Lux in tenebris 9
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 13:07:07
Immedicabile vulnus



Ostatnimi czasy zrobił się nieśmiały. Nieśmiały w sposób, który dawniej wydałby mu się śmieszny. A przecież... dawniej miał w pewnym sensie o wiele więcej powodów do nieśmiałości. Nie, żeby jakoś zmienił się fizycznie... Może i zdarzają się takie metamorfozy w tym wieku, ale w jego przypadku sprawa z góry była przegrana. Jak przeciętnym, zalatującym szarzyzną, niedostrzegalnym stworzonkiem był, tak nim pozostał i według wszelkich zwiastunów pozostanie aż do śmierci. Ale dawniej... jakoś tak bardziej zawadzało to w codziennym życiu. W salonowym towarzystwie jego sfer braki tego typu były wręcz zabójcze dla pewności siebie. Ale właśnie jak na przekór nigdy się tak nieśmiałości nie dawał, choć jedyną szczerze i wartościowo przyjazną osobą wokół był mający niewiele czasu Rize. O wiele starszy, dziedziczący tytuł, przejmujący coraz więcej obowiązków, potem i jakiś czas żonaty...
Zachwyt wokół wzbudzało jedynie to, o czym teraz bał się nawet myśleć. Ale jakie skuteczne to było... jak niezwykle skuteczne...
Nie czuł się tak bezradnie i nie stał się nieśmiały dlatego, że teraz stracił tę jedyną broń, tak samo jak i jedyną osobę, która zwracała na niego uwagę dla niego samego, nie dla jego "wyczynów" - co wiedział na pewno, bo dla niej były tak samo nudnym obowiązkiem i nieciekawą, naturalną koleją rzeczy jak dla niego, nie wspominając już o ich wspólnym sekrecie...
W końcu teraz było więcej takich osób. W Norden był zwyczajnie lubiany mimo swojej niepozorności i tego jak beznadziejnie był nudny... i tego, co oplatało lekkim mrokiem tę nudę, tego z przeszłości, bo potwory są odrażające, a nie nudne.
Czuł się tu lepiej niż w domu i teraz już wcale nie wstydził się sam przed sobą do tego przyznawać. Tak było. Tu było lepiej, swobodniej, ciekawiej. Tu wszyscy byli milsi, weselsi, tacy właśnie jak trzeba. Może "gorzej wychowani", ale lepsi od tego, co pamiętał. Polubił nawet swoją pracę, bo kiedy przestała być bronią i wyzwaniem rzucanym "nędznym wrogom", zaczęło pracować się milej. Z kimś obok, rozmawiając normalnie, śmiejąc się... To w Norden nauczył się śmiać, choć... nigdzie wcześniej tak bardzo nie cierpiał.
Ale swojego cierpienia nauczył się jak wszystkiego innego i... zaakceptował je. Cierpiał, ale gdzieś w głębi serca, w wewnętrznej świadomości, nie szastając swoim bólem na zewnątrz. Po prostu nie miał innego wyjścia... Tego, co się stało, nie mógł w żaden sposób naprawić ani tym bardziej odwrócić. A zatem... pamiętał o tym i bolało, ale żył dalej, robił swoje, wypełniał zwykłe obowiązki i nie zatruwał innym życia własną męką. Nauczył się ją tłumić, nauczył się uśmiechać i to szczerym, a nie udawanym uśmiechem. Wiedział, czym był, ale jedyne, co mógł teraz zrobić, to żyć właściwie choć tu. Z nimi. I nic więcej...
Równie dobrze wiedział, że ta przeszłość przekreśla też wszystko to, na co naprawdę mógłby... chciałby mieć jeszcze nadzieję. To też bardzo bolało... ale i to by nie objawiło się niczym, gdyby tylko ten brak nadziei mógł być równoznaczny z końcem miłości.
Stąd rodziła się ta nieśmiałość, to jedno jedyne, czym jego zmiana i nowe uczucia, nowa, bolesna wiedza, cały nowy świat, jaki zaczął widzieć, zdradziły się na zewnątrz. Był nieśmiały w gestach, uśmiechach i słowach, bo zawsze czuł gdzieś obok tę jego obecność. Widział go, słyszał jego głos, czuł gdzieś lekko zapach lub nawet po prostu wiedział, że jest... nawet nie w pobliżu. Po prostu gdzieś tu, choćby i daleko.
On nie wyjeżdżał już teraz tak często, był obok niemal cały czas... A gdy wyjeżdżał, zostawiał tu wszędzie ulotną obecność, niedostępne niekochającym zmysłom ślady. I zawsze wracał... przeczuwany jeszcze zanim się zjawiał, witany bolesnym biciem serca i tylko tym, bo nie miał praw nawet do słowa, czy nazbyt otwartego spojrzenia.
Zjawiła się ta nieśmiałość i dawnym znajomym uczyniłaby go śmiesznym, a tu po prostu się do niej uśmiechano. Kojąco, uspokajająco, przywołująco, przyzwalająco. Tylko... on jeden nic... jakby jej nie dostrzegał. Ale on po prostu jego nie dostrzegał i może tak było lepiej, bo gdyby go dostrzegał i jeszcze pozwolił mu to poznać... to pewnie bardziej by bolało. Pewnie musieliby wracać do tego słowami, które sprawiały przykrość im obu.
Był nieśmiały. Nie tylko wobec niego, wobec wszystkich, których spotykał. Jak trochę zahukane, ale milutkie dziecko, pewnie właśnie tak to wyglądało dla każdego. Trochę zabawne... smutno zabawne. Traktowano go teraz z nieco czułą pobłażliwością, przyjaźnie, jak płochliwe stworzenie, którego nie chce się przestraszyć, przywołując je do siebie i mówiąc do niego. I wcale mu to nie przeszkadzało. Nie przypuszczał nawet, że to wszystko zmieni go aż tak bardzo.
Było mu tu dobrze. Było mu tu dobrze nawet cierpieć.
Wszyscy w Norden byli życzliwi, mili, ciepli, jak nigdy wcześniej. Prędko zrozumiał, że wszyscy wiedzą. To nie stało się od razu, minęło wiele miesięcy od tamtej nocy, o której oni nawet nie mieli pojęcia. Ale domyślili się wszystkiego poza tym... Wiedzieli, że pokochał... i że nie był kochany.
Domyślenie się tego wcale nie było przecież zresztą takie trudne... Doskonale wiedział, jaki się stał. Jak na niego patrzył. Jak bardzo starał się być jak najbliżej, choćby to miało ranić, choć wiedział, że nie może się spodziewać niczego poza tą rezerwą, chłodem, oschłością...
Nie miał złudzeń... i nie miał żalu. Dobrze wiedział, kim dla niego jest. Jedną z tych bestii, których tak nienawidził. Jedną z tych bestii, które zniszczyły mu życie.
Gniew czy pretensje mógłby mieć jedynie do losu za to, że go tu rzucił i kazał pokochać kogoś, kto tego uczucia nigdy nie odwzajemni. Mógłby, gdyby nie to, że nie umiał nawet znieść myśli, że to potoczyłoby się w jakiś inny sposób. To musiało być tak... musiał trafić właśnie tu, musiał go spotkać, żyć blisko, widzieć go lub nawet tylko czuć tę jego obecność, której dawniej nie mógł znieść, a której teraz pragnął jak niczego na świecie...
Musiał się zmienić, musiało dotrzeć do niego to wszystko, cała ta potworność i cała ta niemożność, by jakoś to rozwiązać... Musieli być razem tamtej nocy, przez tę jedną jedyną chwilę, by już zawsze potem mijać się z podświadomą myślą o tym...
Dobrze, że to wszystko się stało... Dobrze, że było właśnie tak jak teraz... Cierpiał, ale wolał cierpieć niż nigdy tego nie zaznać, niż nigdy się tu nie znaleźć i nigdy go nie ujrzeć, nigdy nie poczuć go przy sobie.
I wolał myśleć z bólem o tym, co zrobił, niż nigdy nie zdać sobie z tego sprawy. Bo powinien to wiedzieć i rozumieć z całą tą ostrą, zimną jasnością. Choćby już tylko za niego. Zbyt długo był ślepą kukłą, za długo głuchym żywiołem nic nie wiedzącym ze świata. Zasłużył sobie na to i z chłodnym instynktem sprawiedliwości nie buntował się przeciw niczemu. Tak powinno być. To było gorsze niż jakakolwiek inna kara. A za łatwo uniknął tej od nich... Nie było niczym strasznym należeć akurat do niego. On zwyczajnie pozwalał mu istnieć bez zemsty za swój i cudzy ból... i do niego należał i bez ich formalnych ustaleń. Ta drwina... była nawet zabawna. Mimo wszystko los miał poczucie humoru, okrutne - ale w dobrym stylu.


Dostrzegła go z oddali; siedział na niskiej ławce z tą drobną buzią przytuloną do bocznej ściany budynku i oczami przymkniętymi przed słońcem. Kruche stworzenie, które dopasowało się do tego miejsca jak pasujący wszędzie mech. Nie pamiętała niemal, jak tu było dawniej, kiedy ten dzieciaczek nie przemykał wszędzie jak baczny cień i nie zjawiał się po pierwszej sylabie imienia. Nigdy nie miała szczególnie macierzyńskich uczuć, nie miała własnych dzieci, nie bawiła cudzych, dla kruchych i skądinąd milutkich maleństw pokroju dawnego paniczyka była raczej wrednym, złośliwym postrachem niż tkliwą opiekunką. A jednak ten mały "potworek" prędko poskromił jej okropny charakter i już w czasach, gdy był jeszcze paskudnie opryskliwy i swoim niemiłym zachowaniem zachęcał do wszystkiego poza czułością, jej rodząca się coraz żywsza sympatia pierwszy raz w życiu zaczęła się objawiać opieką i troszczeniem się zamiast nawet i żartobliwą zjadliwością, co dziwiło wszystkich dookoła i wzbudzało masę żartów.
A teraz to małe, nieporadne biedactwo zwyczajnie chwytało za serce. Wszystkim, cichym tonem głosu, uważnymi ruchami szczupłych dłoni, zamienianymi wręcz w celebrację, gdy na przykład, nie patrząc na niego, prosiła go beztroskim tonem, by ułożył coś właśnie na tej tacy; zamyślonym wyrazem tej dziecinnie wciąż jeszcze zarysowanej buziuchny, kiedy siedział gdzieś sam jak teraz; ciepłymi, bezradnymi uśmiechami, prostotą, z jaką nigdy o tym nie wspomniał ani też nigdy nie próbował tego negować; trwożliwie nieśmiałymi spojrzeniami, których drogi od dawna już nikt nie śledził w zdziwieniu, bo wszyscy dobrze wiedzieli, za kim biegły...
Żal jej było tego chłopca, wszystkim go było żal, bo nie mogło mu się zdarzyć nic, co byłoby bardziej bezcelowe i daremne. I nikt się temu nie sprzeciwiał, wszyscy wiedzieli, że tak musi być. Nie żyli w Norden od wczoraj... Z tym człowiekiem serduszko Kase nie miało szans, nie miały szans te jego zapatrzone oczka. On, nawet jeśli nie był tak zupełnie stracony dla świata, jak wydawało się to jeszcze przed rokiem, na pewno był stracony dla takich uczuć. Za chłodny był, niezdolny do tego. Nie można znieść tylu ciosów, jeśli po drodze się nie skamienieje. Nikt się temu nie dziwił. I jeszcze Kase... mały Kase Lin Tevere, ledwie dobiegające siedemnastu lat dziecko, które w przeciągu dziesięciu zdążyło sobie zasłużyć na pięćdziesięcioletni wyrok, rozlewając krew po pięknej ziemi Tevere obficiej, niż padał tam deszcz. Jeśli jakimś cudem lub zrządzeniem losu tamto zlodowaciałe serce miałoby się otworzyć na kogokolwiek, to już na pewno nie na niego. Nie dla niego. Nie dla kogoś, kogo czyny przez wiele lat były lustrzanym odbiciem zabaw pięknej Luton i jej wyniosłego męża. Zabaw, które wciąż i wciąż, w wypełnionych kpiącym wahaniem odstępach czasów uderzały w niego, jakby był drzewem, co do którego nie ma pewności, kiedy w końcu zachwieje się na tyle, że upadnie i jakby to była najciekawsza, najzabawniejsza rzecz na świecie. Pamiętała jego twardniejącą twarz, która tamtego dnia, gdy zyskała pomocną maskę, zastygła pod jej częściową osłoną, by nigdy więcej nie okazać uczuć tym zaciekawionym twarzom.
Kase... nie, nie Kase... Zbyt pokrewny był jego wrogom, zbyt ich przypominał. Te ciepłe spojrzenia mogłyby wzbudzić najwyżej irytację. Ale on chłopca nie widział, nie dostrzegał, nie interesował się nim, nie mógł wiedzieć, że on tak wiele o nim myśli... i co myśli... co czuje. Nie zauważał go nawet, kiedy on do niego mówił... a mówił prawie wyłącznie wtedy, gdy ktoś w niezdarnej życzliwości to jemu zlecał, by coś przekazał. Sam niemal nic. Zresztą o czym w ogóle miałby z nim rozmawiać, gdyby nawet się odważył? A jednak żal było patrzeć na tę drobną figurkę, która cicho przekazywała jakiś zwięzły komunikat z taką nieśmiałą czułością, jakby mówiła o największym sekrecie, jakby pierwszy raz przyznawała się właśnie do tego uczucia i to wszystko... bez spojrzenia. Mówiąc do niego, Kase nigdy nie podnosił wzroku, nawet na chwilę. A on i tego nie widział. Nawet i tego. Nawet to mu było obojętne. Ten chłopczyk nadal był dla niego tylko niewolnikiem wziętym z poczucia obowiązku, ale bez wielkiej ochoty. Bo właściwie... czym miałby być? Uczucia Kase dla niego nie istniały. Ofiary nigdy nie wierzą w istnienie uczuć kata. On nawet nie mógłby ich podejrzewać...
Przysiadła obok tej drobnej postaci i chłopiec na nią spojrzał.
- Jestem ci potrzebny? - zapytał cichutko. Nawet i ją traktował teraz tak nieśmiało, przynajmniej z każdym początkiem wszelkich rozmów, bo potem zwykle się ośmielał i stawał się swobodniejszy, zapominając jakby o wszystkim... chyba że rozmowa musiała oscylować wokół niepokojących tematów. Ale takich rozmów nie było na szczęście wiele, nie musiało być.
- Nie, żabko. Nie. - Pokręciła głową, ciesząc się na widok jego mrużących się lekko oczu. Niczym tak szybko nie dawało się go ośmielać, jak tymi czułostkowymi przezwiskami, które przywoływały tę dawną, lekką kpinę. Kase miał bardzo wyrobiony pogląd na swój temat i gdyby zostało w nim coś z tamtego zagniewania i wyższości, łącząc się z obecną życzliwością, byłby pewnie zawołanym kpinkarzem zwłaszcza na własny temat. Teraz za wiele było w nim przyczajonego smutku i każda kpina, z jaką na siebie patrzył, była zbyt zjadliwa, ale jednak traktując go tak nieadekwatnie do tego wszystkiego - choć tak adekwatnie do jego obecnej bezradności - łatwo było przynajmniej odpędzać ten mgiełkowy lęk. Takie odnoszenie się do niego innych wydawało mu się już tylko zabawne i uwalniając się od jadowitości, kpina stawała się beztroska i przynosiła coś na kształt uspokojenia. - Masz przecież wolne na dziś, prawda? Wolne to wolne.
- No to co... - uśmiechnął się, podciągając kolana pod brodę i opierając ją na nich. - Mam i czas.
- Nawet mnie nie denerwuj... - wyburczała, przeciągając się. - Tego nam tylko brakuje, żebyś padł. Nie można pracować bez przerwy i to jeszcze tak jak ty. Przy twojej wydajności powinieneś mieć więcej wolnych dni.
- Daj spokój, wystarczy mi tyle samo, ile mają wszyscy. - Przymknął oczy.
- Wszyscy a ty, to nie to samo. Weź tego obwiesia Shoole, przecież on połowę normalnego dnia pracy spędza na wygłupach. - Pokręciła głową.
- Ale nigdy nie ma zrobione mniej od innych! - roześmiał się.
- Oprócz ciebie.
- Oprócz mnie - potaknął, przechylając głowę. - Ale to nie znaczy, że muszę też więcej odpoczywać. Czuję się dobrze.
- Póki co... - mruknęła. - Na taką chudzinę jak ty dziesięć wolnych dni na rok, to zdecydowanie za mało.
- Jest jeszcze Halledel - powiedział i zaczerwienił się lekko.
- I rozmawiaj tu z nim... - westchnęła. - I tak w ostatecznym rozrachunku robiłbyś dwa razy więcej niż inni. Powinieneś poprosić Yella choć o kilka dodatkowych dni - dodała nieopatrznie.
- Nie pracuję dla Yella - sprostował cicho i temat umarł śmiercią naturalną, choć niepozbawioną pewnej agonii pod postacią nerwowej ciszy. Po chwili kobieta westchnęła i wsunęła dłoń w kieszeń fartucha, wyciągając garść orzechów i wciskając je pojednawczo w zaciśnięte małe dłonie.
- No masz, dla ciebie - uśmiechnęła się.
- A ja mogę? - szepnął niepewnie.
- Głuptas, pewnie, że możesz, przecież ci daję.
- Ale przecież ja jestem... - zawahał się, przyglądając się swoim kolanom. - Chyba powinienem jeść tylko normalne posiłki. To nie jest... moje...
- No po moim trupie - zdenerwowała się. - Sam wszystkie nazbierałeś, możesz i wszystkie zjeść, jak dla mnie.
- Ale... - urwał, czerwieniąc się i odwracając wzrok.
- Nie przesadzaj z tą sumiennością - burknęła. - I nie rób z naszej pary gołąbków takich skner, przecież to z ich terenu.
- No tak... - uśmiechnął się niewyraźnie.
- Tylko nie tymi ząbkami, bo jeszcze połamiesz... - Dźwignęła się z ławki, mierzwiąc mu lekko włosy. - Przyjdź, jak będziesz chcieć.
- Dziękuję, Gan - powiedział trochę machinalnie, podrzucając w dłoniach orzechy. - Jesteś miła.
- A co mam z tobą zrobić... - westchnęła.


Spojrzał na niego kątem oka, na pozór nie odrywając się od swoich zajęć. Obserwowanie go w celu zorientowania się w czymkolwiek było tak po prawdzie zawsze mniej czy bardziej bezcelowe. W porównaniu z nim, mały epatował wręcz emocjami, choć zrobił się taki cichuteńki i nawet jeśli mniej zamknięty w sobie, to jednocześnie - i dość paradoksalnie - dużo trudniejszy do przejrzenia niż dawniej.
A jednak... znał go przecież. I nawet jeśli to był jeden gest na dziesięć dni, czy jedno spojrzenie na sto... W końcu musiał się zorientować, że coś jest nie tak. Z całą pewnością było, choć w żaden sposób nie umiałby powiedzieć, na czym dokładnie to polega ani kiedy się zaczęło.
Miał jednak wskazówkę, jedną, maleńką, niewinną wskazówkę, za którą któregoś dnia postanowił pójść i patrzeć, myśleć i wnioskować na razie już wyłącznie wedle niej, choćby nawet miała okazać się tropem fałszywym.
Otóż, tą wskazówką był Kase. Mały się bardzo zmienił i przyczyny tego były dla niego raczej zrozumiałe, bo przecież zdążył sobie wyrobić na jego temat dość jasne zdanie. Prędko się jednak przekonał, że choć się w tej kwestii nie mylił... potraktował ją nieco zbyt... jednowymiarowo. Nie uwzględniając tak zwanych czynników dodatkowych. A przecież dla tak nagłej i gwałtownej przemiany z pewnością nie mogły wystarczyć "sprzyjające warunki dla zajścia tego typu reakcji w naszym doświadczeniu". Owszem, wystarczyłyby i tłumaczyły ją całkowicie, gdyby tylko owa przemiana zaszła w bardziej stopniowy, łagodny i wyważony sposób. Ale takiej, jaką była, nie tłumaczyły. Fakt, Kase zmienił się po kilku miesiącach. Ale z dnia na dzień. Choć nie... znowu zbytnie uproszczenie. Warunki doświadczenia bez wątpienia miały swój wpływ i pełniły swoją rolę. Rolę wolnego przygotowywania zmiany. Ale reakcja nie zaszłaby tak szybko i łatwo, gdyby nie zadziałał gwałtowniejszy bodziec. Coś, co na małego musiało podziałać zbyt mocno i wręcz go zaszokować. Zaszokować na tyle, że uświadomienie sobie zaistnienia tego bodźca musiało w konsekwencji doprowadzić do tej właśnie gwałtownej przemiany.
A wszystko to uzmysłowił sobie w momencie, gdy pojął nagle, o co chodzi. Można powiedzieć - analiza wsteczna.
Ten chłopiec z rodziny należącej do najwyższej i w dodatku najbardziej snobistycznej arystokracji, wychowany w pogardzie do wszystkiego co poniżej, a już na pewno do tego pełzającego przy ziemi robactwa, jakim byli poddani, w niejasny i niewytłumaczalny sposób pokochał człowieka, który z tej wzgardzonej i budzącej odrazę warstwy się wywodził, nigdy nie zadał sobie najmniejszego trudu, aby tę miłość wzbudzić, był chłodny, odległy i niechętnie nastawiony, a w dodatku niezmiernie rzadko wchodził mu w oczy.
Koncepcja cudu niezbyt pasowała do naukowych wywodów Aire Estella z "Drogi myślenia logicznego w badaniu nowych zjawisk" według których dość zawzięcie starał się prowadzić swoje rozumowanie, by nie pogubić się w gąszczu domniemań i niepojętych niejasności.
Z braku lepszego pomysłu pominął więc to zagadnienie, zwłaszcza, że chwilowo zamierzał jego skutki wykorzystać wyłącznie pomocniczo. Ostatecznie dogłębne zakochanie małego było faktem ogólnie dostępnym i nie przedstawiało sobą żadnego wyzwania. Stanowiło za to pomocną wskazówkę co do tego, skąd się wzięła nieznaczna zmiana i w jego zachowaniu. Rzecz jasna to, że obiekt A kocha obiekt B, w niczym nie gwarantuje, że obiekt B kocha obiekt A. Ale nie jest to również wykluczone. Z dość dużym prawdopodobieństwem można za to założyć, że każda zmiana w zachowaniu człowieka tak w swym zachowaniu stałego może wiązać się z czymś co najmniej niezwykłym czy też niespodziewanym i zaskakującym, a przez to dostatecznie poruszającym, by wspomniana zmiana nastąpiła.
A to, że częstotliwość zaobserwowanych symptomów wyraźnie, choć - wobec nikłej skali całego zjawiska - niemal niedostrzegalnie wzrastała, kiedy w grę wchodziły jakieś przejawy tego rodzaju niepozornych zjawisk jak mignięcie gdzieś Kase lub napomknięcie o nim, początkowe założenia zyskiwały na wiarygodności. I to znacznie.
Jednym zdaniem, wnioski były trudno akceptowalne, acz narzucały się same przez się.
Dwaj, dobrze znani mu ludzie, ostatni, po których by się tego spodziewał, z natury rzeczy sobie wrodzy i niestykający się niemal w ogóle ani na początku ani też teraz, gdzieś po drodze zdążyli się pokochać.
Co było do udowodnienia.
No i? Co dalej?
Formułowanie twierdzeń to jeszcze nic, trzeba je umieć wykorzystywać w praktyce.
Jak można wykorzystać w praktyce fakt, że miłość zjawiła się dokładnie i precyzyjnie właśnie tam, gdzie się zjawiać pod żadnym pozorem nie powinna - i to z dwóch zasadniczych powodów.
Po pierwsze, było to nierealne, gdyż w tym miejscu nie miała warunków nie tylko do rozwoju, ale nawet do zaistnienia, a zatem pojawiła się w sposób całkowicie irracjonalny, nieuzasadniony i niewytłumaczalny. Była tu niemożliwa. A swoim pomijającym to zjawieniem się zrobiła żart lekko niestosowny z punktu widzenia wielu zasad rządzących światem, jak choćby już tylko ograniczonej nawet przyczynoskutkowości.
Po drugie, znacznie gorsze...
Do czego właściwie miała prowadzić? Tę dwójkę rozdzielało więcej niż...
Kiedy człowiekowi zaczyna brakować analogii, to znaczy, że jest naprawdę źle.
I może dlatego mały, odmieniony, nawrócony, spłoszony, składający nieudolnie, ale z chęcią świat na nowo Kase kochał po cichu, spokojnie, niepostrzeżenie i z rezygnacją, a on o rezygnacji nie chciał nawet słyszeć, tyle, że zadziałał najpewniej w odwrotnym kierunku i zaciekle wszystko zdławił, nie przyznając się nawet do pierwszej iskry ani nikomu ani może i samemu sobie. Z całą pewnością chłopca nie lubił i to, kim był, budziło w nim niekłamaną odrazę. Pytanie tylko, czy to było dość, by naprawdę zabić całą miłość. Zwłaszcza, że na to, by do niej w ogóle nie dopuścić, raczej nie wystarczyło.
- Mogę wiedzieć, czemu od godziny udajesz, że na mnie nie patrzysz, robiąc to bez przerwy? - usłyszał nagle całkowicie spokojne pytanie i delikatnie mówiąc, zdrętwiał.
- Co? - spytał już zgoła nienaukowo i z wyrazem twarzy średnio inteligentnym.
- To, co słyszałeś, tajny agencie. Ciekaw jestem, kiedy Welland zdążył się podkupić. I czy pamiętasz, że w tym kraju, z uwagi na to, że nie uchwalono nowego, wciąż obowiązuje stare prawo dotyczące zdrady narodowej, opiewające ni mniej ni więcej tylko na karę śmierci - kontynuował całkowicie niewzruszonym tonem, choć z nieoczekiwanym miłosierdziem pomijając milczeniem jego zbaranienie.
- Błąd. Zniesienie kary śmierci w ogóle, znosi ją również w nierozpatrywanych dotychczas przypadkach - odetchnął, wracając na lepiej znany teren.
- Chwilami żałuję, że nie zdecydowali się na kształcenie wojskowe - mruknął.
- A ja akurat tego nie - odpowiedział beztrosko, uśmiechając się już swobodniej. - Obserwuję cię, bo... zastanawiam się... z czego wynika twoje dziwne zachowanie.
- Moje dziwne zachowanie? - Brwi uniosły mu się jedynie odrobinę, całkiem bezemocjonalnie.
- Owszem, twoje dziwne zachowanie - powtórzył, lekko zniecierpliwiony tą jego strategią, która, co gorsza, mogła wcale nie być strategią. W jego przypadku całkiem prawdopodobne. - Zastanawiam się, czy nie ma ono przypadkiem czegoś wspólnego z Kase - dodał tonem namysłu wolnego od głębszego zainteresowania.
- Jak to z Kase? - Zmarszczył brwi, cofając się nieco w fotelu i zdecydowanym, zirytowanym może nawet ruchem odkładając pióro na blat biurka.
- Tu cię mam... - wymruczał przez zęby, przechodząc na szept niesłyszalny... no chyba, że w pokoju byłaby obecna jego żona.
- Nie mamrocz, nic nie rozumiem - powiedział ze zniecierpliwieniem.
- I tak wszyscy wiedzą - ale jej nie było i mógł grać nieczysto do woli. Bez gwarancji powodzenia rzecz jasna.
- Poza mną, mam wrażenie - sprostował z obrzydliwą rzeczowością i nawet, a żeby go, umiarkowanym zainteresowaniem, wymuszając ponowne przemyślenie obranej drogi postępowania.
- Hm... - Przymknął oczy, zaplatając ręce na karku.
- Tak?
- Mam wrażenie... że... ogólnie mówiąc, Kase ma duży związek z pewnymi zmianami w obrębie twego zachowania.
- Jakimi zmianami?
Yell zmrużył oczy. To już była przesada. Ale proszę bardzo, możemy rozmawiać i wrednie.
Uśmiechnął się, strzepnął niedbale palcami, przyjrzał się regałom, przyjrzał się firance, spojrzał od niechcenia na niego, przyjrzał się drzwiom.
- Wszyscy są aaabsolutnie pewni, że Kase ciebie nic a nic nie obchodzi, ha... Dobre - dodał zjadliwie.
- Yell, mogę wiedzieć, o co tobie chodzi? - spytał spokojnie.
- Ooo nic... - Przeciągnął się lekko, ziewając i przechylając się w tył z fotelem. - Lepiej się kamuflujesz, widzisz. Z punktu widzenia do niedawna prześladowanych poddanych trudno posądzać kogoś takiego jak Kase o zdolność do tego typu uczuć, zwłaszcza w odniesieniu... do kogoś takiego jak ty. A tymczasem jego, w przeciwieństwie do ciebie, wszyscy względnie szybko przejrzeli.
- Co do czego niby?
- Co do tego, rzecz jasna, że się w tobie kocha.
- Bardzo zabawne.
- To wcale nie jest zabawne... Miłość, cóż... - odkaszlnął lekko. - ...nieodwzajemniona to coś wyjątkowo bolesnego. Nie zauważyłeś, jak wszyscy małemu okazują współczucie? Nie przesadzasz w tym udawaniu kompletnego zaślepienia? Zaczyna się wydawać nieco sztuczne.
- Wybacz mi, ale mam wrażenie, że lepiej wiem, co udaję, a czego nie. - Zmarszczył nieznacznie brwi. - Mogę cię zapewnić, że najmniejszych przejawów podobnych rzeczy u tego chłopaka nie zauważyłem, a ponadto twierdzę, że to wam się najwyraźniej coś zaczęło wydawać i to całkiem bezpodstawnie.
- Ty... mówisz poważnie? - wykrztusił, nagle zbity z tropu. - Ale... ale przecież... czyś ty zupełnie oślepł, nie widzisz, że on się kompletnie inaczej zachowuje?
- Owszem, widzę - stwierdził sucho, od niechcenia ujmując pióro i lekko stukając jego końcem o blat.
- I... - urwał, przez chwilę przyglądając mu się w milczeniu. - No dobrze... - Założył ręce na piersi, zsuwając się niżej na swoim fotelu. - Przyjmijmy tymczasowo te twoje z gruntu błędne założenia i przejdźmy do tego, o czym mówiłem na początku.
- To znaczy?
- Sklerozy jeszcze nie masz, nie udawaj - prychnął. - Chodzi mi o to, co ty czujesz... - zastanowił się i uśmiechnął przebiegle. - Co myślisz o Kase.
- Dokładnie to samo, co na początku - westchnął, patrząc na niego nieco zniecierpliwiony. - Posłuchaj mnie, drogie dziecko, dokąd właściwie zmierza ta rozmowa? Nie mam dostatecznie dużo czasu, żeby go beztrosko marnować.
- Zgodnie z ustaleniami, Kase i wszystko, co się z nim wiąże, powinno cały czas być przedmiotem twojej uwagi - przypomniał z chłodnym uśmieszkiem.
- Jest.
- Ale w niewłaściwy sposób.
- Co przez to rozumiesz? - Spojrzał na niego.
- To, że Kase przyciąga twoją uwagę, ale zamiast pomagać mu w tym, co się z nim dzieje, a bez wątpienia nie jest to dla niego łatwe, przyglądasz mu się milcząco i dość, hm, skrycie, tak, że niemal nikt tego nie zauważa i nie dość, że mu w żaden sposób nie pomagasz, to jeszcze wszystko utrudniasz, pilnując, by trzymać się z daleka i co gorsza negując jego starania i uczucia.
- Dziękuję za obfite i precyzyjne wyjaśnienie - uśmiechnął się kpiąco.
- Nie drwij, to nie jest ucieczka... - Spojrzał w bok. - Ciągnie cię do niego...
- Słucham? - Uniósł lekko brwi.
- Ciągnie cię do niego... i to jak. I się o to wściekasz. - Podniósł na niego wzrok, wzruszając ramionami z bladym uśmiechem. - Tak właśnie jest... i rozumiem, dlaczego nie chcesz, żeby ktoś sobie zdawał z tego sprawę. Ale... nawet, jeśli nie możesz zaakceptować myśli, że wkradł się w to miejsce właśnie on, właśnie Kase... to nie ma... nie ma powodu, żebyś aż tak się tym zadręczał. - Przymknął powieki.
- I naprawdę aż tak to widać? - spytał matowo.
- Nie, nie widać... - Powoli pokręcił głową. - Ja sam... dopiero niedawno zacząłem się czegoś domyślać. Znam twoje odruchy. Widzę, że coś się zmieniło. Widzę, że jesteś wytrącony z równowagi. Widzę... że Kase drażni cię jak nigdy wcześniej, nawet jeśli się starasz tego nie okazywać.
- Naprawdę? - uśmiechnął się, spoglądając w górę.
- I że bardzo ci z tym źle... - westchnął, patrząc na niego kątem oka.
- Zapewniam cię, że nie masz powodów do zmartwienia.
- O tyle, o ile... - Pstryknął lekko palcami. - Znam cię na tyle, żeby wiedzieć, że umiesz sobie radzić ze sobą... aż za dobrze. Ale... czy naprawdę musisz walczyć tak zawzięcie z tym, że ci na nim zależy? Co w tym złego?
- Ye... - Spojrzał na niego ostro.
- Wiem, wiem... - przerwał mu w pół słowa z niecierpliwym machnięciem ręką. - Zapewniam cię, że o niczym z tego, co mógłbyś teraz powiedzieć, nawet na moment nie zapomniałem. I wiem, że poddać się temu to... z pewnością byłoby dla ciebie zbyt wiele. I... rozumiem chyba nawet to, że już choćby przelotne zainteresowanie tym chłopcem wydaje ci się upokarzające...
- Skoro zatem tak doskonale mnie rozumiesz, to skończmy ten temat - powiedział oschle, wstając gniewnie i wychodząc zza biurka. Zatrzymał się na środku pokoju i spojrzał na niego, nie mówiąc nic dłuższą chwilę. - Nie chcę się z tobą kłócić, Yell - powiedział cicho. - A już na pewno nie z jego powodu. - Odwrócił się, podchodząc w milczeniu do ściany i od niechcenia stukając o nią końcami palców.
- Posłuchaj... - westchnął z rezygnacją. - Zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam na ciebie większego wpływu... a na to, co czujesz, nie masz wpływu nawet ty sam. Ale... po prostu się tak nie szarp. Zachowuj się normalnie, jak dawniej. Tak łatwiej i się z tym pogodzić... i zapomnieć, jak wolisz...
- Możesz mi powiedzieć, jak się mam nie szarpać? - zaśmiał się z goryczą. - Co? No jak? Najchętniej... odesłałbym go albo...
- I myślisz, że to w czymś pomoże? - Wzruszył ramionami.
- Nie wiem... ale przynajmniej... Ja nie mogę żyć normalnie, nieustannie myśląc o tym, że nie umiem... - urwał, zaciskając dłonie w pięści.
- Wiem, że... jakoś doszło do tego, że Kase... powiedzmy, wtargnął w twój ustabilizowany świat... I wobec tego, kim jest, co zrobił, co ty... przeszedłeś... rozumiem, że ciężko ci się z tym pogodzić. Ale nie potępiaj się i nie zadręczaj tylko dlatego, że nie umiesz sobie z tym poradzić... Zdajesz sobie sprawę z tego, od jak dawna usiłujesz ze wszystkim radzić sobie samotnie? Ciężko jest poradzić sobie... z losem, z bólem... nie mając nikogo naprawdę dla siebie... Może po prostu potrzebujesz... czyjejś bliskości...
- I to akurat tego ścierwa?!! - Odwrócił się z niehamowaną wściekłością. Huk upadającej tacy i tłukących się naczyń sprawił, że obaj drgnęli. Yell wystraszony spojrzał na uchylone drzwi i wrócił wzrokiem do niego, ale nic już nie mówiąc, szybko wyszedł z pokoju. Na korytarzu nie było już nikogo i ostatecznie wiedział, że tak będzie, co nie zmieniało faktu, że dobrze wiedział, dokąd powinien pójść. Wyrównał powoli oddech i przymykając jeszcze na moment oczy, poszedł, ostrożnie wymijając szkło. Znów to samo... i to akurat dziś, akurat teraz... Nie można mieć większego pecha. Zapomniał o tym, że nie powinni się czuć za swobodnie będąc w pałacu. Ostatnimi czasy Leili i Trein nabrały nawyku nieustannego wyręczania się w takich rzeczach Kase. I to dlaczego... z życzliwości. Ze współczucia. Bo wiedziały, że mały za nim tęskni, że lubi na niego patrzeć, mieć prawo na moment podejść. Szedł szybko korytarzem, klnąc w duchu tę przeklętą, bezmyślną uprzejmość, uczynność, wszystko to, co te niezdające sobie sprawy z tego, o co naprawdę w tym wszystkim chodzi, życzliwe dziewczyny, wciąż popychało do przyjaznego wyręczania się Kase. To bezustanne doprowadzanie do ich stykania się było najgorszą katuszą, jaką najpodlejszy wróg mógłby wymyślić jedynie z trudem, a te ckliwe, zaślepione cielęciny robiły to z czułości. A teraz... jeszcze i to... zastanawiać się można było tylko nad tym, którego sieknęło to mocniej. Zresztą każdy taki moment, gdy znajdowali się zbyt blisko, był dla nich aż nadto straszny i bolesny, żeby dawało się go znieść bez koszmarnego wysiłku i cierpienia, choć wcale nie wątpił w to, że oni bardzo tych momentów pragnęli, jeden świadomie, drugi nie. Trudno było wyobrazić sobie bardziej chybione uczucie. Bardziej złośliwą przekorność losu. Jak długo oni to zniosą, jeśli to się nie skończy?...
Stanął przed jego drzwiami i uniósł dłoń, by zapukać, ale zawahał się i cofnął dłoń, wchodząc po prostu, z niechęcią do rzeczy zbędnych. Przysiadł na łóżku, z przykrością patrząc na wstrzymujące drganie szczupłe plecy. Chwilami miało się ochotę myśleć o nim w rodzaju nijakim, co było tylko w przykry sposób dodatkową ironią. A jednak takie "to" było. Małe, nieporadne, trochę niezgrabne, bardzo kruche... strasznie nieszczęśliwe. Właśnie w taki dziecinny w samej treści i w możliwych określeniach sposób.
- Kase... - odezwał się łagodnie, kładąc ostrożnie dłoń na jego ramieniu.
- Idź... - wykrztusił z trudem. - Idź...
- Nie płacz... - poprosił niezbyt mądrze i westchnął, odwracając wzrok.
- Nie płaczę.
- Chodź. - Przymknął oczy, chwytając go mocno pod pachami i sadzając bezwzględnie jak lalkę. Spojrzał na jego mokrą twarz i uciekające spojrzenie, nie licząc, że zdoła pozbyć się choć łez.
- Kase, nie przejmuj się tym, proszę cię... - powiedział cicho. - On po prostu był... Wcale nie chciał tego powiedzieć...
- Chciał... - szepnął, w bezradny sposób podciągając kolana pod brodę.
- Kase, nie... - Pokręcił powoli głową, delikatnie zwracając ku sobie jego twarz. - Nie mów tak, nie znasz go... - Pogładził go jeszcze lekko po tym nieprzyjemnie wilgotnym policzku, wycofując dłoń. - Nigdy nie potraktował nikogo niesprawiedliwie i nie chciałby cię tak... On nie mógł chcieć tego powiedzieć.
- Dlaczego?! Przecież ma rację! Ma rację, rozumiesz?! - krzyknął chłopiec, zachłystując się płaczem.
- Kase...
- Ma... - Zacisnął powieki, kryjąc twarz w ramionach i kuląc się mocniej. Yell westchnął, milknąc na dłuższą chwilę. Wiedział, że w obecnym stanie ducha, i to nietyczącym się tylko tej konkretnej chwili, chłopiec nie był w stanie przyjąć żadnych argumentów w tej kwestii. Przynajmniej to Saray powinien zrozumieć. Przynajmniej to pomóc mu zwalczyć. Przecież to dziecko niedługo się zadręczy...
- Jak długo tam stałeś? - spytał w końcu cicho.
- A co, przedtem powiedział coś jeszcze gorszego? - zaśmiał się urywanie, z wściekle zwalczaną goryczą, przebijającą z jeszcze lśniących w oczach łez. - Niedługo - wyszeptał. - Kil... ka zdań. Po prostu... zatrzymałem się, kiedy usłyszałem swoje imię. Przepraszam. Nie chciałem podsłuchiwać.
- Mały, nie o to chodzi... - prawie jęknął. - Sam dobrze wiesz, że pleciesz... I nie - dodał, przymykając oczy. - Nic gorszego nie powiedział. On się po prostu martwi.
- Wiem... - Przytulił policzek do kolana, wpatrując się gdzieś w ścianę. - Ale we mnie... we mnie to przecież nic nie zmienia... Ja nigdy nie przestanę być... nieprzyjemnością. Nie ja... On mi tego nie zapomni... I nawet... nie powinien.


Wyszedł w milczeniu, nie doczekawszy się niczego, ani uspokojenia, ani gwałtowniejszej rozpaczy, ani snu zrodzonego z umęczenia. Z nim nawet nie było o czym rozmawiać; z całą mocą, aż zbyt dobitnie ujawniającą, ile w nim wciąż zostało z dziecka, przerzucił się z jednej skrajności w drugą. Przestał gardzić nimi, więc zaczął sobą, prócz wzgardy sącząc w siebie bezlitośnie zjadliwą nienawiść, jakby tamtego było jeszcze mało. Ale jak właściwie miałby reagować? Czy można pojąć swoje zaślepienie, nie wpadając w coś takiego, jeśli w tym zaślepieniu robiło się podobne rzeczy?
Ten dzieciak przyjąłby teraz każdą obelgę bez słowa sprzeciwu. Ale z bólem tak. Bólu nie może zabić pogarda. To było ohydne, potworne, że on musiał to usłyszeć i to jeszcze od niego. Choć było w pełni logiczne mimo całego okrucieństwa, że takie będą efekty podobnie zwichniętej miłości.
Nie wracał tam, wiedział, że nie ma po co. Wiedział, że tam już nie ma ani śladu tej nagłej klęski; ani jego ani najmniejszej drobiny szkła ani nawet kołyszącego się w powietrzu wspomnienia przykrego dźwięku. I nie wiedział tylko, dokąd on mógłby po czymś takim uciec.
Nigdy go właściwie do końca nie pojmował. Nie tyle nie rozumiał, co właśnie nie pojmował. Zawsze, gdy coś się znów zdarzało, on przyjmował cios, uciekając za każdym razem coraz dalej i głębiej w samego siebie, tym samym zamykając drogę do tego, by cokolwiek z jego męki choć w najsłabszym stopniu pojąć.
Pamiętał ostatnią śmierć, jaką chcieli mu jeszcze dokuczyć jak okrutne, zwyrodniałe dzieci, perwersyjnie patrzące wciąż na jego twarz. Ale tym razem to było chybione, tym razem nie mieli nic ujrzeć, bo ostatnim razem przesadzili i maska skamieniała niezależnie od tej drugiej. Nawet nie drgnął, stojąc tam bez ruchu, jakby nic nie widział i nie słyszał, nawet nic nie wiedział. Nie kochał Hany. Od śmierci syna nie byli już nawet "dobrym małżeństwem", żyjąc i szamocząc się w swojej goryczy, milcząc, nie odzywając się do siebie niemal tygodniami i czasem tylko kłócąc się bez krzyku. Ale była matką jego pierwszego, jedynego, ukochanego dziecka i była przy nim przez dwanaście ciężkich lat, od chwili gdy dano mu ją za żonę jako umorusaną czternastolatkę, dziką i bąkającą tylko pojedyncze, płochliwe słowa i która stała się tą kobietą wyłącznie przez niego, jak i przez niego stała się matką, a potem matką, której zamordowano dziecko, jak i przez niego tego dnia konała w publicznym, poniżonym bólu. Aż dzieci znudziły się popsutą zabawką i przerwały zabawę, zajmując się tak po prostu czymś innym, a znużeni żołnierze zaprzestali swojej monotonnej pracy, więc mógł podejść i wziąć na ręce to kołyszące się już na progu śmierci ciało, wciąż w tym nieporuszonym milczeniu odchodząc.
Tamten dzień pojmował jeszcze mniej niż wszystko inne, choć rozumiał, czemu nawet nie drgnął, choć wcale nie utracił zdolności cierpienia, a śmierć tej niekochanej kobiety była wtedy pewnie ostatnim, co mógłby przyjąć obojętnie. Chyba nic poza nią już go ze światem nie łączyło i za niczyją śmierć nie czuł się chyba aż tak winny, choć na jej wybór na swoją żonę nie miał wcale większego wpływu niż na to, kto należał do jego rodziny, tak samo jak i nie zadecydował o tym, że być dla niego kimś bliskim znaczyło zbyt prędko umierać.
Nie pojmował go, nie pojmował tego, jak panuje nad bólem, pozwalając mu się opanowywać bez reszty. Zastanawiał się, czy rozmowa z nim miała szansę doprowadzić do czegoś więcej niż ta z chłopcem. To, co ich tak bezwzględnie rozdzielało, było obrzydliwe i wydawało się nie do przezwyciężenia. Tyle tylko, że nie umiał się z tym pogodzić. Może dlatego, że dawniej nigdy nie umiał, nie zdołał, nie odważył się spróbować mu pomóc, teraz... teraz chciałby zrobić cokolwiek, by choć trochę mu ulżyć w tej nowej, niesprawiedliwej męce. Nad nim naprawdę ciążyła jakaś klątwa... Dawniej mogła to pasmo nieszczęść tłumaczyć zawziętość jego rodziców, perwersyjna przyjemność, z jaką na wszelkie sposoby katowali swojego "wybrańca". Ale teraz? Czym tłumaczyć ten nowy ból, jaki zgotował mu los, jeśli nie zawziętością już nie ludzi, a właśnie samego losu?
To, co się zdarzyło, było niezwykłe, ale przestawało wydawać się tak wspaniałe, piękne i właściwie zabawne w swej przekorze, kiedy przestawało się myśleć o urokliwym nieprawdopodobieństwie, a zaczynało o tym, co ta niewydarzona miłość dla nich znaczy. Ten huk tłuczonego szkła był tylko drobiną całego bólu, jaki musiała im przynieść. Nie wiedział, czy cokolwiek, co mógłby powiedzieć lub zrobić, miało jakikolwiek sens, ale... nie zrobić nic, znaczyłoby ulec podłemu tchórzostwu raz jeszcze, wycofać się, zanim ktoś choćby wspomniał o walce. Już raz tak zrobił i wiedział, że nie zdoła znowu. Za dobrze wiedział, jak taka zadra w pamięci nęka.
Niemal wszędzie był, niecierpliwie unikając rozmowy z każdym, kogo spotykał, zanim znalazł go na skraju parku, w milczeniu i z zamkniętymi oczami opartego o drzewo. Odetchnął powoli, przymykając na moment powieki, zanim zdecydował się podejść, z przelotnym tylko spojrzeniem na jego twarz.
- Zamierzasz tu tak stać do wieczora? - spytał bezbarwnie, opierając się obok i przyglądając się bezchmurnemu niebu.
- A co mógłbym zrobić lepszego? - uśmiechnął się sardonicznie.
- Co ty wyprawiasz, Saray... - szepnął smutno.
- Nic takiego... - Spojrzał na niego z boku. - Właściwie to naprawdę nic.
- Mógłbyś mu teraz jakoś pomóc. Ja nie mogę.
- Ale w czym? - Uniósł lekko brwi.
- To nie jest dobry temat do kpin... - Odwrócił wzrok. - Wiem, że to Kase Lin Tevere. Ale on teraz potwornie cierpi.
- Nie sądzę... - powiedział powoli.
- O czym ty mówisz? - zirytował się. - A jak się twoim zdaniem ma czuć?
- Raczej nie tak, jak wydaje się tobie. - Wzruszył ramionami.
- A jak? - spytał trochę ostro.
- Przykro mi, Yell. - Przymknął oczy. - Rozumiem, że ostatnio wszyscy zapałaliście do Kase współczuciem, a co za tym idzie i sympatią. Rozumiem, że dlatego chcecie, abym zmienił nagle swoje zachowanie. Rozumiem, że ty akurat zadowoliłbyś się już zwykłą... przychylnością. Ale właśnie z uwagi na moje obowiązki, nie mogę odnosić się do niego jak do miłego, niewinnego chłopczyka, dopóki choć trochę się nie zmieni.
- Przecież on się już zmienił... zrozumiał, przecież to o to ci chodziło! - Spojrzał na niego zdenerwowany. - On się tak bardzo stara... - wykrztusił z trudem. - Czemu traktujesz go w taki sposób właśnie teraz?
- Po prostu w to nie wierzę - uśmiechnął się wymuszenie.
- Jak to... nie wierzysz... A na jakiej podstawie, jeśli można wiedzieć? - zapytał nerwowo.
- Na takiej, że z jego punktu widzenia, opłaca się, by wszyscy uważali, że się zmienił - odpowiedział przytłumionym głosem.
- No i co z tego? Nie skazuje się ludzi za przestępstwa tylko dlatego, że mieli motyw! - krzyknął.
- Przecież ja go na nic nie skazuję... - westchnął, odsuwając się od pnia i idąc powoli ścieżką. - Zwyczajnie mu nie wierzę. Nic więcej.
Patrzył wpierw tylko znieruchomiały w oszołomieniu, ale po chwili poszedł szybko za nim.
- Nie można komuś nie wierzyć tylko dlatego, że mógłby kłamać... Saray, kłamać może każdy i w każdej sprawie! Co cię opętało? Ślepy by dostrzegł, że ten dzieciak się w tobie ko...
- Yell, czy ty nie widzisz, jakimi kartami toczy się ta gra? - przerwał mu znużonym głosem.
- C..co?
- Założenia są dobre, ale metoda raczej zła. Udając, że się zmienił z mojego powodu, trochę się chyba zapędził. Nie wiem, jakim cudem wy możecie wierzyć w to, że ktoś taki... zadurzyłby się we mnie.
- Bo co? Bo nigdy przedtem nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby się zakochać w poddanym? A czy tobie przyszłoby dawniej do głowy, że mógłbyś choćby przelotnie pomyśleć w taki sposób jak teraz o kimś pokroju Kase? Z przeszłością Kase? Przedtem to przedtem! Minęło dużo czasu, a to jest niemal dzieciak! Życie tutaj sporo przestawiło mu w głowie, a ty...
- Przestań. - Przymknął oczy.
- Co mam przestać? Tobie się wszystko... - wykrztusił.
- Ciekawe swoją drogą... - Zatrzymał się raptownie. - Zauważyłeś, jaki słodki się zrobił od czasu wizyty Seta? Ciekaw jestem, o czym rozmawiali.
- Saray, co ty bredzisz?! Jak możesz porównywać Kase z Setem?
- Fakt, Set ma trochę mniej ludzi na sumieniu.
- Opamiętaj się! Jak możesz tak traktować tego dzieciaka? Czemu nie chcesz mu zaufać?
- Ja sobie nie ufam! - krzyknął. - Nie mogę... myśleć racjonalnie. Nie mogę. Nie umiem. Nie wierzę mu... Nie wierzę, że się nie mylę. - Mocno ucisnął palcami nasadę nosa, uspokajając się powoli. - Dajmy spokój tej rozmowie, Yell... - powiedział cicho, odwracając wzrok. - Do niczego nie prowadzi.
- Nie... Nie, poczekaj, proszę cię... - szepnął, przymykając oczy. - Zrozum... Miej litość i zrozum, zanim was obu zadręczysz... Ja wiem, rozumiem, że nie możesz... że... Ale przynajmniej nie zarzucaj mu, że... oszukuje. To... chory pomysł i mógł ci przyjść do głowy jedynie dlatego, że... - urwał z westchnieniem, kopiąc lekko mały kamień. - Posłuchaj... Nie masz... nie masz powodu mu nie wierzyć. Saray, on nie udaje... Kase Lin Tevere niczego by nie udawał, bo nie przyszłoby mu to do głowy i nawet nie wiedziałby jak. Ty myślisz o nim jak o mojej matce, to prawda, ona czerpała przyjemność właśnie z tego, że dręczy ludzi. Ale Kase nie. Zrozum wreszcie, że jego od dziecka nauczono patrzeć na was nawet nie jak na zwierzęta, bo dla nich jeszcze łatwo jest o sympatię czy współczucie... jeśli już to jak na jakieś robactwo... jak na dżdżownicę, która użyźnia ci pola i ogólnie się przydaje, ale poza odrazą nie masz większych obiekcji przed rozdeptaniem jej, jeśli znajdzie się na twojej drodze. Nie płaczesz, jeśli przetniesz ją motyką... A wy byliście takimi dżdżownicami, którym wydaje się, że coś znaczą, więc trzeba było ostrych środków, żeby utrzymać je w ryzach, na przeznaczonym im przez bogów miejscu. Tylko... Tylko że to było kiedyś. Kiedyś, Saray. Ale on już nie umie tak po prostu patrzeć z góry na nędzne dżdżownice z tego prostego powodu, że to ty jesteś jedną z tych dżdżownic. A on nie może widzieć w tobie dżdżownicy nawet nie tylko teraz, kiedy już cię kocha, ale i wtedy, na samym początku, bo gdyby widział, nie potraktowałby cię poważnie na tyle, żeby się pokochać, nie pozwoliłby ci się nawet tknąć i nie myślałby o tobie tyle. I nagle dotarło do niego, że skoro tak, to tych dżdżownic wcale nie ma i nigdy nie było, że byli tacy sami ludzie jak ty, których on rozdeptał, uważając za dżdżownice, tak jak moi rodzice rozdeptali wszystkich, którzy coś dla ciebie znaczyli. I zdaje sobie sprawę z tego, że równie dobrze mógł ci to zrobić on, bo to, że urodził się nie tu, a w Tevere to tylko przypadek, okoliczność bez znaczenia, choć chyba tylko ona jeszcze pozwala mu dalej żyć - skończył szeptem, przymykając oczy. Nie miał talentu do mówienia o takich rzeczach i w innej sytuacji byłby nawet przyjął kpiny. Ale w tej sytuacji każda kpina z niego musiałaby się siłą rzeczy zmienić w zimne szyderstwo z tego, co działo się z nimi, a to by było ohydne.
Mimo wszystko popatrzył na niego ze smutkiem, ze zdziwieniem dostrzegając na jego twarzy pewne zaskoczenie mieszające się lekką, choć słabo skrywaną irytacją.
- Co? - spytał niepewnie.
- Skąd ty... wiesz, że my... Powiedział ci? - Zmarszczył brwi.
- Ale o czym? - Spojrzał na niego zbity z tropu.
- Nie, nieważne. - Wzruszył ramionami, odwracając wzrok. - Mam paranoiczne myśli... Posłuchaj, ja pamiętam, jakie są moje obowiązki. Nigdy nie pozwolę, żeby działa mu się jakaś krzywda... Za nic mu jej nie wyrządzę... ale... uwierzyć w to nie mogę. Nie mogę... - Przymknął powieki.
- Jemu już się dzieje krzywda. Tak jak tobie.
- Przykro mi, ale istnieją w świecie pewne konsekwencje... - powiedział obojętnie. - Nie jesteś w stanie zmusić mnie do uwierzenia, że ten chłopak naprawdę aż tak strasznie cierpi. A moja krzywda... - żachnął się, podnosząc spojrzenie. - To żadna krzywda. Kilka rzeczy wytrąciło mnie z równowagi... i tyle. Nic wielkiego. Wszystko prędzej czy później wróci do normy... i jemu też się znudzi - dodał nieco gniewnie.
- Saray, gdyby cały problem zasadzał się na tym, że kilka rzeczy wytrąciło cię z równowagi, to ja w ogóle bym o tym nie wspominał.
- A możesz mi wyjaśnić, na czym on twoim zdaniem polega? - spytał drwiąco.
- Ależ w tej chwili - powiedział usłużnie, z trudem panując nad rozdrażnieniem. - Zakochałeś się.
- Nie denerwuj mnie i nie opowiadaj głupstw - wycedził.
- Nie, nie, nie... - roześmiał się, zagradzając mu drogę. - Głupstwa to nie są... i nie jesteś aż tak trudny do przejrzenia, jak ci się wydaje. I jeśli to nie jest miłość, to ja już nie wiem, czym innym mogłoby to być.
- A co ty możesz o tym wiedzieć, gówniarzu, co? - Spojrzał na niego zirytowany.
- Daruj, Saray, ale mam większe doświadczenie od ciebie w kwestii tego, jak to jest, kiedy się człowiek zakocha - powiedział ze spokojnym uśmiechem.
- Nie porównuje się... takich rzeczy... - Przymknął powoli oczy.
- To tobie się tak zdaje... Ale istnieje na świecie pewien wymiar, w którym wy macie do siebie takie samo prawo jak my.
- Pokaż mi go... - mruknął cierpko. - Bo ja sądzę, że nie istnieje.
- To, co ty masz na ten temat do powiedzenia, jest akurat najmniej ważne - westchnął. - Bo z jakichś przyczyn negujesz wszystko, co mogłoby przynieść choć myśl o jakiejkolwiek uldze. Saray, ja rozumiem... przysięgam, rozumiem. Drażni cię uczucie, które wzbudził w tobie chłopak uważany przez ciebie za potwora... w pewnym sensie współwinnego tego wszystkiego, co cię w życiu spotkało, ale...
- Dlaczego ty upierasz się przy tym, że to musi być uczucie? - przerwał mu zmęczonym tonem.
- A jak ty byś to nazwał? - uśmiechnął się z rezygnacją.
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami, zniechęconym wzrokiem śledząc powolny ruch niewielkiej chmury, która leniwie wpłynęła na czyste niebo. - Powiedzmy zwykłym, irracjonalnym, brutalnym pożądaniem.
- Do Kase? - westchnął.
- Irracjonalnym.
- Zdarza się. Ale nie tobie.
- A czym ja się różnię od zwykłych ludzi?
- N..nie wiem. Nie wiem, nigdy nie wiedziałem. Ale... to nie jest tak... Na pewno. I... gdyby to miała być zwykła żądza, to patrzyłbyś na niego częściej... i nie tak...
- Jak? - zapytał cicho.
- Tak... inaczej. Nigdy nie widziałem, żebyś na kogokolwiek tak patrzył... - Przymknął na chwilę oczy. - Saray, proszę cię... Ja wiem, że... ty nie możesz tego do końca zaakceptować, wcale z tym... nie walczę, trudno... Ale chociaż... nawet jeśli nie chcesz wam na nic pozwolić i uważasz, że to nie jest w porządku, jest niesłuszne, niemożliwe wobec tego, kim jesteście i w jakich okolicznościach się spotkaliście... nawet jeśli... to chociaż mu uwierz, że... i u niego to jest szczere, że on... Nie rań go aż tak bardzo. Po prostu... traktuj go... zwyczajniej. Nie tak zimno, nie z odrazą... Czy ty chcesz was obu zabić? - wyszeptał. Mężczyzna patrzył na niego w milczeniu, a potem odwrócił wzrok.
- Biedny dzieciaku, jak ty niewiele wiesz... - odezwał się cicho.
- O czym znowu... - powiedział bezsilnie.
- Tobie się wydaje, że ja... Ty masz za dobre zdanie na mój temat, dziecko. Naprawdę wierzysz, że jestem aż tak niezłomny i wierny sobie? Aż tak? Ja byłem w stanie posunąć się o wiele dalej. Najgorsze już się stało. Co tak patrzysz? Owszem. Stało się. - Wzruszył ramionami. - Ja już się z Kase przespałem - skończył z drwiną, która przemieniła się w szept.
- C... co? - Spojrzał na niego zaskoczony. - Ale... kiedy?
- W czasie Halledel.
- Halledel?... - powtórzył bezmyślnie, patrząc na niego jak ogłuszony. - P... przecież to... tyle czasu...
- To znaczy? - spytał matowo.
- Wy wtedy... jak to...
- Cóż, mój przenikliwcze, rozpadła ci się koncepcja? - uśmiechnął się zgryźliwie.
- Saray, przestań... - wyszeptał. - To... nie do uwierzenia... Jak to, przez tyle miesięcy ty nic... nic z tym nie zrobiłeś?
- A co twoim zdaniem powinienem z tym zrobić? Stało się i już, trudno. Żałuję, że tak postąpiłem, żałuję, że nad sobą nie zapanowałem. Żałuję. Ale wszystko co do przyszłości zostało zrobione. Rozmawiałem z Kase i wszystko sobie wyjaśniliśmy, ten błąd nie ma wpływu na przyszłość.
- Problem w tym, że on cię kocha.
- Jeszcze chwila i wycofasz się i z tego - uśmiechnął się nieznacznie.
- C...co?
- Przynajmniej nie twierdzisz już, że ja go kocham.
- Trochę mi trudno po tym, co teraz usłyszałem. - Przymknął oczy. - Ale my jesteśmy inni, Saray. Nie mam pojęcia, jak w twoim wypadku wygląda miłość w praktyce, nie emocjach. Może i tak. Chwilami jesteś dziwny...
- Chciałeś powiedzieć zdziwaczały.
- Nie mów mi, co chciałem powiedzieć - westchnął, odwracając się. - Nie zawsze cię rozumiem... ale to, że wcale nie masz go tak bardzo gdzieś, jest więcej niż pewne.
- Oczywiście, że nie mam go gdzieś. - Wzruszył ramionami. - Jest moim zobowiązaniem... co do którego zawiodłem na wielu polach. Wtedy... postąpiłem głupio i nieodpowiedzialnie. Mam wyrzuty sumienia. Miałem od początku... i co z tego?
- I to wszystko? - spytał cicho.
- Wtedy... skoro to się już stało, to ja zwyczajnie nie umiem tak po prostu o tym nie pamiętać. To nie zmieniło nic... Ale sprawiło, że są chwile, kiedy... wydaje mi się, że widzę... - Przymknął oczy. - I nie wiem, co o tym myśleć. To wszystko. Ale ja go nie kocham. Tak samo jak on mnie.


Było tak, jakby nic nie zaszło. Wszędzie na zewnątrz... i tylko nie w uczuciach. Po raz kolejny, znów, jak wtedy. Ale tym razem było gorzej, bo teraz to był tylko ból i nic pięknego, nic, o czym mógłby myśleć, by nie czuć się tak strasznie. Wciąż zjawiał się u niego cicho, mówił co trzeba i znikał lub przynosił mu coś jak sługa idealny, taki, o jakim marzono w Tevere, którego nie widać, nie słychać, nie czuć i odchodził nieobdarzony ani słowem ani spojrzeniem. Dziewczyny nie miały o niczym pojęcia i jak dawniej z lekkim mrugnięciem podsuwały mu te tace, a on nie miał dość sił, by się temu sprzeciwiać. Nie chciał im robić przykrości, nie chciał nikomu zdradzić, czemu tak się tego bał i... nie chciał rezygnować z tych drobnych pretekstów, by zjawić się u niego, choć od tamtego dnia zbliżając się do drzwi, mimowolnie zaciskał powieki i zęby, jakby spodziewał się, że klamka jest bardzo gorąca. Jednak nigdy później nie usłyszał już nic takiego, choć nie umiał przestać się tego wciąż spodziewać. Może nawet on teraz, pewnie na razie, był odrobinę mniej oschły, tak jak po tamtej nocy... gdy wyjaśniał mu, że nic nie znaczyła. Nie mógł zrozumieć, czemu on w końcu nie zabronił mu przychodzić, ostatecznie to nie była jego praca, tylko dziewczyn. To prawda, że własnej przez to nie zaniedbywał - mogły mu to wciskać tylko wtedy, kiedy akurat był w pałacu, a więc miał właśnie te swoje rzadkie wolne chwile, bo przecież pracował na zewnątrz, a to, że biegał z innymi komunikatami, właściwie mogło w jego obowiązki wchodzić, ale... Na pewno mu przeszkadzało, że w pewnym sensie się narzuca. Nie robił wprawdzie niemal nigdy nic ponad to, co było trzeba i możliwie szybko schodził mu z oczu, ale... on pewnie wolałby go w ogóle nie widywać. Zawsze się bał przynajmniej cierpkiego pytania, czemu właściwie to on to przynosi, a myśl o tym, że pewnego dnia mógłby mu tego zabronić, rodziła aż paniczny lęk.
A przecież sam także doznawał przy tym przykrości, raniła go bliskość, która była taką ułudą... Nie mógł go nawet przelotnie dotknąć i wiedział przez cały czas, jak bardzo on nim gardzi. Cierpiał, czując i widząc tę lodowatą oschłość, mimowolnie tęsknił za tamtymi chwilami, kiedy mógł być tak blisko... Wiedział, że nie powinien, ale nie mógł nic na to poradzić... Śniło mu się czasem, że jest obok, że wszystko wróciło i czas się zatrzymał, jakby nigdy już nic się od tamtej nocy nie zdarzyło, jakby tak zwyczajnie... mogło zostać. To dziwne, ale nigdy nie miał choć jednego koszmaru, nigdy nie przyśniła mu się ta odległość, nieprzekraczalna przepaść, która tak go przerażała przed zaśnięciem, gdy było już ciemno, był całkiem sam i nie miał dość sił, by twardo sobie przypominać, że "tak być musi i tak ma być". Winił się nawet za te sny, choć nad nimi przecież naprawdę nie miał już żadnej władzy. Pogubił się tak bardzo, że zupełnie nie wiedział co robić...
Dotarł w końcu, za wolno może trochę tym swoim ostrożnym krokiem, nacisnął lekko klamkę i wsunął się niezauważenie do pokoju, bezszmerowo zamykając za sobą drzwi. I - mając nadzieję, że nie został jeszcze dostrzeżony, nadzieję, którą jego cichość wciąż, za każdym niemal razem, spełniała - stał przez chwilę bez ruchu, po prostu na niego patrząc.
Siedział nieruchomo, pisząc coś z czołem wspartym na ręce, wyglądał tak jakoś... Niemal westchnął ze smutną rezygnacją, ale zdołał się powstrzymać, jak zwykle zatrzymując ją w sobie za cenę pogorszonego bólu. Podszedł do niego pomału i ustawił bezszelestnie tacę na skraju biurka, a potem zawahał się, ale w końcu ostrożnie zajrzał mu przez ramię
- Co robisz? - spytał cichutko.
- Przeglądam plany - odpowiedział spokojnie. - Już wiosna, musimy wziąć się do odbudowy tych zniszczonych zabudowań.
- Aha... - wyszeptał, nie poruszając się. Nie miał siły się odsunąć, odejść... zwłaszcza, że jakimś cudem on go nie odganiał... Tak rzadko dane mu były takie ulotne chwilki bliskości... Nie umiał sam tego przerwać.
- Potrzebujesz czegoś?
- N..nie. - Przymknął oczy, odsuwając się i wychodząc niespiesznie z pokoju, jeszcze tylko z jednym powolnym oglądnięciem się przez ramię. Na korytarzu zwolnił stopniowo, zatrzymując się w końcu przy oknie i siadając na nim. Westchnął, przytulając skroń do szyby i obejmując ramionami kolana. Nie rozumiał się... Co aż tak go gnało, że wciąż nie umiał zwyczajnie usunąć mu się z drogi i starać się zapomnieć? Na pewno bolałoby mniej... On wiedział, co robi. A jednak... tak trudno było odmówić sobie choć takich krótkich chwil... Zastanawiał się czasem, co się stało z chłopakiem, którym był dawniej. Nie, nie chciał już nim być, nie chciał mieć z nim nic wspólnego... ale... przecież miał. Wiedział, że nigdy nie zdoła się uwolnić od tego, co zrobił, był winien potwornych rzeczy i to, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co tak naprawdę robi, wcale tej winy mu nie ujmowało. I nawet jego żal był pusty i bezużyteczny, bo przecież tym, że cierpiał, nikomu zwrócić życia nie był w stanie.
To było godne pogardy. Było. Nawet przez chwilę nie wątpił w to, że on miał słuszność, traktując go właśnie tak, potępiając to, co się tamtej nocy stało i ze swoją pogardą nie walcząc. A to, że próbował ją kryć i nie ranić go nią bez przerwy, świadczyło nawet o litości, na jaką wcale nie zasłużył. Cierpiał, ale powinien cierpieć, choć nic dobrego to też nie przynosiło.
Bezsensowna była ta szarpanina, bezsensowna jak wszystko, co zmierzało donikąd. Ale co miał robić? Nie umiał po prostu żyć dalej, jakby nic się nie stało. Nie umiał przeciąć tej miłości i nie umiał już nie czuć się potworem. Mówił sobie, że dobrze się stało, że ma, na co zasłużył, że tak jest sprawiedliwie i ze wszystkich sił pragnął, żeby to się już skończyło, żeby ten koszmarny ból przeminął, żeby przez jedną chwilę móc poczuć coś choć na kształt beztroskiego szczęścia, bez żadnych cieni, bez żadnej męki, bez dławiących wyrzutów sumienia, bez tęsknoty do niego. Tylko tęsknoty. Miłości się w marzeniach nie wyrzekał, odtrącał ją i odpędzał tylko wtedy, gdy starał się myśleć trzeźwo i być uczciwym, nie wtedy, kiedy niepodzielną władzę nad jego świadomością przejmowały zawzięte, niedające się zwalczyć uczucia. To z nich przecież rodziły się te nadzieje, ułudy... najgorszy ból, jaki musiał znosić...
Zdawał sobie sprawę, że wyrzekając się w marzeniach tęsknoty, a pozostawiając sobie miłość, w istocie rzeczy marzy o tym, że są, że mogliby być razem i wstydził się tego jak zbrodni, w chwilach buntu pytając się, czemu wstydzi się marzenia o szczęściu, ale zazwyczaj dobrze to wiedząc i potępiając bunt równie zajadle jak to ostrożne, płochliwe marzenie.
Wobec tego, kim był, było podłe, bezczelne i bluźniercze, a wobec tego, kogo kochał... było obelżywą zuchwałością, niemal plunięciem w twarz.
A zatem mógł je tylko zdeptać, nic więcej nie był w stanie zrobić dla tego, komu ubliżał swoją żałosną miłością.


Chłopak klęczał na wyschniętej na pieprz ziemi, wycinając ostrożnie chwasty; szary pył okrywał mu łydki i dłonie, na prawej ręce sięgał aż do łokcia. Mały, umorusany, zamyślony arystokrata zepchnięty do roli niewolnika. A na jego dziecinnej buzi rysowało się zabawne skupienie i nawet coś na kształt uśmiechu. Za nim została ogromna czysta przestrzeń, a nawet nie dobiegało południe. Nikogo nie było w tej części ogrodu, a on nie podnosił nawet wzroku, zatopiony w jakichś intensywnych rozmyślaniach, z prędkimi, zręcznymi dłońmi posuwającymi się w przód bez pomyłek. Wyglądał, jakby urodził się w Norden, jakby nie zjawił się tu z zewnątrz. Byłoby lepiej, gdyby to była prawda dla... wszystkich, z którymi ten niepozorny chłopczyk się zetknął. A dla niego? Kase był zbyt nieciekawy, żeby zainteresować sobą państwa, a gorszego nieszczęścia tu nie było, ale... będąc takim nieładnym, niedostrzegalnym stworzeniem, równie dobrze mógł zostać odesłany jeszcze dzieckiem do kopalni i nie przeżyć tam nawet miesiąca, na żołnierza nie miał przecież warunków, za szybko by odpadł.
Nie widział go przecież, nie patrzył... więc czemu zwyczajnie się uśmiechał, przed kim udawał, że polubił swój los, przed samym sobą? Przed światem, niebem, drzewami? Wolałby uwierzyć słowom Yella, świat byłby prostszy o połowę ciężaru. Ale nie umiał powstrzymać niechęci, patrząc na tę dziecinną twarz i wargi zmęczone długim powstrzymywaniem się od przerwy i picia, leciutko rozchylone w uśmiechu. To się gryzło, obrzydliwie gryzło, z tym, co wiedział o tym chłopaku, z tym, kim on był i co ciążyło na tych drobnych, zakurzonych teraz rękach. Co może wywoływać uśmiech na ustach kogoś takiego? Pamiętał takie uśmiechy, pamiętał je aż za dobrze. I nie umiał wierzyć w te dobre, wyrozumiałe słowa, nie umiał, bo brzmiały jak drwina...
Chłopiec podniósł się z ziemi, otrzepując lekko kolana, z lekkim sapliwym westchnieniem przechodząc na trawę i unosząc bukłak wody. Przymknął oczy, pijąc pomału, a kiedy odsunął od wilgotnych warg ustnik i otarł je kwadratowym ruchem dziecka, dostrzegł go nagle i jego policzki oblały się czerwienią. Spuścił ten zmieszany wzrok, schylając się, by odstawić manierkę, a potem wyprostował się, wpatrując się w trawę bliską jego butom.
- Tak? - odezwał się niepewnie. Irytowało go to posłuszeństwo, z jakim on zgodził się już dawno nie spodziewać się od niego niczego poza przypadkowym poleceniem w rzadkich momentach spotkania. Irytowało, bo wytrącało broń z ręki i pozbawiało słów. Bo przecież, jeśli on grał, to musiał być w tym naprawdę dobry, tak niewiarygodnie dobry, że prawdopodobniejsze stawało się już wszystko inne, więc powinien po prostu w to uwierzyć, nie podejrzewać w jego gestach, oczach i głosie wypracowanej podle przebiegłości, nigdy jej przecież tam nie było, czemu miałby grać od tak niedawna, nie udając niczego przez te miesiące, gdy było mu tu o wiele gorzej? A jednak wolał wierzyć w to, w tę niewiarygodną grę, niż pozwolić mu...
- Tak? - spytał tak samo i było w tym coś podłego, w każdym razie na tyle, żeby coś się w tych spłoszonych oczach zaszkliło. Nie musiał nic właściwie robić, zawsze było tak, jakby miał całą możliwą przewagę i jedno drobne drgnięcie pozwalało na wygraną w czymś, co nawet nie było nigdy walką. To on zatrzymał się, patrząc bez powodu, a to Kase był zakłopotany i wstydził się, jakby zrobił coś złego, jakby nawet pytanie, które zadał, było dowodem winy.
I sam nie wiedział dlaczego, ale w takich momentach czuł tę przepaść wyraźniej niż kiedykolwiek, chyba tylko dawno zbudzony chłód powstrzymywał go przed odepchnięciem z drogi tej zawadzającej postaci, rozjątrzającej na nowo cały stary ból, niepozwalającej na choć złudne odzyskanie swego życia.
Umowa, zwykła umowa. Traktował to z zimną rozwagą, przywołując całą obojętność, rzeczowość i obowiązkowość, ale w takich chwilach stawał się bezsilny i rodziła się w nim wściekłość za to, że zgodził się przyjąć tu tego chłopaka, dając się zaślepić iluzorycznej sprawiedliwości i zatruwając sobie życie.
- Przepraszam, myślałem tylko... że mam coś zrobić... - wyszeptał w końcu prawie błagalnie.
- Zdaje się, że masz już zajęcie - przypomniał sucho, idąc dalej i jednak czując na sobie wzrok, uparcie, dokuczliwie, gdybyż tylko...
Dobiegł go nagle nieartykułowany krzyk i obejrzał się zaskoczony i nieprzyjemnie wytrącony z myśli. Kase siedział zdezorientowany na ziemi, podpierając się na dygoczących ramionach i wpatrywał się w swoją nogę w zupełnym szoku. Zmarszczył brwi i wrócił do niego, chłopak nie podniósł nawet wzroku. Przyklęknął obok, niemal natychmiast dostrzegając na jego łydce dwie małe ranki. Przygryzł wargę, zerkając na jego bladą twarz i wystraszone oczy, wiedział, że ból zaraz wzrośnie. Rozejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Spokojnie... - wycedził, niemal wyszarpując pasek i obwiązując nim jego nogę powyżej zranienia. Chłopcu wyrwał się nagły szloch, spojrzał na niego, jakby dopiero w tej chwili go rozpoznał.
- Pomóż... - jęknął z trudem, kurczowo zaciskając dłonie na jego ramionach. - Pomóż...
Nie powiedział nic, biorąc go na ręce i wracając z nim do pałacu tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to jego ciężar, którym dał się niemal przelotnie zaskoczyć, nawet w tym ogłuszeniu pamiętając podświadomie o jego delikatnym, kruchym ciele i o nocy, gdy uniósł je bez trudu.
W drzwiach niemal zderzył się ze Shoole, który ledwie zdążył odskoczyć.
- Co się stało? - spytał zaskoczony.
- Wąż - rzucił z wysiłkiem, oglądając się jeszcze. - Chodź, pomożesz mi.
- Cz..czemu... - wykrztusił nagle Kase, podnosząc półprzytomny wzrok; był chyba nadal na tyle zszokowany, że nie wiedział, co się właściwie dzieje.
- Już dobrze, spokojnie... - powiedział, wnosząc go do najbliższej sypialni i układając na łóżku. Chłopiec powoli jakby trochę oprzytomniał, trwożliwie śledząc ich ruchy.
Saray wyszedł z pokoju i wrócił po chwil z kilkoma rzeczami, które rozłożył na stoliku. Shoole puścił do Kase oko, biorąc część rzeczy i wracając do niego.
- No mały, co to za zwierzę tak cię nam pogryzło? - starał się mówić spokojnym, nawet wesołym tonem, jednocześnie starannie obmywając ranę. - Widziałeś tego wrednego gada?
- N..nie wiem... - wykrztusił z trudem, wpatrując się w drugiego mężczyznę, który z obojętnym wyrazem twarzy dezynfekował nóż.
- Zamknij ślepka, nie patrzy się na narzędzia operacyjne, to przynosi pecha - zażartował Shoole, mrugając do niego lekko. - No już, zamykaj... Ślicznie. Dobra, i jak? Widzisz robaczka?
- Ż..żółty... - wykrztusił nagle, zupełnie nie pamiętając nic więcej. Shoole przełknął ślinę, patrząc na nóż, który Saray w milczeniu kładł obok na białej szmatce, dezynfekując jeszcze dłonie i skończył pośpiesznie obmywanie rany.
- E tam, to betka... - roześmiał się urywanie. - Gdyby to był ten gałgan zielony, o, to wtedy byś się mógł martwić... Ale tak? Dzieciak, o co wy dwaj mi tu w ogóle będziecie robić aferę... - zaśmiał się znów, ustępując miejsca mężczyźnie i z zaciśniętymi zębami wpatrując się w ostrze; on ujął nóż, przytrzymując nogę chłopca, ale ręka dygotała mu tak bardzo, że nie był w stanie nic zrobić. Shoole spojrzał zdziwiony na jego spiętą twarz i dostrzegając półprzytomnie zamglone oczy, stanowczym ruchem wyjął mu nóż z ręki.
- Odsuń się, Saray - syknął, bez marnowania czasu zastępując go przy rozedrganej w bólu nodze. Kase jęknął słabo, po omacku szukając dłoni, którą chwycił kurczowo, czując zaraz, jak ustąpiła, zjawiając się bliżej wraz z powoli otaczającym go ramieniem. Chłopiec nie uniósł ciążących powiek, ale oparł głowę na jego ramieniu, starając się oddychać jak najspokojniej. Wkrótce jednak krzyknął cicho, mocniej wtulając twarz w zagłębienie jego szyi i zaszlochał bezradnie, nie mając sił do tłumienia łez.
- No, i po strachu... - trochę nerwowo roześmiał się Shoole. - Jeszcze tylko opatrzymy i koniec pieśni.
- Puść mnie, Kase... - usłyszał idealnie wyważony głos i cofnął posłusznie ręce, zerkając wystraszony za mężczyzną, który wrócił do stołu i po chwili wrócił do niego, podając mu kubek.
- Wypij to - powiedział cicho i odsunął się zaraz. Stanął przy oknie, w milczeniu patrząc na zewnątrz.
- No, mały, pij, pij, archinum raz dwa postawi cię na nogi. Ostatecznie te mądrale z Argento nam to zostawiły, gdzie jak gdzie, ale tam lekarze wiedzą, jak się robi porządne leki. Miejmy nadzieję, że i zabieg poszedł dobrze, chociaż ze mnie ostatni konował... Ale chyba nie było tak źle, co?
- Nie... - uśmiechnął się niewyraźnie.
- Zuch chłopak. - Wstał, mierzwiąc mu lekko włosy. - Skąd się tam wzięła ta cholera, w życiu nie widziałem tu jadowitego węża poza bagnami.
- Złe ciągnie do złego... - mruknął z zamierzenia szyderczo, nie zdając sobie sprawy, jak niewinnie i dziecięco wyglądała przy tych słowach jego umęczona twarz.
- Oj, bo cię palnę... - zirytował się, nakrywając go. - Staraj się nie wiercić, w porządku?
Skinął głową, nie mając siły więcej mówić i opuścił ciążące niemiłosiernie powieki, w obecnej bladości nie różniąc się zbytnio od poduszki. Shoole przyjrzał się mu ze współczuciem i podniósł wzrok na wciąż stojącego w oknie mężczyznę.
- Może... powinniśmy posłać do Helmand? - odezwał się niepewnie.
- Po co? - spytał sucho, nie odwracając się.
- N..no jak to? - wykrztusił. - Po Karina.
- Nie ma czym zawracać mu głowy. - Wzruszył ramionami.
- Ranę wyciąłem, ale... to niebezpieczne, po co ryzykować?
- Nie bądź śmieszny, dostał lek. - Zmarszczył brwi, odwracając się i idąc do drzwi. - To nie jest nic poważnego - rzucił jeszcze, wychodząc ze spokojnym skrzypnięciem zamka. Shoole przez chwilę patrzył za nim w osłupieniu, a potem zacisnął szczęki, pochylając się znów nad łóżkiem.
- On zwyczajnie przesadza... - wycedził przez zęby, nerwowymi ruchami poprawiając pościel. Chłopiec uśmiechnął się blado, przytulając rozpalony policzek do chłodnej pościeli.
- Nie... - szepnął cicho, przymykając oczy. - Wcale nie.


Burza, która rozpętała się na zewnątrz, wypełniała nocną ciszę przeraźliwym hałasem. Pioruny biły tak często i z taką mocą, że zdawało się, jakby co chwilę waliła się jakaś część pałacu, deszcz i wiatr też były tak głośne, że nie było nawet chwilowej ulgi wśród tego nieustannego ryku. Nie położył się spać; kiedy ostatnim razem rozpętała się podobna nawałnica, skończyło się niebezpiecznie. Nie mógł oczywiście powstrzymać wzrokiem piorunów, ale ponieważ i tak nie zdołałby zasnąć, wolał chodzić po korytarzach, jeśli coś miałoby się stać, przynajmniej szybciej by to dostrzegł.
Wszędzie było pusto, nawet jeśli inni też nie spali, woleli przynajmniej próbować. Nie tylko huk był dręczący, zupełną ciemność przerywało światło błyskawic, od którego robiło się jasno jak w dzień; chwilami łuna rozpalała niebo na tak długo, że mógł zrobić kilkadziesiąt kroków w zupełnej jasności, zanim znów zrobiło się ciemniej.
Przechodząc obok jego sypialni, zatrzymał się na moment. Wiedział, że potem go tu przenosili, pewnie sam wolał spać u siebie. Chyba czuł się już całkiem dobrze, archinum działa mocno i szybko. Ale... właściwie skoro już wstał, to chyba... powinien sprawdzić, czy na pewno wszystko jest w porządku...
Zawahał się, ale zajrzał po cichu do jego sypialni, chcąc sprawdzić, czy śpi. W pokoju było ciemno, ale dobiegł go nierówny oddech i zmarszczył brwi, wchodząc do środka. Błyskawica rozświetliła pomieszczenie na długą chwilę, więc spojrzał w stronę łóżka, chcąc się tylko upewnić i zaraz wycofać, ale zatrzymał się w pół kroku.
Chłopiec oddychał z trudem i wpatrywał się w niego szklącymi się chorobliwie oczami, zlepione potem włosy przykleiły mu się do czoła i skroni, rozpalone policzki nabiegły czerwienią. W pierwszej chwili zmroziło go to ułudą konania, ale otrząsnął się natychmiast, podchodząc do szafki i szybko przygotowując niewielką dawkę leku, rozpuścił ją w kubku z wodą. Przysiadł na skraju łóżka, ściągając na siebie na wpół przytomne, ale upiornie intensywne spojrzenie, błagające już zupełnie o cokolwiek. W świetle słabszych, powracających błyskawic stanowiących jakby echo poprzedniej, wyglądało szczególnie niesamowicie.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział spokojnie, wsuwając ostrożnie dłoń pod jego mokre plecy i unosząc go odrobinę, przytknął kubek do jego spieczonych warg. Chłopiec przymknął oczy, pijąc posłusznie, choć przełykał jedynie z trudem przez bardzo ściśnięte gardło. Znów zapadła ciemność, w której przebrzmiewały tylko grzmoty.
- Poczekaj... - odezwał się łagodnie, delikatnie układając go z powrotem i z cichym trzaskiem zapalił małą lampkę stojącą na szafce, zaraz potem wychodząc do łazienki. Przygotował okład i miskę z wodą, od razu wracając do chłopca. Usiadł znów przy nim, pomału przemywając szmatką pokrytą potem twarz, mocząc starannie okład i po wykręceniu kładąc go na drobnym czole. Uśmiechnął się z mimowolnym rozbawieniem; odruchowo przygotował okład w bardziej "przeciętnym" rozmiarze i na tej niewielkiej głowie sięgał aż na uszy i osuwał się mu na oczy. Gdy jednak przesunął wzrok na te rozszerzone, wciąż wpatrzone w niego źrenice, uśmiech zgasł mu na twarzy. Westchnął, niezręcznie poklepując zaciśniętą na kołdrze piąstkę.
- No już, spokojnie... Pierwsza dawka się nie przyjęła, tak się zdarza. To nic, zaraz przejdzie, nie ma się czego bać... - zamilkł na chwilę, odwracając wzrok. - Już nic ci nie będzie... Muszę iść... Obudzę którąś dziewczynę, żeby na wszelki wypadek przy tobie posiedziała - dodał uspokajającym tonem, zaczynając wstawać, ale wystraszony chłopiec chwycił mocno jego dłoń.
- Zostań... - wykrztusił. - Zostań... zostań, zostań... - powtórzył w rozpaczliwym jęku, z przerażeniem zaciskając palce na jego ręce.
- Kase, muszę... - urwał, bo właściwie nie był do końca pewien, co takiego musi. Spacerowanie po korytarzach w oczekiwaniu na potencjalny pożar może i wydawało mu się przedtem jakimś wypełnieniem bezsennej nocy, ale jako wyjaśnienie następujące po słowie "muszę" brzmiałoby dziwacznie. Zwłaszcza, że gdyby piorun uderzył w coś konkretnego, usłyszałby to w każdym miejscu. Spojrzał z rezygnacją na zlęknioną buzię, odruchowo poprawiając okład, który zsuwał mu się coraz bardziej na oczy. - Wiem, że musiałeś się przestraszyć, ale naprawdę nic ci nie będzie... Żałuję, że nie poprosiłem nikogo, żeby czuwał przy tobie w nocy, ale odrzucenie leku zdarza się tak rzadko... Nie pomyślałem. Ale nie martw się, druga dawka zawsze się już przyjmuje... Ból niedługo minie, gorączka też, na pewno... Ale... poproszę kogoś i przyjdzie do ciebie, żebyś się nie bał... dobrze? - spytał ostrożnie, patrząc łagodnie w zatrwożone oczy i myśląc, że nie pamięta już, kiedy wypowiedział do niego aż tak wiele słów. Ich sens chyba jednak nawet nie docierał do półprzytomnego z lęku i bólu chłopca, który wciąż nie odrywał od niego tego struchlałego, błagalnego spojrzenia. Wyglądał, jakby miał oszaleć ze strachu, jeśli choć na chwilę zostanie teraz sam. Mężczyzna przymknął oczy, nie miał dość sił by po prostu wyrwać mu rękę, to byłoby tylko niepotrzebne okrucieństwo. Nic się takiego nie stanie, jeśli... - No dobrze... - westchnął. - Zostanę z tobą, dopóki nie przejdzie, tak?
Chłopiec odetchnął głębiej, prawie spazmatycznie, nie puszczając ściskanej dłoni, ale jego spięte mięśnie rozluźniły się pomału i jakby opadł głębiej w poduszkę. Zaraz jednak znów się napięły, a Kase jęknął cicho z bólu, z lękiem czując, że na policzek wymknęła mu się łza. Zamknął oczy, bojąc się, że zaraz zacznie po prostu szlochać, ale poczuł, jak jego ręka wyswobadza się łagodnie z uścisku, unosi go trochę wyżej i opiera na jego ramieniu, a potem znów wraca do opuszczonej dłoni, ujmując ją spokojniej.
Nie miał sił się odezwać, ale nawet gdyby mógł, nie znalazłby chyba dość odwagi. Ból nadal był przeszywający, ale niemal o nim zapomniał, czując tak blisko jego ciało, którego ciepło i siła uspokajały, przynosiły odległe, przytłumione wspomnienia. Wiedział, że nieprędko on pozwoli mu się zbliżyć aż tak bardzo i na tak długą chwilę, więc męka przestała się wydawać taka straszna, skoro pozwalała na coś takiego. Nagle przestraszył się jednak, że on na pewno jest zły za to, że wymusił na nim, żeby go nie zostawiał, nie miał dość śmiałości, by na niego spojrzeć, ale... Przecież wiedział, jak on go nie lubi i jak stara się ograniczyć ich kontakt do niezbędnego minimum. Nie miał prawa go traktować jak... jak kogoś swojego. Choć tak właśnie czuł, gdy w odruchu trwogi pragnął go przy sobie zatrzymać... Nie mógł uwierzyć, że jest aż tak słaby, obiecywał sobie przecież, że... nie będzie się tak zachowywać ani go zadręczać. Teraz... on może nawet pomyśleć, że ze względu na to, co się stało, uważa, że ma do niego prawo, a przecież... to świadczyłoby o tym, że tak naprawdę nic nie zrozumiał... Jak mógłby potem marzyć choć o tym, by on uwierzył w jego prawdziwą zmianę, to, że pojął, kim jest? Nie wyglądało to konsekwentnie. Wobec tego, kim był... kim byli obaj, nie miałby do niego żadnych praw, nawet gdyby zdarzyło się między nimi więcej niż ta jedna nieprzemyślana noc. Wiedział o tym... powtarzał to sobie już setki razy... Ale teraz, kiedy tak bardzo...
Starał się dosłyszeć bicie jego serca i wyczuć oddech, ale nie umiał, wciąż nie miał też odwagi popatrzeć na niego.
- Przepraszam - szepnął w końcu trwożliwie, mimowolnie przytulając się mocniej i niemal przez to płacząc.
- Za co? - jego głos był chłodny, ale chyba nie gniewny, po prostu obojętny jak zawsze.
- Wiem, że... nie powinienem cię tu zatrzymywać... przy sobie... - odezwał się smutno. - Ale to tylko dziś, obiecuję... przysięgam. Po prostu...
- Cicho - przerwał mu łagodniejszym trochę głosem.
- A... ale... ja naprawdę.... przepraszam... - powiedział błagalnie. - Ja tylko... wystraszyłem się... tak bolało... Ale... ale już dobrze i... - dodał pośpiesznie. - Tak naprawdę to... możesz iść, już dobrze... Idź, proszę... - wykrztusił, prawie płacząc.
- Bądź cicho - powtórzył zmęczonym tonem.
- Ale...
- Powiedziałem, że zostanę, dopóki nie przejdzie. Nic się nie dzieje, moje... moje sprawy mogą poczekać. Potem kogoś do ciebie poproszę, w porządku?
- Skoro... ci nie przeszkadza... - szepnął z ulgą i lekkim uśmiechem, dość niewyraźnym z powodu wciąż utrzymującego się bólu. Milczał długo, ale potem męka nagle znów się nasiliła i to tak bardzo, że poczuł, jakby całe jego ciało przejął jeden potworny skurcz. Jęknął z trudem, znów nie umiejąc pohamować szlochu i kurczowo chwycił jego ramię.
- Boli... - Otworzył przerażone znów oczy, wpatrując się w niego błagalnie. Mężczyzna pokręcił głową, pochylając się nad nim bardziej i niezajętą ręką pogładził wolno jego wilgotne włosy.
- Cii, cicho, to tylko ostatnia fala, zaraz minie... - powiedział łagodnie, milknąc pod spojrzeniem, które znów się ku niemu wzniosło. Nagle Kase uśmiechnął się blado i wyciągnął ostrożnie drżącą dłoń, delikatnie dotykając jego ust.
- Nie bój się... - wyszeptał z czułością i zaraz potem przymknął powieki, jakby spodziewał się usłyszeć w zamian coś przykrego.
Ale nie usłyszał nic i leżał w milczeniu, z głową przytuloną do jego ramienia, wciąż czując na sobie ten poważny wzrok. Bolało, ale miał go obok, dla siebie i to nie wzbudzając jego gniewu, nie sprawiając mu przykrości, zupełnie jakby na te chwile wszystko zostało unieważnione, jakby miał prawo do niego i do tego, by móc z nim być. Na ten czas ktoś zesłał mu przyzwolenie, ktoś pozwolił mu na chwilę przestać być tym, kim był i zamienił go po prostu w cierpiącego chłopca w ramionach ukochanej osoby. Tak, jakby ból i męka były momentem przemiany, takiej jak śmierć, jakby umarł i stał się kimś innym, kimś, komu wolno już go kochać i może nawet dostać wzajemność. Ale nie były jednak samą śmiercią, więc ten czas i to szczęście nie potrwa dłużej niż one... To nic, nawet i tego się przecież nie spodziewał, wyrzekł się każdej chwili, więc teraz... po prostu milczał dalej, przytulając się do niego zmęczony i szczęśliwy, chłonąc i zapamiętując dla siebie te chwile.
Może jedyne chwile im dane.


Patrzył na niego z okna; chłopiec roześmiany sadził starannie i szybko pojedyncze nasionka, wyprzedzając o wiele rzędów dogryzające mu, ale uśmiechnięte dziewczyny. Pracował najczęściej z nimi, był za drobny i za delikatny do męskich prac, ale za to wszystkie pozostałe wykonywał o wiele sprawniej i dokładniej niż inni. Dawno już zapomniał o ukąszeniu, nawet nie bał się tam chodzić... w przeciwieństwie do wielu innych osób. Wszyscy uważali go za niezastąpioną pomoc, zupełnie, jakby był tu od zawsze.
Zastanawiał się, czemu właściwie mu nie wierzy. Czy to możliwe, by taki młodziutki chłopiec umiał udawać aż tak perfekcyjnie, w każdej sytuacji? Ale podobnie trudno sobie wyobrazić, by taki chłopczyk popełniał takie zbrodnie... a on to robił i to będąc jeszcze młodszy. To było odrażające, że dziecko może ze spokojnym sumieniem robić takie rzeczy... Przecież w Tevere urządził gorsze piekło niż to tutaj... a tu...
Zacisnął mocno powieki, opierając czoło o szybę; wkrótce potem rozległo się pośpieszne pukanie i wrócił Yell.
- Saray...
- Tak? - zapytał matowo.
- Co zrobimy?
- Przeczekamy.
- Wysłańcy dotrą szybko, ale zebranie armii i dotarcie tu trochę potrwa... - zawiesił głos.
- Co masz na myśli?
- Saray... - zaczął z wahaniem. - Nie sądzę, żeby oni zrobili coś Serice... Mnie chyba też nic wielkiego nie grozi... Ale jeśli oni zastaną tu Kase...
- Wiem.
- Co zrobisz? - spytał spokojnie.
- Przy bagnach od granicy z Sitten... są podziemne groty, stary odpływ od Czarnych Jezior. - Odwrócił się do niego, siadając w fotelu.
- Można się tam dostać?
- Jeśli się wytrzyma chwilę pod wodą, owszem. Wejście jest powyżej powierzchni, ale jest całkowicie zasłonięte splątanymi korzeniami, trzeba w tę niszę wpłynąć od spodu. Ale to tym lepiej, na pewno tego nie odkryją.
Yell powoli wypuścił powietrze z płuc i skinął głową, przysiadając na brzegu biurka.
- Kogo wyślemy? - odezwał się, zrolowując machinalnie leżącą przed nim kartkę.
- Wszystkich. Waszą dwójkę też - powiedział stanowczo.
- Ale Saray... - Podniósł na niego protestujący wzrok.
- Nie będę ryzykować - uciął.
- Razem jest nas prawie sto osób, to...
- O to się nie martw, to przestronne miejsce... - uśmiechnął się. - Powietrza też jest pod dostatkiem. Każdy musi tylko wziąć dla siebie jedzenie... Co najmniej na jakiś tydzień, lepiej na więcej... Dużo to nie waży.
- A woda? Ta z Czarnych Jezior...
- W jednej z grot jest źródło, nadaje się do picia. Pokażę ci. Yell, koniec rozmowy. Zaprowadzę was tam i nikomu nie wolno nawet wystawić nosa, masz tego dopilnować. Ja się zajmę resztą. Będzie dobrze - uśmiechnął się uspokajająco, ściskając lekko jego nadgarstek. Yell westchnął, melancholijnie przypatrując się sufitowi.
- Wysłałeś kogoś do Helmand? - spytał po namyśle. - Powinniśmy ich ostrzec.
- Nie martw się, wysłałem.
- No, to chyba... Nie będziemy tracić czasu... - uśmiechnął się niewyraźnie. - Zbiorę tych z Amsted... A Kase... może ty powiedz?
- W porządku. - Przymknął oczy. - Każ mu przyjść.
Usłyszał po chwili cicho zamykane drzwi i zagryzł mimowolnie wargę, wspierając łokcie na biurku i kryjąc twarz w dłoniach. Po pewnym czasie dobiegło go nieśmiałe pukanie.
- Wejdź - powiedział, prostując się i opierając o fotel.
Chłopak wsunął się bezszelestnie do pokoju, patrząc na niego trochę wystraszony.
- Yell powiedział... - zaczął niepewnie.
- Usiądź, Kase. - Przerwał mu spokojnym gestem. - Musimy porozmawiać.
- Coś zrobiłem? - spytał przelękłym tonem głosu. Trochę to było dziwne w tej sytuacji, ale zachciało mu się śmiać.
- A zrobiłeś? - powiedział z niejasną dla siebie samego przekorą.
- Nnie... Nie wiem - wykrztusił, przysiadając na brzeżku krzesła. - Nie chciałem... - dodał pośpiesznie, czerwieniąc się i spuszczając wzrok.
Westchnął, opierając kark o fotel i przyglądając mu się przez chwilę. Gdyby nic teraz nie zrobił, ten jedyny problem cicho siedzący przed nim, znikłby z pewnością raz na zawsze. Tylko... że nie powinien znikać akurat w taki sposób. Postąpiłby tak jak oni... chyba nawet we wszystkich tego wymiarach. Nawet, jeśli przyjąłby tylko rolę biernego świadka. Ten mały, uprzykrzony obowiązek, był obowiązkiem, z którego jak na razie wywiązał się dość słabo. Zawieść i tym razem, to byłoby... Poza tym on mimo wszystko był żywą istotą, a z tego, co słyszał... Zacisnął mocno pięści na rączkach fotela, intensywnie wpatrując się w tę drobną postać. Oni robili to dla zemsty, dla przyjemności... ze sprawiedliwością nie miało to nic wspólnego.
I nawet jeśli teraz sprawiedliwość stała się dla niego ciężarem, to... nie było tu miejsca dla dyskusji.
- Posłuchaj mnie... stało się coś złego.
- Coś złego? - zapytał, podnosząc na niego swoje szare oczy. Czy to naprawdę było możliwe, że one zwyczajnie nie rozumiały takich rzeczy? Niewiedza, więc niewinność. Yell widział świat zbyt prosto... jak oni. Tylko, że zbyt litościwie, nie po prostu ślepo.
- Pamiętasz rewolucję i procesy... pierwotne wyroki, prawda? - powiedział, nie wiedząc jak właściwie zacząć. Dlaczego... czuł wstyd przed zbrodniarzem, że im, zbawcom świata, nie powiodło się i wszystko wróciło?
- Tak. - Skinął po prostu głową, zupełnie, jakby...
- Udało się go zamienić, ale... nie wszystkim się to podobało - podjął mimowolnie chłodniejszym głosem. - Potem się trochę uspokojono... ale odkryłem, że z powodu nieuregulowanej sytuacji niewolników, niektórzy właściciele dopuszczają się nadużyć...
- Sa... - Oczy chłopca rozszerzyły się nagle przerażeniem.
- Poczekaj, daj mi skończyć - przerwał mu, starając się o uspokajający ton. - Nic ci nie grozi.
- Ale...
- Kase... - Zmarszczył brwi i chłopiec pochylił głowę, przygryzając tylko wargę. - Ja i Nissyen chcieliśmy to uniemożliwić, dlatego tyle razy się spotykaliśmy, dlatego wyjeżdżałem... i w pewnym sensie się udało, nowe prawa miały zostać przyjęte w przeciągu tego miesiąca. Ale ci, którzy się sprzeciwiali, podnieśli bunt. Wszystko odbywa się bardzo cicho... w większości przypadków za zgodą przywódców poszczególnych prowincji... - dodał po chwili wahania, nie umiejąc zwalczyć tego przybierającego na sile uczucia wstydu. - Dlatego udało im się w tajemnicy zająć spore tereny, dowiedziałem się tylko przypadkiem. Wiesz, że kilka dni temu wysłałem Eine do Fiandre... Nie dotarł do wodza, trafił w sam środek ich... "procesów". Zorientował się, co się dzieje i wrócił szybko, żeby nas ostrzec... Ta grupa urządza powtórne sądy, atakuje arystokrację, głównie... głównie osoby, którym anulowano wyroki śmierci. Powtarza procesy, wydaje wyroki i urządza egzekucje. Wysłałem posłańców do armii, ale nie mogę przewidzieć, kiedy tu dotrą... Zwłaszcza, że przedostanie się do nich bez zwracania uwagi nie będzie łatwe. W związku z tym... na razie nie jestem w stanie zapewnić wam bezpieczeństwa, dlatego zaprowadzę was wszystkich w bezpieczne miejsce i tam poczekacie, aż sytuacja wróci do normy. Yell poszedł powiadomić pozostałych. Idź do kuchni i powiedz, żeby zaczęły przygotowywać dla was odpowiedni zapas prowiantu, jeśli będzie trzeba, pomóż. Kiedy wszystko będzie gotowe, pojedziemy. Zrozumiałeś?
- Tak... - Chłopiec patrzył na niego zogromniałymi oczami i nie ruszał się z miejsca.
- Kase... - odezwał się ciszej. - Nie bój się, naprawdę nie masz powodów. Obiecuję, że nic się nie stanie, to naprawdę bezpieczne miejsce. Wszystko będzie dobrze.
- Ale jeśli... nas nie będzie to... czy oni nie będą źli? - spytał niepewnie, spuszczając wzrok.
- Może i będą, ale to najmniejszy problem - uśmiechnął się mimowolnie. - Nie mam za wielkiego mniemania o prowodyrach, poradzimy sobie z nimi. Ich ludzie nie dadzą się zwrócić przeciwko nam... Zwłaszcza, że z tego, co słyszałem, główne uderzenie idzie na Helmand.
- Skoro... przejmą stolicę, to czy... nie będą... - zawahał się, nie odrywając wzroku od swoich kolan.
- Nawet, jeśli przejmą, to nie na długo. Południowa część armii granic dotrze tu szybko, te tereny nie są opanowane, a stacjonuje dość blisko, dowódca ma też wyraźne rozkazy na wypadek jakiegoś buntu, Nissyen ustalał to z bejlerem Cern Cascavel. Nearin ruszy zaraz po otrzymaniu mojej wiadomości. Pozostałe też dotrą wkrótce.
- Aha... - Chłopiec podniósł niepewny wzrok, wpatrując się w niego z niemą, zlęknioną nieco prośbą.
- Coś jeszcze? - spytał z odruchową oschłością, twarz stwardniała mu trochę, broniąc się przed tym żarliwym spojrzeniem. - Powinieneś już iść, nie ma...
- Ja tylko... chciałem spytać... gdzie... czy dużo... Jak... wiele terenów oni zajęli?
- Po co? - Zmarszczył brwi.
- Chciałbym... chciałbym wiedzieć, kogo... kogo oni...
- Nie wiem. Nie jestem pewien - przerwał mu.
- A Rize? - szepnął cichutko.
- Kase, nie mam teraz czasu na twoje...
- Proszę cię, powiedz mi... - Przymknął załzawione oczy, odwracając głowę w bok.
Przyjrzał się tej pobladłej trochę buzi i lekko drżącym ustom. Bez względu na to co... Zacisnął powieki i wstał powoli, omijając biurko wraz z siedzącym naprzeciw chłopcem i wychodząc na środek pokoju. Odetchnął głęboko i odwrócił się do niego, plecy Kase skuliły się, jakby czekał na uderzenie.
- Posłuchaj... oni idą od zachodu - powiedział łagodniej. - Z tego, co wiem, byli w Kangan, Szaghir, Traverse, Alfatar, Nendo, Bardu, Dinan, Lugo, Halle, Weser, Mire, Moan... Fiandre i Sibari. Teraz chcą ruszyć z Moan na Helmand i z Fiandre na nas. Do Amsted jest bardzo daleko.
- Wcale nie jest... - szepnął cicho. - Jeśli tu nie znajdą nikogo... Po drodze jest tylko Sive...
- Kase, wątpię, żeby porywali się na Amsted. - Pokręcił głową, patrząc mu poważnie w oczy, kiedy obejrzał się na niego nieśmiało. - Jest za silne. Mają jedną z liczniejszych armii... Po drodze było im też Cascavel, tak samo jak Robore razem z Nikra. Nawet nie wchodzili na te tereny... Są liczni, ale nie aż tak... A Wajir... bywa różny, ale na pewno nie posunie się do czegoś takiego, możesz być spokojny. Nie wpuści ich do swojej prowincji i nie pozwoli na samosądy. Nie martw się.
- To dobrze... - westchnął, odwracając wzrok. - Matka... nie żyje, prawda?
- Nie wiem, Kase... - odpowiedział spokojnie. - Ale raczej tak.
- A Aro? On przecież... nic takiego nie zrobił, przecież... chyba by mu nie zrobili krzywdy, prawda? - Spojrzał znów na niego, jakby to jego zamierzał o to prosić. - To taki głuptas... tylko, on...
- Kase, zanim dotrą do Cimein, to się skończy... - westchnął, odwracając spojrzenie od tej błagalnej nie do zniesienia buzi. - Spokojnie. Wysłałem ludzi do pobliskich prowincji, do Cascavel też. Nikt się nie da już zaskoczyć, a tutaj dotrą nasze armie. Zatrzymamy ich, nie bój się. Będzie w porządku.
Chłopiec nie odpowiedział, ale nie zdobył się jakoś, żeby przerwać to milczenie. Nie wiedział, jak wiele czasu zostało... Powinni się spieszyć.
- Saray... powiedz mi szczerze... - usłyszał nagle jego miękką prośbę. - Robisz to wszystko, bo tak trzeba i takie jest prawo, tak? Ale tak naprawdę to... myślisz, że oni mogą mieć rację?
- Kase... nie myślałbym, że "tak trzeba", gdybym uważał, że mają rację - zauważył trochę oschle.
- Ja się pytam, czy myślisz, że oni mogą mieć rację. - Pokręcił ze smutkiem głową. - To różnica... No powiedz, czy naprawdę nie myślisz, że ja...
- Postanowiliśmy, że nie będzie kary śmierci, Kase - powiedział beznamiętnie. - I nie ma sensu teraz roztrząsać tego, czy ktoś na nią zasługuje.
- A gdyby była? A... kiedy była? - wyszeptał lekko drżącym głosem.
- Pytasz mnie, jak wtedy głosowałem? - spytał chłodno.
- Tak. - Przymknął oczy.
- A jak myślisz? - zaśmiał się nerwowo, odwracając się szybko i wychodząc z pokoju.