Dzieci Boga Granic 4
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 05 2011 21:38:26
4.
Chan Nagich Czaszek zmarł wkrótce potem, po długiej, bolesnej chorobie. Wszyscy wiedzieli: to kara za znieważenie Czarnego Szamana. Złe duchy prosto z najgłębszych rejonów piekieł przybyły, aby wydrzeć wodzowi duszę i nikt nie był w stanie nic na to poradzić, nawet Aysel, choć mówiono, że kobieta zdobyła podczas swoich podróży wielką moc była. Może też Aysel nie chciała pomóc? To chan był winien, chorobę sprowadził na siebie sam, tak, jak Kekhart sam sprowadził na siebie hańbę. Ludy stepów wierzą w konsekwencję własnych czynów i mało kto decyduje się walczyć ze sprawiedliwością Niebios.
W nocy, w której wódz umierał, Takhir siedział pośrodku swej jurty, nagi, otoczony odurzającym dymem palonych ziół, z białkami oczu wywróconymi na zewnątrz i pianą wypływającą z ust. Wiele nocy spędził w ten sposób, poważnie traktując zemstę za zniewagę i słabł stopniowo, za to jego twarz zdobił coraz bardziej mściwy uśmiech. Gdy czyn się dokonał, opadł bezwładnie na skóry, którymi wyścielona była podłoga domostwa. Kekhart przeniósł go wówczas na posłanie i pielęgnował przez kilka kolejnych dni. Zabicie napastnika kosztowało Czarnego Szamana wiele sił.
Zimę spędzili razem. Kekhart polował, by ich wyżywić, gdyż zapłaty, jakie dostawał szaman nie zawsze wystarczyłyby dla nich obu. Zleceń zresztą nie było szczególnie wiele, zdarzały się więc dni, gdy obaj głodowali. Kwestią czasu okazało się opuszczenie zimowej jurty i wyruszenie w podróż, w step. Nie dyskutowali tego, czy pojadą tam razem – wydawało im się to oczywiste. Podróżowali, szukając koczowników chętnych zapłacić za usługi Czarnego Szamana, a towarzyszący alvablodet zhańbiony wojownik w końcu miał okazję ujrzeć coś więcej, niż terytoria Przyciętych Uszu i ich sojuszników.
Takhir nie podróżował ustaloną trasą, jechał tam, gdzie miał ochotę, czasem nawet, jak wyjaśnił swemu towarzyszowi podróży, nie wracał na zimę w to samo miejsce, zostając z jakimś wędrownym lub osiadłym plemieniem, albo spędzając najzimniejsze miesiące w większej stałej osadzie, których nieco znajdowało się na granicach stepów, choć żadna prócz Urhan nie godna była miana miasta.
Podróż z szamanem oznaczała poznawanie duchów. Wiele ich żyło na ziemi i w zaświatach, wiele było na tyle potężnych, że inne ludy nadawały im miana bogów, stawiając na równi z Niebiosami i Matką Ziemią, czasem i wyżej nawet, jak pewni ludzie z zachodu, czczący boga słońca i światła Auriena. Takhir jednak odwoływał się do innych bytów, wzywał je i czasem pozwalał, by go owładnęły. Miał moc, która pozwalała mu kontrolować stan opętania, kierować duchami wedle własnej woli: lecz gdy jakiś z nich wstępował w jego ciało stawał się groźny, choć majestatyczny przy tym i fascynujący.
Potem zwykle, tak, jak po uśmierceniu chana Nagich Czaszek, długo odzyskiwał siły – i wtedy potrzebował pomocy. Nigdy tego nie powiedział, lecz chyba cieszył się, że jest przy nim ktoś gotowy go wesprzeć. Zazwyczaj bowiem zdany był tylko na siebie.
W jakiś sposób Kekhart sądził, że odpowiada mu takie życie. Że jest szczęśliwy. Że znalazł własny sposób funkcjonowania na granicy.
Wyruszyli w podróż wiosną, kiedy step począł budzić się do życia. Wędrowali przez pokrywające się bogatym kwieciem morze traw, polowali na zwierzęta oszołomione ociepleniem. Spali w lekkim namiocie, a w którymś momencie Kekhart złamał kolejne tabu, popełniając występek, za który go wygnano pod gołym niebem. Nie czuł się winny, cóż jeszcze mogli mu zrobić?
Pragnął zerwać wszystkie więzi z dawnym życiem i rozpocząć nowe.
Kiedyś, gdy siedzieli przy ognisku, piekąc świeżo upolowaną łanię, spytał:
– Czy mógłbym być szamanem, tak jak ty?
Takhir pokręcił głową.
– Nie, mój Kekharcie bez rodu. Duchy cię nie wybrały.
– Nie należę nigdzie, duchy uczyniły mnie tym, czym jestem. Szaman może być taki, nie przynosi mu to hańby.
– Lecz nie każdy, kto jest taki jak ty, zostaje szamanem. Jeśli duchy cię zawołają, jeśli posłyszysz ich głos, jeśli będziesz miał wizje, jeśli twoje ciało chwyci gorączka i będziesz czuł się, jakby coś chciało rozerwać cię na strzępy lub oderwać mięso od kości – wtedy wezmę cię na ucznia, lecz nie obiecuję, że przeżyjesz ten proces. Póki jednak nie słyszysz wezwania, nic nie mogę uczynić. Mówiłem ci kiedyś, urodziłeś się na wielkiego wojownika, wielka to strata, że utraciłeś honor i plemię.
– Ty mówisz, że to strata, a sam pozwoliłeś stracić honor. I ze mną, honoru pozbawionym, się zadajesz.
– Ostrzegałem cię, jak to się skończy, sam wybrałeś… – powiedział szaman, spokojny jak zawsze. Palił fajkę i raz po raz wydmuchiwał z ust kółka sinego dymu. – A co do mojego honoru, to nie odbierasz mi ani kawałka z niego.
Kekhart prychnął tylko coś i owinął się derką, by zapaść w sen. Dość miał tego niezmąconego spokoju u Takhira. Coraz częściej zaczynał się zastanawiać, na ile to alvablodet odpowiada za jego stan.
Gdyby nie spotkał Takhira, czy przyszłoby mu do głowy, iż pożąda mężczyzn? Czy miałby kogoś, do kogo mógłby się zwrócić z taką prośbą? Czy poznałby kogoś, dla kogo uciekałby z obozowiska, dla kogo złamałby zasady i splamił honor?
Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej był pewien, że nie.
Wędrowali razem całą wiosnę i część lata. Kekhart nie wiedział, kiedy to zaczęło się dziać, ale życie, które początkowo zdawało mu się idyllą, pomału zaczęło go nużyć. Samotność okazała się nie do zniesienia: gdziekolwiek się zatrzymywali, jakiekolwiek spotykali plemię, pozwalano im rozbijać namiot na skraju obozowiska. Członkowie plemienia przychodzili wówczas do Takhira, prosząc go o pomoc – nikt jednak nie odzywał się do Kekharta, domyślając się, kim jest dla Czarnego Szamana podróżujący z nim mężczyzna. Odchodzili, milcząc, gdy tylko wygnaniec spróbował odezwać się do nich. Podczas świąt nie dawali mu ani kumysu, ani pieczonego mięsa, niektórzy zaś patrzyli tak, jakby tylko strach przed Takhirem powstrzymywał ich przed podniesieniem ręki na zhańbionego wojownika.
Kekhart coraz bardziej przekonywał się, że rzeczy, które szaman jest w stanie znieść, dla kogo innego są zbyt wielkim ciężarem – i że szamanowi wolno o wiele więcej, niż jemu.
W końcu trafili na obozowisko Przyciętych Uszu.
Nie spodziewali się ich spotkać, tego lata jednak dawne plemię Kekharta zmieniło pastwiska. Przyjeli Takhira z szacunkiem należnym szamanowi, tak, jakby zimą nic się nie stało. Ale Kekharta traktowali jakby w ogóle nie istniał.
Chodzić między swoimi i nie być widzianym! Widzieć, jak matka trzyma w ramionach zawiniątko, dziecko, które Ziemia dała jej w zastępstwie za zhańbionego syna… Widzieć Vardana z Diyar przy boku, pełnoprawną małżonką, którą najwyraźniej poślubił wiosną… Ci, którzy byli dla młodzieńca rodziną, całym światem, sensem życia – dla nich teraz nie istniał. Czasem tylko czuł ukradkowe spojrzenie na swoich plecach, lecz gdy się odwracał, by dowiedzieć się, kto mu się przypatruje, nie dostrzegał już nikogo. Na duchy przodków, oni wszyscy byli mu bliscy, byli jego rodem, jego krwią! Nie mogli tak łatwo zapomnieć – i on też nie mógł zapomnieć o nich. Najgorsze, jak łatwo im było żyć bez niego – i jak trudno jemu z dala od nich.
Gdyby zabili go wtedy! Gdyby umarł! Lecz żył i krążył między nimi niczym upiór, nie mogąc wrócić zza granicy, którą nieopatrznie przekroczył.
– Chcę umrzeć – powiedział Takhirowi po kilku dniach spędzonych w pobliżu dawnego plemienia. – Nie umiem tak żyć. Miałeś rację.
Szaman ze smutkiem pogładził jego policzek.
– Miałem. Czekałem na dzień, gdy to powiesz.
– Nie mogę się zabić. – Pokręcił głową. Samobójstwo dozwolone było w wypadku bycia pojmanym przez wroga lub w wypadku niedołężnego starca, wiedzącego, że nie doczeka bitwy. Ktoś, kto zabiłby się w stanie hańby, nie zmazałby go. Powróciłby na ziemię jako nieszczęśliwa, głodna krwi dusza. – Nie chcę być widmem, już doświadczyłem, co widzi i czuje upiór. Czy jest dla mnie jakakolwiek nadzieja, jakiś sposób, żeby zginąć i trafić do przodków, jak honorowy wojownik, a nie jak… to?
– Jeśli zginiesz jako bohater, wtedy będziesz mógł odejść w pokoju, mój Kekharcie bez plemienia – mówił spokojnie alvablotet, cały czas gładząc jego twarz. Rzadko kiedy robił cos takiego: okazywał czułość, jaką może okazać kochankowi kobieta lub dziecku matka. – Wtedy i tylko wtedy. Jeśli chcesz umrzeć z honorem, wróć na drogę wojownika i tam szukaj sposobu, żeby zmazać swoją hańbę. Nie ma innej rady.
– Tak więc uczynię, jeśli mówisz, że nie ma innej drogi.
Takhir objął go, dotknął czołem jego czoła.
– Och, mój wojowniku krawędzi, będę prosił duchy, by opiekowały się tobą, aż znajdziesz swoją śmierć. Nie zapomnę cię nigdy ani naszej wspólnej wędrówki, bądź tego pewien.
Wyruszył następnego dnia, pozostawiając za sobą letnie jurty Przyciętych Uszu i namiot Takhira. Miał jednego konia, broń, bukłak kumysu i zapas suszonego mięsa – poza nimi nic, prócz amuletu od Czarnego Szamana. Jechał na północ, ku pustkowiom zamieszkałym przez lodowe demony, wierząc, że to wśród nich najłatwiej będzie mu umrzeć z honorem.
***
W tej okrutnej krainie skały pokrywała cieniutka warstewka gleby, i to na niej rosły sosny, jedyne bodaj drzewa, którym nie przeszkadzała mało żyzna ziemia. Wyżej, w górach nie było już drzew, tylko pokręcona kosodrzewina raz po raz przecinająca hale – dalej zaś tylko skały i potężny lodowiec odgradały drogę do północnego wybrzeża kontynentu. To za nim miało leżeć prawdziwe pustkowie, na wieki pogrążone w lodzie i mgłach.
Ludzie okazali się nader gościnni, nawet, jeśli w młodym orku rozpoznali zhańbionego wygnańca, przyjęli go do siebie, podzielili się pożywieniem i zaopatrzyli w ciepłe odzienie na dalszą drogę. Ich własna szamanka długo przypatrywała się amuletowi od Takhira, potem pokiwała głową.
– Twój cel leży za górami, lecz i w przełęczy możesz znaleźć śmierć. Kraina Śnieżnych Kotów to dobre miejsce, by umrzeć – rzekła.
Wskazała mu góry – strzeliste, niedostępne. By dostać się na drugą stronę, Kekhart musiałby przebyć skutą lodem przełęcz, drogę, na którą nie zapuszczał się nikt. W górach bowiem dość było demonów: w tym tajemnicze Śnieżne Koty, o których wypowiadano się jak o demonach. Nie pozwalały podejść nikomu do swych siedzib, pasterze zaś, którzy zapuszczali się zbyt daleko, ginęli wraz ze stadami.
Kekhart nie do końca umiał się porozumieć z mówiącymi dziwacznym narzeczem gospodarzami, ale z ich wypowiedzi zrozumiał, że nie jest pierwszym szukającym śmierci w tej krainie. Że już wcześniej ktoś przybył tu ze stepów i zaginął w górach.
Zostawił konia w wiosce – z ciężkim sercem i ze świadomością, iż plemię zapewne zabije biedne zwierzę. W górach konie nie były szczególnie przydatne, nie radziły sobie ze wspinaniem się po skałach tak dobrze, jak osły.
Dostał nowe buty, ciepły kubrak z owczej skóry, zdobiony haftem, mocną laskę pasterską i sakwę pełną jedzenia: suszonego mięsa i słonego sera.
Wyruszył bladym świtem. W tej krainie słońce wstawało późno, zimą przez pewien czas ponoć nie było go wcale. Mówiono, że to demony porywają boginię słońca do swojej krainy za górami, do miejsca, gdzie światło nie dociera nigdy – Kekhart znał tę opowieść i patrząc na ponure chmury zasnuwające horyzont, gotów był w nią uwierzyć.
Szedł po wątłej trawie, nie przypominającej tego, co widział w stepie, między karłowatymi drzewkami – w góry, gdzie zima panowała cały rok, gdzie nie rosło już nic. Brzegiem strumienia, przejrzystego jak kryształ, lodowatego, swoje źródło mającego w lodowcu na przełęczy, między skalnymi załomami, zwiastującymi dopiero niedostępne turnie.
Tej nocy Kekhart budził się kilka razy. Nocował w załomie skalnym, pod osłaniającym od wiatru nawisem, i kilka razu zbudził go dziwny szelest. Czy to wiatr gwizdał w szczelinach, czy szumiała woda w potoku, czy może ktoś chodził wokół jego schronienia? Rankiem znalazł miejsca, gdzie obsunęły się kamyki – niezbyt był dobry w tropieniu na takim terenie, ale podejrzewał, że rzeczywiście jakieś stworzenie krążyło nocą. Zwierzę, rozumna istota, czy demon? Czymkolwiek było, miało ciało, można więc było z tym walczyć – i odnieść rany.
Zalał wodą resztki ogniska i ruszył dalej, pnąc się niestrudzenie w górę. Nie minęło nawet południe, gdy pojął, że nocni goście nie odeszli: raz po raz między skałami dostrzegał przemykający cień. Nie, to nie zwierzęta podążały za nim – to istoty na dwóch nogach, dość smukłe i lekkie, by nie poruszać zbyt wielu kamieni. Im bardziej Kekhart brnął w górę, tym bardziej zaznaczały swoją obecność, osaczając go jak wilki łanię. Młody ork, który w życiu nie raz widział, jak wygląda nagonka, po raz pierwszy, jeśli nie liczyć pamiętnego epizodu z Nagimi Czaszkami, stał się ofiarą.
Demony czy żywe istoty – chcieli go wystraszyć. Nie można jednak wywołać lęku w kimś, kto nie ma już nic do stracenia. Szedł więc dalej – aż pierwsza strzała wbiła mu się pod nogi.
Zatrzymał się odruchowo, popatrzył w górę. Dostrzegł czarną sylwetkę na kamieniach nad swoją głową, sięgającą do kołczana, naciągającą cięciwę. Słońce zabłysło w grocie strzały.
Postać odezwała się – w języki, którego Kekhart nigdy nie słyszał.
Rozłożył ręce.
– Nie rozumiem – oznajmił. – Ale jeśli jesteś demonem, chętnie będę z tobą walczył.
Postać odwróciła głowę, wyraźnie kolejne słowa kierując do kogoś za sobą, nie poluzowała jednak cięciwy. Kekhart przypuszczał, że celuje w niego więcej strzał.
– Każe ci powiedzieć, że jesteś odważny – odezwał się niespodziewanie drugi głos, kobiecy, posługujący się jednym ze stepowych narzeczy. – Skoro szukasz demonów i nie lękasz się Śnieżnych Kotów.
– A ty kim jesteś?
– Mogłabym zapytać, kim ty jesteś – niewidoczna kobieta miała szorstki, nieprzyjemny głos. – Oni są ciekawi, ja wolałabym cię widzieć martwego. Jaki jest twój ród, przybyszu ze stepów?
– Kekhart, syn Uzoga, z Przy… – zaczął odruchowo i przerwał nagle. – Kekhart, bez klanu.
– Ach – głos kobiety zmiękł. – wygnaniec szukający śmierci? No cóż, w takim razie Śnieżne Koty ci jej nie dadzą. Ale pójdziesz teraz z nami, przybyszu z południa.
Jedna z niewidocznych postaci oderwała się od skał i stanęła na górskiej ścieżce przed Kekhartem. Była średniego wzrostu, ale szczupła, drobno zbudowana. Pod skórzanym kapturem młody ork dostrzegł ostrą, trójkątną twarz, duże, migdałowe oczy i rude włosy.
Nigdy nie widział dotąd elfa, ale przypuszczał, że ma do czynienia z jednym z nich. Zagapił się na istotę, która wyraźnie dawała mu znaki, by podążył za nią.
– Nie gap się, ruszaj – popędziła gdzieś kobieta bez ciała.
Chcąc nie chcąc, ruszył za domniemanym elfem, który poruszał się szybko i sprawnie, nauczony sposobu chodzenia po skałach i obsuwających się nieustannie kamieniach. Prędko zboczył z drogi wyznaczonej korytem strumienia i Kekhart zmuszony był wspinać się za nim po kamieniach. Nie robił tego nigdy dotąd, kilka razy więc poślizgnął się i niemal spadł w dół. Dodatkowo rozrzedzone powietrze sprawiało, że coraz ciężej było mu oddychać.
Elf nie pomagał. Raz po raz zatrzymywał się tylko na jakiejś większej półce skalnej, czekając na ociężałego przybysza ze stepów, nie radzącego sobie z górami. Pozostali poruszali się równie sprawnie, skacząc ze skały na skałę jak kozice.
W końcu, zgrzany, zdyszany, z dłońmi otartymi i ociekającymi krwią, Kekhart stanął u celu wspinaczki: na niewielkiej, porośniętej trawą przełęczy. W dole rozciągała się dolina, pełna trawy i pasących się na niej owiec i kóz, z niewielką osadą położoną nad brzegiem górskiego jeziora.
Obok młodego orka stała grupa osób. Piątka z nich rzeczywiście była elfami: smukłymi, wzrostem dorównującymi większości orków. U tych, którzy nie nosili kapturów, Kekhart widział wyraźnie delikatne ostro zakończone uszy. Niewiele mieli ci elfowie wspólnego z alvablodet takimi, jak Takhir – uświadomił sobie. Jeśli kiedyś orkowie naprawdę krzyżowali z tym ludem swoją krew, niewiele z elfów w nich pozostało. Ta piątka była inna, Kekhartowi wydawała się krucha wręcz.
Wszyscy nosili ubrania obszyte białym, cętkowanym futrem irbisa. Śnieżne Koty.
Szósta osoba była z jego własnej rasy.
Kobieta, ta, która odzywała się do niego ze skał, stała teraz, mierząc Kekharta śmiałym wzrokiem. Należała do dość niskich i masywnych: jej krótkie nogi i rozłożyste ramiona składały się głównie z mięśni. Była brzydka, kanciasta i pobliźniona, z dolnych kłów zachowała tylko jeden. Jedynie włosy miała godne uwagi: zadbany, błyszczący warkocz sięgający pośladków.
Budziła respekt: oto ktoś, kto wiele przetrwał, przeżył wiele walk i uniknął zabicia przez ukrywające się w górach elfie plemię. A elfowie nigdy nie przepadali za orkami, nigdy nie nauczyli się żyć na wspólnym terenie.
Orczyca podeszła i bezceremonialnie chwyciła Kekharta za ucho, przypatrując się bliznom.
– Przycięte Uszy, co?
Młodzieniec kiwnął głową.
– Kiedyś – przyznał.
Sam szukał oznaczeń na ciele kobiety – i znalazł je prędko: zielone tatuaże wiły się po jej twarzy i wierzchach dłoni. Zielone Skóry słynęły z pięknych kobiet – jak widać, nie wszystkich.
Zielone Skóry znane były też ze swoich siedzib na południu i z spektakularnego ataku na ludzkie królestwa trzysta lat temu: to nazwa plemienia spowodowała powszechny wśród ludzi pogląd, że orkowie mają zieloną skórę. Potem skuteczny kontratak nowoutworzonego królestwa wyparł plemię bardziej na południe, część z niego zaś pozostała jako ludzcy niewolnicy i po stworzeniu Urhan zmieniła tryb życia na osiadły.
Ta kobieta przebyła naprawdę długą drogę od terenów zajmowanych teraz przez jej krewniaków.
– Kiedyś – oznajmiła, dając do zrozumienia, że podobnie, jak Kekhart nie należała już nigdzie – może poza tą zagubioną w górach doliną? – Jestem Larha. To – wskazała na piątkę elfów. – są Śnieżne Koty.
Kekhart skłonił głowę, niepewny, jak powinien witać istoty, z którymi nigdy dotąd się nie spotkał. Jeden z elfów, chyba przywódca, uśmiechnął się: z zamkniętymi ustami, nieszczerze, jak wydawało się Kekhartowi w pierwszym momencie. Na stepie wszyscy – orkowie czy ludzie, uśmiechali się pokazując zęby, a stopień ich odsłonięcia mówił, ile w grymasie jest radości, ile zaś – agresji.
Może elfowie w ogóle nie odczuwali agresji? Ale gdyby tak było, nie mierzyliby do Kekharta z łuków.
Ruszyli w dolinę, do osady, które okazała się być ulokowana częściowo w jaskiniach, obudowanych z grubsza tylko – nic dziwnego, zwarzywszy na to, jak nieliczne i nędzne drzewa rosły w górach.
– Schronili się tu, gdy wygnano ich ze stepów – wyjaśniła Larha. – wiele stuleci minęło od tego czasu, kiedy przybyłam tu trzy zimy temu, żyła jeszcze stara kobieta, która to pamiętała. Niektórzy żyją tyle, co my, a inni wiele wieków, ci, którzy żyją długo, to ich szamani, maghiai, tak się ich tu nazywa.
Kekhart słuchał z uwagą. Miał wrażenie, że kobieta cieszy się z kontaktu z kimś z własnego rodzaju. Od co najmniej trzech lat nie rozmawiała z nikim ze stepu, nic dziwnego…
Potem ogarnął go lęk. A jeśli nie tylko rozmowy będzie od niego chciała? Samotne kobiety potrafią być nienasycone, legendy krążyły o wojowniczkach Tindre, biorących sobie kochanków po okresie wstrzemięźliwości, mówiono też z lękiem o tym, iż niektóre Święte Kobiety łamały prawa natury we własnym gronie – podobnie, jak szamani będąc wyłączonymi z normalnego porządku płci… Nie mógł sobie wyobrazić, by jakikolwiek elf zechciał zbliżyć się z Larhą...
Został przedstawiony wioskowej starszyźnie, w tym obecnej maghiya, szamance, kapłance trzech bogiń, które elfowie czcili, nie znając zupełnie kultu Niebios. Larha tłumaczyła cierpliwie i zrozumiał, że tylko jej prośba sprawiła, że dotąd żył – a i ta decyzja nie była nieodwołalna. Przywódca Śnieżnych Kotów obiecywał zabić go, gdyby Kekhart podniósł dłoń na któregokolwiek członka społeczności – i stanowczo zakazał zbliżać się do młodych kobiet.
Kekhart pomyślał gorzko, że nawet i do młodych mężczyzn by się nie zbliżył. Elfowie byli mu za obcy, szczególnie zaś ich kobiety.
Jedynym, z czym w gruncie rzeczy pragnął się zbliżyć, była śmierć. Liczył na to, że za kilka dni wyruszy przez przełęcz, dalej na północ.
Larha nie odwiedziła go tej nocy. Odetchnął z ulgą, ale krótka to była ulga. Kobieta rano zachowywała się dziwnie, patrząc na niego spode łba, nieufnie.
Miała mu za złe? Oczekiwała, że to on przyjdzie?
Owszem, stepowe obyczaje tego wymagały, lecz wojowniczki zazwyczaj same brały sobie kochanków, a Tindre, którą Święte Kobiety czciły jako półboginię, porwała swojego małżonka.
Larha nie zamierzała go porwać, stawała się za to coraz bardziej paranoiczna. Kekhart stwierdził, że pomylił się, sądząc, że będzie tak otwarta, jak Hurik. Widać nie wszystkie wojowniczki były takie same. To utrudniało sprawę, zwłaszcza, że Larha zaczęła wręcz na niego warczeć, równocześnie nie przestając szukać kontaktu – każdego poza fizycznym
W końcu zdecydował postawić sprawę jasno.
– Nie chcę cię posiąść – oznajmił.
Warknęła, odsłaniając wszystkie, wybrakowane, zęby. Niedobrze.
– Akurat!
Dziwne. Nie zachowywała się, jakby tego chciała. Raczej, jakby się bała.
Przełknął ślinę.
– Larha… Jestem wygnańcem bez honoru. Nawet, gdyby chciał, nie mógłbym dotknąć Świętej Kobiety.
Tym razem zaśmiała się.
– Świętej Kobiety?! Myślisz, że jestem Świętą Kobietą?!
– A nie jesteś? – zdziwił się.
Larha wstała z kamienia, na którym siedzieli, wsparła dłonie na biodrach.
– Nie wiem, w co pogrywasz, udając szacunek do mnie! Nie kpij ze mnie. Nie wiem, co cię splamiło, ale mam tyle honoru, co i ty. A pewnie i mniej.
– Nie mogę cię zaspokoić.
– Ty głupi, myślisz że tego chcę?! – wybuchła. – Myślisz, że wszystkie tego chcą?
Przypomniał sobie nagle Hurik w noc święta, Hurik w porwanej sukni, mężczyznę z Nagich Czaszek na ziemi… Próbował posiąść dziewczynę, nie wiedząc, że ta zamierza zostać Świętą Kobietą. Nie udało mu się – ale gdyby się udało, Hurik byłby splamiona i nie mogłaby spełnić swego pragnienia.
Coś wskoczyło na swoje miejsce.
– Nie myślę. Sam nie chcę. Żadnej kobiety. Nigdy. To jest powód mojej hańby.
Larha patrzyła na niego przez chwilę, niedowierzając, próbując pojąć. Potem nieoczekiwanie wybuchła gromkim śmiechem mieszkanki stepów.
– Jesteś – rzekła w końcu – najlepszym mężczyzną, jakiego spotkałam. Nie mogłabym marzyć o lepszym towarzyszu.
Potem opowiedziała mu swoją historię.
Jej nieszczęście było powodem jej zbrodni. Larha mimo braku urody zwróciła uwagę młodzieńca ze sprzymierzonego plemienia. Nie była wtedy jeszcze wojowniczką i nie umiała się bronić, gdy porwał ją bez jej woli. W stepie uprowadzenia zazwyczaj zdarzają się przy zgodzie kobiety, często nawet – jej rodu, który porywacza ściga tylko, by tradycji stało się zadość. Tym razem było inaczej: Larha nie chciała owego młodzieńca, on zaś nie przyjmował tego do wiadomości. Poślubił ją siłą i siłą ją posiadł. Przez kolejne lata była bardziej jego niewolnicą, niż żoną, przeżywając upokorzenie za upokorzeniem. Nienawiść rosła w niej i rosła.
– Cieszę się, że nie dał mi dziecka. Nienawidziłabym go równie mocno, jak nienawidziłam jego. Raz myślałam, że jestem w ciąży, pobiegłam do szamana. Dał mi odpowiednie zioła. Myślę, że zadziałały… Ale ziół przeciw mężowi nie chciał mi dać. Musiałabym znaleźć gdzieś Czarnego Szamana, a to okazało się niemożliwością... I w końcu, w końcu…
Któregoś dnia znów powiedziała nie. Mąż zbił ją, łamiąc ząb. Nie wytrzymała. Gniewu było już za dużo, nikt nie może trzymać w upodleniu wolnej orczycy. Gdy mąż zasnął, poderżnęła mu gardło i zabrawszy najpotrzebniejsze rzeczy uciekła.
– Ale nie daleko. Bracia męża mnie znaleźli. Bogowie, modliłam się, żeby mnie zabili… ale nie wyświadczyli mi tej łaski. Kiedy ze mną skończyli, porzucili mnie na stepie. Cudem przeżyłam. Znalazł mnie członek mojego własnego plemienia. Wyleczyli mnie, wypowiedzieli wojnę jego plemieniu… ale mojej hańby to nie zmyło. Nie było dla mnie już miejsca wśród nich. Gdybym nie była zbrukana, odeszłabym do Świętych Kobiet, ale i tego nie mogłam… Więc ruszyłam na północ, szukać śmierci, tak, jak ty. Ale zostałam tu. Życie wśród Śnieżnych Kotów okazało się lepsze… na razie.
Kekhart uśmiechnął się.
– Czyżby wszyscy wygnańcy trafiali tutaj?
Wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Ja trafiłam i ty trafiłeś. Mieliśmy wiele szczęścia, że ciągle żyjemy.
– A szukaliśmy śmierci – zauważył.
– Ja już nie szukam. Mam namiastkę plemienia, mogę tu żyć.
Uśmiechnął się kątem ust, tym razem nieszczerze, po elfiemu. Żyć w takim miejscu, w zamkniętej przestrzeni, z dala od stepu, wśród osób mówiących obcym językiem, czczących innych bogów? Nie, Kekhart nie planował długo tu pozostać. Lodowa przełęcz i kraina wiecznego zimna wraz ze swymi demonami czekały na północy.
A jednak mijały kolejne dni i tygodnie, a Kekhart nie opuszczał doliny. Każdego dnia powtarzał sobie, że wyruszy nazajutrz o świcie i każdego ranka nie wyruszał. Czy, zastanawiał się czasem, nie oznaczało to, że stał się tchórzem i wolał zhańbioną egzystencję od honorowej śmierci?
Czasem śnił o Takhirze. Nie wiedział, czy ma cieszyć się z tych snów. Same w sobie były przyjemne, lecz budziły tęsknotę. Tęsknił za dniami spędzonymi razem w stepie. Może podświadomie wierzył, że jeśli pożyje dość długo, wspólne życie wróci? A przecież uciekł przed nim, świadom, że nie jest mimo wszystko szczęśliwy bez swojego rodu.
Nie był tym bardziej szczęśliwy wśród Śnieżnych Kotów, lecz wahał się z odejściem, tym bardziej, że Larha starała się go zatrzymać. Nigdy dotąd nie spotkał osoby, z którą mógł być szczery – jeśli nie liczyć Takhira. Osoby, która by go rozumiała, nie osądzała. On z kolei nie osadzał jej. W dzikiej, górskiej krainie zamieszkałej przez samotne elfie plemię dwoje wyrzutków znalazło porozumienie. Może ta właśnie więź zatrzymywała Kekharta? Larha stała się dla niego namiastką rodu, przyjaciółką, matką i siostrą. Tym, co utracił wiążąc się z Takhirem.
Larha była teraz jego plemieniem.
C.D.N.
Uwaga kulturoznawcza: No, tym razem bez odnośników do rzeczywistości, ale chcę zauważyć, że orkowie z reguły się nie całują – kwestia wystających zębów zahamowała rozwój tego zwyczaju. Nie uniemożliwiła go jednak - od reguły bywają wyjątki (znam jednego mieszańca, który to lubi, ale to inna historia...), ale akurat Kekhart i Takhir do nich nie należą.
Uwaga do czytleników: Dziękuję za wsparcie, dużo dla mnie znaczy.
GRENDEAL! JEŚLI GDZIEŚ ŻYJESZ, DAJ JAKIŚ ZNAK! BRAKUJE MI CIEBIE! BEZ TWOICH ORKÓW MOICH BY NIE BYŁO!