Lux in tenebris 4
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 12:49:52
Et mundabor




Wygramolił się spod tego drzewa najszybciej, jak się dało, nie zaczepiając włosami o ścielące się niewiele ponad ziemią kolczaste gałązki, wyprostował z trudem, lekko się krzywiąc, otarł ramieniem pot z czoła, twarzy i karku, a potem pochylił się otrzepując nagie kolana z ziemi i ziaren piasku bądź drobnych kamyczków, które wgniotły mu się w ciało i roztarł lekko zaczerwienione odgniecenia na skórze. Chwycił w dłonie dwa napełnione drobnymi, żółtymi owocami kosze i powoli zaczął wracać. Może i robił to lepiej i szybciej od innych z tej prostej przyczyny, że ci inni pod te drzewka mogliby tylko wpełznąć na leżąco, ale przy odnoszeniu zaczynały się schody. Siła nie należała do jego najmocniejszych atutów, ale ponieważ nikt nie okazał się na tyle inteligentny, żeby wpaść na to, że o wiele szybciej by poszło, gdyby on tylko to zbierał, a ktoś inny odnosił kosze do spichrza, to sam nie zamierzał przyznawać, że z czymś sobie nie daje rady. O nie. Jeszcze pamiętał, jak ci prostacy kpili z niego na początku.
Teraz już nie, nie pozwoliłby sobie na to; nikt nigdy nie ośmielił się z niego zakpić, żeby nie musieć potem tego żałować poza... I jeśli nawet teraz nie miał żadnej władzy, to wciąż był w stanie upokorzyć kogoś po prostu samym sobą. Faktem swojego istnienia i tym jak umiał szybko nauczyć się sprawiać, by żadne kpiny nie mogły go dosięgać.
Nie było mu lekko, choć zdążył się już przyzwyczaić do tej ciężkiej pracy, prawdę mówiąc to wolał to, niż gdyby miał siedzieć, nic nie robić i znosić upokorzenie. Tak przynajmniej miał jakieś zajęcie. I dzięki niemu wciąż jakąś zauważalną, nie jedynie tą, o której sam wiedział - przewagę.
Zastanawiał się tylko, co będzie w zimie, która zbliżała się już wielkimi krokami. Nie miał pojęcia, co wtedy miałby robić. Wprawdzie nadal było dość ciepło, liście wciąż tkwiły na drzewach i w ogóle jesień trzymała się z całych sił, ale mimo wszystko to była już końcówka zbiorów i wszystkich prac na polu, a jedynie tego się jak dotąd nauczył. Nie uśmiechało mu się mozolne wdrażanie w kolejne ich umiejętności i zaczynanie całych tych wyścigów od początku, ale cóż. Innego wyjścia nie miał. A przynajmniej później nie będzie już miał problemów... w tych przyszłych latach. Bo nie był tak głupi jak ten dureń Assu, który wciąż wierzył, że to się może skończyć, że wszystko wróci do normy... Tak już nie będzie. Trudno.
Dotarł tam w końcu, ale pot nieprzyjemnie zalewający mu oczy otarł dopiero, gdy ustawił ciężkie kosze na nieco zbyt wysokiej dla niego półce; niższe zastawił rano, na przyszłość powinien pamiętać, by to co gorsze zostawić na początek
- O, jesteś - usłyszał głos tego całego Shoole. - Wszyscy już jedli obiad, ale Gan coś tam ci zostawiła. Powiedziała, żebyś przyszedł do kuchni. Ile ci zostało?
- Cztery - mruknął niechętnie.
- O, świetnie. Akurat skończysz po obiedzie.
- Wszystkie wypowiedzi zaczynasz od o? - burknął, ocierając kark i ramiona wiszącą na gwoździu ścierką. Shoole roześmiał się tylko i cisnął w niego jabłkiem.
- Beilan zostawiła dla ciebie. Wpadłeś jej w oko, nie ma co.
Nie odpowiedział mu i wyszedł ze spichrza. Nie czuł się zobligowany do zachwytów z powodu "wpadania w oko" parweniuszkom. Beilan uchodziła tu wprawdzie za najpiękniejszą dziewczynę, w dodatku była starsza o niemal cztery lata, ale jeszcze pół roku temu wystarczyłoby, że podczas którejś wizyty popatrzyłby na nią, a potem powiedział jej panu "Chcę tą." i nikt by mu nie odmówił. Ta świadomość wciąż działała jak automatyczny zbijacz wartości, o ile w ogóle można było mówić o jakiejś wartości w przypadku takich bydląt. Właściwie to nigdy nie rozumiał, jak niektórzy arystokraci mogą sypiać z poddanymi bez obrzydzenia.
Zresztą nie był na tyle naiwny, żeby nie zdawać sobie sprawy z tego, że to tylko kpiny. Nie nadawał się na obiekt westchnień wiejskich ślicznotek ze swoim wyglądem gorzej niż przeciętnym, nie wspominając już o tym, że z pewnością uważały go za smarkacza.
- No jesteś wreszcie - ucieszyła się Gan, kiedy wszedł do kuchni. - Zawsze przychodzisz ostatni, czy ty nigdy nie jesteś głodny? - postawiła przed nim miskę i kubek, te z jednej z zastaw Luton, nie nieforemne glinianki, jakie z krzywym uśmieszkiem kazała mu brać na początku.
- Zjadam połowę tego, co zbieram - burknął.
- No popatrz ty, jak obrodziło... - uśmiechnęła się trochę kpiąco. - Jeśli to, co przynosisz, to tylko połowa...
- Mogę jeść? - spytał lekko zirytowany.
- Jasne, tylko umyj łapki - wróciła do krojenia warzyw. Nauczył się już ignorować jej odnoszenie się do niego, ale nadal go to denerwowało. Zresztą oni wszyscy uważali go za wilka pozbawionego pazurów i zębów, z którym można się dowolnie drażnić, bo już nie jest niebezpieczny. Zobaczymy... zobaczymy jeszcze kiedyś. Nie wiem tylko jak...


- No w końcu wróciłeś! - Yell poderwał się na jego widok z uśmiechem, fotel zachwiał się, ale ustał na miejscu.
- Zrobiłeś postępy - zauważył trochę zgryźliwie.
- Co? - zdziwił się, patrząc po sobie nieprzytomnie.
- Dwa miesiące temu fotel by się przewrócił, a ty uderzyłbyś się o brzeg biurka. Trzy miesiące temu oprócz tego coś by z biurka spadło.
- No wiesz co... - pokręcił głową. - Wybaczam ci, bo cię dawno nie widziałem, ale następnym razem...
- Już, już... - machnął ręką, siadając naprzeciw niego. Yell roześmiał się beztrosko; kiedy on zdołał to sobie przypomnieć... Nie tak dawno, jeśli w ogóle się śmiał, to tylko zimnym śmiechem Luton. A potem, po tych kilku miesiącach, rwanym, trochę wymuszonym śmieszkiem, na pewno nie śmiechem.
- Jak było w Argento? - spytał, podchodząc do szafy i wyciągając z niej stertę papierów.
- Lepiej nie pytaj - westchnął. - Wprawdzie na oszałamiający sukces nie liczyłem, ale to było gorzej niż fiasko.
- Jedziesz do Helmand?
- Nie, ja już swoje zrobiłem. Teraz Nissyen się tym zajmie, pojechał tam z Avae... Na marginesie, całkiem miły chłopak... - powiedział, przyglądając się mu kątem oka.
- Względnie miły - zgodził się nieprzytomnie, przerzucając papiery. - Wyszczekany, uszczypliwy smarkacz, ale jakoś on jeden nigdy nie nazywał mnie ciapą. Budujące. Uwierz.
Saray uśmiechnął się pod nosem i podniósł wzrok, obserwując sufit.
- A reszta? Wszystko tu w porządku?
- W idealnym - uśmiechnął się, wracając do biurka i siadając przy nim. - Dla ciebie - rzucił mu stosik dokumentów i plik listów. - Do przejrzenia i podpisu.
- Sam nie mogłeś tego załatwić? - mruknął z niezadowoleniem, od niechcenia przeglądając papiery.
- Wybacz, ale przecież ja mam uprawnienia tylko do swoich terenów, nie całej prowincji.
- Coś z tym trzeba będzie zrobić... - westchnął. - Nie uśmiecha mi się jedynowładztwo, za dużo roboty. Tylko chyba musisz trochę podrosnąć...
- Nie jestem już chłopczykiem, nie zauważyłeś? - roześmiał się. - Mam żonę, a niedługo pewnie i dzieci.
- Niedługo? - spojrzał na niego spod uniesionych brwi. - Wstydziłbyś się, to dziecko ma ledwie osiemnaście lat.
- Jesteśmy małżeństwem, tak? - mruknął zaczerwieniony. - Przestań stroić sobie ze mnie żarty.
- Dobrze, już dobrze... - uśmiechnął się pojednawczo. - Przepraszam. Zły wpływ Argento.
- Żartuj, ale nie ze mnie - przechylił głowę. - Popróbuj trochę na Shoole. Wkurza mnie, wdzięczy się do Seriki.
- On się wdzięczy do wszystkiego, co się rusza.
- Ale do niej nie musi. Wiem, że już nie wypada postępować w dawnym stylu, ale jako zazdrosny mąż mogę być nieobliczalny. Pracuje na moim terenie, więc w najlepszym wypadku go zwolnię. W najgorszym zamorduję.
- Ciekawe jak - roześmiał się. - Połamie ci kości.
- Kase podjudzę - syknął ze złym uśmieszkiem. - On coś wymyśli.
- Właśnie - westchnął, tracąc ochotę do śmiechu. - A jak tam Kase?
- Cóż, jest całkiem nieźle.
- Całkiem nieźle? - uniósł brwi.
- No, w porównaniu z tym, jak było na początku, to na pewno. Już wcale się nie buntuje, a pozostali go polubili.
- Polubili? - powtórzył powoli.
- Saray, przecież doskonale wiesz, jacy są ludzie w Norden... - machnął z uśmiechem ręką. - Póki ktoś pracuje, wszystko jest w porządku. Kiedy robi to dobrze, jest szanowany. A Kase im naprawdę zaimponował, więc go lubią.
- Bałem się, że może tu sobie nie poradzić.
- Och, nie znasz Kase... - roześmiał się. - On jest uparty, ambitny i dumny, z tym pożytecznym rodzajem dumy, która kieruje w dobrą stronę. Niejeden by się zapiekł, uniósł pychą i po prostu ich ignorował, ale Kase się zawziął i postanowił, że skoro teraz musi pracować, to pokaże im, że jest w tym od nich lepszy i nie mogą go tym upokorzyć. Radzi sobie. Jest drobny, ale za to zwinny, poza tym wszędzie się może wcisnąć i ma bardzo zręczne palce. Jest może słabszy, ale o wiele bardziej wytrzymały. Umie pracować bez przerwy niemal przez cały dzień, wciąż w tym samym tempie. Jest zmęczony i widać to po nim, ale umie się nie zatrzymywać i wcale nie wyczerpuje go to do utraty sił, jak pozostałych. Oni zaczynają szybko, intensywnie, wyprzedzają go o jakieś dwa razy, ale potem się męczą, robią przerwy, w miarę upływu dnia pracują coraz wolniej - a Kase w tym swoim niezmiennym tempie, z góra dwiema przerwami, łącznie trwającymi pół godziny, do wieczora ma zrobione trzy razy więcej od nich. A przecież oni w nim widzieli wymuskanego paniczyka, który do niczego się nie nadaje i będzie tylko przeszkadzał, w dodatku biadoląc. Kase nie "biadolił" nawet wtedy, kiedy jeszcze nic nie umiał, naprawdę sobie nie radził i wszyscy z niego kpili. Wziął się w garść i nauczył nowego życia, więcej - wiedzie w nim prym - roześmiał się. - I wprawdzie dalej jest opryskliwy, zachowuje dystans i wyższość, no i niestety - wciąż nie czuje się ani trochę winny i uważa byłych poddanych za obdarzone mową robactwo, ale... ale kiedy w Norden ktoś pracuje tak jak on, to pozwala mu się na takie fanaberie. Inna rzecz, że dla twoich planów to wiele nie zmienia.
- W istocie - westchnął, odchylając się w tył na fotelu. - Prosiłem Nissyena, żeby wstąpili tu w drodze powrotnej. Jak myślisz, może Avae... jakoś by się z nim dogadał?
- Nie sądzę... - pokręcił głową. - Kase nie cierpi Avae.
- Dlaczego? - uniósł brwi.
- Saray, jakbyś ty całe życie stanowił tylko blade tło dla wszystkich gestów i słów kogoś, kto w hierarchii społecznej jest od ciebie niżej o jakieś dwa czy trzy nieba, to też byś za nim nie przepadał. Właściwie to nikt z mojego otoczenia zbytnio Avae nie uwielbiał, ale Kase był z nim prawie w jednym wieku i w dodatku był ze wszystkich najmniej efektowny. Zawsze przy nim wypadał jak niepozorna szara mysz. Zresztą nawet ja i Rize czuliśmy się przy Avae niepewnie, chociaż jest od nas sporo młodszy... No a poza tym to właśnie Kase kiedyś zaczął się z Avae wyśmiewać i... i szybko pożałował, bo w pojedynku na języki nikt z nim nie miał szans. Wszyscy mieli ochotę z niego zażartować, ale to Kase się wychylił i Kase oberwał. On go naprawdę nie cierpi... - roześmiał się.
- A czy jest w ogóle ktoś, kogo lubi?
- Rize - odpowiedział bez zastanowienia.
- Dużo mi to nie pomoże - mruknął.
- Saray, daj spokój... - pokręcił głową. - Kase nie chce się zmieniać. On się taki po prostu urodził.
- Nigdy nie wierzyłem w to, że ludzie od razu się "jacyś" rodzą...
- Ale przy nim musisz? - dokończył.
- Nie mogę mówić ludziom, że gdyby się bardziej postarali, to doszliby do porozumienia ze swoimi niewolnymi i nie mieliby najmniejszej potrzeby uciekać się do tych swoich "metod", skoro sam nie jestem w stanie nic zmienić w Kase.
- Nie przesadzaj... To skrajny przypadek, zresztą ma przed sobą prawie pięćdziesiąt lat wyroku...
- Może i masz rację - westchnął. - Po prostu... nie cierpię porażek.
- Wiesz... - zamyślił się. - Ostatecznie... to dopiero pół roku. A Sunde i Caura wychowywali go tak przez całe życie. I... pamiętaj o tym, jaki on jest niepozorny. Musiał się jakoś wyróżniać na tle braci, żeby wyjść na pierwszy plan... no i udało mu się, był pupilkiem rodziców... Wszystkie dzieci chcą imponować rodzicom. On po prostu... nie rozumie. I to wszystko. Ja sam też przecież... - urwał, odwracając wzrok. Chyba wciąż wstydził się tego, jaki stał się, próbując zadowolić kochającą rodzinkę i uniknąć w końcu nieustannych docinków w gronie rówieśników. Po śmierci ojca objął władzę w Norden i wprawdzie nie zrobił przez ten czas nic aż tak potwornego, ale... to było ledwie trochę ponad pół roku. W każdej chwili mógł stać się już zupełnie jak on. Już wtedy przecież nie pamiętał, jaki był przedtem, jak myślał przedtem. Ogłuszając się dzień w dzień w końcu stwardniał na kamień... Dopiero potem, gdy poniósł klęskę i nie dlatego, że ją poniósł, lecz dlatego, że nikt tej jego klęski nie wykorzystał przeciwko niemu, a oni potraktowali go nie jak pysznego, brzydzącego się nimi pana, lecz jak chłopca, który bawił się wśród nich i płakał, gdy rodzice nakazywali mu obecność podczas ich ulubionych okrutnych zabaw... dopiero wtedy nagle otrzeźwiał, jakby dotąd był w amoku, a teraz nagle ktoś uderzył go w twarz i z tego wyrwał.
Pamiętał jego twarz wtedy podczas procesu, pamiętał ją, gdy przed kilkoma miesiącami powrócił tu zupełnie sam, jedynie na koniu, a potem wszedł powoli na górę, znalazł go i rozpłakał się jak małe dziecko.
Teraz to znów był ten Yell, którego znał tak dawno i jakiego już stracił nadzieję kiedykolwiek ujrzeć. Jeszcze pół roku temu takie żarty jak dziś wcale nie brzmiałyby w jego ustach tak niewinnie i zabawnie. A teraz każda myśl, że on mógłby podobne rzeczy mówić poważnie, wydawała się po prostu śmieszna. Znów mógł mu ufać, zresztą on pomagał mu tu ze wszystkich sił razem ze swoją upartą, wesołą żoną. To Norden wcale nie było takie, o jakim z niechęcią myślał, wygrywając wojnę jako zgorzkniały człowiek nawet nieumiejący się śmiać.
Spojrzał na poważną, zamyśloną minę Yella, wydawał się być czasem starszy niż naprawdę, zawsze w tych chwilach skrępowania i smutku.
- Wiesz co? - zastanowił się. - Ty chyba masz rację. Powinieneś się postarać o jakichś młodych, miłych Cern Cascavelów.


Siedzący na parapecie Kase w milczeniu patrzył na szalejącą za oknem nawałnicę. W pałacu trwało niemal równe zamieszanie, co chwilę trzaskały jakieś drzwi, ktoś krzyczał, wszyscy biegali i nikt go nie zauważał. Nawet lepiej, nie miał ochoty na włączanie go w ten rozgardiasz.
Karin przemknął obok, przez ulotny moment troskliwie przytrzymując przygarbione ramiona Yella.
- Nie denerwuj się, zaraz przyjdę, muszę najpierw zająć się ciężko rannymi, nic jej nie będzie - i już go nie było; Yell nawet nie zareagował. Potem szybko minęła go jeszcze wysoka sylwetka mężczyzny w ociekającym wodą płaszczu; ścisnął mu lekko bark już nawet niemal bez zatrzymywania.
Yell podniósł schyloną głowę i popatrzył na niknącą już w mroku długiego korytarza sylwetkę, oświetloną jeszcze na moment przez potworną błyskawicę. Odetchnął głęboko i wstał, podchodząc do drzwi, żeby je uchylić, ale one otworzyły się właśnie, silnie pchnięte przez masywną kobietę z parującym garnkiem, który odebrała od niej szybko wysoka dziewczyna i w miarę możliwości pomknęła z nim korytarzem; kobieta odwróciła się, chcąc wracać, ale Yell przytrzymał ją za ramię.
- Mogę wejść?
- Ty? - huknęła Gan. - A ty tam po co? Żebyś się darł bardziej niż żona?
Kase parsknął śmiechem na widok stropionej miny Yella i ściągnął na siebie jej wzrok.
- O, a ty chodź. Przydasz się - zadysponowała, nie przejmując się tym, że wyraz twarzy Yella mówił wyraźnie, że to on wolałby się przydać, a wyraz twarzy Kase, że wolałby siedzieć, gdzie siedział.
W środku pachniało krwią, potem i wilgocią; ciężkie, zgęstniałe powietrze więziło uporczywą ciszę wypełnioną tylko ciężkimi oddechami i jakimś słabym, pojedynczym jękiem co kilka chwil.
- Pozbieraj zużyte szmaty - rzuciła przez ramię Gan, pochylając się nad jakimś skręconym z bólu ciałem. Podnosił posłusznie lepkie gałgany, wodząc wzrokiem po całej tej krzątaninie. W kącie pokoju Serica uśmiechnęła się do niego słabo, jej pobladła twarz z podkrążonymi oczami i włosami zlepionymi potem na czole i skroniach wyglądała nieco upiornie w ciemnościach rozświetlanych błyskawicami. Chyba nie miała już siły się "drzeć".
- Bardzo się martwi? - szepnęła z trudem, gdy znalazł się obok niej.
- Zdycha ze strachu - mruknął, obrywając momentalnie w kark.
- Uważaj, co mówisz - warknęła Gan, poprawiając poduszkę dziewczynie.
- Gan... Gan, powiedz mu, że ja... że dobrze się czuję... - wyjąkała z wysiłkiem.
- Oho, a on pomyśli, że umarłaś i tu przyleci. Nie potrzeba mi tu do szczęścia jeszcze zakochanego histeryka.
- N...nie mów tak, przecież...
- Spokojnie, twoim mężem też się zajmiemy - z czułością otarła jej pot z czoła. - Kase, idź do tego nerwusa i go zagaduj. Niech się tak nie denerwuje.
- Ja? - skrzywił się. - Ale niby o czym mam z nim rozmawiać?
- O wszystkim prócz żony, to mężom źle działa na samopoczucie - mrugnęła do wątle uśmiechniętej Seriki. - No leć, bez dyskusji - machnęła ze zniecierpliwieniem dłonią. Kase wzruszył ramionami, ale wrócił do Yella, siadając obok niego w milczeniu. Skrzywił się lekko, rozglądając się wokół i zerknął na zgarbionego towarzysza i jego spiętą twarz.
- Myślisz... że ugasili już pożar?
- Nie wiem - zacisnął powieki. - Nie wiem... Ja... Co ja zrobię, jeśli... jeśli ona...
- Przestań panikować, Karin ją wyleczy raz dwa - westchnął, przeciągając się lekko.
- Wiem - uśmiechnął się blado. - Wiem, głupstwa mówię. Nic jej nie będzie, ale... Ale ona się tak strasznie męczy...
- Trzeba było powiedzieć Karinowi, żeby wyleczył najpierw ją. Nie rozumiem, czemu tego nie zrobiłeś.
- Oni są poważniej ranni, mogliby umrzeć - potrząsnął głową.
- To tylko bydło - wzruszył ramionami.
- Głupi jesteś... - przymknął oczy. - To tacy sami ludzie jak my. Nie można szastać ludzkim życiem. Poza tym ona też nie darowałaby tego ani sobie ani mnie.
- Niedawno...
- Niedawno byłem takim samym durnym gówniarzem jak ty - powiedział ze zniecierpliwieniem.
- Jak dla mnie to dopiero teraz jesteś durny.
- Kase, nie mam głowy do...
- Słuchaj, kazały mi z tobą gadać, więc nie utrudniaj.
Yell popatrzył na niego i roześmiał się urywanie.
- Przepraszam - oparł głowę o ścianę. - Już nie będę.
Kase przewrócił oczami i zsunął się niżej, zaciskając dłonie na krawędzi ławki.
- W sumie to może nie jesteś aż taki głupi. Ostatecznie udało ci się wyrwać im chociaż część swojego majątku.
- Oryginalne podejście - westchnął.
- Nie mów, że się z tego nie cieszysz.
- Cieszę się, że mam gdzie budować swój dom. Prawdziwy. Inny niż to coś przedtem.
- No ja bym wolał mieć to co dawniej. I nie mów, że nic ci w obecnej sytuacji nie przeszkadza.
- Oczywiście, że nic. Co miałoby? - spojrzał na niego zdziwiony.
- No a... ten cały Saray. Czemu pozwalasz, żeby on tu rządził?
- Pozwalam? - uśmiechnął się. - To on pozwolił na mój powrót tutaj.
- Dobra, dobra... - machnął ręką. - Chwytam, oni przejęli władzę. Ale skoro pałac wciąż jest twój, to nie rozumiem, czemu zgadasz się, żeby tu mieszkał. Niech sobie urządzi kwaterę główną w stosowniejszej dla siebie norze.
- Saray jest moim przyjacielem, głuptasie - powiedział spokojnie. - Nawet więcej... niemal starszym bratem. To my chcieliśmy, żeby został z nami i poprosiliśmy go o to.
- Raczej twoja szurnięta żonka - burknął bezwiednie i natychmiast się skrzywił.
- Wiedziała, że ja bym tego chciał - zagryzł wargę i łzy napłynęły mu do oczu.
- Nie no, tylko się nie mazgaj... - stęknął zniechęcony. - Poćwiartują mnie... Mów czemu.
- Co czemu? - szepnął.
- Czemu uważasz za stosowne przyjaźnić się z robactwem.
- Jakie ty masz urokliwe słownictwo... - uśmiechnął się blado. - Robactwo obchodziłem bardziej niż własną rodzinę. Z robactwem nie czułem się nigdy jak oferma i popychadło. Robactwo nie uważało mnie za ciamajdę tylko dlatego, że nie bawiło mnie dręczenie ludzi... Uważałbym za niestosowne przyjaźnienie się z kimś z was - umilkł na moment. - Od dziecka lepiej się czułem z "robactwem". Ci ludzie mieli dla mnie więcej serca. A Saray... Saray zawsze był dla mnie miły, ja na początku bałem się tam do nich chodzić, ale on wyczuł, że ja tylko szukam... Zaopiekował się mną, nie pozwalał mi dokuczać i wprowadził mnie w ten jedyny świat, gdzie czułem się swobodnie... a przecież to on miał najwięcej powodów, żeby czuć do mnie niechęć... Moi rodzice wymordowali mu wszystkich. Kiedy się poznaliśmy, miał już tylko ojca i siostrę, ostatnią z pięciorga rodzeństwa. Ich też wkrótce zabili moi rodzice. A ja nie dostałem nawet jednego niechętnego spojrzenia - przymknął oczy. - Potem ojciec kazał mu się ożenić, chyba po to, żeby dalej mieć kogoś, kogo mógłby mu zabić. I zabił. I synka, i Hanę...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i Beilan wybiegła, lecąc w stronę schodów
- Coś się stało... - szepnął Yell i próbował wstać, ale Kase złapał go za łokieć.
- Będziesz tylko przeszkadzał. Siedź - mruknął zniechęcony. - A jaka ona była?
- Kto? - spytał nieprzytomnie.
- No Hana. Jego żona. Przecież o niej mówiłeś.
- A, tak. Przepraszam. Jakoś nie mogę... - westchnął.
- Mnie konwersacja z siedzącym nieszczęściem też szczególnie nie bawi, ale nie jęczę. Mam tylko nadzieję, że nie zmuszą mnie do tego samego, kiedy będą się wam dzieci rodzić. Ciekawe, jak wtedy będziesz histeryzować.
Yell uśmiechnął się blado i ostrożnie wyrównał oddech.
- Hana była... raczej ładna. I nawet... miła. Nie znałem jej za dobrze - mówił cicho, z głową odchyloną w tył i opartą o ścianę.
- Oni się bardzo... kochali?
- Kochali? - zamyślił się, przymykając oczy. - Czy ja wiem... Byli dość dobrym małżeństwem... w każdym razie do śmierci Silla, bo potem to już... Ale chyba i tak można powiedzieć, że było między nimi raczej dobrze. Zresztą Kase, sam wiesz, jak to jest z małżeństwami poddanych, to panowie decydowali, kto kogo miał poślubić. Nie tak łatwo o małżeństwa z miłości. Miłość czasem przychodziła później... a czasem nie. Mój ojciec rozkazał im się pobrać, kiedy oboje byli jeszcze właściwie dziećmi. Tylko... no wiesz, Saray był synem zarządców, a ona zwykłych wyrobników, a w Norden... w Norden to wtedy była bardzo duża różnica, jeśli chodzi o pewien... No cóż, powiedzmy, że nie mieli wielkich szans na rozmawianie choćby tak sprawne jak my w tej chwili - uśmiechnął się słabo. - Chyba czasem trochę go męczyło jej niedouczenie, chociaż tego nigdy nie okazywał. Naprawdę w gruncie rzeczy była miła, no i szybko przestała być taka... nieokrzesana jak na samym początku. Traktowali się dobrze. Ale mimo wszystko w tych sprawach bezpieczniej jest decydować samemu, a nie wypełniać tylko wolę pana. W tym też nam było o wiele lepiej... - westchnął cicho.
- Wcale nie - wzruszył ramionami Kase. - Rize też nie chciał żenić się z Jerein. Ale ojciec się uparł. Dobrze, że umarła.
- Co ty pleciesz, to była miła dziewczyna - powiedział zmęczonym głosem.
- Nie dla Rize.
- Może on nie zasługiwał.
- Zamknij się, dobra? - zirytował się. - Mówisz tak, bo to siostra Seriki.
- Ona po prostu naprawdę była miła...
- I co, temu twojemu Sarayowi wolno nie kochać "miłej" żony, a Rize nie? Bo co?
- Saray nigdy by nie powiedział, że to dobrze, że Hana nie żyje.
- Rize też nigdy nie powiedział, że...
- Fakt, on mimo wszystko jest znośniejszy od ciebie - przerwał zniecierpliwiony. Kase wzruszył ramionami i miał coś powiedzieć, ale właśnie wróciła Beilan z Karinem i nie zatrzymując się przy nich, wbiegli do pokoju, zatrzaskując drzwi. Yell wstał, ale drzwi znów się otworzyły i stanęła w nich Gan.
- No chodź, chodź... - powiedziała z uśmiechem. - Możesz już ją potrzymać za rączkę.
Nie odpowiedział jej nawet, od razu wpadając do środka, kobieta pokręciła głową i zamknęła za nimi drzwi. Został sam w tych ciemnościach i szumiącej deszczem i wichrem ciszy przerywanej tylko odgłosami piorunów. Wstał powoli i wrócił na parapet, przyglądając się burzy przez szybę.
W jakiś czas potem ciszę rozerwały jeszcze energiczne kroki, zerknął z niechęcią na szybko zbliżającą się postać. Mężczyzna minął go bez słowa, ale zatrzymał się nagle.
- Gdzie Yell? - rzucił, nie patrząc na niego.
- Już w środku - burknął. - Karin też - dodał, woląc uprzedzić pytanie. On też nie miał ochoty do rozmowy, nawet względnie przyzwoitym "To dobrze." nie chciało mu się zagłuszyć ponownego milczenia. Stał do niego bokiem, w zamyśleniu wpatrując się w drzwi. Nie wyglądał teraz na okaleczonego; lewy policzek miał zupełnie zdrowy, blizny z czoła zakryte przez opadające na nie mokre włosy, a ciemniejsza skóra między brwiami i przy nasadzie nosa wyglądała w tym półmroku jak przypadkowy cień.
- Jeszcze się pali? - spytał cicho. Mężczyzna spojrzał na niego trochę zaskoczony.
- Nie... Nie, już nie. Ugasiliśmy pożar.
- To dobrze - mruknął i omal nie parsknął śmiechem. Czy to naprawdę możliwe, żeby jakoś podświadomie się tego śmiecia bał? Był wysoki, dobrze zbudowany i na pewno dostatecznie silny, żeby w tym ciemnym korytarzu bez zbędnego hałasu ukręcić mu głowę jak kurczakowi, ale przecież znacznie potężniejsi mężczyźni w ogóle go nie przerażali, widywał też gorsze blizny i bardziej bezwzględnych w swej władzy.
On zawsze milczał i prawie nigdy na niego nie patrzył, a teraz mrok i nawałnica zamieniły go na moment w kamiennego sługę bóstwa zniszczenia i śmierci zwabionego do pałacu wonią krwi.
Uśmiechnął się, z perwersyjną przyjemnością bawiąc się przez chwilę tą makabryczną myślą i zsunął stopy na podłogę.
- Już nie będę potrzebny - powiedział, odwracając się.
- Poczekaj - usłyszał za sobą. - Przygotuj tamten pokój obok dla Karina. Na pewno będzie wycieńczony.
- Może sam to zrób? - spytał opryskliwie. Mężczyzna nie odpowiedział mu i minął go, powoli zdejmując mokry płaszcz i przewieszając go sobie przez ramię. Wciąż bez słowa wszedł do pokoju; widział zarys jego sylwetki przy oknie, którego zasłony rozsunął, uchylając odrobinę okno. Huk ulewy, wiatru i grzmotów silniej wdarł się do wnętrza. Kase wzdrygnął się odruchowo i machinalnie podszedł do drzwi; on, nie patrząc na niego, powiesił płaszcz na wieszaku i podszedł do łóżka, nieśpiesznie ściągając narzutę, starannie składając ją w prostokąt i kładąc w nogach łóżka. Wyjął z szafki pościel, sprawnym ruchem strzepnął i rozścielił prześcieradło, ubrał w poszwy kołdrę i poduszkę, w milczeniu ściągając na dół moskitierę i rozplatając podtrzymujące wstążeczki. Kase żachnął się i podszedł do niego.
- Zostaw, nie umiesz - warknął, wyszarpując mu z irytacją tasiemki i zaczął umocowywać mgiełkowo delikatne siateczki. - Karin pewnie już ledwie żyje. Powinien już przestać, przecież przez noc się nie przekręcą.
On nadal milczał, więc z gniewem szarpnął opornym materiałem.
- Co wy sobie właściwie wyobrażacie? - spytał zaczepnie. - Rozumiem jeszcze, że Serica potrzebowała pomocy, ale ta cała banda...
Zapięcie od moskitiery odstrzeliło mu i potoczyło się pod stół. Prychnął ze złością i na klęczkach wgramolił się pod blat, szukając po omacku na dywanie.
- Karin jest głupi jak but, ale mimo wszystko nie powinniście sobie pozwalać na takie odnoszenie się do niego. To nie jest jeden z was - wydostał się po drugiej stronie stołu, trzymając w dłoni sprzączkę i patrząc na niego wyzywająco.
- Uważasz, że nie powinien pomagać rannym? - zapytał niezmącenie, patrząc mu spokojnie prosto w oczy; Kase cofnął się rozdrażniony.
- Wielka afera, paru poranionych fornali. Niechby i zdechli, wielkie rzeczy.
- Kase... - powiedział cicho. - Kase, Kase... - stanął przy nim i łagodnie odwrócił go w stronę lustra, unosząc mu twarz, po której policzku delikatnie i powoli przesunął wierzchem dłoni. - Spójrz na siebie... Masz jeszcze buzię dziecka. Jak możesz mówić takie rzeczy?
Chłopak spojrzał posłusznie w lustro jak zahipnotyzowany ptak, ale otrząsnął się niemal od razu.
- Puszczaj... - warknął i wyszarpnął się, szybko wychodząc z pokoju. Saray cofnął się w zamyśleniu od lustra i usiadł wolno przy stole. Nie mógł zapomnieć zimnego strachu, jaki poczuł widząc ją zemdloną tam wśród krwi. Wokół było wiele skrwawionych ciał, a on popatrzył wprost tam, jeszcze nawet zanim usłyszał krzyk Yella.
Nawet nie był świadomy tego, że pokochał tę dziewczynę niemal jak młodszą siostrę. Kiedy to się stało? Niegdyś była uroczym, trochę zbyt pulchnym dzieckiem o ogromnych, okrągłych oczach, które czasem zjawiało się w Norden z wizytą i które Yell z męczeńską miną musiał wszędzie oprowadzać, trzymając w swej dłoni małą, tłustą łapkę, by matki mogły swobodnie rozmawiać. Wkrótce to pulchniutkie stworzonko o kręconych jak sprężynki włoskach i szczuplutkiego, wątłego chłopca złośliwi towarzysze "z salonów" zaczęli przezywać narzeczonymi ku rozpaczy chłopca i zadowoleniu dziewczynki, a potem dziewczynka rosła, szczuplała i ładniała jeszcze bardziej, nagle i właściwie z zaskoczenia okazała się młodziutką kobietą, a chłopcu pozostało tylko oniemieć i zorientować się, że nikt już ich nie przezywa narzeczonymi, właśnie dlatego, że to już był czas, kiedy naprawdę mogli się narzeczonymi stać. Ale potem dziewczęce oczy zaczęły powoli smutnieć, uśmiechy gasnąć, aż w końcu zostały już tylko rumieńce, ale już nie onieśmielenia, lecz upokorzenia i wstydu... i nie zjawiła się więcej, aż do dnia, gdy stała tam w cieniu wystraszona i smutna, ale taka spokojna i patrzyła na coraz bardziej bladą twarz dorosłego już chłopca i w miarę jak jego twarz bladła, a półprzytomne oczy pokrywały się mgłą, jej twarz coraz cieplej rozjaśniał zapomniany uśmiech, a mokre oczy lśniły z odnalezioną mocą. I potem musiała być u niego, musiała tam pobiec może jeszcze tego samego wieczoru, bo potem Yell odjechał razem z delegatami Yan, a on widział z daleka jego pożegnanie z tą filigranową dziewczyną, która wcale się nie wstydziła paplać wszędzie o ich planach, nie przejmując się kompletnie obecnym statusem swego narzeczonego. Toteż gdy sam miał wyjeżdżać, najpierw poszedł do niej; siedziała nad pakunkami, zbierając się do podróży do Naho, które zapisała jej Kleis Gebr Sinaia w rok po swym małżeństwie z bejlerem Cern Cascavel. Pozostawione jej tereny z rodzinnego Sinaia z determinacją, której nikt nie ośmielił się sprzeciwić, przeznaczyła dla siedmioletniego brata, któremu z uwagi na młody wiek nakazano jedynie pięcioletni pobyt w Helmand, gdzie kuzyn obiecał się nim zająć i odpowiednio przestawić z wychowania odebranego od matki.
Do dziś pamiętał, jak Serica podniosła na niego swoje wielkie zdziwione oczy, gdy stanął tam nad nią i powiedział, kim jest; oczy, które wcale się nie przeraziły, jak to widywał zazwyczaj, patrzyły tylko na niego zaskoczone i niepewne, choć przecież już go rozpoznały, ale jeszcze nie wiedziały, czego chce, a potem rozjaśniły się tak nagle, gdy spytał, czy nie chciałaby zamieszkać w Norden już teraz, od razu, zamiast czekać te trzy miesiące na powrót Yella. W jednej chwili uwiesiła mu się na szyi, głośno całując w zdrowy policzek i zanim zdążył się zorientować, już rządziła w Norden na całego, zmieniła zupełnie wystrój pałacu, zdecydowała, kto gdzie zamieszka i z energią zabrała się do dyrygowania każdym, kto nieopatrznie zaplątał się w okolice zasięgu jej szczuplutkich ramion, samej pracując z takim entuzjazmem i zacięciem, że Norden z miejsca ją pokochało.
Odgarnął z czoła w tył mokre włosy i wstał powoli, schylając się jeszcze po leżącą na dywanie sprzączkę i podszedł z nią do łóżka, umocowując ją na tasiemce. Skończył rozciągać siatki i wyszedł na korytarz, zabierając po drodze płaszcz. Poszedł prosto do tamtego pokoju; Karin właśnie z wysiłkiem wstał od prowizorycznego posłania jednej ze zranionych dziewczyn i zmęczony pił wodę podaną przez Beilan, był już bardzo blady i chyba ledwo trzymał się na nogach.
Stanął za nim, opierając mu dłoń na ramieniu.
- Może trochę odpocznij...
- Nie, dziękuję - obejrzał się z uśmiechem. - Wszystko w porządku, już kończę.
- Kiepsko wyglądasz, może...
- To nic, naprawdę - pokręcił głową. - W czasie wojny bywało gorzej, zresztą jeszcze tylko trzy osoby.
- Dobrze, jak chcesz. Tam obok jest pokój dla ciebie, jak skończysz, damy sobie radę. Postaraj się wyspać, będziemy cicho.
- Dziękuję - uśmiechnął się jeszcze i podszedł do następnego posłania, klękając przy nim. Saray odetchnął głęboko i rozejrzał się, a potem zbliżył do nich; Yell pochylał się nad wciąż trochę bladą, ale uśmiechniętą już twarzą dziewczyny, głaszcząc jej policzek.
- Następny... - mruknęła z niezadowoleniem, dostrzegając go. - Uparliście się patrzeć, jaka jestem brzydka?
- Jesteś śliczna... - szepnął Yell.
- Zakochany, to głupi - stwierdziła z kiepsko maskowaną uciechą. - Puśćcie mnie, trzeba tu posprzątać - odrzuciła przykrycie, próbując wstać.
- Nie mów głupstw, byłaś ranna - zaprotestował Yell.
- No i wielkie rzeczy, już jestem wyleczona. Saray puść - fuknęła z irytacją.
- Ale nadal osłabiona - stanowczym naciskiem na ramiona położył ją z powrotem. - Zostań tu i słuchaj męża.
- Ale...
- Zrób mu tę przyjemność, nieczęsto ma taką okazję - mrugnął, prostując się i opierając dłoń na barku Yella. - Oboje odpocznijcie, jutro się wszystkim zajmiemy.


Czarne zgliszcza wyglądały posępnie i ponuro, ale popołudniu mieli się zabrać do ich rozbiórki. Ludzie ze spalonych czworaków zamieszkali w pałacu... Paranoja.
Szukali go i wołali co chwilę, ale teraz nie miał ochoty się ujawniać. Siedział tu niemal od świtu. Już od kilku dni urywał dla siebie takie chwile samotnego milczenia, musiał pozbierać myśli.
Jak dotąd, nie wychodziło mu to szczególnie.
Więc dzisiaj wyszedł cicho ze swego pokoju, kiedy tylko niebo lekko się zaróżowiło i uciekł tutaj, kryjąc się przed wszystkimi w pachnącej gęstwinie liści. Na grubym konarze siedziało się całkiem wygodnie, a pień tworzył pierwszorzędne oparcie. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio mógł tak długo odpocząć. I tak... nie wychodziło mu za dobrze poukładanie tego wszystkiego, ale okazało się, że dzień na ucieczkę wybrał sobie idealnie, bo nie wiadomo po co, przyjechali oni. Miał nadzieję, że ta rewolucja przyniesie mu choć tę jedną korzyść - uwolnienie się od niego, ale najwyraźniej i to nie miało być mu dane. Liczył teraz, że chociaż szybko wyjadą, bo ten bastard wyraźnie się spieszył.
Cholera, naprawdę miał nadzieję nie oglądać więcej tej ślicznej buźki, po co ich tu przyniosło? Może bękart ma jakieś wspólne interesy z tym całym... Wzdrygnął się i skulił, wciągając stopy na pień i obejmując ramionami kolana. Nawet słowa od wtedy nie zamienili, ale wciąż przeszywał go dreszcz na jego wspomnienie. Chyba naprawdę zaczął się go bać, było w tym wtedy coś... takiego... że...
Lepiej się czuł, kiedy go nie było. Może to i wstyd tak się przejmować nędznym śmieciem, ale nic nie mógł na to poradzić. A może on wyjedzie razem z nimi?... Dobrze by było... w każdym razie...
Ciekawe czemu przestali go szukać. Może Yell powiedział mu, że... i kto go prosił.
Avae pewnie ma ubaw. Zresztą, niech myślą sobie, co chcą... Tylko że... Avae zawsze go strasznie deprymował i co gorsza doskonale wiedział, że tak właśnie na niego działa... ale mimo wszystko nie chciałby, żeby on teraz myślał, że stchórzył przed nim aż tak, żeby się ukrywać.
Westchnął i wstał, powoli zsuwając się po konarach, gałązki uderzały go w twarz, więc musiał zacisnąć powieki, ale i tak bez trudu odnajdywał drogę. W ciągu tego lata do perfekcji opanował sztukę chodzenia po drzewach. Zeskoczył, zachwiał się i prawie krzyknął, gdy uderzył w kogoś plecami.
- Zatem tu się ukrywałeś...
Drgnął i odskoczył, obracając się gwałtownie.
- Gdzie byłeś? - wykrztusił jeszcze zaskoczony.
- W stajniach... - spojrzał na niego spod uniesionych brwi. - A dlaczego pytasz?
- Nie widziałem cię. Przestra... Myślałem, że wszyscy są w pałacu. Nie spodziewałem się, że ktoś może tędy iść - mówił trochę zbyt szybko, bezskutecznie próbując opanować zdenerwowanie.
- No przypuszczam... Chyba że masz w zwyczaju skakać ludziom na głowę... - powiedział nieco kpiącym tonem, przyglądając mu się dziwnym wzrokiem.
- Czemu się na mnie gapisz? - spytał agresywnie.
- Czemu się tak denerwujesz?
- Nie denerwuję się - warknął, odwracając się i idąc w stronę pałacu.
- Mamy gości...
- Wiem - syknął, zaciskając powieki. Ten durny Yell mu powiedział. Na pewno mu powiedział, cholerny gamoń. Nie chciał, żeby on znał jakieś jego słabości, chciał pozostać zimnym, niewzruszonym twardym jak głaz Kase Lin Tevere, ich najgorszym, bezwzględnym wrogiem. Nie chciał mieć nic wspólnego z dzieciakiem panikującym na samą myśl o chłopaku starszym ledwie o rok, nad kimś takim o wiele łatwiej zdobyć... przewagę. A nie po to przez te miesiące wywalczał ją sobie od nowa.
- Pracujesz tu, Kase.
- I co z tego? - spytał opryskliwie.
- Nie możesz bez pozwolenia zaszywać się na pół dnia - wyprzedził go, idąc po prostu równym, niespiesznym krokiem i wchodził już powoli na schody, do których jemu jeszcze sporo zostało. Kase zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki, dławiąc z wysiłkiem tę natrętną wściekłość.
- Mam to gdzieś!
- Shoole sugerował, żeby rozesłać za tobą list gończy.
- Głupek - warknął.
- Yell mu powiedział to samo - obejrzał się na niego przez lewe ramię z lekkim półuśmieszkiem i zniknął w drzwiach domu. Kase zatrzymał się na moment i z irytacją złapał oddech. Wbiegł po schodkach i wszedł, umyślnie trzaskając drzwiami; on nie obejrzał się na niego, skręcając w boczny korytarz, a chłopak zorientował się, że się z tego cieszy i zagryzł boleśnie wargę. Nienawidził go... Tak, to było to. To poniżające, zniżać się do nienawidzenia takiego żyjącego ścierwa, ale nie umiał tego pohamować. Nie umiał ograniczyć się do pogardy, bo to ON upokarzał go już samym faktem swojego istnienia, samym swoim widokiem. Od początku tej farsy nie żałował aż tak, że nie posiada już takiej władzy, jak niegdyś.

Praca przy rozbiórce wcale nie była taka trudna, może dlatego, że nie wpadali już na tak durne pomysły jak kiedyś i nie kazali mu na przykład dźwigać jakichś nadpalonych bali. Na szczęście zdołał sprawić, że podobne rozrywki już dawno ich znudziły, skoro wszyscy teraz wiedzieli, że nawet jeśli tu mogą mieć przewagę, to w wielu innych rzeczach okazywał się od nich o wiele lepszy. I to, co teraz mu zlecano, wykonywał szybko i bez większego zmęczenia. Wolałby właściwie pracować tam cały czas i nie musieć w ogóle wracać do pałacu... Na Avae niestety natykał się na każdym kroku, ale na szczęście nigdy w takiej sytuacji, by musieli ze sobą rozmawiać. W dawnej epoce nie do pomyślenia byłoby takie mijanie się bez słowa, ale teraz wyglądało całkiem naturalnie; Avae cały czas przebywał z tamtymi, z nimi rozmawiał i najwyraźniej świetnie się bawił. Jasne, nawet teraz zdołał się urządzić, ciekawe tylko ile musiał się przedtem popłaszczyć, obrzydły służalec. Nie widział go już od bardzo dawna; nie pojechał na jego i Karina urodziny niebotycznie szczęśliwy z powodu zbawiającego go od tego zapalenia płuc, nie widział go też podczas procesów, bo nie zmuszano go z uwagi na chorobę do stawienia się na rozprawie i trzymano w osobnej celi... kretyńska zapobiegliwość, skoro planowali ich pozabijać. Czasem żałował, że tego jednak nie zrobili. Przynajmniej nie musiałby teraz znosić tego śmiecia.
Właściwie to mogliby sobie już pojechać, nie wiadomo po co siedzą tu już trzeci dzień. Coś tam chyba uzgadniają... poszłoby im szybciej, gdyby nie tracili czasu na nieustanne przesiadywanie z Avae. Ten to wie, jak skupiać na sobie uwagę całego otoczenia. Pewnie nawet znalazłszy się w łachmanach na dworze Wellandu, rzuciłby wszystkich na kolana. W gruncie rzeczy mu tego zazdrościł, co tylko podsycało odczuwaną do niego niechęć.
Miał nadzieję, że oni wyjadą, zanim skończy się praca przy rozbiórce, ale w Norden każda praca kończyła się bardzo szybko; nikt nigdy się nie obijał, a on sam nawet przy tej okazji wolał nie ryzykować żadnej dywersji. Teraz Serica zapędziła go do pomocy w pałacu, tamta nawałnica i tu wyrządziła sporo szkód. Miał się do niej zgłosić po nowe polecenia, jak tylko skończy z porządkowaniem korytarzy w zachodnim skrzydle, ale oczywiście zdążyła już gdzieś w międzyczasie przepaść. Przeszukał już cały pałac, a jej po prostu nigdzie nie było. Zbliżył się do gabinetu, ale dosłyszał ich rozmowę i wycofał się z niechęcią do saloniku, planując odpuścić sobie poszukiwania i wreszcie trochę odpocząć. Jak jej będzie naprawdę potrzebny, to sama go znajdzie.
- Proszę, proszę... Mały Kase - usłyszał naraz za plecami. Zdrętwiał na moment, ale zrugał się w duchu i odwrócił dość sztywno.
- Co tu robisz? - burknął, przyglądając mu się spod oka. Siedział na kanapie z dość nonszalancko wyciągniętymi nogami i założonymi rękami. Czemu on zawsze wygląda, jakby się z niego śmiał?
- Nic... a właściwie to czekam. Jak tylko skończą, wyjeżdżamy.
- Szkoda - uśmiechnął się krzywo. - Że dopiero teraz...
- Jak zwykle strzelasz oryginalnymi dowcipami - założył ręce na karku, przyglądając mu się spod przymrużonych powiek. - Zabiłeś kogoś ostatnio?
- Nie było okazji.
- Co ty powiesz... Widocznie inwencja ci spada.
- Przymknij się - warknął z irytacją. Zawsze tak w końcu reagował, brakowało mu słów. Nikt go tak nie wytrącał z równowagi jak ten chłopak... w każdym razie do niedawna.
- Jakiś ty opryskliwy... Kase, no chyba nie wypada... - powiedział ze zgorszoną miną. - Nie masz ochoty porozmawiać z dawnym kolegą?
- Nieszczególnie - mruknął cicho, odwracając się z powrotem do drzwi.
- Ale chyba musisz, biedactwo, bo widzisz, ja się koszmarnie nudzę. Jeszcze się poskarżę, że byłeś niemiły i co? Może cię rzucą psom na pożarcie?
- Musisz się zawsze mnie czepiać? - syknął. - Już nie musisz nadrabiać strat do mojego urodzenia, ten czas już minął.
- Dzieciaczku, ty sam prowokujesz do docinków - roześmiał się. - Z twoimi gabarytami i tą koszmarnie nasrożoną miną... Nie staraj się być taki groźny, to nie będziesz taki zabawny.
- Łatwo ci mówić! - odwrócił się gwałtownie, patrząc na niego z furią. - Przykro mi, ale ja nie umiem włazić wszystkim do dupy tak jak ty, więc muszę trzymać te bydlęta na dystans, jeśli chcę tu w ogóle przetrwać.
- Jesteś szalenie niekulturalny, śmieszne dziecinny i odrobinkę żałosny. Ale się nie gniewam. Zdążyłem się przyzwyczaić - przechylił lekko głowę, uśmiechając się. - Cieszę się, że już "nie masz okazji" stosować swoich zasad na co dzień, potworku.
- Kiedyś bardzo chciałeś być takim potworkiem jak ja, już nie pamiętasz? - spytał ze złym uśmiechem.
- Trafiony - skrzywił się. - Ale nie bolało. Posłuchaj, wiem, że szalenie chcesz się wydać wyższym, ale może jednak usiądź?
- Nie mam ochoty na twoje towarzystwo - mruknął.
- Też znam milsze od twojego - roześmiał się ładnie. Tego zawsze czystego brzmienia pięknego głosu o miłej, pociągającej barwie też zawsze mu zazdrościł. I o tym na pewno wie.
- To po cholerę mi każesz zostawać - warknął.
- Każę? - spojrzał zdziwiony. - Proponuję, Kase. Zbyt sobie wziąłeś do serca swój stan niewolniczy, to nie moją własnością jesteś. Poza tym jestem teraz takim samym niewolnikiem jak ty.
- Akurat - zakpił. - Ciekawe tylko, że nade mną nikt nie skacze tak jak nad tobą.
- Nie przesadzasz czasem? - uniósł brwi.
- Raczej nie. Ja tu robię za popychadło. Tym śmieciom wydaje się, że są nie wiadomo kim.
- Nie rozumiem, na co narzekasz. Tu wszyscy są bardzo mili...
- Ty zawsze miałeś prostackie gusta.
- O, bez wątpienia - powiedział z rozbawieniem. - Miałem jednak głównie na myśli to, że są mili dla ciebie. Chyba powinieneś być za to wdzięczny.
- Coś ty powiedział? - spojrzał na niego oczami ciskającymi błyskawice.
- Dobrze, już dobrze... - roześmiał się, unosząc ręce w obronnym geście i wstał z kanapy. - Więcej ci się nie będę naprzykrzać... i urażać twojego wysokiego mniemania o sobie. Ale myślę, że mógłbyś zauważyć, że tak naprawdę to ty dla nich powinieneś być ostatnim śmieciem. A starają się cię zrozumieć... zmienić. To świadczy o tym, że komuś na tym świecie jeszcze na tobie zależy. Kogoś twój nędzny los obchodzi. Nie odtrącaj tego i nie marnuj, bo za wiele ci tego w życiu nie będzie. Uwierz mi... mały.
- Dużo ci zapłacili za nawracanie mnie? - przymknął powieki.
- Nie, sam odkryłem w sobie powołanie - przeciągnął się, mrużąc lekko oczy.
- Kiepsko ci idzie - spojrzał na niego nerwowo. - Widać to nie takie proste, jak...
- Jak co? No dokończ...
Kase odwrócił wzrok, bał się trochę, kiedy on zaczynał patrzeć w taki sposób. Gdyby nie to, że znał go całe życie, w takich chwilach wierzyłby w to, że naprawdę jest jakimś demonem, tak jak mówili oni.
Avae uśmiechnął się lekko i podszedł do okna, wyglądając na zewnątrz; mimowolnie spojrzał za nim. Wyglądał inaczej niż zawsze. Zupełnie nie tak jak ktokolwiek... z nich. Co prawda on nigdy tak właściwie nie wyglądał, nie przejmował się szczególnie żadnymi ich regułami i wychodziło mu to zresztą na dobre, bo wyglądał wśród nich jeszcze bardziej niezwykle, niż gdyby przestrzegał zasad etykiety i reguł prawidłowego ubioru - tego odbijającego od poddanych. Nawet gdy nosił te cenne tkaniny i delikatne stroje to zawsze jakoś... inaczej. Nie przetykał ubrań złotem, nie nosił żadnej biżuterii, nie zakrywał włosów, wychodząc na dwór, nigdy w życiu nie widział go w tych wysoko zapinanych butach, które były takie niewygodne, ale takie w dobrym tonie...
Ale teraz... teraz wyglądał tak, jak niektórzy dawniejsi żołnierze, czy kurierzy; w krótkiej kurtce z jeleniej skóry, takich samych spodniach i najzwyklejszej w świecie, niezapinanej nawet czarnej koszuli z tak zwyczajnego materiału, że nawet nie był w stanie odgadnąć jego nazwy...
Nagle zdał sobie sprawę, że sam też już nie wygląda jak panicz. To, co miał na sobie, co zawsze teraz nosił, to były dość zgrzebne, choć wygodne ubrania, krótkie i niekrępujące ruchów, najlepsze do pracy, ale... ale takie właśnie, jakie zwykle nosili dawniej poddani. Ale pewnie teraz wszyscy tak wyglądali, tak jak oni... Zatchnęło go na moment, wyobraził sobie swoją matkę, zawsze w najpyszniejszych toaletach, a teraz pewnie w jakiejś prostej spódnicy i taniej bluzce... może w kaftanie, w Sibari jest już pewnie zimno... Chociaż nie. Raczej nie mógł sobie tego wyobrazić. Ale wszyscy, wszyscy, których znał, muszą teraz tak wyglądać. Avae miał jednak nawet w wyglądzie tę jakąś dziwną przewagę. Zresztą jak mogłoby być inaczej? Przecież dawniej on był synem bejlera, młodszym, ale jednak, a Avae tylko tego kmiota Broome, a jednak zawsze, wszędzie i we wszystkim nad nim górował. Skoro więc teraz obaj byli niewolnikami i mieli w nowym świecie identyczną pozycję, to nie było nic dziwnego w tym, że on znowu był górą. W tym świecie też królowanie należało do niego, tak jak zawsze.
Mógł sobie próbować nazywać to efektami jego tchórzostwa, podlizywania się, nadskakiwania tym robakom, schlebiania im i płaszczenia się przed nimi, ale dobrze wiedział, że to na pewno nie było tak, że on wcale tego nie potrzebował. On zawsze był pewny siebie, nigdy nie poczułby lęku wobec żadnego z nich, nigdy nie okazałby im, że są w stanie wyprowadzić go z równowagi... On pewnie i teraz nie potrzebował im niczego udowadniać, odzyskiwać przewagi tak mozolnie jak on, bo z pewnością nawet na moment tej przewagi nie utracił.
Jeszcze niedawno dobiegłby go jakiś ironiczny komentarz, coś w stylu "Napatrzyłeś się?", ale dziś on po prostu mu się przyglądał, w milczeniu i trochę... smutno?!
- Oni naprawdę wierzą, że ty się już zmieniłeś. Myślą, że byłeś tylko dziecinką sprowadzoną na złą drogę przez niedobrych rodziców i że teraz już zrozumiałeś, jakim byłeś niegrzecznym chłopczykiem i tylko ciężko ci się przyznać, więc jesteś niemiły, ale tak naprawdę bardzo się starasz, lubisz ich i pewnie w samotności czasem popłakujesz nad tym, co narobiłeś. Yell i Serica znają cię z naszych pałaców, więc wiedzą, że to tylko pobożne życzenia, ale nic im nie mówią, bo myślą, że lepiej już, żeby zostało, jak jest. A w Norden wszyscy ci biedni, za dobrzy głupcy nabrali się na twoją dziecinną buźkę i wierzą naiwnie, że duszę masz na pewno taką samą, a nie to zrobaczywiałe próchno... Tylko Saray nie.


Czuł się jak ostatnia oferma. Nie mógł zebrać myśli i wszystko leciało mu z rąk. Oni patrzyli na niego trochę zdziwieni, odzwyczaili się od tego, że może być niezdarny... No proszę, a tak niedawno uważali to za oczywiste. Choć teraz wolałby, żeby aż tak ich to nie dziwiło i nie gapili się na niego tak bez przerwy.
Avae i ten jego kochaś pojechali, został tylko brat Seriki, który przyjechał z nimi w odwiedziny do chorej siostry. Jasne... chorej... Przecież nic jej nie było i szarogęsiła się jak zwykle. Ale pewnie każdy pretekst jest dobry, żeby wyrwać się spod kurateli słodkiego Karinka.
Tamta rozmowa z Avae... tamte jego słowa... wyprowadziły go z równowagi. Poczuł się wtedy, jakby oberwał w twarz. A przecież... przecież on nic takiego nie powiedział. Po prostu prawdę... Tak właśnie było - on nimi gardził, a oni na każdym kroku okazywali mu sympatię, o którą zresztą wcale tego robactwa nie prosił. To ich wina, że są tacy głupi. Co właściwie aż tak mu w tamtych jego słowach przeszkadzało? A może... a może to chodziło o to, jak to powiedział. Avae mieszał go z błotem i poniżał już setki razy, na setki możliwych sposobów, ale teraz... teraz to wyglądało tak, jakby sprawiało mu przykrość to, co mówi, jakby uważał to tylko za nieznośny obowiązek, którego nie można uniknąć... jakby było mu go w gruncie rzeczy żal?! Kiedy upadł aż tak nisko, że w najgorszym i najbardziej szyderczym z wrogów budzi już jedynie współczucie? Och, on dobrze wiedział, jak najbardziej mu dopiec. Wstrętny impertynent. Pojechał już na szczęście... Ale zostawił po sobie ten prezent. To cholerne rozstrojenie.
Pewnie, że to banda nędznych robaków, nigdy nawet nie próbował udawać, że myśli inaczej. Niby jak? Przecież tak właśnie było. To prawda, że... ostatnio musiał z nimi spędzać wiele czasu, ale nie z własnej woli przecież. Nie był panem siebie, należał do...
To jedno naprawdę go denerwowało, dlaczego akurat do niego?
On powiedział, że ten... ten typ wie, jaki on jest naprawdę. No tak, chyba wie. On jeden wyczuwalnie trzymał zimny dystans, oszczędzając mu tych czułostkowych gruchań, które musiał znosić od reszty tych śmieci. Ale on go upokarzał. Upokarzał... może właśnie tym spojrzeniem... tym chłodnym i drwiącym "wiem, jaki jesteś" w oczach. No i dobrze, co z tego? Przecież nigdy swoich zasad nie zamierzał ukrywać i wcale tego nie robił. Co tu było do udowadniania? Najgorsze było jednak to, że czasem myślał, że on tak naprawdę niczego mu nie udowadniał, wcale o tym nie myślał. Po prostu był, po prostu stawał czasem na jego drodze, po prostu czasem z tą obojętną wzgardą przelotnie na niego patrzył, całkiem jakby był jakąś tłustą, pozbawioną skrzydeł muchą, której nie zauważa się, póki nie znajdzie się tuż przed oczami i zaraz potem strzepuje się ją niecierpliwym, znudzonym ruchem dłoni. Nie znosił tego zarozumiałego ścierwa. Nie rozumiał, czemu jego właściciele nie ukręcili mu tego poharatanego łba już dawno temu. I po co go tu zostawili, tak oszpecony już dawno powinien zdechnąć w jakiejś kopalni. Może Yell go bronił? W końcu miał świra. Ale rodzice przecież nie ulegliby jakimś tam jego niedorzecznym zachciankom. Kompletnie bez sensu.
Wyprostował się trochę za gwałtownie, uderzając w półkę i z cichym jękiem klapnął ma ławkę. Z upuszczonego kosza posypały się słoje, tworząc na podłodze ciekawą mozaikę. Pozostali przerwali pracę i spojrzeli po sobie zdziwieni, ukradkiem zerkając na rozcierającego guza Kase. Rozzłościły go te spojrzenia i zaczerwienił się, pochylając trochę głowę. Beilan siadła obok niego na ławce, obejmując go delikatnie ramieniem
- Co się dzieje, Kase? - spytała troskliwie, przykładając mu dłoń do czoła. - Może ty jesteś chory? Dobrze się czujesz? Co, kochanie?
- Świetnie - burknął.
- Może jesteś zmęczony? - Trein pochyliła się nad nim ze zmartwioną miną. - Poradzimy sobie bez ciebie, nic się nie stanie, jak troszeczkę odpoczniesz...
- Odczepcie się, nic mi nie jest - machnął ręką, wstając i wracając do pracy.
- Ejej, dziewczyny mają rację! - zaprotestował Shoole. - Co za dużo to niezdrowo. Jak nam padniesz, to co zrobimy? Rozwydrzyłeś nas i teraz już nie damy sobie rady bez ciebie. Wracasz do siebie, zakopujesz nosek w pierzynach i odpoczywasz - chwycił go lekko za łokieć.
- Daj mi spokój, nie mam ochoty - z irytacją odepchnął od siebie jego rękę.
- A guzik masz do powiedzenia! - zdenerwował się mężczyzna, przerzucając go sobie przez ramię.
- Pięknie - mruknął Kase. - Ze wszystkimi obłożnie chorymi tak postępujecie? - spytał ironicznie.
- Nie próbuj z nami dyskutować - napomniał go. Chłopak westchnął i nie mając zresztą innego wyjścia, pozwolił się odnieść do pokoju.
- I po co zaraz taka afera... - sapnął rozzłoszczony, gdy ulokowano go pod kołdrą i wciśnięto w dłonie napar z nasennych ziół.
- Musisz być w formie na wieczór - mrugnął do niego Shoole. Gan parsknęła, uklepując mu poduszkę i pstryknęła go lekko w nos.
- A co ma być wieczorem? - westchnął.
- Dowiesz się. Musisz tylko porządnie wypocząć - spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
- Chyba już nie chcę wiedzieć - burknął, naciągając na głowę kołdrę i ignorując ich śmiech.


- JA CHCĘ ZOSTAĆ! - wrzasnął Ashi.
- Ej, szwagier, ogłuchłem... - jęknął Yell, przyciskając ręce do uszu. - Nie mógłbyś wyrażać swoich życzeń nieco... ciszej?
- Jak prosiłem cicho, to nikt mnie nie słuchał - naburmuszył się chłopiec.
- Sąd wyznaczył na twojego opiekuna Karina, tak? On wprawdzie pozwolił ci odwiedzić siostrę, ale jesteś tu cały tydzień. Powinieneś już wracać.
- Karin się nie pogniewa... - spojrzał na niego idealnie słodkim wzrokiem. -Jeszcze parę dni, co?
- Ale twoja siostra...
- Serica powiedziała, że ty masz podjąć decyzję - uśmiechnął się promiennie. - Jesteś głową rodziny.
- No to chyba poczułeś ciężar odpowiedzialności - mruknął znad pisanego listu Saray, z premedytacją nie podnosząc wzroku, co pozwoliło mu uniknąć grobowego spojrzenia "głowy rodziny".
- No, proszę... - zatrzepotał rzęsami chłopczyk. - Cały czas nikt nie miał dla mnie nawet chwileczki, a jak już macie mieć w końcu jakieś wolne dni, to chcecie mnie odsyłać? Że nie wspomnę o zabawie, na którą nikt nie ma ochoty mnie zaprosić.
- Ja cię zapraszam - niefrasobliwie zakomunikował Saray.
- Czyli ja nie mam jednak nic do powiedzenia? - kąśliwie spytał Yell.
- Masz. Odnośnie następnych trzech dni - uśmiechnął się pod nosem.
- Widzę, że to spisek, więc trudno - mruknął, bez zapału powstrzymując atak pieszczot zaaplikowany przez chłopczyka - Możesz zostać do końca Halledel. Ale potem wracasz - dodał surowo.
- To co będziemy robić przez te trzy dni? - spytał wesoło Ashi.
- Odpoczywać - roześmiał się Yell.
- Oj... - przewrócił oczami. - Ale jak?
- Jak tylko sobie zamarzysz.
- Naprawdę? - zrobił wielkie oczy. - To jest jakieś strasznie dziwne.
- Co?
- To całe święto.
- No tak, wy w Sinaia leniuchujecie cały czas, więc święto odpoczynku może istotnie wydawać ci się dziwne - zażartował, łaskocząc naburmuszonego chłopca. - Ale w Norden to na cały rok tylko trzy takie dni, prawda Saray?
- Prawda - mruknął. - Ale nie strasz dziecka.
- Ja cię straszę? - Yell ze zdziwieniem zajrzał chłopczykowi w oczy.
- Nic a nic - z oburzeniem potrząsnął głową Ashi.
- Teraz tak mówi... Ale założę się, że poza Halledel już go tu nie zobaczysz...
- Och, nieprawda - ze złością zawiercił się na kolanach Yella, patrząc na niego z wyczekiwaniem. - Opowiedz, jak będzie.
- No cóż, dziś po zachodzie słońca zacznie się zabawa i potrwa... aż nikt już nie będzie śpiewał - uśmiechnął się do niego. - A Halledel rozpocznie się od północy... I uważaj... - zrobił groźną minę. - Od północy... aż do końca Halledel... - nachylił się nad przejętym dzieckiem. - Wszystko wolno! - wyrzucił z siebie jednym tchem.
- Wszystko? - pisnął Ashi.
- Najzupełniej - zdecydowanie pokiwał głową. - I nikt cię za to nie ma prawa ukarać. Za to, co się robi w czasie Halledel, nikt nie poznosi żadnej odpowiedzialności... Zero konsekwencji własnych czynów. Tylko nie prowokuj duchów święta Halledel i nikogo nie zabijaj, co? - zasugerował po namyśle.
- Aleś ty głupi! - zaśmiał się chłopiec. - Zupełnie jakby nie było ciekawszych rzeczy, które można zrobić!
- Tak... - westchnął, przyciągając do siebie jego główkę i tarmosząc jasne włoski. - Saray... A co my zrobimy z Kase?
- A co mamy zrobić? - wzruszył ramionami. - Nic.
- No ale... nic nie będzie miał do roboty...
- To będzie siedział u siebie. Niech robi, co chce.
- Wolałbym, żeby akurat Kase nie robił "tego, co chce" - niewyraźnie uśmiechnął się Yell. - Poza tym może zatruć innym życie. A w końcu należy im się trochę wypoczynku... Jakoś go nie widzę w roli głównego wodzireja. Skwasi połowie humory.
- Daj spokój, oni wcale nie zauważają, jak ich traktuje... To znaczy zauważają, ale błędnie to interpretują. Zresztą... - wzruszył ramionami. - Kase raczej nie będzie miał ochoty na takie bratanie się z "motłochem". Nie będzie nam wchodził w oczy. Założę się, że przez te dni zupełnie zapomnimy o jego obecności.
- Pewnie masz rację... - westchnął.
- Kase jest niemiły - wtrącił się z mądrą miną Ashi. - Umie psuć każdą fajną zabawę. Ale jeszcze nie aż tak jak ciocia Adelaide... Ona zawsze robiła kwaśną minę i mówiła: Niechże ktoś w końcu weźmie stąd te NIEZNOŚNE dzieci... - wykrzywił się, marszcząc nos z taką malowniczą odrazą, że nie mogli powstrzymać się od śmiechu.
- Jak to dobrze... - wykrztusił Yell. - Jak to dobrze, że można się już z tego śmiać...


- Dajcie mi spokój - wycedził już któryś raz z kolei. Wyciągnęli go z łóżka, zatkali mu oczy i przytargali tutaj, po drodze wciągając na niego spodnie i koszulę. Posadzili między sobą przy długiej ławie i przetrzymywali przemocą już od godziny wśród śmiechów, idiotycznych docinków, dziewczyńskich pisków i wyśpiewywania głupawych piosenek. Wiele razy próbował się wydostać, ale wciąż osadzali go na miejscu. Doprowadzili już nawet do tego, że tęsknie rozglądał się za Yellem, który być może zdołałby go stąd wyciągnąć. Ale cała rodzinka razem z tym swoim przyhołubionym parobkiem przepadła gdzieś zupełnie, zostawiając go na pastwę tej rozbawionej i podchmielonej już lekko hołoty.
- Wiecie co, ja już naprawdę mam dość - powiedział zirytowany i wyrwał się z objęć Trein, zamierzając wrócić do swojego pokoju. I nie wychodzić aż to zwariowane święto się skończy.
- O nie, nie, nie, nie... - Kooi złapał go w pasie. - Pracujesz z nami, to i bawisz się z nami. Nie będziesz mi się tu migał - ponownie usadził go na ławie między Beilan i Shoole lawirującym koło jej kibici, a sam w wojowniczej pozie stanął przed nimi na stole.
- Sprytnie, sprytnie, Kooi... - zamruczał Shoole, patrząc na niego przymrużonymi oczami. - Ale i tak ją dziś dostanę.
- Nie licz na to - zadarła główkę dziewczyna. - Sam widzisz, Kase, musisz mnie przed nim bronić.
- A kto jego obroni? - parsknął. - Mogę kruszynę schrupać szybciej niż ciebie...e....ejjj... - jęknął, masując żebra rozdarte chudym łokciem. - Przebaczam... - wyszeptał z trudem.
Beilan zachichotała i z zaskoczenia pocałowała w policzek rozzłoszczonego Kase.
- Ja też chcę! - zapiał radośnie Shoole, ściskając go mocno i z hukiem całując w ucho. - A teraz my Beilan!
- Głupek - przewróciła oczami dziewczyna i zmuszając Kase do otwarcia ust, wsunęła w nie kawałek ciasta. - Jedz, nie grymaś - zmrużyła ładnie oczy.
- Właśnie, nie będziesz mieć takich chudych łapek, to nie będziesz mi robił takich paskudnych siniaków - zamruczał Shoole, wymownie rozcierając bok i z westchnieniem sięgając po dziwnie pachnący napój.
- Co to? - dziecinnie wypsnęło się Kase, złemu na siebie już w tej samej chwili za tę idiotyczną i co najmniej niewczesną ciekawość.
- Nigdy nie piłeś jeithe? - popatrzył na niego zdziwiony.
- Daj spokój Shoole, chyba nie myślisz, że dzieci bejlerów pijają takie trunki... - wykrzywił się Kooi, jednym haustem wypijając własny kubek i wycinając jakieś dzikie pląsy wśród chwiejących się talerzy.
- To niedobre? - spytał podejrzliwie. Doszedł do wniosku, że wymęczyli go już tak, że nie ma co się silić na okazywanie swojej wyższości i pogardy. Zwłaszcza że jego wysiłki w kierunku uwydatnienia im za jakie ma ich robactwo nie przynosiły żadnych rezultatów. A obiektywnie rzecz biorąc, problem tkwił w tym, że bardzo chciało mu się pić po tym wszystkim, co w niego wmusili, zwłaszcza po solonych ciasteczkach, a nigdzie nie widział czegokolwiek innego do picia. Zirytował się jednak trochę, gdy wszyscy wokół wybuchli śmiechem.
- Nie, Kase, bardzo dobre - z rozbawieniem powiedziała Trein. - A przynajmniej nam się tak wydaje, bo tego, co pijało się u was, jakoś nie mieliśmy okazji spróbować. Ale spróbuj, myślę, że ci jednak posmakuje - uśmiechnęła się przyjaźnie. Jasne, nawet coś złośliwego okraszają tą czułostkowością. Paranoja. Westchnął tylko i przyjął podany kubek od Kooi, który specjalnie dla niego raczył w końcu zejść ze stołu. Starając się nie okazywać lekko trwożliwej podejrzliwości, ostrożnie upił łyk napoju. Poczuł jakoś tak lepko rozpływający się na języku i w gardle smak, którego kompletnie nie umiał nazwać. Płyn był idealnie przezroczysty choć w barwie ciemnego wrzosu, chłodny od kamiennego naczynia i pachnący jakąś dziwną mieszanką ni to kwiatów ni to ziół.
- Dobre? - uśmiechnęła się Beilan.
- Może być - mruknął z wyższością, co oczywiście znów ich rozbawiło. Ciężko tu wytrzymać... Gdzie ten Yell się włóczy?
- No to pij! - pisnęły Beilan i Trein, całując go w policzki, przy czym ta ostatnia przegramoliła się w tym celu po kolanach Shoole, który bynajmniej przeciw temu nie protestował, wręcz przeciwnie - usiłował sprawić, by tam pozostała, ignorując ciosy gęsto sypiące się na jego głowę. Kase nie wytrzymał i roześmiał się, zaraz milknąc zaskoczony i trochę zły, ale za późno, bo wszyscy patrzyli rzecz jasna na niego, idiotycznie szczerząc te głupie mordy.
- Co? - burknął, chowając nos w kubku.
- Nic, nic... - Trein z chichotem dolała mu z góry jeszcze trochę jeithe, przy okazji oblewając mu nos.
- Uważaj, co? - prychnął, obcierając się z irytacją wśród następnej fali chichotów.
- Dacie mu tam spokój, czy nie? - krzyknęła od innego stołu Gan. - Smarkacze jedni... Żebym ja się wami nie pobawiła!
- Oj, Gan! - krzyknął Kooi. - Chodź, ja chcę!
Pogroziła mu tylko palcem, a Kooi ponownie wskoczył na stół, ciągnąc za sobą Leili i zgrabnie, prędko zacząć okręcać się z nią po stole, omijając talerze panicznie zbierane przez Alie. Tamci, którzy grali dotąd, zmienili się z innymi i muzyka ponownie stała się szybka i rytmiczna, przy ognisku ktoś okręcał już zamaszyście zaczerwienione od tej prędkości dziewczyny. Shoole wskoczył na stół donośnym i czystym głosem śpiewając coś, co jeszcze przyspieszyło huczący wokół rytm. Prawie nikt już nie siedział i Kase uznał to za dogodny moment do ucieczki, ale ledwo jakoś przedostał się przez tancerzy wykrzykujących już teraz to co Shoole, ponownie wpadł w ręce kilkorga czyhających na jego spokój osobników, którzy momentalnie go osaczyli, szczerząc się radośnie jak kompletni idioci.
- Idę spać - oświadczył kategorycznie, choć tym razem już z pewną rezygnacją. Nie miał złudzeń co do prawdopodobieństwa ucieczki.
- Chodź, chodź, chodź, chodź, chodź! - śpiewnie ponaglił go Hali, ciągnąc go bez pardonu za rękę. - Zabawa dopiero się zaczyna.
Przewrócił oczami, pozwalając się zawlec tam z powrotem. Ostatecznie czemu nie, mógł sobie popatrzeć na ich wygłupy, to może być nawet zabawne. Przysiadł ze stołem, pijąc jeszcze trochę tego jeithe i przyglądając się ich szaleńczym tańcom. Nigdy nie widział, żeby ktoś tańczył w taki sposób... Tak... szybko, trochę dziko... ale sprawnie i do rytmu, choć podobno dostawali tego kręćka tylko raz do roku, więc wprawą trudno by to przecież nazwać. Może po prostu taniec i śpiew mieli we krwi tak samo jak pracę. Ci niewolnicy z Amsted też grali i tańczyli w przerwach coś swojego, ale te ich tańce wyglądały bardziej jak wojenne, a te z Norden... te były jakieś takie... radosne, pełne energii... czasem dość zmysłowe, nie no, w wyższych sferach takie ocieranie i rytmiczne ruchy bioder, jakie odstawiali teraz Alie i Hali raczej by nie przeszły. W ogóle... na tych balach, przyjęciach i spotkaniach z jego poprzedniego życia było kompletnie inaczej... nie tak wesoło i raczej zjadliwie niż śmiesznie. No i nikt nie zawracał sobie głowy takim szaroburym, niedostrzegalnym chłopaczkiem jak on, najwyżej Rize, ale on przecież musiał przebywać w gronie starszych. Westchnął, opierając głowę na dłoniach. Rize jest w tym Amsted, może powinien popytać tych niewolników, jaki jest ten cały Wajir, który jest jego właścicielem? Ostatecznie to żołnierze, nie zwyczajni poddani, nic się nie stanie, jeśli podejdzie do nich z własnej inicjatywy, żeby popytać o coś takiego... To jeszcze nie było łamanie zasad...
Które i tak dość już dziś połamał, choć zdecydowanie nie dano mu wyboru. Westchnął znów, wychylając jeszcze trochę napoju.
- A ty co? Chodź do mnie, nie można się tak obijać! - Shoole ze śmiechem złapał go pod pachami i przeniósł jak piórko nad stołem, stawiając na ziemi i przyciągając do siebie tak mocno, że chłopiec uderzył w jego klatkę plecami.
- Puść, ja nie chcę! - zaczerwienił się rozzłoszczony, ale nie zdołał się wyszarpnąć.
- No nie wstydź się tak, to nie takie trudne... - śmiał się z niego bezczelnie, opasując go ramieniem przez biodra i zmuszając do ulegania rytmicznym ruchom tańca. Znów zaczął coś śpiewać i teraz wszyscy zerkali na nich, a Kase dojrzewał do tego, żeby tego szydercę udusić. Ale Shoole kompletnie się nim nie przejmował i tańczył z nim coraz szybciej, aż w końcu chłopak zupełnie stracił orientację w przestrzeni i zakręciło mu się lekko w głowie. To dziwne uczucie było całkiem zabawne i mimo całej irytacji nie mógł zatrzymać wyrywającego mu się chichotu, a potem już nawet i śmiechu. Nawet nie zauważył, kiedy nauczył się tego sposobu tańczenia i właściwie nie miał już siły i ochoty wyrywać się kolejnym osobom, które go sobie przywłaszczały na dwa czy trzy tańce. Potem Kooi i Leili śpiewali jakąś piosenkę kłócących się narzeczonych razem z całym tłumem dziewczyn i chłopaków, co gorsza dostał się w sam środek tego wiru i oni oboje udawali, że chcą go przeciągnąć każde na swoją stronę, co skończyło się takim przerzucaniem go w obrotach od jednej grupki do drugiej, że zupełnie stracił oddech. Shoole z kolei tańczył i śpiewał z każdą ładniejszą dziewczyną, z Beilan i Trein też, choć one cały czas mu przy tym docinały. Potem znów przyczepił się do niego i razem z Kooi wrobili go podstępnie w tak bezwstydny taniec, że musiał się czerwienić już wcale nie ze złości uwięziony między nieprzyzwoitymi ruchami ich bioder. Dopiero po dłuższym czasie udało mu się uwolnić dzięki Gan, która, okładając ich miotłą po głowach za "molestowanie biednego dziecka", wyciągnęła go spomiędzy nich zdyszanego ze zmęczenia i czerwonego z zażenowania. Mimo wszystko wciąż chciało mu się śmiać, zwłaszcza już potem, gdy Shoole łasił się do rozzłoszczonej Gan, usiłując ją udobruchać i cmokał ją i kokietował na wszystkie sposoby, ignorując to, że jest od niego dwa razy starsza i prawie o tyle grubsza. Gan ładnie, bardzo niskim głosem, wyśpiewywała improwizowane melodyjki o bezczelnych młodzikach ku uciesze wszystkich dookoła, a Shoole przymilał się jeszcze bardziej, aż w końcu klepnęła go w tyłek, odsyłając do takich samych smarkul jak on... I w ogóle... w ogóle było tak śmiesznie, że ledwo dawało się to wytrzymać. Cały czas ktoś go ciągnął do tańczenia i odpocząć mógł już tylko pod którymś stołem, gdzie i tak go prędzej czy później znajdowano. Dawno przestał rozglądać się za Yellem.


- Och, Seri, nie truj! - miauknął Ashi. - Jeszcze wcześnie, nie pójdę spać... Przecież dopiero przyszliśmy!
- Nie trzeba było łazić po strychu. Wiesz, jak się najadłam strachu, zanim cię znaleźliśmy?
- Jesteś dziewczyną, jasne, że panikujesz - powiedział beztrosko, pakując do ust czubatą łyżkę kremu.
- Panikuję? - spytała powoli. - A kto się mało nie udusił? Dopiero co ci obcierałam zapłakaną buzię!
- Cicho... - mruknął zaczerwieniony, zerkając na mężczyzn z uśmiechem przysłuchujących się kłótni. - No jaka ty jesteś, wiesz...
- Pewnie, następnym razem cię w tych gałganach zostawię.
- Następnym razem będą posprzątane - zawyrokował Yell. - Nikt tam nie wchodził chyba z dziesięć lat, trzeba było twego brata.
- Powiedz jej, żebym został! - Ashi przegramolił się na jego kolana. - Po co mam iść wcześnie spać, skoro wy wszyscy jutro będziecie odsypiać? Obudzę się rano, nie wiem do kiedy będę sam i pewnie jeszcze głodny... A tak sobie z wami posiedzę, a jutro będę grzecznie spał... Co? No powiedz jej... - połasił się do jego policzka.
- Może on ma rację? - Yell niepewnie spojrzał na żonę.
- Dobrze, że u nas nie mieszka, ty byś go rozpuścił na nic... - pokręciła głową Serica.
- Hurra! - krzyknął chłopiec, wieszając się ramionami na szyjach obojga. - Będę na dorosłej zabawie! - powiedział radośnie.
- A kto tobie tak powiedział?
- Moja piękna, mądra siostrzyczka, a co? - uśmiechnął się do niej przymilnie.
- Saray, ja cię proszę, ty im coś powiedz! - poskarżyła się dziewczyna.
- Po co? Świetnie sobie radzisz - mruknął nieuważnie.
- No nie - jęknęła. - Yell, ty widzisz, co on robi? Czy ty nawet jednej chwili nie możesz wytrzymać bez tych wstrętnych papierzysk? Święto jest! - stanowczym ruchem zabrała mu wszystko z kolan.
- Do Halledel jeszcze trochę zostało - westchnął z rezygnacją. - Chciałem to już skończyć, trochę tego przywieźli...
- Nie dyskutuj ze mną - z dezaprobatą pokręciła głową. - Naprawdę nie wiem, jak ja tu z wami wytrzymuję. Chodź Ashi, odniesiemy to świństwo do domu.
- Ale na tańczono! - poprosił chłopiec.
- Na tańczono - zgodziła się z powagą i biorąc braciszka za ręce "odtańczyła" z nim w stronę domu.
- Ależ ten szkrab tu robi zamieszanie - westchnął Yell, odprowadzając ich wzrokiem.
- Zastanawialiście się, czy nie zatrzymać go u nas?
- Tak, ale... Seri mówi, że to wszystko dobrze mu zrobiło. Dawniej... sam słyszałeś, jaki był dawniej... Karin ma na niego dobry wpływ, nigdy dzieciaka nie podejrzewałem o takie uzdolnienia, zawsze był taki... potulny, przygaszony, małomówny... Zmienił się. Ashi go bardzo podziwia i stara się być taki, żeby jemu się to podobało. A po rozłące z siostrą chyba bardziej mu na niej zależy. Widzisz przecież, jaki się zrobił przylepny - roześmiał się. - No i to nie tak daleko... Helmand jest o ćwierć dnia nieśpiesznej jazdy. Na razie niech lepiej zostanie jak jest... Ale jeśli dalej będzie szło tak dobrze, to chyba za jakiś czas poprosimy, żeby skrócili ten okres próbny. To małe dziecko, można go urabiać jak ciasto, parę miesięcy i już nawet nie pamięta, że chciał kiedyś zachowywać się inaczej. Nie można go traktować tak samo jak dorosłych. To jego matka jest winna, Aile chciała sobie z niego zrobić zabawkę do swoich życzeń.
- Serica...
- Saray, ja bardzo kocham Seri, ale za jej dzieciństwa żył jeszcze ich ojciec, on by nie pozwolił żonie uczyć córek tego, czego po jego śmierci chciała nauczyć syna... choć to prawda, że ona już w dzieciństwie raczej się bała matki... Słyszałeś, że Wendo podobno poślubił Aile z miłości? Ciekawe jak można pokochać kogoś tak... złego. I to jeszcze samemu będąc zupełnie innym.
- Może miał wprawę - wzruszył ramionami. - W końcu jego siostrzyczka jest jeszcze gorsza.
- Taak... - parsknął śmiechem. - Pamiętasz, jak kiedy miałem siedem lat, Gan nastraszyła mnie, że podsłuchała, jak Adelaide mówiła, że chce mi wytoczyć krew, żeby wziąć kąpiel dającą wieczną młodość? Łkałem ze strachu całe popołudnie. Wredne to było, wreedne.
- Przecież ci powiedziałem, że cię nabrała - uśmiechnął się, wstając od stołu i w milczeniu rozglądając się po szerokiej polanie wypełnionej tłumem ludzi.
- Widać nie byłeś przekonujący... Stało się coś? - podszedł do niego.
- Nie... Tak tylko... przyglądam się. Rok temu było zupełnie inaczej...
- Zawsze było inaczej... - westchnął. - Ostrożniej i nie tak swobodnie, wesoło... Chociaż z tego, co pamiętam, moi rodzice nigdy nie naruszyli zasad Halledel. Właściwie nie rozumiałem dlaczego...
- Kaprys... A zresztą nikt nie miał odwagi się im w jakikolwiek sposób narazić, więc w tym najpoważniejszym wymiarze to były tylko całkiem puste zasady... - odwrócił wzrok w stronę pałacu. - Twoja rodzinka tańczy z powrotem... Yell?
- Popatrz... - odezwał się dziwnym tonem, wpatrując się w tancerzy przy drugim końcu polany. Mężczyzna podążył za jego spojrzeniem i sam na moment oniemiał na widok Kase wręcz przerzucanego z rąk do rąk w szaleńczym tańcu.
- Popili się... - mruknął, robiąc krok w ich stronę.
- Zostaw... Saray, zostaw... - Yell chwycił go za ramię. Popatrzył na niego zaskoczony, a on pokręcił głową i uśmiechnął się lekko. - Śmieje się. Nie widzisz? Ja w życiu nie widziałem, żeby się tak śmiał... - znów spojrzał na chłopca, przyglądając mu się w milczeniu. - Kto wie... Może my się mylimy, a on naprawdę już się dobrze z nimi czuje... Może się... przyzwyczaił... Chociaż... sam nie wiem... jakoś nie chce mi się w to wierzyć... Jak myślisz? Saray? - spojrzał na niego. - Słyszysz mnie? - spytał niepewnie.
- Co? - obejrzał się na niego w lekkim roztargnieniu.
- Mówię... że najwyraźniej w końcu się z nimi trochę "zbratał".
- Nie sądzę... - wzruszył ramionami. - Pewnie po prostu już się nudził. Zobaczysz, że jutro będzie taki sam jak zawsze.
- Prawdę mówiąc też tak myślę, ale pomarzyć chyba wolno - westchnął. - Przyznasz, że to by była miła odmiana. Z Kase chwilami naprawdę ciężko wytrzymać. A to nie do mnie odnosi się najgorzej.
- No, jesteśmy - Serica z zaskoczenia uwiesiła mu się na szyi. - O czym rozmawiacie?
- O Kase. Najwyraźniej całkiem nieźle się bawi - wskazał go jej głową, lekko unosząc brwi.
- No i świetnie - puściła go, chwytając kubek i pośpiesznie wypijając całą zawartość. - Ale się zmachałam... - strzepnęła włosy. - Wiesz co, kochanie...
- Północ! - krzyknął ktoś i wśród ogólnej wrzawy rytm muzyki się zmienił, stając się wręcz szaleńczym.
- Seri, chodź tu, maleńka, tej nocy będziesz moja! - zawył Shoole, zbliżając się do nich w wariackim tańcu i porywając ze sobą zaskoczoną Sericę.
- Zabiję... - wycedził Yell. Saray zerknął na niego nieco rozbawiony.
- Już jest Halledel, nie możesz mu nic zrobić...
- To tylko trzy dni... - powiedział ze złym uśmiechem - Na tego typa pretekstów nie zabraknie...


Kase już jakiś czas temu klapnął bez sił pod drzewem, machając odmownie dłonią na wszystkie przywoływania; oddychał teraz ciężko, zaczerwieniony i wycieńczony, ale ze słabym uśmiechem. Obserwował tańczących, którzy też stopniowo opadali z sił; było już dawno po północy, właściwie bliżej do świtu. Coraz więcej osób przypadało do stolików, śmiejąc się już tylko. Dostrzegł w końcu Yella, no cóż, trochę poniewczasie. Przypadła do niego Serica, obcałowując go ze śmiechem po z jakichś powodów naburmuszonej twarzy, przewrócił oczami, a dziewczyna odtańczyła wokół mały taniec radości z chichoczącym na całego Ashi, potem siedzieli tam i rozmawiali o czymś roześmiani; ich też tak przez chwilę obserwował. Robiło się coraz ciszej i spokojniej, śpiewy też milkły i tylko potem ktoś snuł melodyjnie jakąś melancholijną pieśń o ubogim, bagnistym Norden, z którego pokolenia ciężką i upartą pracą zrobiły majętną krainę, o wytrwałych, dzielnych ludziach Norden niebojących się niczego i szanujących swoją ziemię i pracę, o ślepych na swe długi wobec tej ziemi i tej pracy panach...
Znów z ciekawością spojrzał w stronę Yella, który teraz usiłował się opędzić od wstawionego Kooi wśród rozchichotanych dziewcząt i lekko poirytowanej Seriki, obok on siedział i... i spojrzał na niego przelotnie, zaraz odwracając wzrok gdzie indziej. Kase wzdrygnął się lekko i przymknął oczy.
- Co ja najlepszego wyprawiam? - szepnął. Wstał, odchodząc z polanki ku łagodnemu wyniesieniu wzgórza. Obejrzał się stamtąd na nich. Na co teraz wyjdzie, że specjalnie udawał? Przecież tamten nie wierzył w jego "nawrócenie" jak ta banda naiwnych przygłupów. Więc teraz pomyśli, że on umyślnie dziś... To takie poniżające... I czemu właściwie tu został? Po co? To prawda, że nie było łatwo uciec, ale... Nie musiał przecież... dać się tak... Cholernie brakowało mu jakiejś rozrywki, ale czy to wystarczająco dobry powód, żeby tak się mieszać z tym motłochem? A zresztą... Było minęło, raz mu odbiło i po sprawie. Bo chyba sobie nie myślą, że teraz będzie się do nich wdzięczyć. Chociaż po takim bydle wszystkiego się można spodziewać, ojciec zawsze powtarzał, że jak raz okazać takiemu robalowi łaskę, to zaraz sobie wyobraża, że jest nie wiadomo kim i wszystko mu wolno. Niech to, teraz się będą jeszcze bardziej spoufalać... Jak mógł być takim idiotą? Westchnął i spojrzał jeszcze raz na pustoszejącą polanę. Ogniska dogasały, gdzieniegdzie słychać jeszcze było śmiechy, ale wszyscy powoli rozchodzili się do domów. Mimo wszystko... było tak... jakoś... Nigdy wcześniej nie miał tak często problemów z tym, żeby jakoś sensownie poukładać wszystko w głowie. Właściwie... to wcześniej w ogóle ich nie miał. A teraz... Nie mógł kompletnie poskładać tych wszystkich rozsądnych i idiotycznych myśli w jakiś ogólnie logiczny obraz, nie wspominając już o tym, żeby jeszcze je jakoś zgrać z odczuciami. Cholera, położyłby się spać i zapomniał o wszystkim, czemu ten dureń musiał tak na niego spojrzeć? Czemu on uparł się, żeby go ciągle wyprowadzać z równowagi? I jakim cudem temu... temu łachmycie wciąż się to udawało? Nic nie mogłoby być bardziej upokarzające...
Odwrócił się z niechęcią i przestał o tym myśleć. To nie miało sensu, pogłębiało tylko irytację... Rozejrzał się powoli.
Zawsze uważał Norden za nieprzyjemne miejsce... Wśród tych leśnych bagien wręcz wyczuwało się unoszoną przez powietrze wilgoć. Ale teraz... jakoś tak się przyzwyczaił. Czasami... bywało tu nawet ładnie. I w wielu miejscach jeszcze nie był. Nie miał czasu. Może przez te trzy dni uda mu się trochę rozejrzeć... Przy okazji uniknie niechcianego towarzystwa i będzie miał co robić.
Tam za nim wszystko ucichło, stał na tym wzgórzu już dość długo, w milczeniu wpatrując się w ścielący się od połowy doliny ciągle jeszcze gęsty, ciemnozielony las... w ciemnościach właściwie czarny. Niedługo liście opadną, było coraz zimniej. Teraz też wiał coraz chłodniejszy wiatr... Wzdrygnął się mimowolnie przy kolejnym silniejszym podmuchu i objął się ramionami, przymykając oczy. Jakoś dziwnie się czuł. Może nie powinien był pić tego czegoś? Wprawdzie pił już wcześniej alkohol, ale czysty, drogi i subtelny alkohol sprowadzany z Wellandu, nie to tutejsze dziwactwo... To działało jakoś kompletnie inaczej. Może nawet to przez to było mu tak zimno.
Ledwo już tu wytrzymywał, a nie chciał jeszcze iść do domu, ani tym bardziej spać... Właściwie... to miał ochotę już teraz przejść się nad tamto jezioro, które podobno było za laskiem, nigdy wcześniej nie miał czasu...
Zastygł na moment w bezruchu, gdy poczuł nagle czyjś ledwo odczuwalny dotyk i kurtkę, która zaciążyła mu lekko na ramionach. Nie obejrzał się przestraszony i bezwolnie otulił się mocniej, bardziej wyczuwając niż słysząc oddalające się kroki. Stał tak jeszcze przez moment, a potem nie spiesząc się zbytnio, zaczął schodzić w dół, w kierunku lasku.
Szedł tak w zupełnej ciszy, pomału i ostrożnie, mimo że było całkiem jasno dzięki bezchmurnemu niebu. Jakoś nie był w stanie zakryć twarzy przed tym przeszywającym zimnem, choć wiatr wiał coraz mocniej, ale w końcu nieśmiało uniósł odrobinę kurtkę, chowając twarz aż po zziębnięty nos, ale zaraz opuścił ją znów, wystraszony, nie umiejąc opanować walenia serca. Czuł się taki zmęczony... Jednak przesadził, pracując tak ciężko, mógł być trochę ostrożniejszy. Jego organizm coraz gorzej funkcjonował. Niedługo pewnie znów przestanie sobie dawać radę choćby z najprostszymi i najlżejszymi pracami... A wtedy znowu zaczną się czepiać. Może to i lepiej... Chyba wolał, kiedy byli tacy szorstcy i nieprzyjemni jak na samym początku. Lepsze to niż...
Zatrzymał się na moment w mimowolnym podziwie. Spomiędzy drzew wyłoniło się jeziorko. Rzeczywiście było śliczne, połyskiwało teraz przyjemnie w świetle księżyca. Podszedł do niego i kucnął nad brzegiem, zanurzając dłoń w wodzie i burząc na moment toń. Woda szybko się uspokoiła i całkiem wyraźnie zobaczył odbicie kucającego chłopca. Zagryzł wargę i znów zmącił wodę. Wstał i podszedł do pobliskiego drzewa, siadając pod nim i z tej odległości przyglądając się toni jeziora. Powoli robiło się coraz ciemniej; podniósł wzrok na zasnuwające się chmurami niebo. W Norden to było niemal jednoznaczne z natychmiastowym deszczem, więc wstał, zbierając się do powrotu. Zanim uszedł połowę drogi, zaczął już kropić deszcz, więc puścił się biegiem i tak wpadł do pałacu, nieco mokry i zadyszany po długim biegu. Nie zdążył się zatrzymać i zderzył się z nadchodzącym mężczyzną.
- Ostatnio często na mnie wpadasz - uniósł brwi. Ta lewa była zawsze odrobinę uniesiona, pewnie wskutek tego poparzenia, co nadawało mu taki wygląd, jakby nieustannie z czegoś drwił.
- Aż za - burknął, z dławionym upokorzeniem unikając jego wzroku. - Puścisz mnie? Śpieszy mi się... - ominął go, biegnąc na górę. Gdy w końcu opadł u siebie na łóżko, aż zakrztusił się boleśnie, próbując złapać powietrze. W Norden nauczył się biegać szybciej i dłużej, ale teraz lekko przesadził... Kiedy udało mu się uspokoić oddech, poczuł nagle, jak jest zmęczony. W dodatku miał okazję się solidnie spocić...
Na szczęście ktoś zostawił uprzejmie w łazience ciepłą wodę, więc mógł się od razu umyć i przebrać w czyste rzeczy. Wrócił do pokoju, unosząc lekko głowę i słuchając deszczu walącego o dach. Podszedł do okna, które ociekało już wodą jak smagane; nie mógł nic dojrzeć, więc odszedł od niego, zbliżając się do stołu. Znieruchomiał na moment i usiadł pomalutku na krześle, wpatrując się w tę kurtkę, tak beztrosko porzuconą na oparciu przeciwległego. Po chwili dotarło do niego, że zupełnie o niczym nie myśli i otrząsnął się, odchylając głowę w tył.
To jak spać w jednym pokoju z potworem z dzieciństwa. A nie ma Rize, który by go wygonił. Chyba tym razem musiał zrobić to sam, to zdaje się na tym polega dorosłość.
Wstał, od niechcenia przewieszając ją przez ramię i wyszedł z pokoju, ale na korytarzu się zawahał. Równie dobrze mógłby to zostawić tu, ostatecznie chyba to sobie rano znajdzie. Ale to tak, jak zostawiać potwora pod drzwiami, a to też jest dość szczeniackie. Westchnął i poszedł prosto tam, wchodząc bez pukania i z nieco urażoną miną.
- To twoje - mruknął, rzucając kurtkę na krzesło, odwracając się na pięcie i zamierzając wyjść.
- Czekaj - odezwał się chłodno. Kase zastygł na moment w bezruchu, a potem odwrócił się pomału, wbijając wzrok w podłogę. - Spójrz na mnie.
Podniósł z irytacją wzrok, natrafiając na to twarde spojrzenie. Stał przy oknie z założonymi rękami i przyglądał mu się, jakby był jakimś dziwnym owadem podejrzewanym przy tym o roznoszenie zarazków.
- No o co chodzi? - burknął, mając ochotę uciec wzrokiem, ale nie mając odwagi.
- Myślałem, że nawet dziś nie wyjdziesz z pokoju... A tymczasem ty poszedłeś razem z nimi i to nawet nie na chwilę, tylko na całą noc. Chciałbym wiedzieć dlaczego.
- Niby po co? - spojrzał na niego wrogo.
- Zastanawiam się tylko, o co ci chodzi - patrzył teraz gdzieś ponad jego głową, co było jeszcze bardziej irytujące. Kase boleśnie zacisnął dłonie. Zwyczajnie... już nie mógł go znieść.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?! - wybuchnął. - Myślisz, że kim jesteś? Kto ci w ogóle pozwolił mnie... mnie kontrolować, wypytywać... To nie jest twoja sprawa! Po co ty się w ogóle... do mnie wtrącasz?!
- Zdaje mi się, czy mam cię nadzorować? - spytał obojętnie, nadal nawet nie racząc na niego popatrzeć.
- Ty... ty bezczelny... bezczelny p...prostaku! Ty mnie? Nie wiem, ja... ja naprawdę nie wiem, co wy sobie wyobrażacie! Banda hałastry dorwała się do rządzenia i myślicie teraz, że wam już... wszystko wolno?! Ty nigdy nie będziesz wart nawet jednego... jednego mojego słowa!
- Więc czemu wyrzucasz ich z siebie tak wiele? - spojrzał na niego w końcu, ale całkiem jak na małego, rozwścieczonego pieska. Kase aż zatchnęło.
- Jak śmiesz! - wrzasnął. - Kiedyś tego pożałujesz, nędzna szumowino! Pożałujesz... wszystkiego! Masz czelność... odzywać się do mnie, rozkazywać mi... Jakim prawem zmuszasz mnie, żebym cię... dostrzegał? - lekkie drgnięcie rozbawienia w kąciku jego warg, jeszcze bardziej go rozjątrzyło. - Jesteś tylko zwykłym... - urwał, oddychając ciężko.
- No kim? - uśmiechnął się lekko. - I niby w jaki sposób cię do tego zmuszam?
- Nie kpij ze mnie! - krzyknął.
Odsunął się od okna, powoli zbliżając się do niego i przyglądając mu się spod niemal niedostrzegalnie uniesionych brwi. Stanął nad nim, patrząc tak na niego z góry i wsunął ręce w kieszenie. Kase z irytacją złapał powietrze, robiąc krok w tył.
- I czemu się na mnie gapisz?... No powiesz coś?
- A mogę? - spytał drwiąco.
- Ty przeklęty... - doskoczył do niego z zaciśniętymi pięściami, ale on bez trudu złapał obie jego ręce w nadgarstkach, więżąc je w stalowym chwycie i patrząc na niego chłodno spod zmarszczonych brwi. - Nienawidzę cię ty cholerny... cholerny... Nienawidzę! - krzyknął, z trudem zatrzymując łzy wściekłości - Niena...



Chłopiec zasnął przytulony do jego ramienia, oplatając je ciasno swoimi szczupłymi rączkami. Czy on był właściwie.... ładny? Taki delikatny, drobny i kruchy.... Mimo to... raczej niezbyt ładny... Ale przecież w tych wszystkich chwilach, które mógł sobie przypomnieć, był prześliczny. Z zarumienionymi policzkami, błyszczącymi oczami, kiedy był zmęczony po biegu, kiedy tańczył, kiedy zeskakiwał z drzewa, kiedy był rozzłoszczony, kiedy się kochali....
To były tylko dwie łzy, które wymknęły mu się kolejno na policzki, gdy stał znieruchomiały, ale przygarnięty jakoś poza ich wiedzą do jego ciała, jedynie pociągnięciem tych uwięzionych w jego dłoniach delikatnych nadgarstków i nie oddawał mu jeszcze pocałunku, wtedy jeszcze nie, choć przymknął już potulnie powieki.
Nie odezwali się do siebie nawet słowem, kochając się w niemal zupełnej ciszy zakłóconej tylko słabym dźwiękiem oddechów i bezradnymi, cichutkimi jękami chłopca.
Tak był zmęczony tyloma godzinami tańczenia, że zasnął niemal natychmiast po tym, jak zacisnął swoje drobne dłonie na jego ramionach, odrzucając w tył głowę z tą półprzytomną twarzyczką...
Jak to się stało? Jak mógł pozwolić, żeby to się stało?
Nie mógł tego zrozumieć... żeby aż tak stracić nad sobą kontrolę i tak kompletnie dać się opanować pożądaniu i to do kogoś, do kogo w gruncie rzeczy czuł jedynie odrazę?... Nie fizyczną wprawdzie, ale... ale fizycznie przecież też nie było w nim zupełnie nic pociągającego, zwykły, nieciekawy chłopak o przeciętnych rysach twarzy... zwyczajnie nieładny. Może i nie brzydki, ale po prostu... nieładny.
Ale czy przed chwilą nie pomyślał... czy nie myślał niedawno, że ten chłopiec jest prześliczny? Prześliczny... Nie, to po prostu śmieszne. Czy to możliwe, że aż do tego stopnia już kogoś potrzebował? Już tak kompletnie byle kogo? To prawda, że... to prawie dziesięć lat, ale... Przedtem nigdy go nic takiego nie napadło.
Kase... Kase, mały diable, co w tobie jest takiego? No co?...
I przecież nawet... widywał go już wcześniej, rzadko, przelotnie, bo niemal cały czas spędzał w podróżach, a kiedy był w Norden, to i tak rzadko przebywał w okolicach pałacu... ale przecież mimo to widział go już nieraz, i nic, kompletnie nic... dopiero ostatnio kilka razy, przelotnie, mimowolnie, dostrzegł, że jednak jest w nim... coś ładnego... choć cały czas myślał o nim raczej jak o własnym nieudanym eksperymencie na tym chodzącym wynaturzeniu tego, co powinno być ludzkie.
Nie rozumiał siebie, jak to możliwe, że nie zdołał się opanować? Jak to możliwe, że w ogóle poczuł chęć... mało chęć, wręcz nieprzytomną żądzę, by pocałować te wykrzywione wściekłością drobne usta, które natychmiast potem, jak na rozkaz, uległy potulnie temu pocałunkowi, tracąc cały wyryty na nich gniew.
Dlaczego tak bardzo pragnął całować kogoś tak mu nienawistnego, że nie umiał zatrzymać tych pocałunków inaczej niż niosąc bezwolne ciało na łóżko, kładąc je na nim i pieszcząc tymi pocałunkami dalej, i dalej, i dalej, aż w końcu stało się i teraz leżał przy nim, w milczeniu przeżywając swoją klęskę...
A Kase? Nawet nie zaprotestował. Uległ mu bez słowa sprzeciwu, od razu. Z jakiej racji Kase Lin Tevere miałby życzyć sobie wylądowania w łóżku z kimś, kogo w przypływach łaski raczył uważać za nędznego robaka? Aż tak się upił? Nie wyglądało na to... Chyba że... on ostatnio wręcz natrętnie wchodził mu w oczy, niemal się o niego potykał. Może jemu właśnie o to chodziło? Chciał go uwieść, a potem rządzić tu wedle swej woli? No to chyba spotka go zawód. Na razie był bardziej wściekły, co prawda głównie na własną głupotę, niż rozkochany w tym chłopczyku... Jeden wielki absurd... Nie umiał dać z tym sobie rady. Przynajmniej na razie.
Ostrożnie wydostał się z jego ramion i wstał cicho, otulając go niemal mimowolnie kołdrą. Popatrzył tak na niego z góry... Źle się stało, ale... ale się stało. Już nie da się tego odwrócić. Trzeba nad tym tylko... zapanować.
Westchnął, wsuwając dłoń we włosy i bezradnie przyglądając się dziecinnej buzi Kase. Wylądował w łóżku z tym młodocianym potworem, popełniając tym samym największą i najmniej wartą usprawiedliwiania głupotę w swoim życiu, a jednak... byłoby nieprzyzwoitością marzyć teraz, żeby on naprawdę był takim niewinnym dzieckiem, na jakie teraz wyglądał. Wtedy to, co się stało, byłoby krzywdą wyrządzoną raz na zawsze i nie do naprawienia. Nie bierze się sobie nieświadomych, nietkniętych dzieci jak jakiegoś jabłka, które nagle spada pod nogi; bez uczuć i nawet chwili zastanowienia. Lepiej, że to ten chłopak. Taki problem można jeszcze jakoś rozwiązać...


Nadal nie mógł w to uwierzyć. Zwyczajnie nie mógł. To było... całkiem bez sensu.
Obudził się w cudzym łóżku i poderwał niespokojnie, rozglądając się po pustym pokoju. Klapnął bezradnie na kołdrze, przesuwając ostrożnie dłonią po swojej nagiej skórze... ramienia, biodra, szczupłej, zgiętej bezsilnie nogi. To... to tak było... tutaj... Jak to się mogło stać?
Przecież nie był wczoraj pijany, nie, na pewno nie, wypił tego czegoś ledwie pięć małych kubków, a mówili, że to wcale nie jest mocne, no i naprawdę oni zaczynali być lekko podpici dopiero po dziesiątkach większych kubków, a Serica pozwoliła nawet bratu wypić dwa kubeczki, na pewno by nie pozwoliła, gdyby to mogło upić... No więc nie był pijany, na pewno nie. Dlaczego? No dlaczego?
Był wściekły, niemal oszalały z wściekłości, czuł się poniżony i nienawidził wręcz do bólu tej twarzy i wpatrzonych w niego zimnych oczu, a wtedy on go pocałował, przyciągając do siebie jednym stanowczym ruchem i potem... potem to wszystko... samo się tak...
Nie przerwał tego. Nawet nie spróbował, bo... bo zwyczajnie było mu... tak dobrze... mało dobrze, tak po prostu cudownie, jak... jak nigdy, przez całe życie i to nawet wcale nie chodziło o tę dziwną, nieznaną, niepokojącą trochę rozkosz, która objęła władzę nad jego bezradnym, zupełnie bezwolnym wobec siły jego ramion i delikatności pocałunków ciałem... Nie, nie o to, nawet nie... po prostu... nigdy wcześniej... nie czuł się taki... taki jedyny na całym świecie, niezwykły, ważny, wart tej chwili wytężonej aż do bólu uwagi...
Ojciec zawsze go uwielbiał, wręcz rozpuszczał, pozwalając absolutnie na wszystko, wokół zawsze miał pełno braci, a jednak nigdy wcześniej, nawet przy uwielbianym starszym bracie, nie znał takiego uczucia bliskości, jakie już parę razy wzbudził w nim ten człowiek.
Po co miał się oszukiwać, tak właśnie było, to właśnie czuł za każdym razem; i tamtej rozszalałej nocy, gdy patrzył w mroku na jego twarz, a potem niespodziewanie znalazł się w jego mocy, i tego ranka, gdy on tak dziwnie obejrzał się na niego, i w tamtym ułamku chwili, gdy on tak bez słowa otulił go tą kurtką, w której gdzieś czaił się niemal nieuchwytny zapach, który go tak przestraszył, a teraz... teraz...
Nigdy nie widział w sobie kogoś godnego takiego obsypywania pocałunkami. Pierwszy raz w życiu, tylko przez tę jedną godzinę czuł się kimś naprawdę ważnym, cennym, przez jakąś szaloną chwilę może nawet pięknym i uwielbianym. Co z tego, że on był... że był... Nie chciał już tak myśleć, nie umiał, to jakoś tak... bolało... niszczyło to nowe, niejasne i... i jakieś takie...
Ale to była prawda, on właśnie... tym był. I tyle. Nie można było od tego uciec... Co za ironia, i właśnie przy... przy nim zaczął w końcu czuć, że mógłby coś znaczyć niezależnie od tego, jak bardzo jest nijaki...
Ale właśnie... dlaczego on... dlaczego on to zrobił? Dlaczego go pocałował i jeszcze potem... Przecież on go nie lubił, nawet więcej, widać to było zupełnie wyraźnie, wcale tego nie krył... Patrzył na niego z taką samą odrazą, jak on sam na nich wszystkich... Przecież nie był na tyle ładny, żeby on przeszedł do porządku nad swoją niechęcią do niego, zapomniał o niej i... i pożądał go aż tak bardzo... Czy... czy to możliwe, że on... że jemu mogłoby się coś w nim... podobać? Ale co? Co niby? Aż za dobrze wiedział, że nie ma w sobie nic ładnego, nic, co mogłoby tak pociągać. Co mu się stało? Może to on był pijany? Nie, na pewno nie, przecież by się zorientował, zauważył to, poczuł... Ale... ale jakoś nie chciało mu się wierzyć, że coś mogłoby być w nim aż tak... Nie rozumiał tego...
Już był dzień... właściwie niemal południe. Wstał trochę wystraszony, wprawdzie wszyscy pewnie odsypiają, ale... Nie, nie chciał się z nim spotkać... teraz... A on przecież w każdej chwili mógł wrócić...
Pozbierał z podłogi swoje ubrania i włożył je szybko, czując znów lekkie ciepło na twarzy. Niemal uciekł z tego pokoju i dobiegł do własnego, ciesząc się, że nikogo po drodze nie spotkał. Musiał być teraz sam... musiał, bo... Jeszcze... nie mógł dać sobie rady z własnymi myślami... A wczoraj myślał, że to wtedy miał z tym kłopot. Zabawne.
Usiadł na łóżku, przyglądając się własnemu odbiciu w lustrze. Drobny, wystraszony chłopiec o niezbyt pociągającej powierzchowności i kurczowo zaciśniętych dłoniach.
Tylko otoczyć złoconą ramką i napisać ozdobnymi literami "Alegoria bezradności". Uśmiechnął się, ale chłopiec w lustrze wyglądał, jakby zamierzał się rozpłakać.
- Co się ze mną dzieje do cholery? - wyszeptał zupełnie cicho.


On już teraz wcale na niego nie patrzył... nie, błąd, on przecież wcześniej też na niego nie patrzył, chyba że już inaczej się nie dało. Ale teraz... teraz to było trochę... takie jakieś... Bolało. Nie mógł nic na to poradzić, powtarzał sobie, że to tylko śmieć niewart jego uwagi, ale powtarzał coraz ciszej i słabiej, aż w końcu tego nie wiadomo pocieszającego czy raniącego słowa nie można by już dosłyszeć. Ten ból sprawiał, że czuł się jeszcze bardziej poniżony, ale jednocześnie coraz mniej mu to poniżenie zaprzątało myśli. Teraz zastanawiał się głównie nad tym, czemu właściwie on aż tak starannie go unika, dając mu do zrozumienia, że nie chce nawet spróbować tego wyjaśnić. Ale przecież... właściwie wolał, że tak jest. Nie mógłby z nim... rozmawiać... o nie, za nic... nie umiałby, nie chciał, nie... A jednak przespać się z nim jakoś zdołał. Nie mógł bez końca zasłaniać się tym, co o nim... o takich... co myślał. Ostatecznie wcale wtedy nie zaprotestował, a gdyby te argumenty, które gorączkowo sobie teraz przypominał, naprawdę aż tyle dla niego znaczyły, to nie odstawiłby ich wtedy tak po prostu, nie zapomniał o nich, nie dopuściłby do tego, co się stało.
Kiedyś... kiedyś to wszystko było tak oczywiste, że nawet się nad tym nie zastanawiał, świat był jasny, zrozumiały i prosty... ściśle zhierarchizowany i uporządkowany. Nigdy nie miał co do niego żadnych wątpliwości. Jego świat tworzyli ludzie tacy jak on, a tamto było tylko robactwem. Nie dostrzegał w nich nic takiego jak w sobie, dopóki... dopóki nie znalazł się w Norden... Dopóki los nie zmusił go, żeby pośród tego robactwa żył, stykał się z nim bez przerwy i widział jak bardzo przypomina... ludzi. A tamtej nocy... Przecież dobrze się z nimi wtedy czuł, zwyczajnie dobrze się bawił, zupełnie jakby... jakby oni mogliby być kimś z kim - mógłby się dobrze bawić.
I... i przecież już... wcześniej... Przez niego, właśnie przez niego. Przecież właściwie od początku nie reagował na niego tak, jak powinien. Bał się go, a nikt się nie obawia pogardzanych śmieci. Wyczuwał jego wzrok, jego obecność w pobliżu, a bydła nigdy nie dostrzegał, dopóki sam go nie wołał. Ignorował go, a robactwa nie musiał, bo nie zwracał na nie uwagi. I myślał o nim, obraźliwie, w irytacji, emocjach, wściekłości, a o hołocie nie myślał nigdy nawet przez moment... Aż do dnia gdy ten motłoch zaatakował jego dom. Ale wtedy był tylko... zdziwiony. Jakby słońce stało się niebieskie. I choć z dnia na dzień stracił wszystko... to jeszcze nie były emocje. Do chwili gdy oprzytomniał w Norden i bez żadnego zastanowienia uważał się za takiego jak zawsze, warknął do niego jakieś opryskliwe pytanie, które nawet nie utkwiło mu w pamięci, a on się nawet nie zatrzymał, nie obejrzał i tylko rozkazał, tak, on rozkazał jemu, zgłosić się rano do pracy.
Znienawidził takie zwykłe i nieważne bydlę, a skoro tak, to równie dobrze mógł... mógł czuć i setki innych rzeczy. Skoro robak jednak mógł wzbudzić w nim jakieś emocje, to znaczy, że nie był tak naprawdę robakiem. To znaczy, że... że to wszystko to była jedna wielka iluzja... a skoro tak... to znaczy, że ten świat wokół nie składał się z jego pięknego otoczenia i zapomnianego robactwa gdzieś tam w dole... a to... znaczy, że...
- Kase! Kase, aleś ty się schował, szukamy cię już chyba godzinę... - Trein wpadła do pokoju, z uśmiechem chwytając go za ramię.
- Przecież jeszcze jest to wasze święto, tak? - szepnął, odwracając głowę. - To co, ja nie mam prawa odpocząć?
- Oczywiście, że masz, głuptasie - roześmiała się, trzepiąc go lekko w kark. - Co tobie się dzieje ostatnio, jakiś przygaszony jesteś... - zajrzała mu w oczy. - Któryś gałgan coś ci nagadał? Shoole?
- Mam gdzieś Shoole - burknął, kryjąc twarz w ramionach.
- Ej, no co jest... - połaskotała go lekko za uchem. - A może ty chandrę masz, to się podobno zdarza w wyższych sferach - zażartowała.
- Nie jestem w wyższych sferach.
- Ale byłeś, a to trudno uleczalna choroba - zmarszczyła nos. - Skończ z chandrą, twój brat przyjechał.
- Rize?! - podniósł błyskawicznie głowę.
- Nie, nie Rize... Set... czego właśnie zaczynam żałować... - dodała z westchnieniem, widząc zmianę na jego twarzy. - Już myślałam, że cię wyrwę z tego przygnębienia. W Halledel nie wolno się smucić. To jedyny zakaz... - uśmiechnęła się łagodnie. - No chodź, widzę wprawdzie, że to jakiś gorszy rodzaj brata, ale chyba z nim też mógłbyś się zobaczyć? Chcesz?
- Mogę... - wzruszył ramionami.
- No to chodź - wstała, oglądając się na niego roześmiana. - Sveg wybrał się do Helmand i zatrzymał się u nas, żeby pogadać z naszym szefostwem o jakichś szalenie ważnych sprawach. Twój słodki braciszek nudzi się w salonie.
- Słodki... - przewrócił oczami Kase. - A po cholerę właściwie ten gigant go ze sobą tacha? Macie taki jakiś przepis, czy co? Najpierw ten bękart ze swoją nadobną obsługą, a teraz ci...
- Jaki znowu bękart? Nissyen? - obejrzała się zdziwiona.
- Takie tam... plotki wyższych sfer - wykrzywił się do niej.
- Chyba wolę nie wiedzieć... - uniosła brwi. - Jeśli to takim paplaniem zajmujecie się na salonach, to wolę być chyba zwykłą Trein z Norden niż...
- Trein Lin Tevere? A Shoole mówił, że chcesz mnie złapać na męża.
- CO?! A to drań.
- Nie martw się, nie podobasz mi się.
- Ty mi też - zrobiła obrażoną minę. - A poza tym jesteś dzieciuch.
- Jasne, ja... A kto wczoraj piszczał "Ashi, ożeń się ze mną, ja poczekam, śliczotko!" Chociaż ja rozumiem, że bejlerina to coś lepszego, wyższe sfery rozumują tak samo.
- Pomyliłam się... - syknęła zjadliwie. - Wredny jesteś.
- Dziękuję - schylił lekko głowę.
- Nie mam do ciebie siły... - uniosła ręce. - Idę do Gan, sam trafisz. Wschodni - melodramatycznie wskazała ręką boczny korytarz.
Uśmiechnął się pod nosem i poszedł bez zbytniego pośpiechu we wskazanym kierunku. Trochę to było dziwne... dziwne właśnie dlatego, że nie wymagało żadnego wysiłku. Nigdy dawniej nie postałoby mu w głowie, że mógłby tak po prostu "rozmawiać" z takim czymś. Oni... oni myśleli, że robił to już wcześniej, ale... to było zupełnie coś innego, teraz nie mówił tylko tego, co musiał, teraz... naprawdę rozmawiał tak jak dawniej z "ludźmi". Myśli poskładały mu się w głowie, a jednak nie mógł przyjąć do wiadomości tego wyniku. Nie umiał... A jednak bezwiednie zachowywał się, jakby to zrobił. Czy miał w ogóle inne wyjście? To, co się stało...
I nadal... nadal nie mógł zrozumieć, czemu właściwie on to zrobił, co tak nagle go do niego przyciągnęło. W jednej chwili patrzył na niego tak jak zawsze i zaraz potem... no dlaczego? Co takiego tak niespodziewanie w nim dostrzegł? Nie chciało mu się wierzyć, że ktoś mógłby go tak po prostu... zapragnąć... jak kogoś cennego, pięknego, wartego... jakichś uczuć. To, co się stało, było straszne, przerażające i zawaliło mu cały świat, wszystko, co zawsze myślał i czuł, ale doskonale wiedział, że wcale nie chciałby cofnąć czasu. To było za niezwykłe. Nie rozumiał tego, im bardziej się starał, tym bardziej był wobec tego bezradny... ale dość już, że to po prostu się stało... nawet jeśli to tylko była taka chwila, załamanie linii losu, niepoprawne drgnięcie fal wszechświata, drobne zakłócenie, które więcej nie miało szansy się już powtórzyć... to raz się to już stało i nikt mu tego nie mógł odebrać... Raz w życiu ktoś naprawdę go chciał, właśnie jego, i to tak bardzo, że nic innego już się nie liczyło. Nie, już go nie obchodziło to wszystko, co myślał wcześniej, to było już bez znaczenia i poza jego decyzją. Nie miał na to wpływu. Po prostu... właśnie tak: stało się.
Zatrzymał się przed drzwiami salonu i westchnął cicho, ale wszedł do środka.
- No wreszcie raczyłeś przyjść do biednego brata, myślałem już, że się tu zanudzę na śmierć.
Set leżał na brzuchu wyciągnięty wzdłuż kanapy i patrzył na niego z bezczelnym uśmiechem na swojej ładniutkiej buzi miłego chłopczyka. W tych kosztownych, jedwabnych ubrankach wydawał się być przeniesiony tu z poprzedniej epoki. Czemu on nadal się tak ubiera? To się nie nadaje ani do konnej podróży ani do pracy...
- Malowniczo wyglądasz, Set... - powiedział bez entuzjazmu, przysiadając na brzeżku fotela.
- Za to ty tragicznie... - uniósł brwi. - Co to za ciuchy pomywacza?
- Są wygodne - przymknął oczy. - A ty co? Przyjechałeś powozem?
- Żebyś wiedział! - roześmiał się. - Mój naiwniak nawet by się nie ośmielił zaproponować mi innej podróży. A beze mnie biedactwo nie może wytrzymać.
- Gratulacje - mruknął.
- Prawda? Ten frajer jest całkowicie pod moją kontrolą. Ja się nie dam wpędzić w takie coś jak ty... - obrócił się na plecy, przeciągając się lekko. - Musisz pracować, co?
- Owszem.
- Ciężko?
- Nie aż tak.
- Nie czaruj... - przymrużył oczy. - Nosisz szatki wyrobnika i masz całkiem zjechane ręce.
- A, to... - podniósł swoje dłonie, przyglądając im się bez zainteresowania. - To nie z pracy, oblałem się wczoraj sokiem z ariany, jest trochę żrący. Za parę dni się zagoi. Ja pracowałem głównie przy zbiorach, to nie jest bardzo ciężka praca.
- Jasne, jasne... - przewrócił oczami. - Dobra dla parobków, nie arystokracji. Ja bym się do tego nie dał zapędzić.
- W Norden byś się dał - przymknął oczy. - Tu nie tolerują próżniactwa.
- He, he... Ugłaskałbym ich tak samo jak swojego głąba - zaśmiał się, zakładając ręce na karku. - A jak tam twój nadzorca? Bardzo ci daje w kość?
- Wcale.
- Serio? Dla mnie wyglądał na takiego, co przynajmniej raz dziennie wlepi ci baty. Na serio nic ci nie zrobił? - przechylił głowę, przyglądając mu się z zainteresowaniem.
- Nic.
- Nie pokaleczył , nie wychłostał, nie przysmażył na wolnym ogniu?
- Nie.
- To może chociaż zgwałcił?
- Kretyn.
- No fakt, nie miał na co się łakomić - mruknął złośliwie.
- Jesteś beznadziejnie głupi - spojrzał na niego spod uniesionych brwi. - I nudny. Daruj sobie, nie masz przed kim się tu popisywać. Ja twój repertuar znam. Już mnie mdli od twoich idiotycznych odzywek.
- Jesteś takim samym marudnym smutasem jak Rize - prychnął, zdejmując nogi z kanapy na podłogę. Kase uśmiechnął się lekko, dawno już obelga nie sprawiła mu takiej przyjemności. Set to naprawdę głupek...
- Wdzianka teraz nosisz niepiękne... Nie umiesz się ustawić, braciszku... - Set przeciągnął się znów leniwie, wykładając nogi na pobliski fotel. - Ja nawet teraz jestem kimś...
- Bo jesteś fałszywy i obłudny - powiedział beznamiętnie.
- Sprytny, Kase. Sprytny i zaradny. A z ciebie jest niedorajda... Żeby dać się wrobić w taką ordynarną pracę... - skrzywił się. - To dobre dla bydła, nie dla ludzi.
- Mnie jest tak dobrze - wzruszył ramionami. - Mam zajęcie.
- Świr... Powiem ci co - robisz, kochany, dobrą minę do złej gry. Na twoim miejscu lepiej bym sobie poradził.
- Oczywiście...
- Przecież tu jest ta ciapa Yell, czemu on nie pilnuje, żeby cię traktowali odpowiednio? W końcu powinien znać swoje miejsce.
- Myślisz starymi kategoriami - znudzonym głosem odezwał się Kase. - Teraz Yell ma więcej do powiedzenia niż my obaj razem wzięci, a poza tym wcale tu nie rządzi. On się słucha... ich wodza.
- No, czyli właśnie tego całego Saraya, nie?
- Tak.
- Wiesz co, powinieneś się z nim przespać.
- Z... z kim? - zaczerwienił się, cofając w fotelu.
- No matko, przecież że nie z Yellem. Z tym twoim "właścicielem", że się ucieknę do dowcipu.
- Nie wygłupiaj się - burknął, odwracając wzrok.
- Ale co ty, poważnie mówię. Raz dwa i miałbyś odpowiednią pozycję. Pewnie, że to śmieć, ale ostatecznie zabawić się można z każdym, a że teraz śmiecie są u władzy, więc co szkodzi przy okazji skorzystać.
- Głupi jesteś... - szepnął. - Zawsze byłeś, ale teraz to już przebiłeś sam siebie...
- No wiesz co, ja ci dobrze radzę, a ty do mnie z takimi tekstami? Kase, sam jesteś głupi, daję słowo, że to na pewno zadziała.
- I jak ty to sobie niby wyobrażasz? - uśmiechnął się gorzko.
- Nie no, jasne, że jakąś wybitną pięknością to ty nigdy nie byłeś i zachęcać raczej nie masz czym. Ale słyszałem, że facet nie miał nikogo z dziesięć lat, byle co go podnieci, nawet ty go zdołasz sprowokować. A potem to już jak po sznurku, no chyba że jesteś w łóżku jak makrela, to faktycznie mógłby się zniechęcić.
- Daj sobie spokój, dobrze? - wyszeptał. - Nie obchodzą mnie twoje teorie.
- Ale mówię ci, że...
- Nie mam ochoty cię słuchać - wstał z irytacją. - Jeśli koniecznie chcesz się kimś pobawić, to poszukaj kogoś innego - wyszedł, trzaskając drzwiami i pobiegł prosto do siebie. Rzucił się na łóżko w ubraniu, opierając brodę na ramionach i przymykając oczy.
Set to był taki... taki głupi, bezczelny... gówniarz. Żałował, że do niego poszedł, przecież pamiętał, jaki on jest... aż za dobrze. Zawsze się tak zachowywał... jakby był nie wiadomo kim. Mimo że ani w rodzinie ani wśród ich rówieśników właściwie nikt za nim nie przepadał, jemu to kompletnie nie przeszkadzało. Myślał jedynie o sobie i tylko sam ze sobą dobrze się czuł, wszystkich innych traktując jako dodatek do siebie samego. Aro był głupiutki, ale miły jak cielątko, Set głupi i nieprzyjemny, Rize był dumny, śmiały i pewny siebie, Set pyszny, arogancki i zarozumiały. Właściwie był krzywym zwierciadłem własnej rodziny. Było do przewidzenia, jak się będzie zachowywał i że spotkanie z nim nie będzie należało do przyjemności. Ale tym razem nie tylko go zirytował, tym razem naprawdę udało mu się go zranić. Plótł jak zwykle kompletnie bez sensu, ale zjawił się tu akurat w najmniej odpowiednim momencie i kilkoma przypadkowymi słowami zamienił mu to coś dziwne, niezrozumiałe i może nawet cudowne w coś zwykłego, oczywistego i ordynarnego. Ciężko mu było to znieść, ale jeszcze ciężej zapomnieć... Wszystko zrobiło się jakieś takie... Sam przecież myślał o tym, co się stało, niemal bez przerwy i nie mógł tego pojąć, setki razy zastanawiał się gorączkowo, jak właściwie do tego doszło... jak w ogóle mogło dojść... serce tłukło mu się niespokojnie, twarz oblewała rumieńcem i nic, nic nie rozumiał, choć to wcale nie niepokoiło, nie, w tym było coś... coś... ładnego... coś takiego ciepłego i kojącego wszystkie te jego walki z własnymi myślami. Dla niego to była niepojęta tajemnica, ale... ale piękna i najzupełniej czysta, a Set... Set by coś takiego pojął bez żadnego problemu, dla niego to by było oczywiste, trywialne i niewarte ani chwili zastanowienia. To prawda, że Set sam był pospolity i wulgarny, inaczej myśleć nie umiał, czuć chyba wcale, więc naprawdę nie powinien się nim przejmować, ale... ale to jakoś go tknęło, zakłuło, zraniło... Nie chciał nawet przez moment mieć takiej myśli w pobliżu tamtych, ale...
Tylko że jak w ogóle Set miał mieć z tym coś wspólnego? Jak mógłby cokolwiek o tym wiedzieć, cokolwiek z tego rozumieć? Przecież jego by to nigdy nie spotkało. Jego takie nieuchwytne i delikatne rzeczy po prostu się nie trzymały, zresztą on dawno już stawałby na głowie, żeby do czegoś między nimi doszło, sam tak przecież powiedział. A czy on... czy on by tak zrobił? Tak jak myślał Set? Czy jego mógłby tak zapragnąć? Ale przecież Set był śliczny. Śliczny, prowokacyjny i umiał kusić, jakby to był jego zawód. Dlaczego miałby mu się opierać? Kto powiedział, że tamtej nocy... że tamtej nocy dostrzegł w nim coś takiego, że z tym już walczyć nie mógł? Dobrze wiedział, że nic takiego w sobie nie ma. Był zwykłym, brzydkim dzieciakiem, który znalazł się tam w niewłaściwym momencie, a jemu było wszystko jedno, że to właśnie on. Szukanie w tym niepojętej tajemnicy było naiwne i... po prostu przynosiło odrobinę tego dziwnego szczęścia. Dlatego... sobie na to pozwolił...
Usłyszał pukanie do drzwi, ale zacisnął wargi i nie zareagował. Nie chciał tam wracać. Seta miał dość na resztę życia.
Mimo jego milczenia drzwi uchyliły się po chwili, otworzyły, zamarły na moment w bezruchu, a potem zamknęły się z cichym szczękiem i ktoś podszedł do niego, siadając na brzegu łóżka. Kase podniósł szybko powieki, ale nie odwrócił głowy, rozszerzonymi źrenicami wpatrując się jedynie w deseń poduszki. Milczenie trwało jeszcze moment i był już najświęciej pewien, ale nie miał odwagi na nic.
- O co chodzi? - spytał tylko cicho, nie ze złością, ale i nie potulnie, nie tak jak dawniej, ale i nie tak jak... do niego.
- Twój brat zaraz wyjeżdża.
- I co z tego?
- Nie zejdziesz?
- Nie mam ochoty go widzieć.
- Jak chcesz - powiedział i zaraz wstał, wychodząc cicho z pokoju, ale przedtem jeszcze delikatnie przesunął dłonią po jego włosach. Kase skulił się, słuchając oddalających się kroków i pierwszy raz w życiu płakał.


Suche, smutne tygodnie mijały cicho, bezsensownie, bez jednego słowa... Była już zima, wszystko pokryła gruba warstwa śniegu, panował nieprzyjemny, ostry mróz. Nie miał teraz tyle pracy, bo większość zimowych robót była jak na jego warunki o wiele za ciężka, a teraz nikomu by już nie strzeliło do głowy zmuszać go do pracy ponad siły. Najczęściej po prostu pomagał w różnych rzeczach, biegał ze zleceniami, podawał, przynosił, sprzątał pozostawiany bałagan. Tyle. Miał całkiem sporo wolnego czasu i czasem mógł nawet spokojnie poleżeć sobie z jakąś książką, co nie zdarzyło mu się od chwili przyjazdu.
Z nim zetknął się ledwie osiem razy, przelotnie i nie sam na sam. On nie szukał z nim rozmowy, a sam wciąż nie miał na nią dość odwagi. Choć teraz... w te długie zimowe wieczory... myśli biegły zbyt swobodnie i zbyt szybko, aby zatrzymywać się bezpiecznie, zanim nazwą to dziwne uczucie. Więc czasem... ostrożnie... je nazywał...
Patrzył za nim i zastanawiał się, czy on wyczuwa to spojrzenie, jak kiedyś wyczuwał on, czy zupełnie go nie zauważa, tak jak on kiedyś powinien. Czuł się coraz bardziej niepewnie i nie mógł tego znieść.
Wczoraj wieczorem wślizgnął się cicho do jego pokoju, ostrożnie jak często bite zwierzątko, choć nigdy przenigdy nie spotkała go od niego żadna krzywda. I teraz też wcale nie był dla niego niemiły... nieuprzejmy. Nawet... nawet tak dość łagodnie, trochę inaczej, niż mówił do niego dawniej, zapytał... o co chodzi...
A on tak bał się cokolwiek powiedzieć, no bo jak, jak o co chodzi? To wtedy, to stało się naprawdę, to nie był sen, wcale nie śnił, choć przedtem myślał, że takie coś nie zdarza się na jawie. Kochali się tamtej nocy i to wcale nie jak wrogowie, nie szybko, brutalnie i mściwie, ale z delikatną czułością rozmiłowanych aż do bólu serca rozstających się kochanków. I ani słowem ani niczym innym od tamtej pory nie przerwali tej rozłąki, która istotnie zaraz potem się zjawiła, choć jak się można rozstać, razem będąc jedynie w czasie rozstania?
- Powiedz mi... powiedz mi, dlaczego to... dlaczego ty... czemu... tak się stało?
Zrozumiał, że spytał jak dziecko, bo dostrzegł ten nagły zaskoczony ból, więc z nieznanym sobie pragnieniem chciał znowu spytać, inaczej, już tak spodziewanie i domagając się z irytacją wyjaśnień, nie prosząc bezradnie jak wystraszony chłopiec, ale... nie umiał inaczej, nie umiał zapytać tak, jak powinien to zrobić. Więc stał tak tylko i nie patrzył na niego i wiedział już, że odpowiedzi nie dostanie, bo on wie, że ona nie ma paść; że nie byłaby taka, jakiej mógłby się obawiać, ale paść nie powinna. Nie powinna, bo to nie o nią chodziło. To już się stało i miało swój czas i było takie właśnie, jak być miało, zakwitło jak Królowa Jednej Nocy, zachwyciło i znikło, zostając tylko we wspomnieniu, więc to nie o to chodziło. Tylko o to, co będzie teraz.
- Posłuchaj mnie... Kase.
- Tak? - spytał chyba trochę za szybko i zaraz opuścił głowę, wstydząc się tego przyczajonego wyczekiwania.
- Myślę... że zdajesz sobie sprawę z tego... w jakim celu... znalazłeś się w Norden. Ten cel się... w niczym nie zmienił. Ani na początku ani... ani teraz. I myślę... że to też powinieneś... rozumieć. Wydaje mi się, że nic poza tym nie powinno mieć znaczenia. Mam nadzieję, że to jest dla ciebie jasne.
Było. Było, jeszcze jak. Tyle tylko, że dopiero teraz. Tyle tylko, że właśnie dlatego, że coś poza tym jednak miało znaczenie. Owszem, zrozumiał, nie sprzeciwiał się już niczemu, ale... ale czemu on tego nie uznawał? Nie mówiłby tak, ostrożnie, ważąc słowa, patrząc gdzieś ponad jego głową, gdyby chciał to uznać i uwierzyć w to jego zrozumienie, w to, że już wcale nie chciał trzymać się swoich zasad i zostać sobą, może teraz chciał się sobą stać, takim już innym, takim, żeby można go było...
- Odpowiesz mi? - znów patrzył na niego i znów spytał nieznacznie łagodniej, niemal natychmiast odwracając wzrok.
- Ja... to wiem, ja tylko... To znaczy nie, nie wiem - potrząsnął głową, robiąc krok do przodu. - Ja... ja rozumiem, że... rozumiem, czego chcesz i o co ci chodzi, choć... - chciał powiedzieć, że to już się stało i wcale nie jest taki, jak był kiedyś, ale przestraszył się nagle, że jemu to się wyda bezczelne i urwał, trwożliwie szukając jego wzroku, który nadal uporczywie nie spoczywał na nim. - Nie rozumiem... jak "nic poza tym" może nie mieć znaczenia... jak ty możesz mówić, że nic nie ma... - wyszeptał bezradnie.
- A sądzisz, że coś ma? - spytał trochę ostro.
- Ja... tylko chciałem... - podniósł wystraszony wzrok, już woląc wstydzić się błagania, niż drugi raz usłyszeć takie brzmienie tego głosu.
- Czego? - teraz zapytał cicho i patrząc mu w oczy, naprawdę chyba czekał.
- Nie... nie wiem, ja... nie rozumiem się... do końca... Ale chciałem... - zamknął oczy i odetchnął głęboko. - Czy ty... Czy ja ciebie... ciebie... obchodzę?
- Czy ty mnie... - powtórzył machinalnie, jakby powoli łowił sens pytania, a potem spojrzał po nim tak dziwnie i jakby z trudem, znów zatrzymując wzrok ponad jego głową. - To nie ma znaczenia.
- Ma znaczenie - wyszeptał.
- Dla kogo? Chyba nie dla ciebie? - odwrócił się, podchodząc do okna i wsunął ręce w kieszenie, wyglądając na dwór.
- Dlaczego ty tak mówisz, przecież... - zaczął trochę rozżalony, ale umilkł, zagryzając wargę.
- A czego może chcieć ode mnie ktoś taki jak ty? Ode mnie? - obejrzał się na niego z raczej niemiłym uśmiechem. - Przyjrzyj się nam, zanim zaczniesz... Może będziesz bardziej przekonujący.
Zanim zaczniesz co? Kłamać? O to mu wtedy chodziło? Kto byłby na tyle szalony, żeby szukać kłamstwa w takim strachu, jaki wówczas czuł? O czym on w ogóle mówił? Co takiego miałby w nich dostrzec, że to... że to musiałoby wyglądać jak kłamstwo? Przecież wiedział już wcześniej, jak obaj wyglądają. Więc dobrze, on miał twarz przeciętą tą potworną blizną, ale co z tego? Co to niby miałoby znaczyć? Przecież nie mógł z tego robić jakiegoś swego piętna, bo taką bliznę pierwszy lepszy Uzdrowiciel usunąłby bez trudu, nie wspominając już o tym, że wcale go aż tak straszliwie nie zeszpeciła, żeby już nie dawało się na niego patrzeć. A sam był przecież kompletnie nieładnym, nijakim stworzeniem nieprzyciągającym nawet spojrzenia. On nawet z tą blizną wyglądał o niebo lepiej od niego. Ale... ale powiedział tak... i nie wierzył, by on mógł szczerze cokolwiek do niego... że choć trochę mógłby...
Czy on... czy to możliwe, że on uważał... że jest... ładny? Czy naprawdę mógłby mu się tak po prostu... podobać?
Stanął przed lustrem, przyglądając się bez uśmiechu swojej nieciekawej, nijakiej twarzy teraz jeszcze na domiar złego zmęczonej, poszarzałej, z podpuchniętymi oczami. Niepozorny do bólu. Wśród ludzi wręcz niezauważalny. No i? Przecież już dawno się do tego przyzwyczaił. Rozumiał, że nie jest ładny. Od dawna to wiedział. Już tylko wśród braci był zwykłą szarą myszą. Nie miał ani słodkiego uroku głuptaska, jaki roztaczał wokół siebie Aro, ani bezczelnej i delikatnej buzi Seta, ani tej męskiej, pełnej chłodnego, posępnego nieco piękna twarzy Rize. Jeszcze gorzej wyglądało to, gdy musiał się zjawiać na salonach, nawet już nie tych wielkopańskich, gdzie w ogóle nie zwracano na niego uwagi, ale i tych, gdzie zjawiali się jedynie najbliżsi znajomi jego rodziców, wcale nie tylko z rodzin bejlerów czy największych bogaczy... choć prawdę mówiąc głównie. Tam niemal zawsze musiał się napatoczyć ślicznosłodki Yell i jego piękna, choć głupia i wredna siostra, słodkie siostrzyczki z Sinaia z ich aż lepkim od słodyczy malutkim braciszkiem, bożyszcze pań w średnim wieku umięśniony i głupi Sin Ka Sive nadymający się po każdym zarżniętym niedźwiedziu, czy cała ta zgraja po prostu ładniutkich i wesolutkich głąbów jak Asthi Seil Vigan, Assu Mina Calvi, Mine Halt Mire czy Pere Ane Izalco. Poza tym był jeszcze zawsze najpiękniejszy, najzdolniejszy, najbystrzejszy Avae, a potem na domiar złego i ten cały Karin. Avae, póki był mały, jeszcze można było jakoś znieść, bo mimo zachwytu i roztkliwiań nad tym "prześlicznym dzieciaczkiem", jak to kwiliła jego matka, rzadkie odwiedziny w Helmand i jeszcze rzadsze odwiedziny Cern Cascavelów u nich były zawsze doprawiane "No cóż, MIMO WSZYSTKO, nie możemy zaniedbywać nieszczęsnej Adelaide." Ale Karin to był już brat bejlera, więc naprawdę byłby nie do zniesienia, całe szczęście, że taki z niego był ciapowaty mięczak i według ogólnego osądu ostatnia ciamajda. Zresztą i piękniutki Avae mógłby łatwo zostać zmieciony z piedestału tym samym epitetem, gdyby nie jego cięty język i nieustanna pewność siebie, a potem i to tanie aktorstwo, na które prawie wszyscy się nabrali. Tylko że... tylko że ta ciamajdowatość, którą oni tak wtedy gardzili, to dla Saraya akurat byłaby największa zaleta. W końcu właśnie za to tak lubił Yella, a Yell to przez większość jego wspomnień była naprawdę ostatnia ciapa...
- Idź już, Kase.
- Ale...
- Nie masz dziś żadnych zajęć?
- Mam, ale...
- Więc lepiej już się do nich zabierz. My nie mamy już o czym rozmawiać.
- Wolałbym, żebyś tego nie powiedział... - szepnął, spoglądając w bok.
- Wolałbym nie musieć - powiedział chłodno, ale drgnęło w tym takie rozgoryczenie, że to on wyszedł pierwszy, zostawiając go samego w tym pokoju. Nie miał prawa tak tam stać po tym, co usłyszał, ale poruszyć zdołał się dopiero po długim słuchaniu wycia wichru.


Od rana była straszna zamieć, ale wewnątrz było dość ciepło, nie aż tak jak u nich w domu, bo było jednak mniej kominków, ale na pewno nie zimno. Drewno na opał prawie się już skończyło i teraz przynosił to wilgotne spod szopy, żeby się osuszyło. Niósł właściwie ostatnią porcję, a ponieważ nie było komu wydawać mu poleceń, wyglądało na to, że będzie miał już na teraz wolne. W żółtym salonie Yell siedział na podłodze przed kominkiem, światło migotało na jego zmęczonej twarzy. Serica zachorowała i całe noce przy niej siedział, chociaż to było najzwyklejsze w świecie przeziębienie.
Położył ośnieżone szczapy w części na wilgotne drewno i spojrzał na niego.
- Wystarczy? - zapytał cicho.
- Tak. Nie chcesz usiąść?
- Ja... - zawahał się; zabawne, teraz trochę nieswojo czuł się nawet przy nim. Nie umiał tak szybko na nowo odbudować swojej pewności siebie, zbyt wiele wahań i smutku wciąż w nim tkwiło.
- Masz coś teraz? - obejrzał się na niego.
- Nie - pokręcił głową, odwieszając płaszcz.
- No to siadaj - uśmiechnął się. - Wyglądasz na zmarzniętego.
- Nic mi nie jest... - szepnął, ale usiadł obok niego, wzdychając cicho.
- Zmęczony?
- Nie bardzo... Po prostu... zrobiło się jakoś tak ponuro... Wszyscy są tacy niemrawi... Kiedy ta twoja szurnięta żona znów zacznie wygrażać miotłą?
- Może już pojutrze - z uśmiechem poprawił polana. - Już lepiej się czuła, znowu śpi.
- Ale ty koło niej skaczesz... - pokręcił głową.
- Kocham ją, głuptasie.
- Co ty powiesz... - mruknął. - Jakbyś nie powiedział, to chyba bym nie zauważył. Całymi dniami tak słodzicie, że aż się robi słabo.
- Pogadamy, jak się zakochasz - odpowiedział beztrosko.
- Aż tak źle mi życzysz? - westchnął.
- Czemu źle? Myślę, że to by ci dobrze zrobiło. Trochę byś się zmienił. Kto wie, może całkiem - roześmiał się, zerkając na niego nieco kpiąco.
- Obawiam się, że się nie mylisz - wyszeptał ze smutnym uśmiechem. Yell przyjrzał mu się spod uniesionych brwi.
- Ejże, z tobą coś dziś jest naprawdę nie tak... Zresztą już od paru tygodni zachowujesz się jakoś dziwnie.
- Zrobiłem coś złego? - zapytał zmęczonym głosem.
- Nie, skąd, ale...
- No to w czym problem - wzruszył ramionami, kuląc się nieco.
- W niczym, w niczym... - westchnął. - Właściwie to... - uśmiechnął się. - Naprawdę w niczym. Wolę cię takiego przygaszonego...
- Miło z twojej strony - przymknął oczy, przytulając policzek do ramienia.
- Daj skończyć! - zaśmiał się. - Przygaszonego, ale milszego dla ludzi. Zrobiłeś się całkiem sympatyczny. Pewnie, że wolałbym, żebyś miał do tego wszystkiego nieco lepszy nastrój, ale... ale chyba wiem, że skoro zrobiłeś się milszy, to pewnie na razie nie możesz - skończył, patrząc na niego poważnie. Chłopak podniósł powieki, smutno wpatrując mu się w oczy.
- Całkiem mądry jesteś.
- Dzięki - zmrużył powieki. - Mój pierwszy komplement od ciebie, muszę sobie zapisać datę.
- Cicho - znów zamknął oczy, przeciągając się lekko.
- Masz rację, jakoś tak dzisiaj ponuro... - mruknął po chwili Yell. - Seri śpi i śpi, dziewczyny plotkują w kuchni i wyganiają ścierkami, reszta pracuje, a ty całymi dniami wzdychasz albo biegasz z tymi polanami. Ja praktycznie nic nie mam do roboty, papierki odwaliłem przed południem, niczego innego nie ma sensu się już dziś czepiać...
- Jednym słowem zblazowany arystokrata - uśmiechnął się Kase.
- Ale śmieszne... - burknął, poprawiając się lekko.
- A gdzie jest Saray? - spytał całkiem obojętnie, chociaż cicho, ale on i tak spojrzał na niego ze zdziwieniem. Co zresztą było najzupełniej oczywiste.
- Pojechał... do granicy z Sinaia. Jakieś spięcie.
- Aha - mruknął, otaczając kolana ramionami i opierając na nich brodę. Może i Yell nie wiedział wszystkiego i odgadywał tylko część tego, co się z nim ostatnio działo, ale nie zapytał, dlaczego chce wiedzieć, jakby czuł, że tym razem nie powinien. Naprawdę go wcześniej nie doceniał.
Może rzeczywiście powinien spróbować z nim porozmawiać? Przecież nie musiał mu mówić... wszystkiego.
- Wiesz... - urwał, wciąż nie czując się dość pewnie. Po tej wczorajszej rozmowie czuł się jeszcze bardziej przybity. Teraz był wprawdzie niemal zupełnie pewien, że dla niego to też wcale nie była żadna zabawa ani nieprzyjemny wypadek ani że to, co się stało, wcale nie było mu obojętne, ale... Saray nie chciał się z tym pogodzić o wiele bardziej niż on, starał się tego nie okazywać, ale był wściekły i rozgoryczony, zwyczajnie go to dręczyło. Tyle że na niego wcale nie patrzył tak, jakby miał do niego pretensje, jakby był zły, tylko tak, jakby... Właściwie to nie wiedział jak.
- Kase... - Yell odezwał się bardzo ostrożnie, patrząc na niego z uwagą.
- Tak?
- Powiedz mi, czy ty się go boisz?
- Nie. Już nie tak bardzo - uśmiechnął się. - Częściej go po prostu nie rozumiem.
- Widzisz, on jest po prostu bardzo szorstki w stosunku do wszystkich poza tymi, którzy są mu najbliżsi. Tu wszyscy o tym wiedzą... i rozumieją to - dodał ciszej. - Ale ciebie to musi peszyć. Wszystkich obcych peszy.
- Nie sądzisz, że ja już nie jestem taki do końca obcy? - spytał cicho.
- Pewnie nie - skinął głową z uśmiechem. - Ale do niego nie tak łatwo się przyzwyczaić.
- Wcale nie - mruknął i uciekł przed tym nawet niepytającym spojrzeniem. - Zresztą... wcale nie jest dla mnie aż taki... niemiły. Nie o to chodzi.
- No to o co? - on pewnie patrzył na niego spod tych uniesionych brwi. Kase westchnął, opierając brodę na ramionach.
- O nic. To tobie się coś ubzdurało i się czepiasz.
- Może i tak, ale to ty chciałeś porozmawiać.
- Głupstwa pleciesz - uśmiechnął się lekko, puszczając swoje kolana i prostując ścierpniętą lekko nogę. - Ja tylko "bawię cię rozmową" w czasie choroby małżonki. To będzie już taka moja stała funkcja... wiesz? - spojrzał na niego z zawadiackim uśmiechem, ale nie zdołał go utrzymać zbyt długo i poddał się z cichym westchnieniem. - Ostatnio... trochę... o nim myślę.
- To dobrze.
- Sądziłem, że spytasz czemu - parsknął krótkim śmiechem.
- Po co? Tego i tak mi nie powiesz - powiedział spokojnie. - Ale to dobrze, że masz ochotę o nim myśleć. Doskonale ci to zrobi.
- Bardzo dziękuję, pojąłem - mruknął kwaśno. - Wiesz, przyjacielu, odpuściłeś sobie w tej książce parę rozdziałów. Nie jestem pewien, czy mam ochotę ci je streszczać.
- Jakich rozdziałów? - uśmiechnął się.
- Wreszcie jakieś powiązane pytanie... Ale nie mam siły ci na nie odpowiadać. Zresztą nie przejmuj się. Tam nie było nic aż tak ważnego - powiedział z goryczą, niespokojnie przeczesując dłonią włosy. - I na dalszy rozwój akcji nie będzie miało wpływu. Tak wynika z ostatniego z tych rozdziałów.
- Znów robisz się nieco szyderczy.
- Ułatwia przetrwanie.
- A chodzi ci tylko o przetrwanie?
- Nie. Nie, niestety. Już cały miesiąc nie. Tylko co z tego? - prychnął, zaciskając powieki, ale zaraz otworzył je szeroko. - Powiedz mi... Skąd on to ma? - przesunął dłonią po twarzy, wpatrując się w ogień. Yell pobladł i pochylił głowę.
- To... to od oleju.
- Oleju?
Wzruszył ramionami, trochę się garbiąc.
- Wrzącego. Przecież wiesz, jak zabili jego synka - szepnął.
- Wiem.
- Znasz chyba mojego ojca na tyle, żeby wiedzieć, że kazał tam być jego rodzicom. I co, myślałeś, że nie próbował ich powstrzymać? Kat chlusnął mu tym olejem w twarz. Nawet nie zdążyli jeszcze dojść do kolan... - Kase zerwał się i wybiegł. - A on już zdołał się im wyrwać... - kończył szeptem Yell. - Dowlec się tam z tymi żołnierzami u ramion... i... - urwał, kryjąc głowę w ramionach. Siedział tak przez chwilę, a potem wstał powoli, wychodząc za chłopcem. Chciał mu trochę dopiec, ale... to chyba nie było jednak w porządku. Kase nie miał z tym wprawdzie nic wspólnego, nawet go tam wtedy nie było, ale sam czuł, o co mu chodziło, kiedy mówił to w taki sposób i tak samo pojąłby to nawet ktoś mniej inteligentny niż Kase. Zwyczajnie chciał mu dać do zrozumienia, że to zrobili ludzie właśnie jego pokroju, tacy, jaki ten chłopak był przez całe życie, że równie dobrze on mógłby to zrobić. Ale to nie było w porządku, skoro on właśnie naprawdę starał się zacząć zachowywać inaczej... być innym. Teraz potrzebował pomocy, a nie kopniaków. Zresztą... czy sam miał do tego prawo? Mógł być jak on... a Saray się nad nim nie znęcał, tylko zwyczajnie wyciągnął do niego rękę, jakby to było naturalne, jakby rozumiało się samo przez się.
Poza tym Kase jednak nie był taki, jak jego rodzice, choć popełnił więcej zbrodni niż jego matka i niewiele mniej niż ojciec. Kase nie robił tego dla przyjemności, nie w rozkoszy, nie wśród śmiechu. On nawet nie fascynował się patrzeniem tak jak inni. On tak robił, bo uważał, że tak się robi. I że nie ma w tym nic złego. Znęcanie się nad nim, kiedy do niego już dotarło, co tak naprawdę działo się na tym świecie, nic dobrego przynieść nie mogło...
Dotarł do jego pokoju i wszedł cicho, nawet nie pukając. Kase stał przy oknie, kurczowo zaciskając palce na ramionach.
- Kase...
- Daj mi spokój, Yell - powiedział twardo.
- Posłuchaj, ja nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało...
- Owszem, chciałeś.
- Kase...
- Możesz zostawić mnie samego? Proszę... - dodał cicho. Usłyszał jeszcze tylko westchnienie, potem kroki i odgłos zamykanych drzwi. Wzdrygnął się i odwrócił od okna, wolno podchodząc do łóżka, a potem zbliżając się z chłodnym opanowaniem do przeciwległej ściany. Oparł się o nią dłońmi po obu stronach lustra i patrzył na swoją twarz, którą tak dawno temu ktoś w przelotnej ślepocie nazwał buzią dziecka, a którą teraz widział wykrzywioną upiornym grymasem.
- Głupcze... - wyszeptał zduszonym głosem. - Ty skończony głupcze... Użalasz się nad swoją brzydotą i cierpisz wciąż nad tym, jaki jesteś przeciętny... Ty beznadziejny głupcze... Jesteś mordercą Kase Lin Tevere. Bestią. Najgorszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek nosiła ta ziemia. I teraz za to zapłacisz.