, zawalonym papierami stole. Rijesh, pochylony nad kartami, czytał.
Ciekawe, czy wśród zapisków był też pergamin, który kiedyś ukradł Temur…?
Temur…
Władca podniósł wzrok i Kekhart zadrżał. Obce oczy koloru krwi.
Demon. Syn Wielkiego Węża. Władca ciemności.
– Usiądź – długa, pokryta łuskami dłoń wskazała nożycowe krzesło. – Kekhart, tak ci na imię, prawda? Kekhart od spadającej gwiazdy, Kekhart od Akriasa. Dobrze zapamiętałem?
– Tak, kaganie – zwrócił się do niego tytułem, którym nazywał go przy pierwszym – pierwszym oficjalnym – spotkaniu.
Krzesło miało kształt łuku, na dnie zagłębienia leżała haftowana poduszka.
– Kekharcie, jeden z twoich poddanych jest winien gwałtu i morderstwa na lady Kalii ca Nedre.
– Tak, kaganie. Temur.
„Temur, który pisma ci ukradł i został ukarany. Temur, który demony na swoją wioskę ściągnął.”
„Temur mój przyjaciel, Temur kochanek Larhy.”
– Czeka go kara. Napiętnowanie i powieszenie, choć lord Naldir domaga się bardziej spektakularnej kaźni. Pragnie dać pokaz… I zemścić się za córkę. Kiedyś już ocaliłem twojego podkomendnego… Serika, jeśli pamiętam… od kary za popełniony gwałt. Chcesz żebym zrobił to samo?
Władca spojrzał na Kekharta znad papierów, czerwone oczy przeszyły orka na wylot.
– Nie, kaganie. Temur zostanie ukarany, tak, jak każdego z nas by ukarali, jakby który co takiego zrobił.
Ile razy Murad uniknął kary za swoje zbrodnie? I kto ukarze Kekharta za jego własny występek?
– Więc czego chcesz, orku?
– Widzieć go. To przyjaciel, mój i innych. A miasta władze nie pozwalają. Generał Sahak nie pozwala. Ja się nawet nie spodziewałem, że ty mnie zechcesz widzieć, kaganie.
Rijesh uśmiechnął się, a od tego uśmiechu Kekhartowi przebiegł po karku lodowaty dreszcz.
– Ile jesteś gotów dać za to jedno widzenie, Kekharcie?
Demon. Syn Wielkiego Węża. Władca Ciemności.
– Nie wiem, kaganie, czego ty byś ode mnie chciał.
– Wiedzy.
– Jakiej wiedzy, kaganie?
– Twoi podwładni… ci, którzy nie należą nigdzie i należą do Akriasa… tam, gdzie i ja, jak sam mi powiedziałeś… na granicy. Chcę wiedzieć o nich – wszystko. Znać każdego z nich.
Kekhart pokręcił głową.
– Ja nie rozumiem…
– I nie musisz. Wiedz, że twoi podkomendni interesują mnie… – Znów uśmiech. Wąskie usta wykrzywione, poruszone mięśniami twarzy innymi, niż u orka, człowieka czy elfa… czym on był? Rangulf mia rację: nic nie mogło się zrodzić ze związku smokowca z inną rozumną istotą, więc skąd, więc jak… – Przepowiednie i los, przepowiednia elfiej czarodziejki, o której mi opowiedziałeś… Wszystko, co opowiedział mi twój kochanek – To ostatnie słowo Rijesh wypowiedział tak naturalnie, jakby związek dwóch mężczyzn był czymś najzupełniej normalnym. – wszystko co wiem z moich źródeł. Kawałki układanki. Któryś z twoich podwładnych może być takim kawałkiem, jeśli dobrze się nim pokieruje… nie martw się, nie zamierzam zrobić krzywdy nikomu z was. Ten, który nada się najlepiej, zostanie wielkim bohaterem.
„Oto na wschodzie pojawi się władca, który zmieni pół świata w morze krwi. Widziałam też bohatera, który nadejdzie. Obaj idą krawędzią, nie przynależą. Obu wybiorą i naznaczą bogowie, bóg granic, który nie należy nigdzie.”
– Kekharcie, czy to nie jest twoje przeznaczenie? – spytał Rijesh, widząc w orku wahanie. – Bogowie złożyli gwiazdę w twoje ręce i twoimi rękoma przekazali ją mnie. Spytaj bogów, spytaj Akriasa od Granic, patrona Urhan i twojego, patrona twoich podwładnych, patrona wszystkich wykluczonych, czego chce. Czy nie chciałby, byś kontynuował tę misję?
– Kaganie…
– Tak?
– Nazywają cię demonem. Władcą Ciemności.
– Wiem – odparł Rijesh. Głos miał spokojny, miękki, przyjemny dla ucha. – Miałem nadzieję, że to się nie stanie, ale widzę, że tego nie uniknę. Jeśli chcą widzieć we mnie Władcę Ciemności, będą go widzieli i tak. Nie ważne, jak bardzo będę się starał. Jestem czym jestem i tego nie uniknę. Ale wy, Kekharcie, wy ciągle macie szansę. Nie twój nieszczęsny podwładny-zbrodniarz, ale pozostali… Jedno z was ma szansę wielkości. Nie odbieraj mu jej.
I Kekhart pojął, że nie ważne, jak się boi, nie ma wyjścia.
Siedząc na nożycowym krześle naprzecie bacznie obserwującego go Rijesha opowiedział wszystko. To co wiedział i to, czego nie wiedział. O sobie, o swoich przyjaciołach, o ich sekretach, o podejrzeniach, o miłości bez szans, o bólu i starych bliznach, o nienawiści, występkcah, pragnieniach, marzeniach, nadziejach i stratach. Rijesh zaś słuchał z uwagą i wynagrodził tę dziwaczną spowiedź.
Teraz stał przed kratami i widział Temura, jego pełen bólu wzrok, połamane palce, ślady po przypalaniu, brakujące zęby i rozcięcie od rękawicy na twarzy. Szczery, sympatyczny Temur, który opierał się o płot domostwa szamana, bez obaw gawędząc z wygnańcem, zniknął gdzieś. Mężczyzna, który go zastąpił cierpiał – być może o wiele bardziej, niż wymagała tego popełniona zbrodnia.
Serik przysunął się do krat, mądrymi, zmęczonymi oczyma spojrzał na towarzysza broni.
– Temur, Temur, nicżeś się nie nauczył? Zawód czuję. Zawód czujemy wszyscy.
Więzień nie odpowiedział, prychnął tylko. Tyle mu pozostało, poczucie niesprawiedliwości.
– Nicżeś się nie nauczył – powtórzył Serik, odsuwając się z niechęcią.
On też kiedyś przeżył to samo. Był taki sam jak Temur – i jak Kekhart, choć o tym ostatnim nikt nie wiedział. On wiedział, czym jest wina, żal, lęk przed nieuchronną, okrutną karą. I bolało go, że jeden z jego przyjaciół powtórzył czyn, który on niemal przypłacił życiem. Powtórzył w gorszej znacznie formie, zabijając swoją ofiarę.
Larha miała tylko jedno pytanie. Zadając je patrzyła pustym, beznamiętnym wzrokiem.
– Dlaczego?
– Larha… ty wiesz, że ja nie chciałem, prawda? Ty wiesz… – błaganie w jego głosie, przerażone błaganie o wybaczenie. – Larha… kocham cię…
Stała niewzruszona jak mur, z rękami splecionymi na piersiach.
– Co innego powiedziałeś mi tamtej nocy. Co innego mówiłeś mi nie raz.
– Byłem głupcem. Zawsze byłem. Nie widziałem, co mam…
– …więc ty postanowiłeś sobie wziąć coś, do czego ty nie miałeś prawa.
– Ona sama… nie rozumiesz? Tutejsze kobiety to kurwy… zobaczyła mnie, podeszła, prowokowała…
Larha zaśmiała się sucho, nieprzyjemnie.
– Żebyś ty ją zabił? Ona chciała, żebyś ty ją zabił?
– To nie tak! – wybuchnął. – Larha, ty nie rozumiesz, gdybyś ją widziała! Myślałem, że tego chce! Ty nie chciałaś, a ja musiałem… A potem zaczęła… potem powiedziała, że nie, ale ja musiałem…
Przysunęła się do krat i splunęła mu w twarz.
– Ty nic nie musiałeś, psie – warknęła. – Ona powiedziała nie, ty powinieneś ją zostawić. A ty ją jeszcze zabiłeś.
– Krzyczała.
– Oczywiście, że krzyczała – mruknęła, odwracając się i idąc w stronę wyjścia z lochu. – Ja też krzyczałam.
Na zewnątrz nieoczekiwanie przywarła do Kekharta i rozpłakała się – otwarcie, przy wszystkich, ona, która dotąd publicznie prędzej okazywała gniew, niż inne uczucia. Pozostali patrzyli, jak ich dowódca i przyjaciel obejmuje kobietę, nagle drobną i kruchą.
– Mogłam przewidzieć, że to się tak skończy – jęknęła w pierś Kekharta. – wszyscy tacy sami, a on nie inny. Pokazał nie raz, jaki jest. Nie raz. A ja, głupia, chciałam oczy zamykać, nie widzieć nic.
„Nie widzisz” – pomyślał Kekhart. „Nie widzisz, że jestem taki sam.”
Trudno było rozmawiać o tym, co zaszło. Nawet Gaspar, zazwyczaj skłonny do żartów, Arthan, szczery i otwarty: nawet oni milczeli, przytłoczeni, przerażeni. Żyli w świecie ogarniętym wojną, gdzie przemoc działa się na ich oczach. Mieli w oddziale łajdaków pokroju Murada i jego kompanów. Wiedzieli, jak wygląda zdobywanie miasta, podział łupów, jak wyładowuje się agresje na cywilach i życie zmuszało ich do przymykania oczu. To taki świat, trwa wojna, nie ma wyjścia, nie ocali się wszystkich ofiar. Można nie brać w tym udziału, trzymać na wodzy gotującą się krew. Tyle można uczynić. Ale żaden z nich nie spodziewał się czegoś takiego po Temurze. Może Larha, która chlusnęła mu kiedyś winem w twarz i wyrzuciła ze swojego łóżka: ale nawet ona…
Tak, w jej oczach wszyscy byli teraz tacy sami, i Serik, który też miał na sumieniu gwałt, i Gaspar, który nie stronił od sprośnych żartów, i Arthan, choć sama go uczyła szacunku dla kobiet. Jeśli tak postąpił Temur, którego kochała, po kim mogła spodziewać się czegoś lepszego? Każdy mężczyzna jest taki sam i skrzywdzi kobietę, jeśli tylko znajdzie się w odpowiednich okolicznościach.
Jak o tym rozmawiać, jak przełamać milczenie, wyrzucić z siebie wszystko, co kłębi się w głowie. Znów brakuje słów, brakuje zaufania.
Tamta kobieta prowokowała. Tak powiedział Temur. Murad też prowokował. Murad sam się prosił rzucił wyzwanie, Kekhart nie miał wyjścia, jak tylko na nie odpowiedzieć. Był zdesperowany, a pożądanie rozdzierało go.
Temur tłumaczył się tak samo i jego tłumaczenie nie miało wartości. Zgwałcił kobietę, zabił ją, gdy wołała o pomoc. Twierdził, że lady Kalia była kurwą – Murad był ostatnim łajdakiem. W tamtej chwili w oczach Kekharta zasługiwał na poniżenie, które go spotkało.
To o poniżenie chodziło, o ustalenie hierarchii. Kekhart pokazał Muradowi jego miejsce, pokazał, jak bardzo nim gardzi, że ma nad nim władzę. Temur pokazał swoją pogardę Kalii i wszystkim kobietom: Larsze, która go odrzuciła, o paradoksie, za tę pogardę właśnie, żonie, która śmiała umrzeć, zostawiwszy go samego, wszystkim kobietom, które śmiały być silniejsze, mieć własne zdanie, własne pragnienia, zagrażały jego pozycji. Córka dallejskiego patrycjusza stała się przypadkową ofiarą, na której Temur mógł wyładować swoją frustrację.
Na ile Kekhart zrobił to samo z Muradem? Na ile przelał na niego cały swój gniew, stracone nadzieje, niechęć do własnej natury, która tliła się gdzieś na samym dnie? Pamięć o poniżeniu, jakim było wygnanie, o chłoście na dziedzińcu Urhańskiej cytadeli, o obelgach, niechętnych spojrzeniach. Wszystko to skumulowało się w Muradzie, w tamtej chwili, kiedy w jego oczach Kekhart ujrzał żądzę dominacji.
Czuł się nieczysty jak nigdy – nawet w chwili, kiedy pierwszy raz leżał nago na posłaniu Takhira, łapiąc oddech i próbując przestać myśleć, że popełnił coś obrzydliwego – nawet wtedy widział też w swoim czynie radość i piękno. Satysfakcja z dominacji nad Muradem smakowała gorzko.
Czy to samo czuł Temur? Gorycz, niechęć do samego siebie? Na pewno niechęć do ofiary i strach przed nieuchronną karą.
Zasłużoną karą. To było najgorsze. Kekhart też zasługiwał na karę, ale czy taką? Nawet gdyby – nikt by mu jej nie wymierzył. W oczach świata to co zaszło między nim a Muradem nie istniało, w przeciwieństwie do zabitej szlachcianki, której ojciec głośno domagał się, by winowajcę publicznie poćwiartowano. To samo, co w wypadku Serika. Ale Serika ledwo co wtedy znali, a Temur był z nimi od samego początku.
Dziękować bogom, protektor Dalle sam zwrócił się do sędziów z pytaniem, czemu ten jeden przestępca ma być potraktowany tak okrutnie, podczas gdy pozostałym wystarczy tylko stryczek. I sędziowie zgodzili się, że nie będzie wyjątków, skoro nowa władza ma skończyć z korupcją i samowolą patrycjatu. Morderca lady Kalii ca Nedre zostanie powieszony, a jego ciało – pochowane na rozstajach.
Sprawiedliwa kara i nikt w to nie wątpił.
Nawet najbardziej sprawiedliwe kary bolą przyjaciół winowajców.
***

Tego dnia zebrał się tłum na placu, gdzie wykonywano egzekucje. Stary, kamienny szafot miał ponoć pamiętać czasy cesarstwa, ale kolejni władcy rozbudowywali go nieustannie. Sam jego widok przerażał, sama nazwa Placu Dwóch Rzek budziła grozę. Pójść nad Dwie Rzeki – to zostać straconym lub, w najlepszym wypadku, skończyć w klatce, co często oznaczało śmierć, tak, jak na stepach wrzucenie do studni.
Rusztowanie wzniesiono z drewna, starannie, ze wszelką znajomością inżynierii, która pozwoliła zaopatrzyć je w zapadnię. Łatwiej i szybciej powiesić kogoś w ten sposób, niż usuwając mu pieniek spod nóg, a i Dallejczycy lubili popisywać się talentem inżynierskim, także w zakresie wykonywania kary śmierci.
Temur utykał na uszkodzoną nogę, kiedy zaprowadzono go na szafot. Zebrani gwizdali, rzucali w skazańca zgniłymi warzywami i końskim łajnem, a ten nie reagował nawet na obelgi. Wzrok miał pusty, zbolały. Od Przesilenia utracił wszystko, zapewne włącznie z tym, co tworzyło jego tożsamość.
Założono mu pętlę na szyję, a miejski kat odczytał treść wyroku. Gwizdy i obelgi rozległy się znowu, towarzyszyły im okrzyki nienawiści skierowane w kierunku najeźdźców i całego ich ludu. Z oddali, z jednego z otaczających Plac Dwóch Rzek budynku obserwował egzekucje Naldir ca Nedre. Oczy tego żałosnego człowieczka, który w pałacu cesarskim płaszczył się przed Rijeshem, musiały być w tym momencie zimne jak lód.
Ktoś krzyczał, że tak powinno się powiesić wszystkich orków, jakiś aurienicki kapłan zaczął wołać, że to początek, że lady Kalia to pierwsza z zamordowanych szlachetnych cór Dalle i że miasto pojmie to dopiero, gdy każą jego mieszkańcom samym oddawać dzieci na hańbę i jako ludzkie ofiary dla Wielkiego Węża.
Larha trzymała Kekharta za ramię. Nie odważyła się dotknąć nikogo innego, warczała na każdego, kto choćby się o nią otarł. Poza tym sprawiała wrażenie spokojnej, ale jej palce wciskały się w ramię przyjaciela tak, że musiały zostawić sińce.
Cały czas go kochała. Jedynego mężczyznę w jej życiu.
Na dobrze skonstruowanej szubienicy umiera się szybko. To łaska w porównaniu z innymi rodzajami kaźni, które przecież widziało każde z nich. Nigdy jednak nie widzieli śmierci towarzysza, może tylko Murad i jego kompani, ale oni nie mówili nic. I pewnie każde z nich zadrżało, gdy zwolniono zapadnię. Kekhart zadrżał i zadrżała wczepiona w jego ramię Larha. Nie odwróciła jednak głowy, do końca szukając wzrokiem oczu kochanka.
Potem zrobiła wszystko, by jak najprędzej zabrać jego ciało i pochować: choć zwyczajem znanym i w Dalle było wystawianie trupów skazańców na widok publiczny. Kekhart chodził za nią i pokazywał wszystkim dokument podpisany przez Rijesha, papier, którego nie umiał odczytać, a który otwierał wszelkie drzwi i w końcu zapewnił wyciągnięcie zwłok z jednej z klatek. Trudno było w nich rozpoznać mężczyznę, którego kochali. Coś w wykrzywionej w ostatnim skurczu twarzy przypominało Kekhartowi upiora, którego Temur przez swoją głupotę sprowadził na własną wioskę. Jakby demon wrócił.
– A jeśli on wrócił? – spytał Arthan, kiedy Kekhart podzielił się z towarzyszami tym skojarzeniem. – Upiory krążą, bo to po próżnicy skazańców się na rozstajach chowa?
Sami stali na rozstajach, w miejscu przeznaczonym do grzebania straconych i samobójców – Dallejczycy nie szanowali tych, którzy wybrali samodzielne zakończenie życia. Ponure miejsce za murami miasta, kilka jam w ziemi i kopce kamieni świadczyły o tym, że nierzadko używane.
– Na rozstajach rządzi Czarna Kahara – zauważył Temur, przypominając sobie wioskę, drzewo i szczerzącą zęby figurkę. Kahara na początku i na końcu znajomości z Temurem.
Zimny, wilgotny, pachnący solą wiatr dął im w twarze, przenikał na wylot przez kaftany, łopotał w kawałku płótna: temurowym całunie. Otaczali kręgiem dół w ziemi, wszyscy, także i Murad, Lavijczyk i ich towarzyszka, wszyscy troje kilka kroków za pozostałymi. Znali swoje miejsce. Trzeba było dwóch zbrodni, by poznali.
– Jej Czerwona siostra czasem chodzi po rozstajach i umarłych zbiera. Do orszaku swego – powiedział Gaspar ponuro. – Jeśli on przez demona naznaczony, to Czerwona Pani go chętnie weźmie.
Gaspar Regesz, pieśniarz, najbliższe szamana, czym dysponowali.
– Co zrobić, żeby nie wzięła? – spytała Larha. – Nie oddam jej go – dodała ciszej.
– Gwóźdź w czaszkę. Kołek w pierś. Do ziemi przybić. Coby nie wstał.
– A dusza jego?
Gaspar wzruszył ramionami.
– Tego nie wiem. Szamana pytać.
Kobieta zamknęła oczy, splotła dłonie na piersi i uniosła głowę ku niebu. Wydawała się teraz piękna: najpiękniejsza na świecie.
– Akriasie! – krzyknęła. – Ty mnie słyszysz, boże granic?! Ten mężczyzna do ciebie należał! Zabierz go! To kanalia i głupi fiut, ale nie życzę mu źle! Kochałam go! Słyszysz, Akriasie, skurwysynu?! Nie oddawaj go Wielkiemu Wężowi ani Czerwonej Pani!
Łzy cieknące jej po policzkach wysychały szybko w szalejącym wietrze. Wiatr dmuchnął jej w twarz pyłem i zeschłymi liśćmi, a wraz z nimi przywiał ptasie pióro: długie, czarne, lśniące jak olej na wodzie pióro kruka.
– Akrias odpowiedział – stwierdził Serik. – Zabierze go.
Larha nachyliła się i wsunęła pióro w temurowe palce, wykoślawione torturami i śmiertelnym skurczem.
Gaspar znalazł gdzieś odpowiedni kawał drewna i wbił go zmarłemu w pierś. Rozległ się jęk, jakby w ciele wciąż tliła się ostatnia iskra życia.
– I niech ma lepsze przyszłe życie – rzekł Serik, kierując się ku kamieniom.
– I my wszyscy – dodał nieoczekiwanie Murad. – To każdy z nas mógł być.
„To ja być mogłem” – pomyślał Kekhart. „A ty powinieneś.”
Po Temurze pozostał kolejny kopiec kamieni na rozstajach, ciało obracające się w proch w bezimiennym grobie daleko od wioski, gdzie mężczyzna urodził się i popełnił pierwszy z błędów, które poprowadziły go do śmierci.
Na bezlistnym powykręcanym drzewie rosnącym obok cmentarzyska skazańców, drzewie, na którym na stepach wieszano by amulety i w które wbijano by noże z klątwami, siedział kruk. Czekał może na chwile, w której będzie mógł pożywić się trupem, ale kamienie oddzieliły go od posiłku. Kruk patrzył – na Kekharta, który zastanawiał się, czy ptasimi oczyma nie patrzy na niego ktoś jeszcze. I czy w piórach wysłannik Akriasa nie ma ukrytej tulei z pergaminem.
Widział taką kilka dni temu, kiedy przyszedł błagać Rijesha o możliwość spotkania ze skazanym na śmierć towarzyszem broni.
Wizyta u Rijesha nie skończyła się w momencie wyznań. Kiedy Kekhart skończył mówić, zauważył, że za oknem siedzi ptak.
Ptak zastukał dziobem w szybę. Duży i czarny: kruk. Rijesh wstał i nieśpiesznie podszedł, by otworzyć okno i wpuścić go do środka. Ptaszysko zakrakało donośnie, wskoczyło na stół, między papiery, obróciło głowę, by spojrzeć na Kekharta oczyma lśniącymi jak paciorki z wulkanicznego szkła.
Kagan pogładził pióra i wydobył coś spomiędzy nich – przytroczoną do szyi ptaka drewnianą tuleję z kawałkiem pergaminu w środku. Czytał przez chwilę, nie zwracając uwagi na swojego gościa, kręcącego się tymczasem na krześle, nie wiedząc, czy powinien wyjść, czy czekać na pozwolenie.
– Kekharcie – odezwał się w końcu Rijesh, podnosząc oczy znad pergaminu. – To wieści dla mnie, ale mniemam, że zainteresują i ciebie, dotyczą bowiem twojego kochanka.
Kekhart zamarł, zesztywniały, wpatrując się w swojego władcę, który uśmiechnął się znów: o dziwo, mniej zimno, z sympatią.
„Czy on jest taki, jak Takhir i ja?” – pomyślał Kekhart po raz kolejny.
– Zmierza w te stronę, co cię zapewne ucieszy – kontynuował Rijesh. – Nie dotrze prędko, był bowiem daleko. Ale przybędzie. Do mnie i, jak sądzę, do ciebie. Czy chciałbyś przekazać mu wiadomość.
– Wiadomość?
– Wiadomość. Aż tak się mnie boisz, że nie rozumiesz słów, których używam?
Długie, pokryte łuskami palce przebiegały po ptasich piórach – piórach, które same przypominały łuski. Kekhart przypomniał sobie czarnego ptaka w swojej wizji.
– Ja rozumiem, kaganie. Tak. Ja bym chciał. Jeśli ja bym mógł.
– Możesz. Przekażę wiadomość od ciebie. Umiesz pisać?
– Nie.
– Więc podyktujesz mi, co chcesz przekazać. Nie poproszę cię o nic w zamian, jeśli cię to martwi. Więc?
Ujął w dłoń pióro. Kruk tymczasem wskoczył na jego ramię – olbrzymie ptaszysko wydawało się być za wielkim ciężarem dla smukłego władcy, on jednak nawet nie drgnął.
W wizji przed laty, wizji, którą Kekhart pamiętał doskonale, ptak siedział na ramieniu wysokiej postaci trzymającej w ramionach obciętą głowę.
Kruk i wrona, posłańcy Ouvarosa, ptaki Akriasa. Kruk przekracza granice, łączy niebo z ziemią, świat żywych ze światem duchów. Kruk prowadził go we śnie do prawdy o tym, co stało się w wiosce Temura i kruk przyniósł teraz wieści od Takhira.
– Kaganie, napisz, że ja czekam. Na niego. Że… potrzebuję go. Że ja zrobiłem coś okropnego. Że ja go kocham. Tyle.
„Nic więcej?” – pytały czerwone jak krew oczy, ale Rijesh zapisał spokojnie, zapewne wraz z resztą odpowiedzi. Potem zwinął pergamin w rulon, schował do tulejki.
– Dostanie twoją wiadomość. Dziękuję ci za informacje… A to – dodał, zapisując coś na innym kawałku pergaminu, zaopatrzonym w pieczęć z czerwonego laku – to pokażesz w więzieniu. Wpuszczą cię.
Kekhart drżał, odbierając pismo od swego władcy. Nigdy dotąd nie widział Rijesha z tak bliska. Jego źrenice były pionowe a od porośniętej łuską – bardzo drobną, połyskującą lekko – dłoni wiał chłód.
Chciał wyjść, ale w ostatniej chwili zatrzymał się i zdobył na akt odwagi.
– Kaganie. Czy ja mogę o coś spytać?
– Pytaj o co tylko chcesz.
– Powiedz… czy ty jesteś… taki jak ja?
Rijesh roześmiał się melodyjnie.
– Nie, Kekharcie, nie jestem. Dziwi cię to?
– Ty jesteś… bardzo… – szukał słowa, którego nie znał..
– Tolerancyjny. Tak. Cóż, fizyczna bliskość między rozumnymi istotami zawsze będzie mnie fascynować. Sądzę, że to skutek uboczny tego, czym jestem: jakiś błąd. Pewne potrzeby są mi obce i nieco zazdroszczę innym, że mogą doświadczyć uniesienia, które mnie nie jest dane. Siła, która rządzi tym światem pozwoliła wam odczuwać je na wiele różnych sposobów i nie postrzegam żadnego z nich jako niewłaściwego. Niestety, to jedna z wielu rzeczy, których większość nie rozumie. To mój ból i przekleństwo.
Tym razem w oczach koloru krwi Kekhart dostrzegł smutek i niewiarygodny ciężar – bardziej chyba przerażające, niż gdyby ujrzał w nich nienawiść wszystkich demonów.
Wychodził z mętlikiem w głowie i gdy kilka dni później gonitwa myśli związanych z czynem Temura, egzekucją i Muradem ustała, mógł wrócić do kilku aspektów tej rozmowy.
Tyle że ich nie rozumiał. I do tego też potrzebował Takhira – Takhira, który, jeśli wierzyć Rijeshowi, jechał do miasta: i do niego.
***

Takhir dotarł do Dalle wraz z wiosną, mokrą, ciepłą, gwałtownie wybuchającą bogatym kwieciem. Przybył razem z zapachem świeżo zaoranej ziemi, z naręczami ziół nazbieranymi po drodze, które otaczały go nieziemskim zapachem. Trucizny i lekarstwa, które wydała ziemia Półwyspu Szans.
Za tym zapachem Kekhart czuł własny zapach kochanka, zapach, którego tak bardzo mu brakowało. Publicznie witał się jednak ostrożnie, choć ręce i całe ciało drżały mu z tęsknoty i pożądania. Długi dzień spędzili całą grupą, jedząc, rozmawiając, śmiejąc się, jak kiedyś w stepie dookoła ogniska. Pijąc za nieszczęsną duszę Temura, opowiadając o wszystkim, co spotkało ich na półwyspie.
I Takhir opowiadał: o Shnai’ar i o Smoczych Górach, w sercu których smokowcy mają swój klasztor, centrum wiedzy, nauki, oświecenia. O niezwykłych historiach, które usłyszał: o pięciu gadzich mędrcach, którzy przynieśli swemu ludowi oświecenie i pokój. O smokach, których nikt nie widział od stuleci, a których czaszki zdobią górski klasztor. O krasnoludach, zaginionym ludzie, zwącym siebie Dziećmi Tellei, Dziećmi Ziemi. O tym, jak ludzie na północy wyniszczyli ich, przerażeni ich magią i podstępną naturą. O nieśmiertelnym elfim władcy, Keledronarze Astrafinialu, który przed tysiącem lat przywiózł na kontynent Lud Wiecznej Wędrówki, uciekając przed tajemniczym złem, które zniszczyło jego ojczyznę. O tym, jak odwiedził Shnai’ar, szukając lekarstwa na niszczącą go klątwę. Zbyt wiele opowieści nawet na głowę szamana i na głowę Gaspara Regesza.
A potem wszyscy rozeszli się i tylko Kekhart został z Takhirem w gospodzie, gdzie Czarny Szaman wynajmował pokój. I w końcu mógł do niego przywrzeć, opleść ramionami tak, że jakby nigdy nie miał go wypuścić. Coś w nim krzyczało, że popełnia błąd, że nie powinien dotykać Takhira skalanymi rękoma, ale ciepło ciała kochanka uspokajało je, uspokajał znajomy kształt, zapach, faktura. Każda blizna i tatuaż, każdy włos na ciele, każdy mięsień. Wszystko znane, bliskie, zapamiętane w palcach i wargach.
Takhir zaśmiał się.
– Mój Kekharcie, co tobie, nigdy się aż tak wylewnie nie witałeś.
– Ty moją wiadomość dostałeś? – mruknął Kekhart.
Szaman wysunął się z jego ramion, położył dłonie na barkach i spojrzał poważnie w oczy.
– Tak. Dostałem. Co się stało.
Wolałby kochać się, ale Takhir nie pozwolił na to. Może dobrze. Może powinien wiedzieć, nawet, jeśli to już miałby być koniec… Posadził go i zmusił do opowiedzenia wszystkiego, tak, jak wcześniej Rijesh. A Kekhart, z trudem patrząc szamanowi w oczy, opowiedział wszystko, w najmniejszych detalach, nawet tych, które tak bardzo go przerażały. A Takhir słuchał, krzywiąc się z niezadowoleniem.
– Nienawidzisz się za to – rzekł w końcu.
– Nienawidzę. A ty?
– Nie czuję się dobrze… – powiedział szaman, ważąc każde słowo. – Także z tym… że miałeś kogo innego. I z tym, jak to przebiegło. Powiedziałeś mi o tym, więc ci wybaczę, mój Kekharcie, ale chyba ciężej będzie przyjdzie ci wybaczyć samemu sobie. I jest jeszcze Murad.
– Murad mnie słucha. Nie skarży się. Jest spokojny. Nie próbuje… odegrać się. Ja tego nie pojmuję, Takhir, ja tego nie pojmuję ani trochę.
– Dla niego to ustalenie hierarchii, tak myślę. Pokazałeś, że nim rządzisz, masz nad nim władzę, a on to zaakceptował.
– Tak, ja to wiem, ale…
– Ale? – Szaman pokręcił głową. – Tak, to nie jest usprawiedliwienie. Tak, zrobiłeś straszna rzecz, której nie powinieneś był robić. I dobrze, że to widzisz.
– Co ja zrobić mam?
– Nic. A cóżbyś mógł? Dla Murada to normalne. Może kiedyś sam był dla kogoś zabawką? Może cieszy się, że nie jest nią dla ciebie, że go nie chcesz więcej, nie upokarzasz bardziej. Może go zraniłeś – ale tego ci nie powie. Przetrwa. To okrutne, wiem. Tak, lepiej byś zrobił, gdybyś go pokonał w walce. Ale poniekąd go pokonałeś. W paskudny sposób. Tak. Masz prawo brzydzić się swoim czynem, ale nie sobą, wiesz czemu?
Kekhart pokręcił głową. Szaman westchnął z rezygnacją i objął go, znów się przysuwając: swoje ciepło, swój zapach, swoją fakturę.
– Właśnie dlatego, że się nie usprawiedliwiasz. Dlatego, że wiesz, co zrobiłeś. Że skrzywdziłeś jego i… – zawahał się znowu, widać przyznawanie się do pewnych rzeczy i jemu sprawiało trudność. – …i że skrzywdziłeś mnie. Dlatego, że nie zrobisz tego już nigdy więcej.
– Nie – zgodził się Kekhart – nie zrobię. I… Takhir, ja jednego jeszcze nie rozumiem…
I zaczął znów opowiadać: tym razem o spotkaniu z Rijeshem, o liście przesłanym na kruczych skrzydłach, o prośbie kagana, jego słowach, smutku w jego oczach.
– Kim on jest, Takhir? Nie wiem, czy ja się go bać mam, żałować czy uwielbiać? Czy on jest bogiem? Kiedyś ty go tak nazwałeś.
Czarny Szaman pokręcił głową.
– Nie wiem. Nie wiem, czy ktokolwiek wie. Może nawet on sam. Sądzę, że zrodziła go jakaś forma magii, sądzę, że on sam szuka odpowiedzi i nie może znaleźć, i że sam się boi, że może być tym, za kogo go biorą: demonem.
– A jest nim?
– Nie sądzę.
– Czego on chce od nas, Takhir? Znasz go lepiej, wiesz więcej, widziałeś miejsce, skąd przybył…
– Smokowcy mówią, że światem rządzi siła, którą zwą At’Ka. Ta siła przejawia się w różnych formach i magia jest jedną z nich. Smokowcy mówią, że ta siła stworzyła Rijesha, by odmienił postać świata. To może oznaczać i zniszczenie świata, i ocalenie go, lecz Rijeshowi nie należy się sprzeciwiać. I tak jeśli to brać pod uwagę, mój Kekharcie, Rijesh jest bogiem. Albo wysłannikiem boga. Choć smokowcy bogów uważają za iluzję, tak, jak i cały świat: wszystko jest tylko formą tej siły. Ty, ja, Rijesh, deszcz za oknem… Czego on chce? Ta siła żąda… – zawahał się. – Ułożenia świata w konkretny sposób. Ukształtowania wydarzeń. Doprowadzenia do… czegoś. Nie wiem czego. Myślę, że Rijesh szuka konkretnej osoby, która mu w tym pomoże.
„Oto na wschodzie pojawi się władca, który zmieni pół świata w morze krwi. Widziałam też bohatera, który nadejdzie.”
„Kawałki układanki. Któryś z twoich podwładnych może być takim kawałkiem, jeśli dobrze się nim pokieruje… nie martw się, nie zamierzam zrobić krzywdy nikomu z was. Ten, który nada się najlepiej, zostanie wielkim bohaterem.”

C.D.N.