Czemu właśnie ty... 22
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:16:30
Rozdział XXII




Wprost nie mogłem uwierzyć, że udało mi się pozbyć Grześka. Okazuje się, że absolutna niemożność osiągnięcia celu to dla niego najlepszy afrodyzjak. Jedyne co zdołał osiągnąć to to, że zaczął Kamila śmieszyć zamiast denerwować. Mam poważne obawy, że to jeszcze nie koniec, więc postanowiłem rano nie otwierać mu po prostu drzwi. Po cichu liczyłem, że może wcześniej wpadnie pod samochód.
Tomek siedział w łazience już jakieś pół godziny. Wodnik jeden, jak już raz wejdzie do wanny, trudniej go z niej wyciągnąć niż wyjaśnić Grześkowi, że nie, nie może zostać i spać z Kamilem.
Wyszedł w końcu; ja go po prostu uwielbiam, kiedy wychodzi z łazienki z tymi mokrymi kosmykami włosów i zaczerwienioną od ciepłej wody twarzą. Było już bardzo późno i wyglądał na trochę sennego. Nawiasem mówiąc, takim też go uwielbiam.... Dobry Boże, gdybym ja wiedział, że skończę jako do tego stopnia zadurzony w takim nieznośnym smarkaczu to chyba.....
- Chodź tu, diablątko moje.... - mruknąłem, sadzając go sobie na kolanach. - Myślałem już, że zamierzasz nocować w łazience.
- Gdzieś trzeba.... - uśmiechnął się, całując mnie jeszcze wilgotnymi wargami. - To co, kładziemy się w salonie?
- Na to wygląda..... - z westchnieniem zerknąłem w kąt pokoju. Kamil spał na moim łóżku z lekko rozchylonymi ustami. Kilka kosmyków niesfornie opadło mu na twarz. Jak to możliwe, że bardziej przypominał dziecko, które pamiętałem z czasów, kiedy w naszym domu było jeszcze trochę ciepła niż wrogiego chłopaka, patrzącego na mnie i na cały świat z zimną niechęcią, którego widziałem zaledwie pół roku temu? Co takiego się stało w ciągu tych kilku miesięcy, że tak się zmienił?
- Założę się, że się zakochał. - mruknąłem - I to raczej nie w dziewczynie.
- Twój brat? - Tomek spojrzał na mnie z uśmiechem i przyklęknął obok łóżka. Odgarnął uparte kosmyki i przyjrzał się twarzy Kamila. - On jest po prostu prześliczny...
Odchrząknąłem.
- No co ty? - spojrzał na mnie - O swojego brata będziesz zazdrosny? Potworny charakter masz. Zresztą myślę o tym, że ten kto nie odwzajemnia jego miłości, jest kompletnym idiotą.
- Skąd wiesz, że nie odwzajemnia?
- Jest taki smutny... - Tomek z żalem powiódł spojrzeniem po twarzy śpiącego. - Dlaczego myślisz, że chodzi o chłopaka?
- Zanim przyszedłeś powiedział kilka rzeczy, które... - roześmiałem się nagle - Biedak, musiał się poczuć dość dziwnie... Mieć swoją najgłębszą tajemnicę i nagle obejrzeć ją w jakimś zwierciadle. Żałuję, że tak na niego naskoczyłem.
- Naskoczyłeś? - Tomek spojrzał na mnie z gniewem - Podły jesteś, wiesz?
- Tak?
- Tak! I nie denerwuj mnie. - odwrócił się w stronę Kamila - Jak w ogóle można naskoczyć na takie kochane dziecko.
- Kochane dziecko? - zachichotałem - Jest od ciebie wyższy! I niecałe półtora roku młodszy.
- To nie ma nic do rzeczy. Dla mnie to słodki dzieciak i już. - pocałował go delikatnie w skroń.
- Nie przesadzasz? - mruknąłem.
- Naprawdę masz okropny charakter i jesteś nieużyty. Wszystkich chcesz mieć na wyłączność. Skoro ty zaadoptowałeś sobie moją siostrę, to ja chyba mogę wziąć go sobie na brata? Ty nawet z niego nie korzystasz.
- A jak się korzysta z młodszego brata? - roześmiałem się.
- Bardzo zwyczajnie. Jest się z nim. Ja lubię być z moją siostrą. A ty w ogóle o niego nie dbasz. Przecież to miłe mieć koło siebie istotę od której bije takie ciepło i miłość.
- On wcale nie jest... nie był taki... Mówiłem ci przecież. - powiedziałem ze zniecierpliwieniem.
- No to co.... teraz jest. - uśmiechnął się do mnie. Westchnąłem i odwróciłem wzrok.
- Powiedz.... To tylko ja tak... czy ty też to zauważyłeś?
- Co?
- On jest taki... Jak był mały było podobnie. Coś takiego od niego biło... Ciągle się miało ochotę go pogłaskać. A potem... Rany boskie, kiedy ostatnim razem się widzieliśmy przez myśl, by mi to nie przeszło.... Otaczał go taki cholerny chłód, że miało się ochotę jak najszybciej od niego uciec.
- Boże, jaki ten mój chłopak niemądry.... - westchnął Tomek. - No to chyba tym bardziej powinieneś się cieszyć, że już tak nie jest. - skrzywił się nagle niemiłosiernie i wyjątkowo złośliwie. - Moja biedna mała nieszczęśliwa myszka nie musi już podnosić ciężarówki; został jej mały omnibusik....
- Paskudztwo z ciebie prawie takie jak karaluch tyle, że masz dwie nogi.
- Ahaa.... - zamruczał i nagle z powrotem znalazł się na moich kolanach. Musnął mnie ustami i rozpiął pierwszy guzik koszuli.
- Myślałem, że chcesz spać....
- Bo chcę..... - wymamrotał z okolic mojego ucha. - Tylko później....
- A Kamil?
- Kamil śpi.
- A jak się obudzi?
- Jak koniecznie musisz, to mnie zanieś do salonu, bo uprzedzam, że sam nie dojdę.
- A na seks to masz siłę?
- Nie. Ale raz.... - uśmiechnął się, ściągając mi z ramion koszulę.
- Obudzi się....
- No to co.... sam mówiłeś, że się w chłopaku zadurzył. Powinien się dowiedzieć jak to wygląda od strony praktycznej.
- Ja ci zaraz pokażę stronę praktyczną....
- No właśnie do tego próbuję cię już dłuższą chwilę nakłonić. Jesteś zimny jak lód, czy ty się przypadkiem nie starzejesz? Weź z łaski swojej pod uwagę potrzeby swojego młodego i pięknego kochanka....
- Chodź mój młody i piękny kochanku. - roześmiałem się i wstałem, biorąc go na ręce. - Sprawdzimy, kto ma więcej sił.




Leżę w łóżku od czterech godzin z braku ciekawszych zajęć symulując sen.
Co innego mogę robić po ciemku....
Mama patrzyła na mnie z irytacją już koło piątej po południu, pytając co chwilę, czy ja PRZYPADKIEM nie jestem zmęczony. Skapitulowałem w końcu i potulnie poszedłem do siebie, jak każdy grzeczny, mały chłopiec kładąc się spać z polecenia mamusi.
Zastanawiam się, kiedy ona się zorientuje, że ja od jakiegoś czasu już nie jestem siedmiolatkiem. Jej niezachwiane przekonanie o moim wciąż trwającym okresie pacholęcym jakimś cudem nie kłóci jej się nawet z tym, że ze swoimi 163 centymetrami już od dłuższego czasu strofuje okolice mojej klatki piersiowej, no chyba że w przypływie nagłej irytacji zmusza mnie do przyjęcia pozycji siedzącej.
Nie mam pojęcia na czym ona opiera swój autorytet i co właściwie sprawia, że wszyscy tak przy niej potulnieją, bo nie dość że ma posturę mysikrólika to jeszcze mogłaby uchodzić za moją siostrę. Młodszą siostrę.
Piegowaty, rozwichrzony rudzielec z nosem w swoich zielskach. Może to przez to naukowe roztargnienie przeoczyła mój okres dojrzewania.
Sęk w tym, że jutro są moje urodziny, to że już dziewiętnaste to nieistotny szczegół. Mama jak zwykle zajmuje się wszystkim w absolutnym sekrecie i za wszelką cenę próbuje się mnie pozbyć.
W gruncie rzeczy to to jest nawet sympatyczne, a ja przynajmniej mam bardzo dobrą okazję, żeby w spokoju rozmyślać sobie na mój ulubiony temat.
A tak na marginesie, to chciałbym wiedzieć, kiedy właściwie zamierza wrócić Kamil. Mam nadzieję, że nie zamierza sobie urządzić całotygodniowych wagarów. W jego sytuacji to raczej nie jest wskazane......
No dobra, nie będę kantować.... idzie o to, że ponuro mi się robi, jak pomyślę, że mógłbym go nie widzieć przez dłuższy okres czasu.
Wracamy do punktu wyjścia; smarkacz owinął mnie sobie wokół palca.
W sumie to chciałbym, żeby wrócił już jutro, bo jakoś nie uśmiecha mi się obchodzenie urodzin, jeśli nie zobaczę go choć przez chwilę; to małe ladaco zupełnie uzależniło od siebie mój nastrój.
Oczywiście żadnych pretensji mieć nie mogę, bo nigdy mu daty urodzin nie zdradzałem, ale ostatecznie można by wymagać takiego drobiazgu od kogoś, kto zna imiona całej swojej szkoły.
Dzisiaj jakoś do mnie dotarło, że Kamil jest jedyną znaną mi osobą, która tych wszystkich ludzi określa po imieniu. Nigdy zresztą nie słyszałem, żeby mówił o choćby najmizerniejszym z uczniów tego naszego Empsona, używając samego nazwiska... Z wyjątkiem mnie na samym początku.
Zastanawiam się dlaczego. Sam tak mówię, wszyscy tak mówią, "tak się mówi".
Pewnie, że używa się imion, ale raczej na przemian z nazwiskami. A Kamil zawsze mówi Robert, Krzysiek, Jarek, Feliks, Teresa, Monika, Paweł, Marcin, Witold, Andrzej, Maks, Artur...
Nazwiska dodając tylko, gdy trzeba uściślić o kim mowa. To niby nic, ale.... To tak jakby mimo całego tego ścinającego chłodu starał się być zawsze skrajnie miły. Nie, "starał się" to złe słowo. Odnoszę wrażenie, że Kamil się nigdy i o nic nie stara. On taki po prostu jest, wszystko co robi, robi odruchowo, bez jakiegokolwiek wymuszenia.
Jakim cudem mimo tej całej miękkości, która w nim była, tak łatwo podporządkowywał sobie ludzi, tak łatwo paraliżował lękiem? To nie mogło zależeć tylko od tego, ile miał pieniędzy. To, co powiedział o Majacie....
"Nie umie niszczyć. Tu nawet nie chodzi o to, żeby to robić.... Wystarczy to umieć...."
Ty to umiesz, Kamil? Tak, chyba tak... Jest w tobie coś, czego wszyscy się boją, czemu muszą się podporządkowywać, nawet jeśli budzi to ich wściekłość i nienawiść...
Bo boją się. Boją się twojego gniewu, nawet twojego niezadowolenia, jakby były jednoznaczne z całkowitą zagładą.
Jakby nie było nic bardziej przerażającego od nich.
Do diabła z tymi wszystkimi demonami... Ja... tego nie czułem.... Mimo tego wszystkiego co było na początku nigdy to coś, co w nim tkwiło nie paraliżowało mnie tak jak innych. Mój jedyny prawdziwy wróg...
Wróg, który nie ma ze mną szans. Zabawne. Pogadałbym sobie z tamtą "starą wariatką"... Rozsądek wobec tego wszystkiego jakoś za bardzo zawodzi...
Nie istnieje chyba już nic, przed czym bym się cofnął, jeśli to mogłoby pomóc Kamilowi. Nawet gdyby naprawdę był demonem i tak zrobiłbym dla niego wszystko. A ja nie wierzę, że nim jest.
Nie dlatego, że jestem "wyrachowanym matematykiem". Dlatego, że kiedy o nim myślę, czuję tylko ciepło... i tęsknotę za bezradnym dzieciakiem, jakim był tylko wobec mnie i swoich tajemnic i za tym władczym, silnym chłopakiem urodzonym po to, by władać innymi.
Już nie będę uciekać. Nie będę, chyba już nie umiem...
Cóż.... tak czy inaczej znalazłeś jakiś sposób, żeby zdobyć nade mną władzę... Tylko, że o niej nie wiesz...
I teraz ty ode mnie uciekasz. Nie wiem, tak bardzo starałem się ciebie zatrzymać... uciszyć cały ten strach, nie pozwolić, żebyś oddalał się tak i ode mnie... Ale nie wiem, sam już nie wiem, czy zdołałem to zrobić...
Jeśli nie to...
Wróć, jeszcze ten jeden raz miej więcej odwagi ode mnie i pozwól mi spróbować jeszcze raz...
Nie bój się.... Po prostu się już nie bój, a ja przysięgam.... Nie bój się, ja nie umiałbym cię skrzywdzić. Cokolwiek miałoby się stać...




- Wstawaj wstrętna, niewyżyta bestio. - mruknęło mi coś w uchu. - Mógłbym cię za to wczorajsze zaskarżyć, wiesz?
- Mhm.....
- Wiem, że to niedziela, ale mimo wszystko dochodzi dziewiąta.
- Mm?
- Nie pamiętasz? Wczoraj przyjechał twój brat.
Z rozpędu siadłem na łóżku.
- Rany, powinienem cię zawsze tak budzić.... - westchnął Tomek.
- On tam jeszcze jest? - spytałem.
- Nie wiem. Możliwe, że wyskoczył przez okno. - spojrzał na mnie z politowaniem.
- Ja dalej nie wiem..... dlaczego właściwie przyjechał....
- Jezu, Łukasz. - przewrócił oczami. - To już bratu nie wolno do ciebie po prostu wpaść?
- Daj spokój, dobrze wiesz... jak było między nami.
- No to chyba tym bardziej najważniejsze, że w ogóle przyjechał, prawda? Wstawaj i nie zrzędź, tylko może zwyczajnie spróbuj z nim pogadać.
- Jezu Chryste, czuję się jakbym się ożenił. - jęknąłem, chowając twarz w poduszkę.
- A ja się zaczynam czuć jak żona, niestety. - westchnął Tomek. - Ewa ma rację, faceci to dranie. Od dziś zaczynam pielęgnować kobiecą stronę mojej natury; ostatecznie i tak teraz ciągle jakoś ląduję na dole. Zaczynają mnie powoli denerwować te twoje samcze zapędy, traktujesz mnie jak Love Doll. Przestań się rechotać, bo ci zrobię krzywdę.
- Kocham cię jak jasna cholera. - wykrztusiłem resztkami sił.
- Cholera to ty jesteś na pewno, ale na jasną to mi nie wyglądasz. Złaź z tego wyra.
- Natychmiast, duszko.
- Prosisz się o baty. - stwierdził Tomek. - Rób sobie co chcesz, popaprańcu, ja idę zobaczyć, czy Kamil jeszcze śpi. Może z nim się da normalnie rozmawiać, jest od ciebie znacznie inteligentniejszy.
- Jak możesz mnie tak ranić.... - jęknąłem, dalej dławiąc się ze śmiechu.
- Kretyn.
Rzuciłem za nim poduszką, ale się schylił i wyszedł. No cóż, nie zostało mi nic lepszego do roboty, tylko ubrać się i iść za nim.
- Co robisz? - niepewnie zmierzyłem wzrokiem Tomka, wyrzucającego na środek pokoju wszystkie swoje ciuchy.
- Rzucam cię.
- Aha. Mógłbyś to robić mniej bałaganiąc?
- Ja zrobiłem porządek, ja mogę robić bałagan. Mów ciszej, obudzisz Kamila.
- Właściwie to i tak powinien wstać. - kucnąłem obok łóżka. - Hej, Kamil... - dotknąłem lekko jego ramienia.
- Aha... - zamamrotał sennie.
- Może byś tak wstał?
- Eee... - skrzywił się. Parsknąłem śmiechem.
- Skoro już przyjechałeś... już dziewiąta, a o pierwszej chyba jedziesz, co?
- Nie.... - ziewnął.
- Będziesz wracać po nocy?
- Yhym...
- A jutro oczywiście się spóźnisz do szkoły.
- Eee... chyba mam na później.... i religię.... - mruknął leniwie.
- Nie gadaj? Książę dalej żyje?
- Nie... nie wiem.... - stwierdził nieprzytomnie.
- Jego nie ma...
- Jak to?
- No bo Marek... - ziewnął.
- Co za Marek?
- Mój Marek. - wyraźnie był zniecierpliwiony moją ignorancją.
- Twój?
- Łukasz, daj mu spokój, przecież on jest nieprzytomny. - warknął w moją stronę Tomek. - Lepiej byś śniadanie zrobił.
- Znowu ja?
- A kto?
- Ty?
- Ja cię rzucam. - przypomniał, wsadzając ubrania do dwóch reklamówek. - To cześć.
Wyszedł i po chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Westchnąłem i zauważyłem, że Kamil siedzi na łóżku i wpatruje się we mnie ogromnymi oczami.
- Wy chyba nie....
- Nie, nie przejmuj się. - machnąłem ręką. - Na śniadanie jajecznica. Nic poza jajkami nie zostało.
- A... ha... To dokąd on poszedł?
- Przypuszczam, że do domu. Na pranie.
- Na pranie?
- Popsuła mi się pralka. - westchnąłem, przeciągając się.
- Ale.... wydaje mi się, że on jest na ciebie zły...
- Bo jest.
- Stało się coś?
- Nie..... No, może trochę wczoraj przeholowałem.... - przyznałem niechętnie.
- Z czy........ to ja pójdę do łazienki. - wymamrotał Kamil i wypadł z pokoju jak oparzony. Parsknąłem śmiechem i poszedłem do kuchni.
- Ja uwielbiam jajecznicę. - usłyszałem po jakimś czasie. Obejrzałem się; Kamil uśmiechał się po prostu całą twarzą łącznie z oczami. Takim to już naprawdę go wieki nie widziałem. - Zapomniałeś?
- Nie. Nie zapomniałem. - roześmiałem się i potarmosiłem go za włosy. Nie zamierzam dłużej robić wielkich oczu. Jest tak cholernie dobrze, że szkoda tracić na to czas.
- Wiesz.... - spoważniał. - To niedobrze..... tak to lekceważyć, kiedy coś idzie choć odrobinę nie tak...
- Coś ty się nagle zrobił taki biegły w sprawach sercowych, co? - spytałem trochę złośliwie. Zaczerwienił się i błyskawicznie odwrócił się w stronę chleba, krojąc kilka kromek szybkim, wprawnym ruchem. Ciekawe.... Do tej pory jeśli już jakimś cudem zabierał się do krojenia chleba zajmowało mu to wieki i wychodziło więcej niż kiepsko.
- Po prostu zawsze lepiej łatać póki dziury są małe. - powiedział cicho. - Później jest to coraz trudniejsze.... a w końcu staje się niemożliwe....
- Chodź, zjemy w pokoju. - mruknąłem. Aż za dobrze wiedziałem, że ma rację. I wiedziałem skąd wziął się początek tych słów. To chyba było nawet jakieś wytknięcie mi zaniedbań. Ale żeby porównywać te drobne zgrzyty, które od czasu do czasu pojawiają się między mną a Tomkiem do tego co.... Wtedy od razu wyskoczyła tak ogromna dziura, że nie umiałbym jej załatać.
Ale przecież teraz..... To prawda, z czasem powinno być gorzej, a jednak, kiedy tylko przyjechał, nagle wszystko prysło. Prawie bezboleśnie.
To niemożliwe, to nie mogło być aż takie łatwe... Co się w nim zmieniło? Co takiego się stało, kiedy mnie tam nie było? I jak?
Jadłem machinalnie, patrząc na jego pochyloną głowę. Wyglądał strasznie niepewnie.... chciałbym...
- Skończyłeś? - spojrzał na mnie. - Daj, umyję talerze.
Roześmiał się na widok mojej miny. No ale to już lekka przesada, żeby do tego wszystkiego jeszcze i nagły poryw do czynności domowych?
Zadzwonił telefon, więc wyszedłem do salonu i odebrałem.
- Słucham.
- Nie przyjdę jutro...
- Tomek?
- Zaraz po szkole jadę z rodzicami do dziadków. Pojutrze też nie przyjdę.
- Aż tak się gniewasz? - spytałem trochę ironicznie.
- Nie... Nie wiem... Może to i nie jest powód do złości, ale mimo wszystko wolałbym, żebyś bardziej się przejmował mną i moimi głupimi humorami. Może i za dużo wymagam, ale denerwuje mnie to, że nie dostrzegasz, kiedy ja przestaję mieć ochotę do żartów. I że jesteś taki cholernie pewny siebie. Zachowujesz się, jakbyś mi robił wielką łaskę, że w ogóle ze mną jesteś. Nie jestem sierotką wziętą z ulicy, całe życie to inni się za mną uganiali, a ty wyobrażasz sobie, że nie musisz się wcale starać, a ja i tak będę skakać z radości, że w ogóle mnie chcesz.
- Nie przesadzasz?
- Może i przesadzam. Może zwyczajnie mam chandrę. A może zwyczajnie właśnie zaczynamy mieć kryzys, a ty masz to daleko gdzieś.
- Wiesz co, wybrałeś sobie naprawdę nieodpowiedni moment na swoje fochy. Akurat próbuję poskładać sobie kilka ważnych spraw i naprawdę nie są mi potrzebne do szczęścia twoje nagłe fanaberie.
- A ja nie jestem dla ciebie ważny? - spytał cicho. - Może to i są drobiazgi, ale za dużo już jest tych drobiazgów. Nie obchodzi mnie, czy to o co się wściekam to głupoty. Ale nic by się nie stało, gdybyś przynajmniej dostrzegał kiedy mam do ciebie pretensje i nie miał tego gdzieś. Ostatnio ciągle siedzę cicho i tylko staram się ci pomóc, ale chwilami mam tego dość. Ja nie jestem aniołem. Mam prawo chcieć też czegoś dla siebie. A ciebie nic w moim życiu nie obchodzi, chyba że przeszkadza mi przychodzić do ciebie. Ale teraz właśnie to przeszkadza mi do ciebie przychodzić, więc zastanów się, czy przypadkiem nie udałoby ci się znaleźć na moje miejsce kogoś mniej wymagającego. Nie będzie odstawiał fanaberii.
I rozłączył się. Rozłączył.
Naprawdę ciężko z nim wytrzymać. Przeskakuje z nastroju w nastrój. To bardziej niebezpieczne niż mieszkanie w składzie amunicji. Coś czuję, że w moim związku zanosi się na poważną rozmowę, a ja naprawdę nie lubię poważnych rozmów.... No właśnie. Jeszcze Kamil. Z nim też muszę poważnie porozmawiać i to na co najmniej parę tematów. Westchnąłem boleśnie i wróciłem do swojego pokoju. Kamil siedział przy stole z twarzą ukrytą w ramionach.
Wziąłem głęboki wdech i przystąpiłem do sedna.
- Powiesz mi, po co właściwie przyjechałeś?
- Nie bądź już taki gościnny, dobra? - roześmiał się.
- Nie denerwuj mnie. Pierwszy raz to zrobiłeś. Chcę wiedzieć dlaczego.
- Powiedzmy... że chcę od nowa poukładać swoje życie. A ty jesteś jego częścią. Ktoś musiał w końcu przerwać to bezsensowne trwanie w jakiejś wyimaginowanej urazie.
- Lubię twój język. Jest taki psychoanalityczny...
- To było nieco złośliwe, ale na pierwszy plus między nami uznam to za komplement.
- Mówisz, że chcesz wszystko naprawić, ale wciąż nie jesteś ze mną szczery.
- Jak to?
- Dlaczego za nic nie chcesz się przyznać, że się zakochałeś?
Znów ukrył twarz w ramionach.
- Bo moja miłość nigdy nie będzie szczęśliwa. Więc po co ktoś ma o niej wiedzieć.
- Dlaczego? Bo zakochałeś się w chłopaku?
Drgnął, ale nic nie powiedział.
- Ja też. I jestem szczęśliwy.
- Łukasz! - podniósł głowę i roześmiał się nienaturalnie
- To że tobie się udało, tylko zmniejsza moje szanse. Dwóch braci, w Polsce, zakochanych w mężczyźnie i to z wzajemnością? Jestem beznadziejny z matmy, ale nawet ja wiem, że to matematycznie niemożliwe.
- Miłości się nie oblicza. - wzruszyłem ramionami i usiadłem obok. - Ona... po prostu jest.
- Łukasz, to jest niemożliwe - z jego oczu powoli spłynęły łzy i odwrócił ode mnie wzrok. - Nie wiem, czemu tak się stało.... Ty sam mówiłeś.... że przed Tomkiem.... A ja.... Nigdy nie podobał mi się żaden chłopak, rozumiesz? Nigdy! Ale kiedy go tylko zobaczyłem... w jednej chwili zrozumiałem, że.... może to głupio zabrzmi.... że to jest ktoś, kto może zdobyć władzę nad moim życiem. Nie rozumiałem tego, co się ze mną dzieje. Czemu nie mogę przestać o nim myśleć. Tak bardzo chciałem, żeby on w końcu mnie zauważył, ale on zwyczajnie lekceważył... nie dostrzegał mnie... Więc zacząłem go niszczyć. Boże, jaki ja byłem głupi i podły... - uśmiechnął się nikło. - Robiłem wszystko, żeby nie mógł o mnie zapomnieć, żeby nie mógł normalnie żyć. Kiedyś zapytał mnie, czego właściwie od niego chcę... ale ja po prostu nie wiedziałem... Boże.... - skulił się lekko, zaciskając powieki. - Jak on mną gardził... Jak to strasznie bolało... Ale nie umiałem zrobić nic innego... tylko brnąć w to dalej... Każdy jego dzień zamieniałem w piekło... drwiłem z niego, szydziłem, dręczyłem go codziennie... nigdy nawet nie przypuszczałem, że jestem zdolny do czegoś takiego... ale robiłem to...
Umilkł i odwrócił się na krześle. Oparłem się na łokciu nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Bałem się nawet patrzeć na niego zbyt nachalnie; i tak zachowywał się jakby patrzył na niego laserem i uciekał od mojego wzroku. Zerwał się i podszedł do okna.
- I ja.... płakałem w nocy. - szepnął po dłuższej chwili. - Płakałem, bo nie wiedziałem, czego od niego chcę, ale kiedy przychodził wieczór i robiło się ciemno, wiedziałem po prostu, że wcale nie chcę z nim walczyć.... Aż przyszedł dzień, kiedy on zobaczył moje łzy. I Łukasz, on był dla mnie taki dobry... taki dobry mimo tego wszystkiego... Już nigdy więcej nie zrobiłem nic przeciwko niemu. Nie wiem jakim cudem... jak on w ogóle zdołał mi wybaczyć... Ale z czasem.... nie wiem co... przyjaźń... tak, myślałem, że właśnie tego od niego chcę. Bo on jest moim przyjacielem. Prawdziwym. Takim jakiego spotyka się raczej w książkach niż w życiu. Uratował mnie, pomógł, odsunął ode mnie cały ten lęk, który nie pozwalał mi normalnie żyć. I znów poczułem, jak wokół mnie pojawia się ciepło... a ja tak bardzo tęskniłem za tym... od tak dawna...
Przesunął dłonią po szybie i przymknął oczy, stukając lekko palcami o gładką powierzchnię. Znów słaby uśmiech zamajaczył na jego twarzy.
- Ale wiesz.... przez cały czas czułem, że... nie wiem czemu ta myśl nie dotarła do mnie wcześniej... może po prostu się jej bałem...I nagle... tak zupełnie bez sensu... w jednej krótkiej chwili, jedno żartobliwe pytanie przedarło całą moją świadomość i wtedy zdałem sobie sprawę, że to, co ja do niego czuję... to miłość, nie przyjaźń... Ból, taki przeszywający, potworny ból.... nie to chyba powinien czuć człowiek, który uświadamia sobie, że kocha...
Uśmiechnął się smutno i oparł czołem o szybę, włosy przesłoniły mu twarz. Coś drgnęło we mnie, jakbym chciał wstać i podejść do niego, ale nagle przestraszyłem się, że jeszcze bardziej go to rozżali. Zresztą czułem, że zaraz sam zacznie mówić dalej. Westchnąłem, pochylając głowę.
- Czasem... - wyszeptał w końcu. - W jakichś krótkich chwilach głupiej, szaleńczej nadziei myślałem, że i on.... Ale to bez sensu... On nigdy mnie nie pokocha... nie sądziłem, ze można się tak nienawidzić.... - uśmiechnął się szyderczo. - Za samą swoją płeć... to paranoiczne myśli, ale.... gdybym był dziewczyną, miałbym przynajmniej prawo spróbować. Jeśli nie chciałby ze mną być, po prostu by mi o tym powiedział, delikatnie, tak żeby nie zranić, on taki jest, nie lubi krzywdzić ludzi... Ale wtedy on mógłby mnie pokochać... a tak... Boże, on mnie znienawidzi... nie będzie już chciał mnie znać... i nawet jeśli nic mi nie powie, to... stracę go, wiem o tym... Ja... w...widziałem jak pocałował Beatę.... i ja... Jezu, ja chciałem ją zabić, zwyczajnie zabić.... Boże, przynajmniej... krzyknąć, przerwać to. Błagać żeby tego nie robił, żeby nie sprawiał mi takiego bólu... ale nie mogłem nic zrobić... więc po prostu stamtąd uciekłem... Miał do mnie przyjść, obiecał mi...Ale nie przyszedł. Nawet do mnie nie zadzwonił. Przecież wiedziałem, że był z nią... ale cały czas czekałem... o jedenastej przypomniałem sobie, że zostawiłem na dole komórkę i wyskoczyłem z łóżka jak wariat, zleciałem ze schodów i rozwaliłem sobie kolano, zupełnie bez pamięci...
Przełknął ślinę i przygryzł wargę.
- Ale nie było nic... Jezu, sprawdziłem dziesięć numerów wstecz. Ale nie płakałem. Rozpłakałem się dopiero, kiedy zegar wybił dwunastą, kiedy minął ten potworny dzień... Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko już nic dla niego nie znaczy... Napadłem na nią, ale tylko pogorszyłem sprawę... wiedziałem zresztą, że tak będzie... ale nie wiedziałem, co mam robić.... Boże, jak ja nienawidzę bezsilności... nawet nie zapytał mnie, czy zdałem matmę, a przecież tylko od tego zależało, czy zostanę w szkole. A jeszcze niedawno mówił mi, że... Ale to wszystko już go nie obchodziło... dopiero, kiedy zachorowałem... I został ze mną... ale ona z nim zerwała... więc nie wiem, czy byłoby tak gdyby nie to.... nic już nie wiem...... Powiedziałem mu o wszystkim... nikomu dotąd nie zdradziłem tego, co tak bardzo mnie bolało. A on... on ocalił mnie od tego wszystkiego.... Ja wiem, że jest moim przyjacielem. Ale mnie to już nie wystarcza........ Bo.... bo....... On ma takie ciemne, granatowe, głębokie oczy... kiedy w nie patrzę, czuję się zupełnie tak, jakbym w nich tonął... A mnie - zaśmiał się krótko. - Zawsze... śmieszyło mówienie o tonięciu w czyichś oczach... Ale jak to inaczej określić? Jak nazwać to dziwne uczucie zupełnego pochłaniania i całkowitą niemożność odwrócenia wzroku? Chcesz tylko patrzeć i patrzeć i czujesz, że brakuje ci powietrza... i nic innego nie istnieje... te oczy naprawdę są jak ciemne, wzburzone morze, takie piękne i takie straszne, potężne, czujesz, że nie jesteś w stanie się im oprzeć...
Milczał chwilę, kurczowo zaciskając palce na parapecie, nagle rozluźnił je i wyprostował drżące palce, ześlizgując je w dół i zawieszając opuszkami na krawędzi.
- I... i dotyk... jak ja uwielbiam jego dotyk... bo on mnie czasem dotyka... przytula... jak młodszego brata, o Boże.... jak małe dziecko, które trzeba pocieszyć, kiedy jest mu źle... któremu trzeba okazać czułość, kiedy jest miłe. Ja kiedyś mogłem objąć go bez lęku.... ale teraz za każdym razem boję się, że.... że przestanę nad sobą panować... Wiesz, jak to jest, być tuż obok kogoś, pragnąć go i nie móc dotknąć? To jakbyś oddychał jakimś dławiącym, gryzącym powietrzem... Ale czasem nie wytrzymuję i choć jestem wtedy taki szczęśliwy, że mogę być blisko niego, to jednocześnie tak bardzo boli to, że nie mogę go nawet pocałować... Nauczył mnie mieć nadzieję i jednocześnie sam mi ją odbiera... Tak bardzo go kocham... dla niego zrobiłbym wszystko i mógłbym cierpieć całe wieki za jedną chwilę jego szczęścia.... ale ja tego nie chcę... mógłbym, ale nie chcę... tak bardzo chciałbym być szczęśliwy... przecież tak długo już cierpiałem... co takiego zrobiłem, że ciągle muszę czuć ból? Zacząłem wierzyć, że nie jestem źródłem zła... a teraz znów zaczynam tracić wiarę... jak wiele można wycierpieć bez żadnego powodu? Czasem myślę, że jednak miała rację...
Słuchałem go i wciąż nie mogłem nic powiedzieć. To było takie smutne i jednocześnie takie piękne, że nie mogłem uwierzyć, że taki dzieciak może mówić coś takiego. Ile trzeba przeżyć, żeby być zdolnym do miłości? W tym naszym "domu" szybko przestawało się być dzieckiem, ale on raczej odcinał od uczuć, niż ich uczył. Sam byłem tego najlepszym przykładem. Ale... my przecież byliśmy inni. I to nie ja byłem "klątwą" swojego własnego domu.
I wtedy dotarły do mnie jego ostatnie słowa.
- Kto miał rację? - wyszeptałem, czując dziwny niepokój.
- Wydaje się, że szczęście było o krok... a potem nagle... i zostaje tylko ból... głuchy, tępy ból. Jaki to wszystko ma sens? - patrzył w bok zupełnie pustym wzrokiem - Po co w ogóle mam tak cierpieć? Bez sensu.... co właściwie... Co się stanie, jeśli jutro już mnie nie będzie?
- Kamil! - krzyknąłem - Co ty w ogóle mówisz? Czy ty wiesz czyje to są słowa? Wiesz?
Spojrzał na mnie, jakbym wyrwał go ze snu, a potem w jego oczach pojawiło się zrozumienie.
- Mamy...Przepraszam, nie wiem, czemu to powiedziałem...
- Kamil... - wykrztusiłem. Jeżeli to prawda, że on może... jeśli on miałby... - Proszę... Nie wolno ci...
Wstał i podszedł do mnie. Pogłaskał mnie lekko po policzku, a potem objął mnie ramionami.
- Nie martw się... On wypędził mojego demona, a ja nie pozwolę mu wrócić. Nie martw się, nie zrobię tego... Odkryłem, że są ludzie, którym na mnie zależy. I choćbym nie wiem, jak bardzo cierpiał, nigdy im tego nie zrobię. Wiem, jak to boli.
- Kamil, ja... kocham cię. I nie chcę cię stracić. Ale nie chcę też żebyś cierpiał. Niemądry dzieciaku, on na pewno cię kocha. Ciebie po prostu nie można nie kochać.
- Można. Można mnie nie kochać, nawet jeśli się musi. Wiesz o tym.
- Ojciec cię kocha.
- Nienawidzi mnie. - odsunął się i wzruszył ramionami, ale dostrzegłem krótki, bolesny błysk w jego oczach.
- To jeszcze wcale nie znaczy, że cię nie kocha. A temu swojemu niemądremu ukochanemu, który jakimś cudem nie widzi największego szczęścia, jakie w ogóle może dostać, a które ma tuż pod ręką, przyznaj się. Zobaczysz, jak zareaguje.
- Zerwaniem ze mną wszelkich stosunków? - uśmiechnął się gorzko.
- Żebyś się nie zdziwił. Posłuchaj...Powinieneś przynajmniej spróbować. Jeżeli to zrobisz to możliwe, że będziesz tego żałować. Ale jeśli tego nie zrobisz, to na pewno będziesz tego żałować.
- I kto tu jest psychoanalityczny?
- Kamil... - pogroziłem mu palcem.
- On mnie traktuje jak dziecko. - szepnął - Tylko tak...
- Kotku, do twojej wiadomości. Zakochani bardzo często traktują się nawzajem jak małe dzieci. Przyczyny tego zjawiska nie są dokładnie zbadane, lecz stanowi ono fakt niezbity. Już ja coś o tym wiem.
Kamil spojrzał na mnie niepewnie.
- Powiedz...... A ty? Bardzo go kochasz?
- Bardziej. - uśmiechnąłem się.
- No to czemu..... czemu tak do niego mówiłeś, kiedy zadzwonił?
- Podsłuchiwałeś? - uniosłem brwi.
- Och, daj spokój. - machnął z irytacją dłonią. - Dobrze wiesz, jaki mam słuch, byłeś w sąsiednim pokoju. Miałem sobie zatkać uszy?..... Nie powinieneś był tak mówić...... Mnie się zdaje..... że jemu naprawdę coś sprawia straszny ból.... Ja to umiem poznać.... sam często.... do swojego się nie przyznawałem. - skończył cicho.
- Kamil.... ja i Tomek to ostatnie o co musisz się martwić. Kochamy się i pogodzimy, zresztą on często robi z igły widły, a potem mu przechodzi.
- No nie wiem.... - westchnął. - Cóż, powinienem się zbierać, jeśli chcę zdążyć na pociąg. Chyba rzeczywiście będzie lepiej, jak pojadę wcześniejszym.... W każdym razie.... Dzięki... Przynajmniej mogłem to wszystko w końcu z siebie wyrzucić. To było okropne.... nikomu nie móc nic powiedzieć.....
- Kamil, zaczekaj... jeszcze..... ja.... Ja chciałbym..... wiedzieć coś jeszcze.... o tobie.... - spojrzał na mnie pytająco. - Powiedz.... Przez cały ten czas..... Kamil ty mnie zawsze miałeś gdzieś. Mierzyłeś mnie lodowatym wzrokiem i sprawiałeś, że czułem się jak jakiś nic nie znaczący pyłek. Poniżałeś tymi swoimi miażdżąco złośliwymi gadkami i na każdym kroku udowadniałeś, że jestem nikim..... A teraz..... przyjeżdżasz tu i nagle..... Ja nie rozumiem..... może to nieważne, może powinienem się po prostu cieszyć, że już jest ok, ale.... Ja lubię jasne sytuacje. Nie chcę za jakiś czas.... Po prostu muszę wiedzieć, dlaczego nagle postanowiłeś się ze mną "godzić". I.... i dlaczego u diabła przez tyle lat traktowałeś mnie jak śmiecia. To chyba nie jest tak wiele?
Kamil odsunął się ode mnie, podszedł do ściany i odwrócił się twarzą do niej. Patrzyłem na niego w milczeniu.
- Tata mówił do mamy "małpko".
- Co? - zamrugałem oczami.
- Czasem "żabo", "cyganicho", "perełko" albo "smarkulo". Ale najczęściej "małpko". Bo była drobna, zwinna i na pierwszą randkę umówiła się z nim na drzewie. Mówiła mi... Więc tak ją później nazywał.... Nie pamiętasz?
- Nie... To przecież było tak dawno...
- Ja pamiętam. Oni się bardzo kochali. I ciebie też. Zazdrościłem ci jak jasna cholera.
- Ka...
- A ty mi zazdrościłeś, że niby wszystko kręci się wokół mnie. Tak myślę. Ale przecież dobrze wiedziałeś, o co w tym chodzi. Nie rozumiem tego. Mama mnie czasem kochała, a czasem nienawidziła, tata tylko nienawidził.
- Nieprawda...
- Jasne... Tak wypada powiedzieć. A ty.... ty chyba jednocześnie to i to.
- Nieprawda....
- Powiedziałeś to już przed chwilą. Ale to jest prawda. Ja wiem, że nie chodziło ci o mnie. Ale to w niczym nie zmienia faktu, że to ja byłem przyczyną wszystkiego co musiałeś znieść.
- Do diabła, posłuchaj mnie wreszcie smarkaczu! - wściekłem się. Odwrócił się, uśmiechnął lekko i oparł plecami o ścianę.
- Łukasz ja wiem... Ona mogła zachorować z innego powodu. To nie jest moja wina. Zawsze to wiedziałem. I wiem, że miałeś hopsa na moim punkcie i zajmowałeś się mną dużo ponad normę. I wiem, że wcale nie chciałeś tak czuć. Ale tak czułeś. Więc nie dziw się, że.... Że potem.... kiedy to się stało.... kiedy ja.... tak bardzo chciałem, żebyś mi jakoś pomógł, ale.... ale ty powiedziałeś mi, że to jest moja wina.... tak jak tata.... Więc nie dziw się, że ciebie też się bałem.... i że jakoś próbowałem się przed tym strachem i bólem bronić....
- Ja... nie pamiętam, żebym coś takiego powiedział.... - wyszeptałem.
- Ale powiedziałeś..... teraz myślę, że to rzuciłeś bez namysłu, pewnie rzeczywiście zaraz o tym zapomniałeś; w rozpaczy mówi się tyle rzeczy..... Przecież ja wiem jak bardzo cierpiałeś...... Ale...... może to głupie.... ale ja jeszcze do wczoraj byłem zupełnie pewien, że ty to powiedziałeś zupełnie świadomie..... że.... do dzisiaj winisz mnie.....
- Kamil, ja przecież.....
- Wiem..... - uśmiechnął się lekko. - Wiedziałem, że tak nie jest już wczoraj..... kiedy..... kiedy tak do mnie podszedłeś, pogłaskałeś, zwyczajnie, po prostu, jak wtedy dawno, jak kiedy byliśmy dziećmi.... A teraz..... przed chwilą.... Nie mówiłeś mi, że mnie kochasz od śmierci mamy. A teraz powiedziałeś to zupełnie zwyczajnie, jakby to było coś naturalnego. Jakby nie było tych wszystkich obrzydliwych lat.... Ja.... ja chyba zaczynam wierzyć, że odzyskam choć część swojego świata. Tak się cieszę..... coś jakby wypogodziła mi się połowa nieba. - roześmiał się. - Myślę.... że teraz będę mieć siłę, żeby.... wszystko znieść..... że nigdy więcej nie zapadnę się w te cienie..... Nigdy więcej..... - uśmiechnął się smutno. - Nie pomyślę, że nie ma znaczenia, czy tu jestem...






Wieczorem zostałem sam, bo mamę nagle wezwali do Instytutu. Wypchnąłem ją z domu prawie na siłę, ponieważ na chwilę przedtem ni stąd ni zowąd popadła w melancholię i potoki łez, z zaskoczenia atakując mnie nową bronią o kryptonimie "Boże, ty już prawie jesteś dorosły." To pierwszy tego typu atak, ale obawiam się, że nie ostatni. W końcu wygnałem ją dzięki wsparciu jej pracowników, którzy dzwonili aż trzy razy - jedyne co może jej dobrze zrobić, kiedy popada w taki stan to wsiąknięcie w te swoje chwasty. Ochłonie i potem sama się będzie śmiać. Zadzwonił telefon i z westchnieniem podniosłem słuchawkę.
- Hej na niebie, Marek czy jego piękna mama?
- Zabiję cię, Majat.
- Jak sobie życzysz, ale....
- Dzwonisz tu dziś już ósmy raz. Nudzi ci się?
- O nie, teraz to mi się już w ogóle nie nudzi..... - westchnął. - Chciałem tylko spytać, czy rozmawiałeś z Kamilem....
- Przecież jeszcze nie wrócił.
- Owszem, wrócił i to już..... Więc nadal do ciebie nie poszedł? - westchnął znów.
- Nie, nie poszedł. - powiedziałem dość chłodno.
- No cóż..... to ja...... ja....... A zresztą. - rozłączył się. Ten człowiek zaczyna mnie wyprowadzać z równowagi. Poszedłem do kuchni z hukiem stawiając czajnik na gazie. Oparłem się o szafę, uparcie ignorując stan swojej niepodważalnej wściekłości. Wpatrywałem się w czajnik tak intensywnie, że chyba szybciej doszedł do temperatury wrzenia i zaczął histerycznie wyć. Zalałem herbatę, siadając na krześle i z westchnieniem chowając głowę w ramionach. Albo byłem zmęczony albo byłem zły. Będę się trzymać zmęczenia.
I jak na złość wkrótce potem rozległ się dzwonek do drzwi. Jeśli to Majat to go naprawdę zabiję. Z tym jakże chlubnym postanowieniem gwałtownie otworzyłem.
I, cóż, przez moment ja i Kamil zachowywaliśmy się jakbyśmy nigdy wcześniej nie widzieli się na oczy i obaj zastanawiali się, co właściwie w tym miejscu robi ten drugi, bo patrzyliśmy na siebie w czymś na kształt milczącego szoku.
- Cześć.... - wykrztusiliśmy w końcu prawie jednocześnie.
- Mogę we....
- Możesz. - odwróciłem się, idąc prosto do swojego pokoju. Po chwili dołączył do mnie, przyglądając mi się niepewnie.
- Jesteś zły? - spytał cicho. Nie, nie zły. Zmęczony. Zmęczony. No dobrze, może i zły. Ale do tego się przyznać przecież nie mogłem. Duma mi nie pozwalała. Spojrzałem na niego.
- Nie, oczywiście, że nie, skąd ten pomysł.... - no dobrze, jego oczy mi nie pozwalały.
- Przepraszam, że tak nagle wyjechałem..... - odwrócił wzrok. - Ja.... byłem u brata, wiesz? I.... pogodziliśmy się. - spojrzał na mnie z powrotem.
- Przecież ci mówiłem..... - uśmiechnąłem się już. - Kiedy wróciłeś?
No i po jaką cholerę? Po jaką, po jaką, po jaką? Co to za durne, bezsensowne i całkiem naturalne w tej sytuacji pytanie?
- Po południu..... Byłem u Jarka, bo.... musiałem..... z nim..... o czymś...... pomówić..... i..... upewnić się.... że w razie czego.......... o rany...... - westchnął.
- Tłumaczysz się, czy co.... - wzruszyłem ramionami.
O BOŻE. Pogrążam się.
- Tłumaczę? - szepnął, przyglądając mi się, jakby chciał zbadać moje myśli.
- Daj spokój. - machnąłem ręką, odwracając się.
- Wiesz, ja..... Masz dziś urodziny, prawda? - powiedział nagle. - A ja.... Przyniosłem ci prezent. Nie powiedziałeś mi, że to dziś, ale.... Ja też ci nie mówiłem, a ty i tak o mnie pamiętałeś. A ja.... chciałbym być dla ciebie tym, kim ty jesteś dla mnie.... w każdy sposób.... jeśli mi pozwolisz..... - skończył szeptem.
- Hej.... to nie brzmi tak smutno jaką masz minę...... - uśmiechnąłem się, podchodząc do niego. Podniósł na mnie wzrok prawie pełen łez. - No co jest.....
- Nic...... - uśmiechnął się trochę smutno i sięgnął do kieszeni. - Proszę. Nic wielkiego, ale..... Kamień obietnicy. Wyrywa się na nich różne przysięgi, podobno dzięki temu niemożliwe do zerwania. - przechylił lekko głowę, przyglądając mi się z łagodniejszym uśmiechem. - Ta na tym..... to moja obietnica..... To znaczy, że... Zawsze będziesz dla mnie najważniejszą osobą.... bez względu na to co się wydarzy..... nawet jeśli coś.... z jakiegoś powodu nas kiedyś rozdzieli....
Podał mi delikatnie nieduży, różnobarwny kamień; między połyskującymi żyłkami wyraźnie odbijały się starannie, z wielkim talentem wyrzeźbione znaki, których drobne ryte krawędzie iskrzyły się jak łzy i uśmiechy w oczach mojego Kamila. Trwalsza obietnica niż cyrograf podpisany własną krwią. Obietnica, którą już tak dawno czytałem w tych samych oczach. W tych, które teraz tak we mnie patrzą. Dlaczego myślałem, że coś mogłoby go ode mnie odsunąć? Tylko dlatego, że sam okazałem się zdolny, by o nim zapomnieć, posądzałem jego o to samo. A teraz, kiedy zrozumiałem, że nie umiem się bez niego obejść w żaden istniejący sposób, gdy pozbyłem się tajemnic, które go ode mnie oddzielały, gdy przestałem tchórzyć..... teraz to raniło bardziej niż kiedykolwiek przedtem mogło.
- Może być? - wpatrywały się we mnie te ogromne oczy.
- Może. - uśmiechnąłem się lekko - Jakim cudem powiększasz źrenice do takiego rozmiaru?
- Znowu mi dokuczasz. - nadąsał się i odwrócił ode mnie.
- Nie złość się. - nachyliłem się lekko w jego stronę, to zawsze zmuszało go, żeby się obrócił. - Zawsze podobają mi się twoje prezenty, masz do tego talent.
- Tak? - obrócił się do mnie z uśmiechem. - Właściwie... mam dla ciebie coś jeszcze, ale nie jestem pewien, czy to ci się spodoba... Noszę się z tym już od tak dawna.... Sam nie wiem....
- Nie dowiesz się dopóki nie sprawdzisz. - uśmiechnąłem się do niego. Chyba bardzo się bał. Ale czego?
Spojrzał na mnie nieśmiało. A potem uniósł się lekko na palcach i przywarł ustami do moich warg. Poczułem delikatne palce na swoim policzku, drugą dłoń oparł mi na piersi. Ale najbardziej elektryzował mnie dotyk jego ust. Palący, słodki, zupełnie inny od wszystkich moich dotychczasowych pocałunków.
To wszystko poraziło mnie tak zupełnie, że nie mogłem wykonać najdrobniejszego ruchu, stałem jakby dotknął mnie paraliż. Nie oddałem mu pocałunku, nagle on odsunął się i spojrzał na mnie z lękiem; nie docierało do mnie to, co się dzieje. W jego oczach zalśniły łzy, zachwiał się i cofnął trochę w tył, patrzył na mnie z przerażeniem.
- Przep... - wyszeptał. Łzy spłynęły mu po policzkach. Zabolało, ale nie byłem w stanie wydusić nawet jednego słowa. Znów się cofnął, jego wargi drżały, nagle zacisnął powieki, odwrócił się gwałtownie i...
- Czekaj... - wykrztusiłem. Chwyciłem jego ramiona i odwróciłem do siebie. Przesunąłem dłonią po jego włosach. Te najpiękniejsze oczy patrzyły na mnie z jakąś błagalną rozpaczą. Nie byłem w stanie nic powiedzieć, po prostu pochyliłem się lekko i w końcu oddałem mu jego pocałunek.
Na krótką chwilę zupełnie skamieniał, ale jego wargi szybko odpowiedziały na mój dotyk. Całowaliśmy się delikatnie, nieśmiało, zupełnie jakbyśmy bali się spłoszyć to, co działo się między nami. Pomimo tego nigdy dotąd nie czułem się tak... cudownie. Ale z każdą sekundą chciałem więcej. Delikatnie wsunąłem mu język do ust, jęknął cicho, wywołując dreszcz, który przeszył całe moje ciało.
Był zupełnie bezwładny, upadłby, gdybym nie trzymał go tak mocno. Całował mnie tylko coraz mocniej, coraz zachłanniej, poczułem dotyk jego języka. Czułem, że ja też zaczynam tracić władzę nad swoim ciałem, bałem się, że jeszcze chwila i zupełnie opadnę z sił i obaj spadniemy na podłogę.
- K...klucz..... - odskoczył nagle ode mnie, wpatrując się w moją twarz zogromniałymi oczami.
- Co?.... - szepnąłem, ale poruszył tylko wargami.
- Już jestem.... - w drzwiach stanęła mama. - Kamil! - ucieszyła się i zaraz przybrała groźną minę. - Gdzieś to się wybrał bez pytania, młody człowieku? O Boże, ale czy ty nie masz przypadkiem znowu gorączki? - zaniepokoiła się i podeszła szybko, kładąc mu dłoń na czole. - Masz straszne wypieki....
O Jezu.....
Siadłem na podłodze, czując nagły zanik mięśni w nogach.
- A tobie co znowu? - ze zdziwieniem spojrzała na mnie mama. - Nie.... - wydęła wargi i odsunęła dłoń od jego czoła. - Nie masz chyba gorączki.... Tak czy inaczej nie wyglądasz za solidnie, jadłeś coś? Założę się, że nie. Poczekaj, zjesz z nami kolację, już idę robić. - wyszła szybko do kuchni.
- Skąd wiedziałeś? - szepnąłem niepewnie.
- Ja.... bardzo dobrze słyszę, nawet jeśli.... - rumieńce się nasiliły. - Coś..... odwraca moją uwagę.....
Patrzyliśmy się na siebie nie mówiąc ani słowa.
Do diabła, najgorsze było to, że czułem, że to jednak ja powinienem coś teraz powiedzieć.
Mamooooo.... ratunku.....
- Chodźcie, gotowe. - zawołała mama. Kocham ją. Czy ja mówiłem, że ją kocham?
Kamil wypadł z pokoju praktycznie jednym susem.
- Spokojnie, starczy dla wszystkich. - roześmiała się mama. - Siadajcie.
Bogu dzięki, nie mówi się z pełnymi ustami. Kamil jadł jakby to była najistotniejsza czynność jego życia.
A ja miałem czas. Czas, żeby ochłonąć. Czas, żeby na niego patrzeć. Czas, żeby pojąć.
Czas, żeby to do mnie, osła dardanelskiego, dotarło.
JEZU!
- Już późno. Nocujesz dziś u nas? - uśmiechnęła się do Kamila mama, wywołując na jego twarzy nagły rumieniec.
- Tak, mamo, nocuje. - odpowiedziałem za niego, uśmiechając się promiennie. Najwyraźniej odzyskałem już równowagę, za to czekoladowe tęczówki niemal znikły pod naporem źrenic.
- Muszę.... iść do łazienki.... - wymamrotał Kamil, zrywając się i strącając na ziemię talerz.
- Nic, nic.... - od razu zamachała rękami mama. Moja biedna dziecina, której policzki osiągnęły już barwę soku malinowego, ochoczo skorzystała z okazji i uciekła z pokoju.
- Co z nim dzisiaj? - mama spojrzała na mnie zdziwiona.
- Nie mam pojęcia. - skłamałem bezczelnie, starając się przybrać jak najbardziej niewinną minę. Na szczęście mama była zbyt zaaferowana dziwnym zachowaniem Kamila, żeby zwracać uwagę na mnie.
- Może powinnam zadzwonić jednak po doktora?
- Nie, nie sądzę. Myślę, że to nic poważnego. Samo minie. - beztrosko sięgnąłem po chleb, wszystkimi siłami tłumiąc bezczelny uśmiech.
- No cóż, może..... - westchnęła mama.
Kamil wrócił; mniej czerwony, za to z silnie drżącymi wargami.
- To ja chyba..... - szepnąłem w rozmarzeniu i odchrząknąłem, napotykając zdziwione oczy mamy. - To ja chyba pójdę się myć. Trzeba by już iść spać, prawda?
- No.... trzeba by..... - mama patrzyła na mnie dość dziwnie, ale była to raczej mieszanka lekko protekcjonalnego politowania z powątpiewaniem co do mojego samopoczucia, więc raczej nie było powodu do troski o jakiekolwiek podejrzenia co do bezinteresownej czystości moich intencji.
Kamil za nic w świecie nie chciał mi spojrzeć w oczy.
Nie można powiedzieć, żebym dziś siedział w łazience przesadnie długo. Mimo to Kamil już kręcił się obok, ale odskoczył jak oparzony, kiedy tylko wyszedłem.
- No co? - uśmiechnąłem się niewinnie. - Chcesz się umyć? Proszę.
- Ale ja..... - powiedział cicho.
- Marek, nie wiesz, gdzie ja dałam swoje notatki z wczoraj? - stanęła w drzwiach mama. - Muszę to koniecznie jeszcze dziś skończyć....
- Chyba są w.... zresztą czekaj, sam pójdę. - odwróciłem się do Kamila. - Później.... porozmawiamy.
Kamil dla odmiany siedział w łazience niewyobrażalnie długo. W zasadzie to cztery razy dłużej niż zazwyczaj. Cóż, siadłem sobie pod ścianą, czekając ze stoickim spokojem. Kiedy w końcu wyszedł, potknął się o moje wyciągnięte nogi i spojrzał na mnie z pewną konsternacją.
- Myślałem..... - szepnął. - Że może już śpisz....
- Śpię? Żartujesz..... - uśmiechnąłem się, wstając. - No co....
- Nic... - wyszeptał, spuszczając wzrok.
- Chyba się mnie nie boisz? - spytałem cicho, przygarniając go delikatnie. Zmartwiał zupełnie, nie podnosząc nawet wzroku. - Kamil... Nie uciekaj ode mnie właśnie teraz...
- Nie uciekam... - szepnął, unosząc powoli głowę i uśmiechnął się nikło. Podniósł dłoń i delikatnie musnął palcami mój policzek. - Chodź...
Przesunąłem dłoń na jego kark i wsunąłem ją w jedwabiste włosy. Objął mnie ramionami, unosząc się trochę i całując mnie delikatnie. Okręciłem nas i wprowadziłem do mojego pokoju. Kamil odsunął odrobinę twarz, przyglądając mi się badawczo.
- Marek... tylko.... bo chodzi o to, że ja...
Pokręciłem głową i znów zamknąłem mu usta pocałunkiem. Odbierając mu możliwość sprzeciwu, popychałem go łagodnie w stronę łóżka. Opierał się już tak bardzo na moim obejmującym go ramieniu, że znów, jak tyle razy przedtem, udało mi się go położyć niczym małe dziecko, z tą drobną różnicą, że tym razem moje zrozumienie pociągnęło mnie za nim. Przesunąłem usta na jego rozpalony policzek, a później na tętniącą teraz tak szybko skroń. Moje dłonie niezauważalnie nawet dla mnie przesunęły się między nas, delikatnie gładząc napiętą skórę brzucha i uciekając coraz zachłanniej - niżej, na biodra, uda, które nadal zaciskały się przede mną.
- Ale... jeśli to tylko dlatego, że... - usłyszałem nagle.
- Cicho, jesteś moim prezentem tak czy nie? - wyszeptałem mu do ucha i pocałowałem go w nie. Jęknął cicho i poddał się moim pieszczotom, patrząc na mnie rozognionymi oczami. Uśmiechnąłem się do niego, wracając z dłońmi do jego twarzy, chwytając ją i całując tak mocno, że zupełnie zabrakło nam tchu; przesunąłem wolno dłonie po jego ramionach, by wkrótce zacząć głaskać drżącą skórę na jego żebrach i rozstając się na chwilę z przyjemnie miękkimi ustami, zsunąłem się z pocałunkami na jego szyję. Nie wiedziałem, czy na pewno chce pozwolić mi na więcej czy po prostu nie ma sił się sprzeciwić, ale nie umiałem się już zatrzymać. Przesunąłem językiem po jego obojczyku i pocałowałem go delikatnie w zagłębienie powyżej mostka. Zacząłem wolno schodzić w dół całując go lekko. Jęknął cicho i wsunął palce w moje włosy.
Gdybym kogoś kochał...
Kamil...
Podrażniłem językiem jego sutek i objąłem go delikatnie ustami. Jęknął głośno, zaciskając palce na moich ramionach.
Całowałem mocno jego brzuch, czując wyraźnie drżenie twardych mięśni, pod delikatną, miękką skórą. Niżej....i niżej... i niżej.... Dotarłem ustami do linii materiału, a jęk przeszedł w stłumiony krzyk.
- Marek, nie... - szepnął prosząco. - Ja.... to nie to, że nie chcę, tylko... nie możemy..... tutaj.... bo.... nie wytrzymam już... twoja mama...
Westchnąłem cicho, przywierając policzkiem do jego brzucha. Trwaliśmy tak i nie wiem jak wiele czasu minęło, zanim uspokoiły się nasze oddechy. Wciąż żaden z nas nie powiedział nic, żadnego słowa wyjaśnienia.... to wszystko stało się tak nagle, tak szybko... zupełnie jakby te długie dni, kiedy tylko wokół siebie krążyliśmy, wyczerpały naszą zdolność czekania, zatrzymania się, użycia słów.... Ale przecież teraz powinniśmy wreszcie zacząć mówić.... ten świat jest zbyt niedoskonały, by takie rzeczy mogły obyć się bez słów. Nagle Kamil powiedział coś, czego najmniej bym się spodziewał. Najmniej z jego strony. Tej istoty bardziej boskiej niż ludzkiej.
- Nie mogę w to uwierzyć.... - szepnął tkliwie, z pieszczotliwą delikatnością, bawiąc się moimi włosami. - Że mnie nie odepchnąłeś... że mnie chcesz... że tobie... w ogóle coś się może we mnie podobać....
W pierwszej chwili odebrało mi mowę. Uniosłem się trochę, patrząc na niego z niedowierzaniem.
- Ty chyba oszalałeś. - wykrztusiłem. - Nie znam nikogo, kto byłby choć w połowie tak pociągający jak ty.
Uśmiechnął się słabo.
- Ale to nie jest coś, co może się "podobać". Większość ludzi mnie za to nienawidziła. No a poza tym.... nawet tabuny wielbicielek nie mogłyby mi dać gwarancji, że ty.... my przecież jesteśmy....
- Z zasady byłem zawsze tolerancyjny wobec całego świata, więc nie bardzo rozumiem, dlaczego nie miałbym być tolerancyjny dla siebie. - przeniosłem się w wyższe partie łóżka, kładąc głowę na poduszkę, tuż obok niego. - Jak najbardziej mi się wszystko w tobie podoba.... i bardzo cię chcę... Nie zamierzam robić z tego problemu, mam z tobą o wiele większe. W tej sytuacji twoja płeć to akurat drobiazg.
Uśmiechnął się, patrząc na mnie z rozbawieniem, a potem w jego oczach odbiło się wahanie.
- Wiesz... - urwał i znów spojrzał przed siebie. Ująłem delikatnie jego brodę i odwróciłem z powrotem do mnie.
- Wiem. Ale powiedz to.
- Kocham cię. - szepnął z uśmiechem.
- Ja też cię kocham. - przyciągnąłem go i pocałowałem najczulej jak umiałem, patrząc w już spokojne, szczęśliwe, jeszcze trochę zasnute mgiełką łez oczy. Potem wtulił twarz w moje ramię, pozwalając się wreszcie objąć tak naprawdę. Jakie to było spokojne.... Tak zwyczajnie, niedostrzegalnie, płynnie..... nagle wszystko stało się jasne.
Mój kochany Kamil... Jakim cudem nie domyśliłem się, że on mnie kocha? Z tymi jego wielkimi, zapatrzonymi we mnie oczami, z tą czułością, tęsknotą.... i zazdrością. Taką rozpaczliwą, udręczoną zazdrością. Moje kochane biedactwo. Mój śliczny chłopiec... I jak to się stało, że ja sam nie domyśliłem się, co tak naprawdę do niego czuję? Przecież cały czas byłem o krok od takiego "objawienia"... Wtedy... na początku nie dopuszczałem do siebie myśli, że zaczynam się w nim zakochiwać... bo w końcu jak można kochać kogoś, kto traktuje cię w ten sposób? Ale później... kiedy poznałem innego Kamila... tego, który był tylko mój... i to jak bardzo lubiłem, gdy on się do mnie przytulał, trochę po dziecinnemu, ale przecież... I kilka zupełnie niewinnych pocałunków, w policzek, we włosy...
Wszystko zdawało się czekać na ten jeden drobny gest, który przeważy szalę i po całej tej nieprzytomnej szarpaninie nastanie wreszcie zrozumienie i spokój. Spokój.... no cóż mimo całego spokoju, który niewątpliwie nas ogarnął nie zasnęliśmy już tej nocy, nie próbowaliśmy nawet. Zbyt teraz fascynowała nas nasza własna wiedza, świadomość, że teraz mamy się już zupełnie, że nie musimy błądzić po omacku. Całowaliśmy się, Kamil szeptał mi wszystkie zapomniane sprawy, co chwilę śmialiśmy się cicho, wreszcie patrzyliśmy tylko. I aż, bo patrzyliśmy na siebie.



Tomka nie widziałem od niedzieli rano, z czego oczywisty wniosek, że jeśli zamierzam się godzić, to muszę się do niego pofatygować sam. No cóż, znalazłem adres i wybrałem się godzić z moją obrażoną primadonną.
Zabawne, ale cały czas sądziłem, że mieszka w jakimś blokowisku, a tu nagle okazało się, że muszę się wybrać na same obrzeża miasta i dopiero po długim błądzeniu znalazłem całkiem ładny, mały dom ze sporym ogrodem.
Przyszła pora na refleksję. Po co ja mam niby przychodzić do swojego ucznia, skoro uczymy się u mnie?
No nic, będę improwizować. Zadzwoniłem, rozległ się potworny raban, przez drzwi najpierw z impetem wyleciał czarny warkocz, a potem i jego właścicielka.
Zostałem zmierzony spojrzeniem, które najpierw było zdziwione, potem krytyczne, a potem prezentowało całą odwieczną mądrość świata.
- Rodzice poszli na przyjęcie, Tomek jest w swoim pokoju, a ja muszę sprawdzić, czy nie ma mnie w ogrodzie. - puściła do mnie oko i zwiała.
- Mhm. - mruknąłem. Pokój mojego obrażonego chłopaka namierzyłem bez trudu, a to ze względu na dźwięki, które nawet przy uwzględnieniu gustów muzycznych Tomka, poziomem agresji i głośnością dość wyraźnie określały stopień wściekłości słuchacza.
Może być ciężko.
Na wszelki wypadek wsunąłem się do pokoju z miną dość potulną, żeby go choć trochę wstępnie ułagodzić.
Siedział na łóżku oparty plecami o ścianę z zaciętym wyrazem twarzy. Podniósł na mnie wzrok i z wyraźną niechęcią wyłączył dźwięk.
- Skąd wziąłeś mój adres? - spytał chłodno.
- Z książki telefonicznej. - westchnąłem. Naprawdę może być ciężko. - A numer domu od jakiegoś brodacza z drugiego końca ulicy.
Parsknął śmiechem.
- Urocze, zważywszy, że jesteśmy ze sobą prawie pół roku.
- Posłuchaj, Tomek. - zirytowałem się. - Nie wiem o co ci u diabła chodzi, ale przyznam, że mnie to denerwuje. Zachowujesz się jak jakaś pieprzona primadonna, a ja mam już szczerze dość twojego kręcenia nosem. Nagle ci coś odbija, obrażasz się i wynosisz. Jakim cudem można tak od ręki zmieniać nastroje?
- Jezu.... - szepnął. - Gdybym ja wcześniej wiedział, że jesteś takim sukinsynem... nie wplątywałbym się w to wariactwo....
- Tak? - wycedziłem, zaciskając dłonie w pięści.
- Nie... - skulił się nagle na łóżku, obejmując poduszkę i wciskając w nią twarz. - Dlaczego ty jesteś taki? Ja już nie mogę.... nie mogę.... nie mogę! - wrzasnął, zrywając się i rzucając nią we mnie. - I nie dotykaj mnie. - skończył szeptem, gdy ignorując pocisk, podszedłem do niego i objąłem bez słowa. Zostaliśmy tak przez dłuższą chwilę. - Łajdak jesteś.... - powiedział w końcu w moją wilgotną już koszulę.
- Niby dlaczego?
- Właśnie dlatego. - odsunął się, patrząc w bok z rozgoryczonym uśmiechem. Cofnął się i odwrócił, podchodząc do okna. Uśmiechnął się po chwili. - Moja niedobra siostrzyczka... Niektórzy jakoś jednak widzą dokładnie wszystko i zawsze to uwzględniają. To pewnie po to, żeby mogli chodzić po świecie tacy jak ty.... widzący tylko to, co im widzieć wygodnie.
Uniosłem brwi, też podchodząc do okna. Cóż, Ewula rzeczywiście znajdowała się na ławce w dość NIEwygodnej pozie, zapamiętale przy tym coś klejąc na porozwalanych w okolicy kartonach, ale nie bardzo widziałem związek.
- A czego to JA nie widzę? - spytałem nietaktownie. Tomek zmierzył mnie smętnym spojrzeniem i wyciągnął dłoń, ujmując w nią pieszczotliwie mój policzek. Uśmiechnął się trochę markotnie.
- Kocham cię, draniu jeden. Ale zastanawiam się, czy jest sens.... w tym upieraniu się przy tobie..... skoro my się tak mijamy...
Wszystko we mnie stężało i odwróciłem wzrok.
- Co? Przestraszyłeś się? - powiedziałem z irytacją.
- Kretyn. - uśmiechnął się łagodnie. - Znów nie widzisz niczego poza sobą. Mógłbyś jednak zauważyć, że starałem ci się tylko pomóc. To się trochę wiąże z tobą. - prychnął złośliwie i skokiem wylądował na łóżku, opierając się o ścianę. - Czy jesteś w stanie przyjąć do wiadomości, że chodzi O MNIE?
- A co za straszna krzywda ci się dzieje ze mną? - spojrzałem na niego rozdrażniony.
- Łukasz.... - szepnął, podnosząc na mnie smutny, zrezygnowany wzrok. - Przecież ja.... starałem się to zlekceważyć. Mówiłem sobie, że to nieistotne. Że nie ma się czym przejmować. Ty miałeś zawsze ważniejsze problemy i ważniejsze sprawy niż ja. Ustąpiłem ci. Poddałem się. Ale.... zagłuszenie uczuć nie jest takie łatwe. Nic nie poradzę na to, że sprawia mi ból to twoje widzenie świata. Łukasz w charakterze słońca i krążące wokół niego planetki ze mną w zaszczytnej roli Merkurego. Wszystko gra, dopóki planetki krążą. Ich satelici to kwestia drugorzędna, a już życie na nich jest szczególnie mocno wątpliwe..... Ciebie zwyczajnie nie obchodzi nic co nie ma związku z tobą! O ile do ciebie przychodzę, w ogóle cię nie obchodzi co się ze mną dzieje. Nic o mnie nie wiesz. O nic się nie pytasz. Zawsze, kiedy zaczynam mówić coś o sobie, masz tak znudzoną minę, że wszystkiego się odechciewa.
- Nie opowiadaj bzdur, przecież...
- No to proszę! Powiedz co o mnie wiesz!
- Dobry Boże.... Masz siedemnaście lat. - uniosłem wzrok do nieba.
- Data urodzenia?
- .....
- No dalej. Jeszcze jakieś pasjonujące dane?
- Masz siostrę bliźniaczkę. - mruknąłem z irytacją.
- Dowiedziałeś się, bo ona zaczęła mnie odwiedzać, kiedy zostałem twoją planetką. Z niedoboru planet wziąłeś sobie na planetkę i ją. Bardzo proszę o szczegóły nie mające związku z tobą.
- Byłeś przede mną z całą furą osób. - mruknąłem kwaśno.
- Pudło. Wiesz, bo byłeś zazdrosny i pilnowałeś, żeby przypadkiem ktoś mnie nie odciągał.
- Wpakowałeś się w narkotykową aferę. - stwierdziłem triumfalnie.
- Pudło. Raczyłeś mnie wysłuchać, bo to było coś, co groziło, że nie będę mógł do ciebie przychodzić.
- Masz drastyczny gust muzyczny.
- Pudło. Zauważyłeś, bo skrajnie ci zakłóciłem atmosferę twojego układu słonecznego odmiennymi czynnikami.
- Znam twój adres.
- Megapudło. Znalazłeś go dziś w książce telefonicznej. Bo planetka ci wypadła z orbity.
- O Boże.... przecież mówiłeś mi pełno rzeczy.... po prostu tak teraz nie pamiętam.
- Nie pamiętasz, bo nie słuchałeś, albo słuchałeś jednym uchem, a wypuszczałeś drugim. I wcale nie było tego tak "pełno", bo szybko nauczyłem się przestawiać na interesujące cię tematy. A to co się wiąże z moimi, TYLKO moimi sprawami, ciebie nie mogło jakoś nigdy zainteresować. Nawet nie wiedziałeś, że zginął mi pies. Rany, przecież ty w ogóle nie wiesz, że ja mam psa. - roześmiał się w bezsilnej rezygnacji. - Wiem, że moje życie nie jest takie porywające jak twoje, że to co dla mnie jest w moim życiu przykre albo przyjemne, ciebie w ogóle by nie ruszyło. Ale ja taki jestem. Odrobinę zbyt zwykły, ale potrzebujący jednak choć trochę uwagi.
Odwrócił ode mnie wzrok, przesuwając spojrzeniem po wzorach dywanu. Na ścianie jego pokoju wisiał ładny, staroświecki zegar, którego jednak tykanie niemiłosiernie mnie w tej chwili denerwowało.
- Tomek.... - nie wytrzymałem w końcu, podchodząc szybko do łóżka i siadając przy nim. - Zrozum..... rozumiem, że mogę wydawać ci się..... nie wiem, może nawet obojętny..... Ale ja.... ja przecież dopiero uczę się z kimś być. Wiem, że ty też nigdy dotąd nie byłeś z nikim na stałe, ale tobie jest łatwiej.... Masz normalną rodzinę, masz siostrę, zawsze ktoś interesował się tobą i ty zawsze miałeś się kim interesować. Ja nie. Nauczyłem się budować świat wokół siebie, bo nie miałem niczego innego wokół czego mógłbym go budować. Ja przecież....Mogę to zmienić.... mogę się przyzwyczaić do.... Boże, mogę cię nawet codziennie pytać co się działo w szkole, jeśli to cię ma bawić.... w końcu....
Tomek uśmiechnął się i spojrzał na mnie.
- Ale ja wcale nie chcę, żebyś się do tego zmuszał. Nie o to mi chodzi. Nie rozumiesz? Ja chciałbym.... żeby ciebie zwyczajnie interesowało chociaż trochę moje życie, żebyś się cieszył, kiedy coś mi się uda i smucił, kiedy coś idzie nie tak. Ja zawsze tyle chciałem się o tobie dowiedzieć.... A ty nie. Nigdy. Gdybyś nie pytał, bo... coś by ci nie pozwalało.... nie wiem, nieważne.... Mógłbyś nie pytać, byle cię to w ogóle obchodziło.... Tylko o to chodzi..... - szepnął. Cisza zrobiła się nieznośna, kiedy nagle przerwało ją pukanie do drzwi.
- Proszę! - rzucił Tomek. Ewa wsunęła się do pokoju, rzucając na nas szybkie spojrzenie i podeszła do komputera.
- Przepraszam, ale jak mam to dzisiaj rozwiesić w pozostałej części miasta, to muszę jeszcze trochę dodrukować.
Cisza wróciła, przerywana tylko odgłosami pracującej drukarki.
Tomek dotknął mojej dłoni, zmuszając, żebym znów na niego spojrzał.
- Ja.... już nie przyjdę do ciebie.... - wyszeptał tak cicho, że ledwo zdołałem to usłyszeć. - W każdym razie.... nie w najbliższym czasie.... - przymknął oczy, cofając stanowczo dłoń. Wstałem gwałtownie, robiąc kilka kroków po pokoju. Spojrzałem na niego, ale nie podniósł nawet powiek. Zacisnąłem zęby i w paradoksalnie niezdecydowanym uporze podszedłem do wyjątkowo zajętej Ewy, która wyraźnie siedziała jak na rozżarzonych węglach, choć pewnie nie usłyszała jego słów. Przelotnie musnąłem spojrzeniem ekran komputera i błyskawicznie do niego wróciłem. Klasycznie po psiemu "uśmiechnięta" morda sporego psa o niesprecyzowanej rasie(w każdym razie przeze mnie, bo się na nich nie znam) gapiła się na mnie radośnie. Dla absolutnej i totalnej pewności spojrzałem na to co zapamiętale wyrzucała z siebie drukarka.
- Chyba jednak musisz do mnie przyjść.... - powiedziałem z lekkim uśmiechem. - Twój pies jest u mnie w domu.