Dzieci boga granic 15
Dodane przez mordeczka dnia Lutego 25 2012 22:16:32
15.

Za oknem lazaretu kołysały się strzępiaste liście południowej rośliny, zwanej palmą. Tu w Dalle drzewa i krzewy kipiały od zieleni, choć step dawno już skuł mróz. Lazaret pachniał żywicą, ziołami i nagrzanym drewnem, pachniał też krwią, ropą i zakażeniem. Kekhart szedł między posłaniami, zajmowanymi przez rannych, przyglądając się ich twarzom i opatrunkom na ciele. Niektórzy nigdy już nie mieli dojść do zdrowia, pozbawieni kończyn czy gorzej, z obrażeniami czaszki na wieczność odbierającymi przytomność. Ci pierwsi dadzą jeszcze radę znaleźć dla siebie godną śmierć, lecz drudzy na zawsze mieli pozostać więźniami własnych ciał. Okropny los. Może ktoś zlituje się nad nimi…
Między posłaniami krążyli uzdrowiciele. Kekhart zaczepił jednego z nich: orczycę w długiej szacie z płótna i miękkiej skóry, z licznymi amuletami wplecionymi w sięgający pośladków warkocz.
Biała Szamanka spojrzała na niego pytająco. Miała duże, ładne oczy kształtu migdałów i miłą okrągłą twarz.
– Podkomendnego szukam – powiedział – pół-człowieka. Arthan mu na imię.
Dziewczyna uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawił się ślad rumieńca. Czyżby mieszaniec dość był sprawny, by próbować ją uwieść? Dobry byłby to znak.
– Zaprowadzę – powiedziała i ruszyła przez salę.
Rzeczywiście, Arthan miał się dobrze, jak na kogoś, komu połamano kilka żeber i przebito na wylot pokaźną włócznią. A początkowo wydawało się, że nie przeżyje - jednak prawdą okazało się powiedzenie, że mieszańce, jeśli nie zniszczy ich choroba, są silniejsze i wytrzymalsze niż orkowie pełnej krwi. Organizm regenerował się wolno, ale stabilnie, nie grożąc trwałym kalectwem. Może Arthan stracił wątpliwe uroki plądrowania miasta, ale młoda, opiekująca się nim szamanka jakoś to wynagradzała.
Uśmiechnął się, widząc swojego dowódcę.
– Kekhart. A ja żem właśnie z jednym z twoich rozmawiał. Twoje plemię. Ty chodź tu.
Przed chwilą Kekhart czuł spokój, radość z faktu, że jego przyjaciel dochodzi do zdrowia. Teraz serce mimo woli załomotało mu prędko. Zbliżył się, czując jak ciało instynktownie przygotowuje się na walkę – walkę, która nie miała nastąpić.
Na posłaniu blisko arthanowego leżał ork mniej-więcej w wieku Kekharta, dość niski, szczupłej budowy, o pociągłej twarzy.
Twarzy boleśnie znajomej.
Zamarli obaj, patrząc na siebie, pierwszy raz tak blisko od wielu, wielu lat. Nawet na zgromadzeniu widzieli się z daleka, a teraz... teraz dzieliło ich zaledwie kilka kroków.
I całe niezmierzone morze, które obaj chcieliby pokonać, a nie potrafili.
Vardan odwrócił wzrok i ułożył się na posłaniu, plecami do dawnego przyjaciela i jego podwładnego. Zapewne nie tyle próbował zachować choć pozory „przyzwoitości”, ile po prostu nie wiedział, jak przełamać trwające wiele lat milczenie.
Kekhart opadł na podłogę między oboma posłaniami, wydając z siebie mimowolny, zmęczony jęk. Arthan pokręcił głową.
– Albo ty z nas dwóch ciężej żeś oberwał, albo ciebie gryzie coś... – zaczął, a potem przerwał myśl, sam nie wiedząc, co mógłby powiedzieć. – Ty mi, Kekhart, powiedz, co na zewnątrz.... Sheker cudowna istota, ale ona milczy jak zaklęta... mówi, że my się nie podniecać mamy, a przy niej to ja się nie podniecać nie mogę, ty rozumiesz? Ja tylko wiem, że się kagan jakoś z tutejszymi dogadał, że nas w mieście leczą, że nas oni nie zabili jeszcze, a pewno oni chcieliby, jak sądzę... dużo żeśmy szkód narobili im, hę?
Sam padł prędko, najpierw powalony dwuręcznym mieczem – trafił na równego sobie przeciwnika, jednego z północnych najemników, rudego olbrzyma z zaplecioną w warkoczyki brodą. Gdyby człowiek trafił lepiej, gdyby Arthana nie wybronił pancerz – nie byłoby co z mieszańca zbierać. Tak tylko siła uderzenia zmiażdżyła żebra, inny ludzki żołnierz poprawił włócznią. Szturm na miasto okazał się dla pół-człowieka krótki, marzenia o bohaterskich czynach rozwiały się same.
Długo myśleli, że Arthan przepadł, potem dopiero usłyszeli, że mieszańca znaleziono i zaniesiono do lazaretu. I odetchnęli z ulgą.
– Szkód narobiliśmy. Jakeśmy wpadli do miasta, nikt i nic długo nam na drodze nie postało. A ci co miastem rządzą, rada jego, patrycjat, posłów do kagana posłała, z błaganiem, by nam przestać kazał. To on kazał, nie było to łatwe – Skrzywił się, przypominając sobie, że musiał grozić karą śmierci własnym podkomendnym. Jakoś zadziałało. Jakoś. – No i przestaliśmy miasto niszczyć, dali nam gdzie mieszkać, kapitulację podpisali. A potem przyszli do Rijesha znowu, znowu padli do stóp i błagali, by protektorat nad miastem objął. Bo oni tutaj bardziej żrą się między sobą, niż w Urhan, spiskują, noże wbijają w plecy, i wiesz, co ja słyszałem? Że trucizna dla nich – rzecz normalna. – Wzdrygnął się z odrazą. – Trucizna, na duchy przodków!
– Ludzie niektórzy i elfy – zgodził się Arthan poważnie – oni robią rzeczy takie…
– Tak czy inaczej, nasz władca teraz i tu włada. Dostał, czego pragnął. Wygraliśmy i Dalle jest nasze… Choć nie do końca. Tutejsi patrzą na nas z niechęcią, a i część możnych się zbuntowała.
Nie wszyscy chcieli protektoratu – zwłaszcza, jeśli urząd objąć miał przybysz z obcego kraju, istota, której rasy nie sposób było zidentyfikować, najpewniej czarnoksiężnik, bo mówiono już, że nie machiny wojenne skruszyły bramy miasta, a magia, że magia, a nie sabotaż była przyczyną pożarów. Orcza horda, która wdarła się do miasta budziła zgrozę, lecz przede wszystkim zgrozę budził ten, który stał na jej czele. Tak więc patrycjat Dalle, zawsze podzielony, podzielił się i teraz: na tych, którzy w ułożeniu się z najeźdźcą widzieli szansę na przetrwanie i na tych, którzy woleliby zginąć, niż ugiąć przed Rijeshem kolana. Ci ostatni mieli po swojej stronie prawdziwy autorytet: księcia Amiera ca Kallais, wywodzącego swój ród od ostatnich cesarzy. Książę wprost oznajmił, że nie pozwoli demoniemu pomiotowi rządzić miastem swoich przodków. Prędzej zginie, niż przyjmie władzę Protektora.
Za Amierem ca Kallais poszło paru innych, w tym mistrz zakonu Mieczy Światłości, nielicznie reprezentowanego, acz obecnego w Dalle. Ten mężczyzna, Salvejczyk, który do Dalle przyjechał z misją nawracania na swą wiarę, wprost nazwał Rijesha demonem. Powiedział mu to w twarz, a król Shnai’ar nawet ponoć nie mrugnął, tylko na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech, który zmroził zebranych. Mówiono, wokół domu mistrza zakonu widziano najbliższej nocy mgliste, czarne sylwetki o świecących czerwienią oczach: demony krążyły, próbując przedrzeć się przez mury chronione mocą znaków Auriena. Mówiono też, że któryś musiał się przedrzeć, bo aurienita zachorował, pluł własną krwią i słabł coraz bardziej: jedno było pewne, nie widziano go od tamtego wydarzenia.
– Pewno się w pałacu cesarskim zamknął – stwierdził Kekhart, choć bez większego przekonania. Czarne demony o oczach pałających czerwienią nie wydawały mu się być poza możliwościami Rijesha. Pamiętał zbyt dobrze, co stało się w wiosce Temura, pamiętał też manuskrypt w elfim języku, źródło problemów, a własność króla Shnai’ar. – Razem z księciem Amierem i jego rodziną. Inni odejście z miasta wybrali: elfi hrabia tu był, z siostrą czy żoną, ze służbą, wszystkich na statek zabrał, odpłynął.
– Elf to tchórze – mruknął Arthan z niechęcią.
– Trochę ich w mieście żyje, trochę zostało, ale niewiele. Ty rację miałeś: nie lubią nas. Dalle całe nas nie lubi, zresztą. Przyzwyczaić się muszą... a pałac zamknięty na cztery spusty, zabarykadowany.
Twierdza w twierdzy: oto cesarski pałac wznoszący się dumnie pośrodku miasta. Żadna ze świątyń nie mogła się z nim równać, żadnemu z bogów nie wzniesiono równie wspaniałej siedziby. Kiedyś cesarze w swojej pysze nazwali się potomkami bogów. Sam Ouvaros, znany tutaj też pod imieniem Ta’Dhei, jakim nazywano go na południowym kontynencie, miał zejść na ziemię i spłodzić pierwszego z władców imperium. Potem powtarzał ten wyczyn, będąc faktycznym ojcem kolejnych cesarzy – aż w końcu któryś z boskich potomków uznał, że godne jest samemu nazwać się bogiem.
I dla boga poczęto wznosić pałac, dla boga chodzącego wśród śmiertelnych stawiano mury z najpiękniejszych marmurów, zdobiąc je mozaikami z ceramiki i półszlachetnych kamieni. Dla żywego boga posadzono Labiryntowy Ogród i wzniesiono Lustrzany Pałac, gdzie zamknięte za murami, strzeżone przez eunuchów mieszkały liczne żony i konkubiny cesarskie, Kapłanki Rozkoszy, jak je nazywano, bo czyż oddawanie się bogu nie było posługą kapłańską? Kolejny władcy rozbudowywali pałac upiększali go i rośli w pychę. Coraz bardziej szaleni, coraz bardziej opętani własną boskością, wszechwładzą, potęgą imperium. Nie dostrzegli, gdy uciskany lud w skrytości ducha począł modlić się o upadek żyjących bogów.
I upadek nadszedł, los postanowił zagrać w grę starą jak świat. W miłość, porwanie i zemstę.
Elfie państewko w Drugiej Przystani nigdy nie należało do najsilniejszych i by przetrwać, musiało podporządkować się imperium. Dumny książę Ludu Wiecznej Wędrówki w imię dobra swego ludu złożył hołd cesarstwu i gotów był nawet uznać boskość władcy. Błędem jednak było przybycie do Dalle wraz z córką: a mówiono, że elfia księżniczka była najpiękniejszą z kobiet, jakie chodziły po ziemi. I cesarz tak uważał, jakaż bowiem bardziej godna była zostać jego kochanką? Piękna elfka nie chciała. Brzydziła się cesarzem, szaleńcem i degeneratem, praktykami, które uprawiał i które w słuchaczach wywoływały dreszcz obrzydzenia. Jeśli cesarz jest bogiem – tak powiedziała – to nikim innym, jak samym Wielkim Wężem.
A cesarz zaśmiał się tylko, gdy dumna elfia kobieta powiedziała mu to w twarz.
Dla jej piękna, dla słów którymi go obraziła rzucił na szalę całe swe imperium. Książę nie miał nic do gadania, cesarz był łaskawy, że pozwolił mu żyć, mógł przecież uśmiercić władcę Drugiej Przystani, skazać go na męczarnie. Niech się cieszy, jego córka jest teraz konkubiną boga.
Gniew elfów jest jak płomień, który ogarnia wszystko. Elfowie nie zapominają zniewag i krzywd. Elfowie władają niebezpieczną magią, której nie używają na co dzień, ale w chwili desperacji mogą sięgnąć po nią i pustoszyć całe krainy, pozostawiając po sobie mniej, niż orcza horda. Orkowie bowiem palą ziemie wrogów zwykłym ogniem, elfowie zaś magicznym, po którym ginie nie tylko życie, lecz i duch.
Porywając piękną księżniczkę cesarz naraził się nie tylko jej ojcu, lecz i ukochanemu, a cóż jest większym powodem do gniewu, jeśli nie stracona miłość? Elfi rycerz stanął na czele armii by oswobodzić swą wybrankę, zawarł układy z czarownikami w dalekich Raze i Tar Rian. Był narzędziem w rękach bogów, pragnących obalić uzurpatora, narzędziem gniewu swojego i uciskanych mieszkańców cesarstwa Anorii.
Wtedy, przed pięciuset laty, załamała się potęga cesarstwa. Przez miłość, porwaną kobietę i gniew jej ukochanego. Opowieść równie stara jak świat, od zawsze wpisana we wzór tworzący rzeczywistość. Opowieść, która będzie się powtarzać tak długo, jak długo świat będzie istniał.
Zburzono Lustrzany Pałac, by wyrwać z niego elfią księżniczkę, okaleczoną, lecz nie złamaną. Wypalono Labiryntowy Ogród: magią, tak, że nic już nigdy nie miało wyrosnąć na tej ziemi, tak, że domy, które w jego miejscu później wzniesiono nie mogły być niczym innym, jak tylko slumsami, paskudną raną na ciele miasta. Pałac cesarski ocalał: ocalały jego mozaiki, kolumnady, posągi w niszach i sala tronowa. Na tronie zasiadł kuzyn obalonego cesarza, człowiek łagodny, nazbyt łagodny, podatny na wpływy doradców. Imperium Anorii rozpadło się w ciągu kilku pokoleń, aż w końcu możni dallejscy, zwący siebie Patrycjatem, ostatecznie przejęli władzę. Teraz pałac cesarski był ich siedzibą, miejscem spotkań i, w łaskawym geście szacunku, domem ostatnich potomków cesarskiej dynastii, którzy jednak nigdy już nie próbowali sięgnąć po władzę…
…aż do dnia dzisiejszego, dnia buntu przeciw okupantowi.
– A władca nasz co zrobić z tym zamierza?
– A cóżby innego: dostać się tam. Wyciągnąć księcia z pałacu, jak się wyciąga lisa z nory. Cóż innego by robić miał, skoro książę dla niego groźny? Teraz pałac oblegamy.
Mieszaniec skrzywił się.
– A mnie tam nie ma – mruknął niezadowolony. – Coś ja pecha mam, że ja żem padł pod bramą zaraz i że ja tutaj teraz leżę… ty wiesz, jak to niewygodnie jest, ani przewrócić się na bok, ani nic? Mnie wszystko boli…
Kekhart przypomniał sobie krótki okres w Urhan, gdy sam nie mógł leżeć na plecach… a potem pomyślał, że Arthan i tak wie, jak to jest, że ból nie jest dla niego nowy, że mimo narzekań znosi go cierpliwie. Że tak naprawdę ból jest niczym w porównaniu z niemożliwością działania. A to ostatnie rozumieli wszyscy kekhartowi towarzysze doskonale.
– Co się tobie pod bramą udało, to się udało, Arthan. Pokazałeś odwagę.
Pół-człowiek wyszczerzył zęby z zadowoleniem. Było nie było, nim dopadł go człowiek z dwuręcznym mieczem, udało mu się powalić niejednego obrońcę bram i wyciąć przejście dla towarzyszy. Pokazał, że ze swoją posturą i olbrzymim kawałem żelaza w dłoniach potrafi być żywą machiną bojową.
– Ano, ja żem pokazał. Ale ja bym więcej pokazać chciał.
– Ty jeszcze okazję mieć będziesz. Niech no ci się tylko żebra zrosną.
– Jak one mnie się zrosną, to już tam po wszystkim będzie. Pałac zdobyty, książę martwy… A ja żem tu myślał, jakby to było, z jednym z tych Mieczy Światłości się zmierzyć… historie krążą, że oni waleczni jak nikt…
– A bo on pierwszy, jakiego spotkasz? Wielu ich jeszcze będzie.
– Pewno będzie… ale i tak – rozłożył ramiona bezradnie – Mnie tu leżeć się przykrzy… nudno… choć towarzystwo ciekawe…
Ruchem głowy wskazał ciągle odwróconego do nich plecami Vardana, a Kekhart podążył za nim wzrokiem.
Łopatki dawnego przyjaciela rysowały się wyraźnie ponad okrywającą go derką. Plecy i całe ciało zdawały się składać tylko z kości i mięśni, obciągniętych ciasno skórą. Koścista sylwetka. Bandaż dookoła torsu, łupki na nodze. Włosy obcięte krótko, tatuaż na karku, przez chrząstkę ucha przeciągnięty pięknie wykonany kolczyk ze srebra i wilczego kła.
– Ej, Kekhart, Kekhart, a tobie co? – dobiegł go głos Arthana.
Za długo. Za długo patrzył. Otrząsnął się i wstał.
– Nic. Pójdę już. Gaspar pozdrawia, sam przyjść nie może, noga w dwóch miejscach złamana.
– Ty jego pozdrów, co?
Kekhart kiwnął głową i ruszył między łóżkami i posłaniami. I nagle zatrzymał się, słysząc za sobą znajomy głos.
– Wiesz, Arthanie… przyjaciela miałem kiedyś… życie mi ocalił, a ja ocaliłem jego… Myślisz ty, że i wśród twoich przyjaciół są tacy, o których wiesz, że dla ciebie wszystko zrobią? Umiałbyś... prosić o wybaczenie? Samemu wybaczyć? Powiedzieć, kiedy nie możesz, że brak czujesz?
To nie Arthan odpowiedział, lecz Kekhart, półgłosem, nie odwracając się.
– Umiałbym.
***

Drzwi pałacu trzasnęły w zawiasach i pękły. Wewnątrz panowała cisza – żadnego nieoczekiwanego ataku, żadnych okrzyków, strażnicy, którzy pozostali ostatnim broniącym się patrycjuszom musieli kryć się w głębi wraz ze swoimi panami. Kroki żołnierzy zadzwoniły na posadzce, gładkiej i lśniącej mozaice z wypolerowanego marmuru.
Pierwszy wkroczył do wnętrza Rijesh, z mieczem w dłoni, z płaszczem powiewającym majestatycznie za plecami. Odwrócił się na progu, spojrzał na swych poddanych.
– Za mną! – rozkazał. – Tych, którzy są w środku, chcę żywych.
Mimo tego rozkazu Dallejczycy po stronie króla Shnai’ar zawahali się – mimo wszystko nie pomyśleli, że przyjdzie im zdobywać dawny pałac cesarski, serce miasta, i to u boku barbarzyńskich orków i gadzich żołnierzy – na rozkaz ich władcy.
Orkowie, pierwsi do walki i do grabieży, ciągle jeszcze pamiętający euforię towarzyszącą zdobywaniu miasta, zapach krwi mordowanych mieszkańców, skorzystali z okazji. Kekhart ruszył na czele swojego oddziału, nie zastanawiając się zbytnio. Szedł tam, gdzie miał iść, tam, gdzie mu kazano, a jeśli stał tuż przy bramie w chwili jej wyważania – trudno było się wycofać. Ruszył więc za Rijeshem, którego szkarłatne włosy i złota karacena niknęły już w wnętrzu pałacu. Za nim zaś ruszył oddział, spragniony krwi i zaszczytów, jakie spadną na zdobywców pałacu.
Wkroczyli w ciszę. Na Niebiosa, jakże przytłaczającą ciszę... A może Kekhartowi zdawało się tylko? Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że świat dookoła niego zamiera, zastyga, milknie i że znalazł się w pałacu sam – sam na gładkiej podłodze, między mozaikowymi ścianami.
Serce załomotało mu mocniej. Był w tym miejscu, widział je już wcześniej!
Przez moment widział, jak Rijesh odwraca głowę i spogląda prosto na niego, uśmiechając się. A może to tylko złudzenie? Przecież wszystko to trwało zaledwie mgnienie oka.
Przyśpieszył kroku, ściskając miecz w dłoni, rozglądając się bacznie, czy między niezliczonymi kolumnadami pałacu nie czyha wróg. Cisza. Cisza ogarnęła pałac, idący słyszeli tylko własne kroki, dzwonienie mieczy i pancerzy.
Nie długo szli w ciszy, trafili bowiem prędko do centrum pałacu.
Sala była największym pomieszczeniem, jakie Kekhart widział w życiu. Wznosiła się na wysokość kilku kondygnacji, zamknięta lśniącą od malowideł kopułą. Nawet świątynia Sury w Urhan nie dorównywała wspaniałością tej budowli, wykonanej przecież na chwałę nie bogów, a śmiertelnego cesarza.
Spiralne kolumny zwieńczone kapitelami uformowanymi na kształt pęków liści i owoców podpierały kolumny krużganków, obiegających olbrzymią salę na wszystkich poziomach. Na podłodze ułożono mozaikę, która widziana z góry tworzyła zapewne jakiś szczególny wzór. We wnętrzu kopuły wyobrażono scenę walki sił światła z siłami ciemności: z białoskrzydłą, ni to kobiecą, ni to męską postacią stojącą na czele światłości i rogatym, czerwonookim demonem dowodzącym mrokiem. Poniżej rozciągała się panorama miasta, na tle której widniał zdobiony złotem tron z zasiadającym na nim cesarzem. Władca rozkładał ramiona, opiekuńczym gestem ogarniając swoich poddanych.
I to nie dziwiło, nie dziwiła wspaniałość sali, przepych dekoracji choć oszałamiał, nie był niczym, czego nie można by się spodziewać : w przeciwieństwie do klatki zawieszonej poniżej, na metalowym rusztowaniu. Kawałek więzienia i miejsca kaźni w samym sercu cesarskiego pałacu, nad pustym kawałkiem podłogi, gdzie kiedyś zapewne stawiano tron. Teraz nie było cesarza, który mógłby na nim zasiąść, a patrycjusze upodlili pamięć po obalonym przed laty władcy, umieszczając w centrum sali tronowej więźnia.
Więzień spoglądał spomiędzy krat oczyma, które zdawały się świecić bielą z czarnej twarzy. Wielu Dallejczyków miało ciemną skórę, mniej lub bardziej brunatną, ciemna szarość zdarzała się i wśród orków, ale nigdy dotąd Kekhart nie widział istoty, której skóra byłaby aż tak ciemna.
Istota była naga i była kobietą, bardzo wysoką i bardzo wychudzoną. Pod czarną skórą rysowały się żebra, kości barków i miednicy. Dodatkowo jej ciało przecinały liczne blizny, ślady po przebytych torturach. Miotając się wewnątrz klatki przypominała bardziej uwięzione zwierzę, niż rozumną istotę, zauważywszy przybyszów, warknęła, obnażając zęby. Jak zwierzę, nawet nie jak orkowie, którzy przecież chętnie pokazują długie kły.
Odezwała się. Z początku Kekhart myślał, że to kolejny zwierzęcy krzyk, ale po chwili pojął, że uwięziona kobieta woła do nich w języku, którego żaden z nich dotąd nie słyszał.
– A to ciekawostka... – stwierdził jeden z Lavijczyków, stając przy swoim dowódcy. – Nie zabijać, co...?
– Ona nam nawet nie zagrozi. Wszyscy w tym pałacu należą do naszego pana.
– Należą – usłyszeli nieoczekiwanie głos za swoimi plecami. Rijesh zjawił się przy nich, jakby wychynął z posadzki... lub jakby przywołał go wyobrażony na suficie demon. – To niezwykłe... – rzekł już do siebie, zapominając chyba o poddanych przypatrujących się znalezisku z niemniejszą niż on fascynacją. – Niezwykłe... – dodał, zbliżając się i spoglądając w górę.
Kobieta czepiła się palcami krat i popatrzyła w dół. Wielkie oczy kształtu migdałów wpatrywały się bacznie w osobnika krążącego po posadzce, kierującego wzrok to na więźniarkę, to na rusztowanie, na którym zawieszono więzienie.
W końcu Rijesh uśmiechnął się szeroko.
– Tu jest korba – wskazał na urządzenie. – Ty, orku – zwrócił się do Murada – zajmuj się tym.
Rozbójnik zakręcił korbą, zadzwoniły rozwijane łańcuchy i klatka opadła na posadzkę. Uwięzionej kobiety nie uspokoiło to ani trochę. Wcisnęła się w kąt, jak najdalej od drzwiczek, warknęła znów jak dzikie zwierzę.
Teraz, bardziej z bliska, można było przyjrzeć się rysom jej twarzy. Nie przypominały żadnego z ludów, z jakimi Kekhart miał dotąd do czynienia: twarde, jak wyrzeźbione z kamienia, błyszczące jak wypolerowany bazalt. Tylko oczy, duże i bardziej podłużne niż u jakiegokolwiek człowieka lub orka, kształt łuku brwiowego i niewielkie, spiczasto zakończone uszy dowodziły, że więźniarka jest elfem. Elfem z zupełnie innego szczepu, niż Śnieżne Koty czy Lud Wiecznej Wędrówki.
Rijesh rozpromienił się. Podszedł bliżej, położył dłoń na prętach klatki. Czarna elfka przypatrywała mu się z nieufnością i zainteresowaniem.
Uśmiechnął się szeroko.
Laqua – powiedział wolno, starannie wymawiając każdą głoskę. – abate nara...
Vai... – szepnęła elfka, nerwowo potrząsając głową
Na posadzce rozległ się nerwowy tupot kilku par stóp. To jeden z patrycjuszy i jego gwardia zdecydowali się w końcu wkroczyć do pałacu, może przerażeni losem, jaka może spotkać dawną siedzibę cesarstwa.
Ciemnoskóry mężczyzna w przerażeniu patrzył na opuszczoną klatkę i swego protektora przy jej prętach.
– Panie, na wielkiego Ouvarosa, zaklinam, odsuń się!
Rijesh wolno odwrócił głowę, z ciekawością spojrzał na człowieka.
– Czemuż to, lordzie Naldirze?
– Panie, to stworzenie jest śmiertelnie niebezpieczne! To zabójcza bestia która...
– Czyżby? Ja widzę tylko przerażoną kobietę, którą w dodatku głodzono i torturowano...
– Mieliśmy wiele szczęścia, że udało nam się ją złapać... To czarny elf, wiedźma, wiesz panie, skąd oni...
– Wiem – uciął władca. – Wiem, lordzie Naldirze. Abate nara, jiquii – zwrócił się do elfki łagodnym tonem. – Chce ją, lordzie Naldirze. Mam chyba do tego prawo?
Patrycjusz skłonił się.
– Masz, mój panie, ale nie radzę. Ta wiedźma poderżnie ci gardło. I nikt nie wie, czy nie ma zębów w...
Rijesh zaśmiał się głośno, wypełniając echem salę tronową.
– Lordzie Naldirze – rzekł, skończywszy się śmiać. – zapewniam cię, ta ostatnia ewentualność jest dla mnie najmniejszym problemem. A z pozostałymi sobie poradzę. Wyślij ludzi, którzy zaniosą klatkę do mojego pałacu. Niech powiedzą lai Rachanowi Te Kahowi, żeby doprowadził ją do porządku.
– Tak, mój panie – człowiek skłonił się w pół. – Wedle twojego rozkazu.
Zaklaskał w dłonie, a kilku gwardzistów prędko chwyciło klatkę. Elfka znów warknęła w panice, uczepiła się prętów. Gdy jednak wynoszono ją z pałacu, spoglądała na Rijehsa wzrokiem, który równie dobrze jak lęk mógłby wyrażać nadzieję.
– Ruszać! – krzyknął władca, gdy gwardziści się oddalili. – ciągle mamy tu w środku ludzi do odnalezienia!
– Mój panie – Lord Naldir giął się w pokłonach, a wyraz przerażenia nie znikał z jego twarzy. – Mój panie, pozwól chociaż… Naszym ludziom… to książę Amier i jego rodzina… Na Świetlistą Panią, miej litość, ci barbarzyńcy…
– Twoi ludzie, lordzie Naldirze nie chcieli atakować, uczynili to więc moi podwładni. Są wobec mnie lojalni. Orku! – zawołał do Kekharta, jakby zapomniał jak brzmiało jego imię. – Za każdego z rodziny książęcej nagroda dla twoich ludzi! Przyprowadźcie mi ich!
– Słyszeli! – krzyknął Kekhart do oddziału. – Nagroda będzie!
Nie musiał powtarzać dwa razy: Lavijczycy, Murad i ich kompanka pierwsi rzucili się do dalszych poszukiwań, pozostali też nie kazali na siebie czekać. Kekhart musiał się natrudzić, by nie pozwolić się im wyprzedzić w szaleńczym rajdzie po pałacowych komnatach, jaki nastąpił.
Pierwszego członka książęcej rodziny odnaleźli prędko, wraz z jego służbą. W przytłaczającej przepychem komnacie sypialnej odnaleźli młoda kobietę w nieskazitelnie białej sukni, podkreślającej tak kształty, jak i miodową barwę ciała. Leżąca na łóżku wyglądała niczym bogini – martwa bogini. W zimnych palcach książęca córka ściskała kryształową buteleczkę, podobne trzymały dwórki, leżące u stóp łoża.
– Tyle nagrody – zaklął Murad z niezadowoleniem.
Starszy Lavijczyk nachylił się nad jedną z martwych dwórek, by rozedrzeć jej górę sukni i zobaczyć, co stracił. Westchnął zawiedziony.
– Zimna, ale przynajmniej się nie poskarży – zakpiła rozbójniczka.
Serik skarcił ją zimnym wzrokiem.
– Czasu na bezczeszczenie zwłok nie ma. Innych my ciągle mamy do znalezienia. – przypomniał.
– Racja – rzucił Kekhart – ruszamy.
Starszy z braci wzruszył tylko ramionami i zanim ruszyli, zerwał z szyi martwej kobiety złoty naszyjnik ozdobiony szmaragdami i wepchnął go sobie do kieszeni. Drugi uśmiechnął się tylko z zadowoleniem, ale nie zdążył zabrać nic, popędzany spojrzeniami towarzyszy.
Kolejna z osób zamkniętych w pałacu zagrodziła im drogę. Mężczyzna odziany w zbroję: płytowy napierśnik, naramienniki i nagolenniki z kolczugą pod nimi. Ciężki, zakrywający całe ciało pancerz, rzadki na stepach, powszechny zaś wśród ludzi na zachodzie, w Karanesse, Lavii i dalszych królestwach, używany też w Dalle.
Na pancerz mężczyzna narzucony miał tabbard z wyszytym godłem: dwa smoki, czarny i biały, splatały się w śmiertelnej walce. Symbol Teokracji Salvei i zakonu Mieczy Światłości.
Mistrz zakonny, o którym mówiono, że zginął uśmiercony czarną magią Rijesha, stał teraz przed grupą urhańskich wojowników, a jego mina, spojrzenie zielonych oczu, gest, w wspierał dłonie na rękojeści półtoraręcznego miecza – wszystko to mówiło, że jeśli mają przejść dalej, to tylko po jego trupie.
Obok niego prędko pojawiło się kilku pałacowych gwardzistów i dwaj inni aurienici, jeden, sądząc po kolorze skóry, miejscowego pochodzenia. Za nimi Kekhart dostrzegł wysokiego, kościstego mężczyznę o oliwkowej karnacji i poszarzałych włosach. Książę Amier ca Kallais we własnej osobie. W jednej dłoni ściskał bardzo wąski miecz o ozdobnej rękojeści, przeznaczony raczej do kłucia niż cięcia, rapier, popularną w Dalle broń; w drugiej trzymał szeroki puginał.
– Mamy to, czegośmy szukali – rzekł Murad, mrużąc jedyne oko. – Ej, książątko, twoja córunia nie żyje, wiesz o tym?
Książę zacisnął wąskie wargi. Nie musiał wiedzieć, że jego dziecko połknęło truciznę. Zapewne nie wiedział.
Kekhart nie miał ochoty na rozmowę.
– Kagan żywego go chce – przypomniał tylko swoim podkomendnym i ruszył ku najbliższemu przeciwnikowi – aurienicie.
Za sobą i przed sobą usłyszał szczęk broni. Wielka, krzywa szabla Murada, topór jego towarzyszki, dwa kindżały Serika, prosty miecz Temura, szabla Larhy, noże lavijskich braci. Przeciw mieczom straży, mieczowi aurienity, rapierowi księcia. Przeciw ciężkim pancerzom i tarczom, karności i wyszkoleniu – doświadczenie i wrodzona agresja orczych wojowników i bandytów.
Miecz aurienity uniósł się do ciosu, spadł na Kekharta, który zasłonił się własną bronią. Zgrzytnęła stal, moc uderzenia przeszła po ostrzu na ramiona orka, który aż cofnął się. Nie oczekiwał po przeciwniku takiej siły, widać nie docenił ludzkich możliwości.
Wycofał się spod nacierającego ostrza, kątem oka widząc, jak Murad wiąże walką księcia. Jednooki rozbójnik widać postanowił wykazać się i wziąć na siebie chwałę z pokonania przywódcy buntowników… Pozostali zajęli się gwardzistami, z lepszym lub gorszym skutkiem.
Unik. Ostrze śmignęło tuż przy ramieniu. Zamach własną bronią – z ostrożnością, w wąskim korytarzu i zgiełku walki łatwo trafić któregoś ze swoich. Klinga kindżału z brzdękiem odbiła się od płytowego napierśnika. Nie uderzać w pancerz, skupić się na mniej osłoniętych częściach ciała i znaleźć właściwy kąt uderzenia w kolczugę, by móc rozbić jej pierścienie…
Obok Larha pokonała jednego z gwardzistów, wytrąciwszy mu miecz i powaliwszy na ziemię. Bryznęła krew, gdy ostrze orczycy wbiło mu się w tętnicę.
Obrót, zasłonić się przed ciosem, wymierzyć własny, w nogi, mniej chronione. Rycerz z Salvei poruszał się dość wolno – zawsze jakaś przewaga do wykorzystania.
Chrapliwy krzyk bólu gdzieś z boku, ktoś odniósł rany. Kątem oka Kekhart dostrzegł jednego z Lavijczyków zwijającego się na podłodze po ciosie wymierzonym w brzuch. Szerokie sztylety skutecznie przebijały kolczugę, ale ich zasięg pozostawiał wiele do życzenia, a brygantynę łatwiej przebić, niż inny pancerz.
Przebić pancerz… Trafić w złącze, miejsce którego nic nie chroni… O, Akriasie, ile takich miejsc jest w pancerzu tego aurienity? Między szyją i kolczym czepcem wypływającym spod otwartego szyszaka, między naramiennikiem i kolczugą, między rękawicą i rękawem kolczugi…
Mieć w ręku sztylet: tak, jak książę, broniący się przed ciosami Murada nie tylko rapierem, lecz i puginałem…
Nie myśląc wiele Kekhart skoczył w bok, w miejsce, gdzie jeden z braci kończył właśnie swój żywot. Chwycił nóż upuszczony przez śmiertelnie ranionego Lavijczyka.
Auritnita dopadł orka, zamierzył się mieczem. Kekahrt ledwo się zasłonił, zmuszony odchylić się do tyłu. Lecz w drugiej dłoni trzymał już nóż. Całą siłą odpychając cios rycerza, równocześnie wymierzył nożem w prawy nadgarstek, między rękawicę i kolczugę. Bryznęła krew, ludzki mężczyzna puścił miecz. Ból i zaskoczenie nie pozwoliły mu utrzymać rękojeści w drugiej dłoni.
To dało Kekhartowi szansę. Wymierzył kolejny szybki cios, trafiając w gardło. Spod ostrza trysnęła krew, aurienita zacharczał i osunął się na kolana, w ostatnim odruchu świadomości sięgając do szyi.
Obok padł kolejny ze strażników. Pomału zyskiwali przewagę i książę Amier ca Kallais zaczął pojmować, że go otaczają.
– Żywcem go – przypomniał Kekhart, zbliżając się. Kindżał w jego ręce ociekał krwią, krew zbryzgała twarz i brygantynę.
Dallejski arystokrata nie zamierzał chyba dać się pojmać. Zaciekle osłaniał się przed ciosami i wymierzał własne, nie bez pewnej skuteczności, która wydawała się niezwykła, zwarzywszy na jego uzbrojenie. Lecz szeroki puginał z osłoną na dłoń okazał się całkiem skuteczny do blokowania ciosów, a wąskie ostrze rapiera zdołało kilka razy zranić Murada.
– Trudno będzie… – mruknęła Larha, dysząc ciężko i próbując znaleźć najlepszy sposób zajścia księcia od tyłu.
Ubiegła ja druga z kobiet. Gdy jej towarzysz broni wiązał Dallejczyka walką, podkradła się i sprawnie wymierzyła cios toporem.
Powinna była użyć tępej strony. Nie zrobiła tego. Ostrze spadło na kark księcia, przecinając skórę zgrzytając na kręgosłupie.
Mężczyzna zwalił się na ziemię. Żył. Siła ciosu nie wystarczyła, by odrąbać mu głowę, lecz wypływająca z rany krew i wykrzywiona nienaturalnie szyja nie dawały wielkich nadziei. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, rozbójniczka powtórzyła cios. Tym razem skutecznie.
Stali i patrzyli na zwłoki mężczyzny, którego mieli schwytać żywcem. Rozbójniczka wzruszyła ramionami.
– No i co?
Pierwszy zareagował Temur. Podszedł i z całej siły uderzył kobietę w twarz. Noc chrupnął pod siłą ciosu.
– Głupia suka! – krzyknął. – Nagrodę mieliśmy dostać!
– Właśnie – mruknął młodszy Lavijczyk. Bez szczególnego entuzjazmu, bo wrodzoną chciwość przysłoniła w nim śmierć starszego brata, przy którego zwłokach ludzki mężczyzna teraz klęczał.
Zraniona kobieta wstawała z podłogi, ocierając krew ze złamanego nosa.
– A co za różnica, powiesiliby go – warknęła, wściekła.
– Rozkaz kagana – przypomniał Kekhart.
Rozbójniczka wzruszyła ramionami.
– Sram na kagana. Chciał go żywcem, powinien był z nami iść. A co nasze to nasze – dodała, ściągając z palca zabitego arystokraty pierścień z olbrzymim szmaragdem.
Temur warknął groźnie. Larha położyła mu dłoń na ramieniu.
– Dość – syknęła z gniewem. – Dość, bo my się pozabijamy jeszcze. Chodźmy. Gdzieś tu jeszcze jest jego żona i syn.
Ale żona księcia, podobnie jak córka połknęła truciznę, udusiwszy wcześniej pięcioletniego synka. Nie było nagrody za pojmanych, a szmaragdowy naszyjnik i pierścień nie dały wiele – zwłaszcza człowiekowi z Lavii, który stracił brata.
***
Śpiewaka spotkali jakieś dwa tygodnie później, gdy wieść o śmierci księcia i jego rodziny dawno już rozniosła się po mieście.
Protektor Dalle ubolewał nad śmiercią Amiera ca Kallais, wystosował list do jego najstarszego syna, przebywającego w Drugiej Przystani: pisał w nim o nieszczęśliwym zbiegu okoliczności i dziedzictwie ojca oczekującym na spadkobiercę, o pragnieniu współpracy – dla dobra miasta i podległych mu krain. Szeptano, że młody książę na to nie pójdzie, że raczej zbierze armię by pokonać Rijesha… albo któryś z patrycjuszy wydał właśnie swoim szpiegom rozkaz otrucia ostatniego z dawnego rodu cesarskiego.
Amierowi ca Kallais, jego żonie i dzieciom urządzono godziwy pogrzeb. Ciało mistrza zakonnego odesłano do Salvei. Starszy z lavijskich braci został pochowany w dallejskiej nekropolii a na jego grobie postawiono płaski kamień z wyrytymi na nim topornymi symbolami odnoszącymi się do ojczyzny pochowanego mężczyzny. Jego brat pogrążył się w żałobie, stał się mrukliwy i teraz dopiero widać było, że coś kochał bardziej, niż złoto i zabijanie.
Ale pół miesiąca później, właśnie wtedy, gdy spotkali śpiewaka, siedział już z nimi w gospodzie. Wszyscy się zebrali, włącznie z Arthanem i Gasparem, którzy zdążyli już dojść do zdrowia. I kiedy pili miejscowe trunki, rozmawiali i planowali dalsze swoje dni w mieście, zorientowali się, że ktoś na nich patrzy.
Musiał być jednym z najemników z północy, bo miał włosy barwy słońca i niebieskie oczy, a przy tym cerę nie tak rumianą, jak Lavijczycy, wzrost wyższy i bardziej kanciastą sylwetkę, z kwadratowymi niemal barkami, wielkimi dłońmi, topornym podbródkiem. Przy tym nie sprawiał wrażenia ociężałego – ruszał się jak wilk, i to pomimo zauważalnego kalectwa. Miał jedną nogę – drugą zastępowała mu uwiązana pasami do kikuta drewniana proteza, całkiem zmyślna, bo zaopatrzona w zawias i sztuczną stopę, starannie wykonana. Mężczyzna chodził na niej sprawnie, wyraźnie przyzwyczajony do swego kalectwa. I mimo niego zdołał utrzymać muskulaturę i jako-taką sprawność. Marynarz? Być może. Na statku brak nogi nie jest aż tak dokuczliwy, gdy wspinasz się po linach i masztach.
Siedział przy stole, popijając piwo, przypatrując się bacznie grupie Urhańczyków. A potem, nieoczekiwanie, zaczął śpiewać, silnym, czystym głosem.
Pięć ludów z łona bogini wydała:
Krasnoludy, dzieci ziemi w niedostępnych skałach
Smokowcy, dzieci ognia, wśród ostrych turni
Orkowie, dzieci wiatru, dzieci równin
Elfy ukryte w leśnych głębinach
Ludzie, najliczniejsi, w leśnych dolinach
Dzieci ziemi, ognia, wiatru, lasu, wody
O koronę matki stanęli w zawody
Nie bacząc na prawa ziemi, bogini
Pragnęli zabić innych, zostać jedynymi
Lecz nikt się nie ostanie samotnie wśród zgliszczy
Bo przyjdzie Władca Mroku – on ich wszystkich zniszczy.



C.D.N.


Uwaga: Ostrzegam, dwa następne rozdziały są... paskudne. Najbardziej parszywe rzeczy, jakie w życiu napisałam. Ostrzegam. Na własną odpowiedzialność. Nie spodziewajcie się kwiatków i motylków. Choć motylki w mojej twórczości zazwyczaj też zwiastują coś paskudnego.