Dzieci boga granic 7
Dodane przez Aquarius dnia Grudnia 31 2011 00:41:21
7.


Dziecko gorączkowało od kilku dni, było odwodnione, majaczyło. Złe duchy krążyły dookoła niego, próbując wydrzeć mu duszę, atakowały nocami rodziców i rodzeństwo, groziły całej osadzie.
Gdyby nie ich obecność, dwóch wędrowców zapewne przywitano by wrogo: orkowie na wschodnim skraju stepu pędzili osiadły tryb życia i niechętnie widzieli koczowników. Mieli ku temu poważne powody: często najeżdżano ich, zabierano plony, czasem porywano dziewczęta. Koczownik potrzebuje rolnika, rolnik koczownika – nie. Nawet dwóch obcych na koniach może okazać się zagrożeniem: strażą przednią, zwiadem, prowokacją. Dopiero, gdy miejscowi dostrzegli ozdoby Takhira, zdecydowali się otworzyć przed przybyszami drzwi.
Rodzice chorej dziewczynki przyszli jako pierwsi, błagając wręcz o pomoc, ofiarowując Czarnemu Szamanowi każdą możliwą zapłatę. Od miesiąca osada nie miała nikogo, kto chroniłby ją przed złymi duchami, szaman zmarł nagle, nie pozostawiając następcy, mówiono, że zamordowany złymi czarami. Choroba zjawiła się niedługo potem, atakując znienacka, godząc w najsłabszych i znikając na krótko, by znów nawrócić.
Takhir siedział w domostwie rodziców, słuchał uważnie, palił fajkę, kiwał głową, co jakiś czas zerkał w stronę gorączkującego dziecka.
– Jak umarł szaman? – spytał w końcu.
– Znaleźliśmy go martwego. – rzekł naczelnik wioski. – Od kilku dni domu nie opuszczał, to myśleliśmy, zajęty. Szamani tak mają, lai, ty sam to wiesz. Wiele musiał mieć do zrobienia… Może demon, który przejeżdżał tędy, rzucił urok na nas i on nas ocalić próbował? Kto to wie…
– Demon? – zainteresował się Takhir.
Nachylił się głębiej, wspierając podbródek na dłoni, łokieć zaś na zgiętym kolanie. Patrzył naczelnikowi prosto w oczy, sprawiając że mężczyzna zaczął się pocić. Mało kto był w stanie znieść tak uporczywe spojrzenie Czarnego Szamana.
– Demon, lai, demon. Przejeżdżał tędy, w czerń odziany, smukły jak elf, bez urazy lai, blady, jak sama śmierć, z oczyma jak krew.
Kekhart, siedzący pod ścianą domostwa – jako zbrukanego towarzysza Czarnego Szamana nie dopuszczano go w pobliże świętego ognia – nadstawił uszu. Czerwonooki demon w czerni… już po raz trzeci słyszeli o nim podczas podróży… czyżby Takhir postanowił tropić tego, kogo sam określił bogiem lub boskim posłańcem? Będzie trzeba zapytać go o to… gdy tylko wyjdą. Teraz nie mógł się odzywać i siedzieć wolno mu było tylko przy wejściu do domostwa. Nie dano mu poczęstunku, nie zaszczycono pozdrowieniem. Mieszkańcy wioski prędko domyślili się, kim jest dla szamana jego towarzysz, a Kekhart nawet nie próbował ich okłamywać. Znów tęsknił za Urhan, gdzie zasady nie były aż tak sztywne…
– Szamana pochowano…?
– Spalono, lai. Oddano ogniowi, jak przystoi.
Na północnym zachodzie, skąd Kekhart pochodził, ciała szamanów oddawano Matce Ziemi. Tu zwyczaje były inne i inne wierzenia. Już samo słowo, którym zwracano się do Takhira było Kekhartowi obce. Wywodziło się z języka smokowców, których ziemie zaczynały się niedaleko stąd: legendarny niemal zielony kraj, w sercu którego stało Shnai’ar ze swą Czarną Wieżą. Ten lud przejął część wierzeń jaszczurów: At’Ka, najwyższą siłę, jako potęgę nadrzędną nad bogami i duchami. W bogów wierzono wielu, paru zgadzało się z tym, co Kekhart poznał w Urhan, ale za najważniejszy uważano Ogień.
– W takim razie zadowolę się oględzinami jego chaty. Jej chyba nie spalono?
– Nie, lai. Nie spalono.
– Dobrze – rzekł Takhir, wstając. – Chata szamana będzie dla mnie schronieniem. Może jego duchy ciągle tam są, może udzielą mi odpowiedzi… Jedno jeszcze: są tu święte miejsca po drodze?
– Drzewo, lai, na wschód od wioski.
– Więc udam się zobaczyć Drzewo.
Matka dziewczynki podeszła do szamana, pokłoniła się przed nim, podając niewielkie zawiniątko.
– Posiłek, lai. – oznajmiła.
Nie musiała dodawać, dla kogo.
W sumie, mieszkańcy wioski nie zamierzali głodzić skalanego, gdy ten towarzyszył ich wybawcy.
Na zewnątrz Kekhart ociągając się rozpakował płótno. Wewnątrz znajdowała się solidna porcja baraniej pieczeni, której woń tak bardzo dręczyła go w chacie. Obok, zawinięta dodatkowo w liście, gotowana pszenica doprawiona ostrymi korzeniami.
– Ależ byłem głodny – rzekł, pochłaniając posiłek.
– Dziś wieczór zjesz ze mną – pocieszył go Takhir. – Dadzą nam tyle jedzenia, ile będziemy potrzebować, albo i więcej. Napij się – wręczył mu bukłak z kumysem.
Zdaje się, że mieszkańcy tej wioski mieli lekką obsesję na punkcie rytualnej czystości. Żaden pokarm przeznaczony dla Kekharta nie znajdował się w naczyniu.
– Tęsknię za Urhan – jęknął wojownik po tym, jak łyknął kwaśnego napoju.
– Ty nigdy nie wiesz, czego ty chcesz, mój Kekharcie bez miejsca zamieszkania. Chodźmy do Drzewa.
Święte miejsce znajdowało się na wzgórzu, na zachód od wioski. Podobne spotykano w całym stepie, różne przyjmowały formy: czasem kapliczki, jak miejsca czci Akriasa pod Urhan, czasem kopca kamieni, czasem wzgórza, czasem, jak w tym wypadku, drzewa.
Tutaj, na obrzeżu stepu, duże drzewa zdarzały się częściej, niż w centrum, to jednak i tak wyróżniało się obwodem pnia i rozpiętością konarów. W dziupli ustawiono posążek, kamienny, wyglądający na stary, mocno już zniekształcony i wytarty, za to pomalowany świeżymi farbami, tak, że widać było nagą czaszkę, ostre orcze zęby i splecione na piersiach szkieletowe dłonie. Drzewo, choć żywe i zielone, należało do Czarnej Kahary, władczyni podziemia.
Na gałęziach wisiały amulety i kości, część z nich leżała przy korzeniach, bo mocujące je sznury i rzemienie dawno już zetlały i zerwały się. Sporo musiało leżeć pod ziemią, równie stare, jak sama rzeźba.
Takhir marszcząc brwi przesuwał dłońmi po kolejnych amuletach.
– Urok miłosny, urok miłosny… To na odsunięcie śmierci, i drugie, i trzecie, demony zaiste szaleją, i za nic sobie mają prośby do Kahary… Może Czerwona siostra silniejsza jest od Czarnej, jak myślisz, mój Kekharcie? To na zapewnienie płodności… Ooo, popatrz, orkowa czaszka.. musiały być kiepskie zbiory… Nóż, nóż, nóż, widzisz tu gdzieś nóż, mój Kekharcie?
– Nie widzę.
– To najbardziej oczywiste odpada, trudno.
– Najbardziej oczywiste?
– Och, nie znasz tej klątwy? Nóż wbity w Drzewo wraz z przedmiotem należącym do przeklętego ma zesłać demony pijące krew… Raz widziałem taką, co poskutkowała… Cóż, tu nic nie ma, nic oczywistego przynajmniej… Pani Przejść i Rozstajów, patrz na mnie przychylnie – rzekł, skłaniając głowę przed posążkiem i wylewając na ziemię kilka kropel z bukłaka
Kekhart poszedł w jego ślady, zostawiając u stóp drzewa resztkę gotowanej pszenicy. Nie był pewien, czy wierzy w Kaharę… Po opuszczeniu plemienia przekonał się, że każde napotkane miejsce ma własnych bogów albo odmienny sposób wyznawania tych, którzy wydawali się znajomi. Pani Przejść i Rozstajów, i jej siostra, Czerwona Pani, najgroźniejsze bóstwa, jeśli nie liczyć samego Wielkiego Węża zdawały się jednak należeć do tych, którym lepiej nie narażać się. Urhańczycy mieli dobrą zasadę: lepiej składać ofiary bogom, nawet jeśli nie jest się pewnym ich istnienia, bo kto wie…
Dom szamana stał na obrzeżu wioski, tak, jak w koczowniczych plemionach ustawia się jurtę szamana. Zresztą domostwa w tej wiosce wyraźnie przypominały swym kształtem jurty, okrągłe i kopulaste, wzniesione z drewnianego rusztowania, częściowo pokryte drewnem, częściowo zaś – ziemią i darnią. Bardziej przypominały wzgórki, niż kanciaste, kamienne i drewniane siedziby Urhańczyków. Teraz Kekhart rozumiał, czemu niektórzy koczownicy osiadłych rolników nazywali pogardliwie „ludem nor”.
W środku przestrzeń podzielono na sferę czystą i nieczystą, ale że dom szamana nie podlegał wszystkim zasadom, Kekhart mógł poruszać się po nim swobodnie i zapewne mógłby też za życia właściciela.
Gdy weszli do środka, Takhir pociągnął mocno nosem.
– Pachnie śmiercią – stwierdził.
Kekhart czuł tylko stęchliznę, ale posłusznie pomógł odsłonić okna i okadzić wnętrze pękiem tlących się ziół.
– Jeśli to zaraza, oby nas nie dosięgła. Ale nie atakuje jak zaraza – wyjaśnił Czarny Szaman. – Atakuje jak demon.
Sam zaczął bacznie przyglądać się własności zmarłego kolegi po fachu. Prędko jego uwagę przykuło coś, co na stepach spotykano niezmiernie rzadko: plik cienkich kart z roślinnego włókna, papier.
– Popatrz na to.
Kekhart popatrzył. Karty pokrywała sieć czarnych znaczków, posplatanych jak malutkie robaczki. Sam nie umiał czytać – owszem, znał kilka znaków, które orkowie zostawiali na pomnikach ku czci wielkich bohaterów. Kiedy był dzieckiem, widział kamienna stelę na grobowcu samej Tindre… ale liter się nie nauczył. Nie znał ich nikt wśród Przyciętych Uszu. W Urhan… w Urhan nie widział potrzeby nauki. Arthan kiedy tylko to zauważył, zaczął obnosić się dumą ze swoimi nikłymi umiejętnościami wpojonymi mu z trudem przez kapłana Sury. Brał jakąś świętą księgę i czytał litera po literze, potem powtarzając jeszcze raz całe słowo, albo patykiem na pisaku pisał własne imię.
Jedyne, czego nauczyło to Kekharta, to rozpoznawania używanego w Urhan alfabetu. Robaczkowate zawijasy nim nie były.
– Tego to ja w życiu nie widziałem.
Nieoczekiwanie, Takhir zdziwił się.
– Nigdy? Mój Kekharcie, spędziłeś rok z elfami i nie widziałeś elfiego pisma?
Maghiya nie pisała, nie przy mnie. Nie wiem nawet, czy miała księgi.
– To jest pismo elfów. Niestety, sam nie umiem go przeczytać, a szkoda… – szaman przyglądał się kolejnym kartom – Och, patrz na to! to musiała być piękna księga…
Na karcie intensywnymi barwami namalowano okręt pod pełnymi żaglami. Na dziobie okrętu stała smukła sylwetka odziana w czerń, za okrętem zaś kłębiło się coś co wyglądało jak… dym o setce czerwonych oczu?
– Szkoda… – mruknął Takhir – szkoda…
– Demony? – wojownik wskazał czarny kłąb.
– Może. Może księga jest przeklęta? Będę musiał się temu przyjrzeć…
***

Wieczorem w domostwie szamana płonął ogień, zaś w dwóch metalowych misach, na rozżarzonych węglach tliły się zioła. Ich woń i gesty dym pomału wypełniały wnętrze chaty, oszałamiając.
– Wyjdź – polecił swojemu towarzyszowi Takhir.
Kekhart czuł już, jak umysł mu odpływa, jak ciało słabnie. Przez dym widział nagą sylwetkę szamana, która wydawała mu się większa i potężniejsza niż zazwyczaj. Za plecami alvablodet rysował się kształt skrzydeł, głowę wieńczyła para potężnych rogów.
Wojownik zamrugał oczyma, świadom, że to tylko majak. Już raz widział coś takiego, podczas pierwszej wspólnej podróży, gdy nieopatrznie wszedł do namiotu szamana. Przeraził się wtedy, sądząc, że widzi demona. Prawie doprowadził do tragedii…
Nie zamierzał tego powtarzać. Wyszedł.
Żałował, że nie może uczestniczyć w rytuale. To, co działo się za zamkniętymi drzwiami chaty pociągało go niezmiernie. Ale Czarni Szamani rzadko chcieli świadków czy współ uczestników dla swoich praktyk…
Oczywiście, Kekhart doświadczył różnych rzeczy… Kiedyś Takhir wciągnął go nieoczekiwanie do swojego namiotu i zmusił do zbliżenia… Dziwne to było, bo Czarny Szaman bardziej, niż zazwyczaj zachowywał się jak kobieta, zapewne owładnięty przez żeńskiego ducha… Kekhart nigdy nie spytał, kogo posiadł tamtej nocy: Takhira czy istotę w jego ciele… Nie spytał też o inny raz, podobny, ale odmienny, kiedy to sam został powalony na ziemię i przyciśnięty ciałem, w którym więcej było siły, niż zazwyczaj i które zdolne było do kopulacji przez długie, długie godziny aż do świtu.
Ktoś, kto wiąże się w taki sposób z Czarnym Szamanem musi być przygotowany na ocierające się o gwałt doświadczenia. I Takhir ostrzegał go na samym początku, że kiedyś może do czegoś takiego dojść. Kekhart przyjmował to, a czasem wręcz czekał na taki moment.
Dziś nie nadszedł. Dzisiejszą noc Kekhart spędził w drugiej izbie domostwa, tej przeznaczonej na spichlerz i stajnię, owinięty w derkę. Czarnego Szamana znalazł dopiero rankiem, śpiącego przy wygasłym ogniu w tym miejscu, w którym upadł po męczącym zapewne rytuale. Powietrze wewnątrz chaty pachniało niczym po burzy.
Przeniósł Takhira na posłanie, nakrył skórą zziębnięte ciało, wytarł strużkę krwi, która wypłynęła z nosa. Czasem zastanawiał się, jak szaman radzi sobie z tym będąc sam. Kiedy po raz pierwszy podróżowali razem, alvablodet nieco mu wyjaśnił zasady działania mocy.
Moc jest we krwi i nie każdy jest w stanie się nią posługiwać: nawet nie każdy szaman ją posiada, większość z nich ogranicza się do stosowania pewnych umiejętności. Znajomość ziół i tego, jak myślą rozumne istoty, wiedza, znajomość rytuałów: tego wszystkiego może nauczyć się każdy. Oczywiście, szamana muszą jeszcze wybrać duchy – czasem jest to znak, że kandydat posiada moc, czasem jedyny moment, w którym owa moc się objawia. Takhir należał do nielicznych, którzy naprawdę mogli więcej, lecz owo więcej zbierało swoje żniwo: osłabiało go i w ostatecznym rozrachunku mogło zabić. Któregoś dnia po prostu nie przeżyje rytuału. Taka jest cena. Lepsze to, niż nędzna śmierć ze starości.
Teraz Takhir żył, był tylko osłabiony i nieco krwawił. Nic poważnego. Odrobina snu powinna rozwiązać problem
W tym czasie wojownik zabrał się za przygotowywanie posiłku i oporządzenie koni. Gdy wyprowadzał oba wierzchowce ze stajni, dostrzegł, że do chaty zbliża się jakaś osoba. Zaklął pod nosem. Nauczony doświadczeniem spodziewał się, że przybysz zignoruje go.
Tak się nie stało – mężczyzna, mniej-więcej jego rówieśnik, oparł się o płot i zawołał:
– Hej, własności szamana!
Nie po imieniu, ale jednak się do niego odezwał. Zignorowanie go byłoby nieuprzejmością, chodź w Kekharcie aż burzyła się krew na bycie nazywanym „własnością”. Co on, koń, krowa, pies czy niewolnica?
– Czego? – odpowiedział, nieszczególnie ukrywając gniew.
– Twój pan śpi?
– On moim panem nie jest. I śpi.
Drugi ork uśmiechnął się kącikiem ust. Podobnie, jak wszyscy mieszkańcy wioski, miał jasnoszarą skórę, długie, proste kończyny kogoś, kto nie spędził w siodle większości życia i wydatny, szeroki nos. Włosy nosił obcięte krótko, przy samej skórze, co dość rzadko spotykano w stronach, z których wywodził się Kekhart i w Urhan. Twarz miał naznaczoną bliznami po jakiejś chorobie skóry oraz lekkim zarostem na policzkach i podbródku. Masywne, stwardniałe dłonie zdążyły już nabawić się odcisków od pracy rolnika, ale po chodzi i ruchach ramion dało się poznać, że mężczyzna zna się i na walce – pewnie nie raz bronił osady przed koczownikami.
– Drażliwy jesteś – zauważył. – Kiepsko spaść tak w hierarchii, co? Wojownik, a teraz?
– Ty niżej spadniesz, jak za dużo ze mną gadał będziesz – odgryzł się Kekhart.
Ork z wioski wzruszył ramionami.
– Z szamanem można, to z tobą też. Zresztą, myślę sobie, że trzeba odwagi, żeby żyć jak ty żyjesz. Temur jestem.
– Kekhart.
Ramię Temura drgnęło, jakby rozważał uściśnięcie rozmówcy dłoni – powstrzymał się jednak. Obawa przed kontaktem ze skalaną osobą nie zniknęła. Mimo to jednak Kekhart czuł ulgę widząc, że ktoś gotów jest rozmawiać z nim wiedząc o całej sprawie.
– Kekharcie, kiedy twój... kiedy szaman się obudzi, powiedz mu, że we wsi się niecierpliwią. Chcą wiedzieć, czego się dowiedział. Niech przyjdzie.
Powiedziawszy to, odwrócił się i oddalił, równie pewnym krokiem, jak przybył.
Kekhart potrząsnął tylko głową i wrócił do pracy.
***

W domostwie chorej dziewczynki pachniało nieprzyjemnie. Mała leżała sztywno, tylko co jakiś czas jej wychudzonym ciałkiem wstrząsały potężne spazmy. Kekhart ze swego stanowiska przy drzwiach patrzył, jak Takhir przemywa jej czoło i niemal przemocą wlewa w usta kilka kropel ziołowego naparu. Dziewczynka zakaszlała, płyn wypłynął z jej ust. Szaman cierpliwe powtórzył operację i tym razem dziecko przełknęło.
Pokręcił głowę, patrząc na zebranych w chacie rodziców, naczelnika i kilka innych osób, w tym także Temura.
– Niestety, to nie zwykła choroba. Demon krąży po wiosce, rozwścieczony demon, ściągnięty występkiem któregoś z mieszkańców. Nie będę mógł go odesłać, nie dowiedziawszy się wcześniej, kto popełnił wykroczenie. Zbrodnia winna zostać ukarana.
Po raz kolejny powiódł po zebranych wzrokiem. Nikt się nie odezwał. Szaman spokojnie chwycił szczypcami węgielek z paleniska, zapalił za jego pomocą fajkę, zaciągnął się.
– Nikt – odezwał się – nie ma jak widzę nic do powiedzenia? Szkoda. Poszukiwanie zbrodni i winnego może być długie i przykre...
– Moja córka – odezwała się w końcu pani domu – Co z nią?
– Nie pozwolę dziecku umrzeć – odpowiedział Takhir, wstając i wyrównując dłonią długą szatę. – Tego możecie być pewni.
Na zewnątrz odciągnął Kekharta na bok.
– Będzie mi potrzebna twoja pomoc – rzekł.
Mieszkańcy wsi mijali ich obojętnie, z rzadka tylko zerkając ukradkiem – nie mogli wyważyć się między wymogiem ignorowania, a chorobliwą niemal ciekawości. Do tej ciekawości Kekhart odczuwał niechęć. Temur zdawał się być jedyną osobą, która jej nie podzielała, jedyną osobą bezpośrednią. Jedyną osobą, co do której zhańbiony wojownik bez wahania powiedziałby, że nie miała na sumieniu nic.
– Moja pomoc? Do czego?
– W pewien sposób jesteś dla nich niewidzialny. Tak, wiem, patrzą teraz na nas, sądząc, że ujrzą coś, co wprawi ich w osłupienie. Tacy są mieszkańcy małych osad, niestety, wolę już hipokryzję Urhańczyków, i ty chyba też... ale póki jesteś sam, póki nie przekraczasz granic ich domów, póki nie nastajesz na ich cielesność: nie mogą ci nic zrobić. Nie będą z tobą rozmawiać, ale możesz przecież słuchać. I chcę, żebyś słuchał i wszystko, co usłyszysz donosił mnie. Pojmujesz?
– Ty mnie za głupiego masz? – obruszył się Kekhart.
– Nie, mój Kekharcie, nie za głupiego, za takiego tylko co prędzej działa, niż myśli, nie mam za co cię winić zresztą. Inaczej cię nie nauczono. Nie nauczono cię wielu rzeczy, które teraz widzisz. Musisz jakoś sobie w tym wszystkim radzić. I radzisz. W Urhan na pewno widziałeś wiele.
– Ano widziałem – zgodził się wojownik. – Więc i teraz postaram się zobaczyć tyle, ile mógł będę.
Szaman uśmiechnął się, dotknął jego dłoni opuszkami palców.
– Dziękuję. Zobaczymy się wieczorem, opowiesz mi, co widziałeś… A ja spytam jeszcze duchów o parę rzeczy.
I tak został sam: sam w obcym miejscu, w wiosce, gdzie wszyscy udawali, że go nie widzą. Przypomniał sobie dawną wizytę w obozowisku własnego plemienia, to samo omijanie wzrokiem, ignorowanie. W pewnym sensie gorsze, bo reguły dotyczące tego, co czyste i tego, co skalane, ocierały się tu o paranoję, choćby wczorajsza sytuacja z pożywieniem podanym bez naczynia. W pewnym sensie lepsze – to były jednak obce osoby, nie własna rodzina. Nie odczuwało się tego żalu, tego wykluczenia, aż tak bardzo.
No i był Temur, który wyłamywał się z tego wszystkiego, krążył po granicy, jak Kekhart kiedyś. Może ktoś powinien go ostrzec, czym ryzykuje? Widział Kekharta, ale pewnie nie zdawał sobie sprawy z całego bólu, jaki niesie ze sobą utrata przynależności, samotność, oddzielenie. Zresztą, jakie miał Temur przyczyny, by złamać panujące w jego wsi zasady? Raczej nie takie, jak Kekhart, pewnie zachowałby się wobec niego wtedy inaczej… Jakiekolwiek by nie były, nie wydawały mu się wystarczające… powinien to powiedzieć mężczyźnie. Uświadomić mu, co go czeka, jeśli nie będzie uważał. Nie życzył nikomu swojego własnego losu…
…co do tego, czy nie życzył go samemu sobie, nie był do końca pewien.
Przyłapał się na tym, że idzie po prostu przez wieś, zastanawiając się, zamiast robić to, o co prosił go Czarny Szaman. Miał wgłębić się w życie miejscowych, nie własne.
Tak, nauczył się obserwować, czasem obserwowanie mogło ocalić życie: jemu czy komuś innemu. W ciągu ostatniego roku w Urhan nie raz ocaliło życie pewnemu nadpobudliwemu dzieciakowi, który może i umiał czytać, ale myśleć już nie. Ale chyba łatwiej obserwować ludzi w mieście, którzy nie zdają sobie z tego sprawy, niż wieśniaków, którzy oczy mają dookoła głowy.
Zbliżył się do studni. Stała przy niej dziewczyna: niska i raczej drobna, jedna z tych, które podobały się Arthanowi. Pochylała się nad cembrowiną, wyciągnęła wiadro z wodą, przelała ją do dzbana. Dopiero odwróciwszy się, dostrzegła mężczyznę przemierzającego wioskę. Zamarła na chwilę wpatrzona w niego, potem zaczęła się wycofywać.
Odwykł od takich reakcji. Tęsknił za Urhan.
Kopnął najbliższy kamień, mocno, tak, że ten wpadł z pluskiem do studni.
Za płotem pobliskiego domu zawył nagle pies. Zawył przeciągle, boleśnie, potem wycie przeszło w skowyt i zlęknione skuczenie. Pies skulił się i wycofał do budy.
Nagle zrobiło się zimno. Kekhartowi po plecach przebiegł dreszcz, ostry, nieprzyjemny.
Znał to uczucie. Podczas pierwszej podróży z Takhirem trafił w dziwne miejsce pośrodku stepu. Wzgórze zwieńczone kręgiem z kamieni, na skale wyryto znaki. Ten sam chłód, skradający się po plecach, chwytający za gardło, duszący i paraliżujący.
Tamto wzgórze było miejscem pochówku. Takhir nie wiedział kogo, nie wiedział, jaki lud zostawił znaki na kamieniach. Mówił, że może to byli orkowie, w końcu symbole przypominały nieco to, czego używano obecnie. Może elfy – choć innego rodzaju pismo zobaczył Kekhart teraz na kartach znalezionych w domu zmarłego szamana. Może ludzie albo smokowcy, a może jeszcze jedna rasa, bo alvablodet twierdził, że kiedyś ten świat zamieszkiwało pięć ludów, ale jeden z nich zaginął. Wokół tamtego wzgórza krążył duch, upiór, widmo. Zły duch wezwany mocą kamieni by strzec grobowca. Nikt nie odważy się naruszyć spokoju zmarłego.
Czasem Kekhart czuł też podobny chłód, gdy Takhir wzywał swoje duchy… ale nigdy, nigdy tak silnie. Może to, z czym rozmawiał Czarny Szaman po prostu bardziej… było kontrolowane? Kontrolowało się?
Duch z grobowca i duch krążący po wiosce mogły robić co im się żywnie podobało.
Młoda orczyca potknęła się nagle. Upadła, wydając z siebie zduszony pisk, dzban z wodą roztrzaskał się o kamienie. Kekhart zdusił w sobie odruch podbiegnięcia i udzielenia pomocy. Dziewczyna klęczała na ziemi, przyciskając dłoń do ust, kaszląc ostro, gwałtownie. Spomiędzy jej palców na ziemię spływała krew.
Miał obserwować, widzieć niuanse, drobiazgi, wskazówki: zamiast tego stał się świadkiem ataku demona, którego nielicho musiało rozsierdzić śledztwo i…
…Takhir. Na Niebiosa, przecież Takhir tkwił teraz w samym środku tego wszystkiego!
Nie zastanawiając się wiele, Kekhart popędził przez wioskę, w stronę domu szamana. Na wszystkich bogów, jeśli ten demon chociaż…
Wnętrze chaty wypełniał dym – siny, ostro pachnący, nieprzyjemny. Jeden z tych dymów, których Czarny Szaman kazał swojemu towarzyszowi unikać. A teraz Kekhart wszedł prosto w niego – na oślep, bez umiejętności, bez przygotowania. Dym wypełnił mu nozdrza i usta, w momencie wypełnił płuca. Wojownik zachłysnął się, zakaszlał. Świat zawirował nagle i rozmył się: w setkę barw i kształtów, w odrębną rzeczywistość.
To już nie było wnętrze chaty, a przestrzeń, wypełniona poruszającymi się kształtami. Wyginały się i tańczyły jak trawy na wietrze, lecz nie były trawą, nie były w ogóle roślinami – ani zwierzętami, choć niektóre z nich miały oczy, kończyny, ogony, wnętrzności i szkielety, prześwitujące przez przeźroczystą skórę. Spoglądały na Kekharta obcym spojrzeniem, obracały ku niemu głowy, gdy szedł, par przed siebie, z nogami zanurzonymi w grząskim, lepkim podłożu.
Przed nim wyrosło drzewo: wystrzeliło z ziemi, najpierw niewielka roślinka, na jego oczach rozwijająca się gwałtownie w prawdziwego olbrzyma. Pień grubszy od góry, konary pokrywające sobą całe sklepienie niebios, korzenie piętrzące się pod ziemią, wypychające ją w górę. Gwiazdy i niewielkie kule – światy – zwisające z gałęzi niczym owoce.
Pień miało szorstki, lecz elastyczny, jak skóra. W jego wnętrzu tętniło coś. Krew, życie. Z góry, z rozwidlenia konarów spoglądała na Kekharta para oczu, osadzonych w wężowej twarzy.
Klęczał pośrodku placu, otoczony milczącymi sylwetkami, których twarze rozpoznawał, nawet, jeśli nie umiał nazwać ich żadnym imieniem. Zdawali się być wielcy ponad wszelką miarę, głowami dotykali nieba. Spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, z rąk do rąk podawali sobie wielki, zakrzywiony miecz, który miał służyć jednemu celowi: obcięciu Kekhartowi głowy.
Każdy z nich chciał to uczynić i żaden nie chciał.
Spomiędzy tego tłumu postaci wpatrywały się w Kekharta oczy: czerwone, gadzie.
Leżał w wysokiej trawie, nagi, nie myślał o niczym, tylko o przesuwających się nad głową chmurach i dłoni leniwie wędrującej po jego skórze. Swobodny, wolny, bez trosk, bez bólu, bez samotności…
Szedł przed siebie, otoczony dziesiątkami – nie, setkami – mężczyzn, czasem kobiet, uzbrojonych po zęby. Przed nimi wznosił się mur z białego kamienia i białe wieże po drugiej stornie, przed nimi stała armia odziana w białe zbroje, dowodzona przez smukłego mężczyznę na białym rumaku.
Widział statek unoszący się na falach i czarnowłosą, bladą, smutna sylwetkę na dziobie, z nadzieją patrzącą na brzeg przed sobą, próbującą zapomnieć o mroku za plecami.
Szedł po podłodze z polerowanego kamienia, przez wielką salę o ścianach wyłożonych mozaiką. Dookoła siebie jak echo słyszał zgiełk walki.
Trzymał w ramionach stygnące zwłoki i nie chciał patrzeć im w twarz.
Widział postać idącą ku niemu, postać obleczoną w czerń, o czarnych, olbrzymich skrzydłach falujących za plecami, z głową zwieńczoną rogami, o oczach czerwonych jak krew, oczach gada. Postać zatrzymała się, wbiła w niego badawczy wzrok.
– A ty kim jesteś, orku? – spytała z zainteresowaniem.
„Wielki Wąż” – pomyślał, przypominając sobie imię złego boga, pana wszelkiego mroku, ojca demonów. „O Suro, Wielki Wąż, Suro, chroń mnie, Akriasie, chroń mnie…”
Sylwetka rozmyła się, płynnie przechodząc w inną. Teraz Kekhart widział przed sobą wysokiego, masywnej budowy mężczyznę ubranego w zbroję, trudno orzec, orka czy człowieka. Mężczyzna nie patrzył na niego: patrzył na obciętą głowę trzymaną w ramionach, spoglądał na nią, jakby należała do kogoś, kogo kochał.
Na jego ramieniu siedział ptak, wielki, czarny kruk o czerwonych, gadzich oczach.
Kruk obrócił głowę, spojrzał na Kekharta i zakrakał głośno, bijąc skrzydłami i wzlatując w powietrze. Wysoki mężczyzna z ludzką głową w ramionach znikł. Teraz pozostały tylko dwie istoty, ptak i ork, sami pośród gęstych kłębów dymu.
Kruk odezwał się znowu, nagląco, pofrunął przed siebie. Wołał mężczyznę do siebie, kazał za sobą podążać.
Kruk, posłaniec, przekraczający granice, ptak Akriasa. Kekhart ruszył za nim.
Byli w wiosce – szarej, widzianej zza dymnej zasłony. Żadna żywa istota nie przemierzała jej, osada zdawała się wymarła.
Zatoczywszy kilka kręgów, kruk ruszył dalej, ku chacie szamana i opadł na parapecie niewielkiego okna. Zakrakał znowu.
Zajrzawszy do wnętrza, Kekhart dojrzał znajome już sprzęty i dwie osoby siedzące przy palenisku. Starszy ork o włosach i brodzie białych jak śnieg i ramionach pokrytych tatuażami rozmawiał ze znajomo wyglądającym młodszym.
…potężnych zaklęć – doszło uszu wojownika. Zmarły szaman mówił jak zza ściany, jak z głębokiej studni. – …nie posiadam takich. Ale wędrowiec, który przejeżdżał przez wioskę: on ma je przy sobie. Jeśli dość masz odwagi…
…uczynię to – odparł Temur równie głuchym głosem, co nie przeszkadzało dosłyszeć w nim determinacji. – …dostaniesz zaklęcia…
Kruk odezwał się znowu. Dym spowijający wnętrze chaty rozwiał się i Kekhart dostrzegł, jasno i wyraźnie, wypełniające ją sprzęty. Ostre kolory, ostre krawędzie uderzyły go w oczy: kontrast dla zamglonej rzeczywistości, w której poruszał się dotąd. Dwie rzeczy widział nadzwyczaj dobrze: jedną były karty pergaminu, drugą leżący na ziemi Takhir, nad którym pochylała się czarna, mglista sylwetka, pozbawiona rysów twarzy.
Kekhart znów poczuł wszechobecny chłód, wszystkie włosy na ciele stanęły mu dęba.
Nie zastanawiając się wiele, rzucił się w kierunku kart. Chwycił je, z zamiarem ciśnięcia w ogień. Czarny demon odwrócił się, wbijając w wojownika spojrzenie pustych, czarnych oczu i wrzasnął przeraźliwie.
– Tobie o to chodzi? – spytał ork, machając pergaminem. – No to ty chodź, weź sobie.
Zjawa ruszyła, przemieszczając się szybko, płynąc jak czarny dym. Kekhart cofał się, coraz bardziej, krok za krokiem.
Jeszcze trochę, jeszcze trochę… Ściana pod plecami.
Palce demona sięgnęły w kierunku wojownika, ku kartom, ku ciału, zimne, zimne jak grób, zimne jak sama śmierć, Kekhart poczuł je, jak muskają mu szyję…
…a potem upiór zawył, kiedy przebiła go udekorowana kośćmi i piórami szamańska laska. Zawył, skręcił się i zapadł w sobie, w czarny wir.
Szaman upadł na kolana i osunąłby się na twarz, gdyby Kekhart nie przytrzymał go.
– Dziękuję… - wydyszał alvablodet. Krew ciekła mu z nosa, ust i kącików oczu. – …nigdy… nigdy… przeklęta elfia magia…
I znieruchomiał, zimny, bezwładny, ciężki jak kamień.
Kekhart zamarł, przypominając sobie, co widział przed chwilą w dymie. Siebie z ciałem w ramionach, z martwą osobą, która…
Przycisnął dłoń do piersi Czarnego Szamana. Ku swojej uldze wyczuł bijące w głębi ciała serce.
***

– Dokonano kradzieży – mówił Takhir spokojnym, słabym głosem.
Leżał w łóżku w chacie szamana a część mieszkańców wsi otaczała go – reszta zgromadziła się na zewnątrz chaty, przysłuchując się.
Kekhart siedział na ziemi przy łóżku: tu było mu wolno, tu był na swoim miejscu, choć nadal nikt się do niego nie odzywał.
– Dokonano kradzieży – powtórzył szaman – i wezwano ducha, używając skradzionego przedmiotu. Sądzę, że nie ta istota przybyła na wezwanie, którą chciano wezwać, lecz to, czemu miałaby być wezwana, najlepiej wie zapewne osoba nosząca imię Temur.
Spojrzenia wszystkich skierowały się ku mężczyźnie, który spuścił głowę, unikając ich.
Takhir zakaszlał, wypluł krew.
– Temurze – odezwał się. – Okradłeś wędrowca, który sam z siebie mógł zrzucić na ciebie klątwę. Skłoniłeś szamana do użycia niebezpiecznej magii, która dodatkowo nie powiodła się. Sprowadziłeś śmierć na wiele osób. W imię czego.
Temur milczał.
„On nie ryzykował niczego, odzywając się do mnie” – pojął Kekhart. „On już nie miał nic do stracenia, on już sam był zgubiony.
– Temurze – powtórzył alvablodet.
– Jego żona umarła rok temu, syn niedługo po niej – odezwał się naczelnik wioski. – Przeklęty, mówił tylko o niej, żył tylko tą sprawą.
Wstał i splunął pod nogi milczącego winowajcy, który nie zareagował nawet.
„Oni nie widzą, ale on jest częściowo martwy…”
– Powieśmy go – krzyknął ktoś z zewnątrz.
– Ano – odezwał się ojciec chorej dziewczynki. – powieśmy. Wielu przez niego zginęło, niech poniesie karę.
Takhir znów kaszlnął.
– Nie – zaprotestował cichym głosem, lecz nawet teraz był w stanie uspokoić zebranych. – To nie będzie dla niego żadna kara. On chce umrzeć. On już jest martwy.
Temur podniósł wzrok i z przerażeniem spojrzał na Czarnego Szamana.
– Pójdzie z nami – kontynuował alvablodet. – I będzie wykluczony, poza społeczeństwem, poza życiem. Albo pojmie swoją zbrodnię i odkupi ją, albo los wybierze dla niego odpowiednią karę, w odpowiednim czasie. Zabicie go teraz nie da nic.
Naczelnik wioski chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował, spojrzał tylko na szamana, potrząsnął głową.
– Dobrze – zgodził się.
Wieśniacy wychodzili pomału, pozostawiając w chacie trzech mężczyzn: Takhira, Kekharta i tego, który miał do nich teraz dołączyć.
Temur milczał, kiedy opuszczali wioskę. Milczał od chwili, w której wydano nań wyrok. Kekhart zastanawiał się, czy nie będzie próbował targnąć się na swoje życie, lecz nie uczynił tego, widać miejscowi mieli silny opór przed samobójstwem. Poniekąd jednak mężczyzna chciał umrzeć, choć zapewne w odpowiedniej chwili. Jak Kekhart kiedyś.
Takhir dał mu szansę znalezienia takiej śmierci, albo czegoś wartego dalszego życia. Takhir skazał go też na wykluczenie.
Temur siedział teraz sztywno na koniu, patrząc przed siebie w szeroki step. Stali na rozstajach, przy kamieniu, u stóp którego ktoś zostawił końską czaszkę. Dookoła nich falowały bujne trawy, wiatr gwizdał w uszach.
– Zostawię was tu – odezwał się nieoczekiwanie Takhir.
Kekhart nie spodziewał się tego. W ciągu ostatnich dni jak zwykle pomagał szamanowi dochodzić do siebie i wspierać przy leczeniu dziewczynki. Za odgonienie demona i ocalenie dziecka dostali olbrzymi zapas żywności, kilka użytecznych przedmiotów i naszyjnik ze srebrnych monet. Za tę zapłatę obaj – a nawet i wszyscy trzej – mogliby wyżyć naprawdę długo.
– Czemu? – spytał Kekhart zaskoczony.
Szaman podjechał do niego, położył dłoń na jego dłoni.
– Mój Kekharcie – rzekł – jesteś dla mnie bezcenny. Ocaliłeś mi życie, wspierałeś mnie, w twojej obecności jest mi łatwiej, niż kiedykolwiek było mi samemu. Ale muszę pamiętać o mojej naturze, o powołaniu, o samotności, która jest pisana takim jak ja… Mam też coś, co muszę zrobić… Znaleźć właściciela ukradzionych kart i dowiedzieć się… czegoś na temat twojej wizji. Mój Kekharcie, zobaczymy się jeszcze, obiecuje ci to. Mówiłeś, że tęsknisz za Urhan – jedź tam. Zabierz Temura ze sobą, wprowadź w swoje plemię, znajdź miejsce dla niego, a ja zobaczę, jakie miejsce dla ciebie przeznaczyły duchy i bogowie… Potem odnajdę cię. Czy tak?
Kehart wiedział, że sprzeciwianie się Czarnemu Szamanowi nie ma wielkiego sensu. Kiwnął więc tylko głową.
– Niech tak będzie – powiedział, wyciągając dłoń, by dotknąć nią policzka alvablodet. – Ale ty się do tego czasu zabić nie daj.
– I ty się nie daj. Do zobaczenia.
Kekhart obserwował, jak szaman oddala się – w stronę wschodu, dokąd odjechał wędrowiec o czerwonych oczach, w stronę tajemniczego Shnai’ar. Potem skierował wzrok w stronę swojego nowego towarzysza podróży.
– My jesteśmy podobni, Temurze. Obaj straciliśmy dom i rodzinę. Rozumiem, jaką pustkę odczuwasz.
– Nie rozumiesz – odpowiedział Temur. Przemówił po raz pierwszy od kilku dni i po raz pierwszy w ogóle odnosił się do Kekharta z niechęcią. – Nie mów mi o stracie domu, ty miałeś wybór, ty sam odszedłeś. I nie opowiadaj mi historii o miłości, która wszystko usprawiedliwia, nie ty.
Wojownik zaśmiał się.
– Ja ci nic opowiadał nie będę. Ani do niczego nakłaniał. Ty możesz jechać, gdzie tylko chcesz i robić, co chcesz, mnie nic do tego.
Wbił pięty w końskie boki, popędzając wierzchowca i ruszył w drogę, nie odwracając się. Po chwili usłyszał, że Temur podąża za nim.
Budował plemię wygnańców. Pytanie tylko: po co?

C.D.N
.