Czemu właśnie ty... 20
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:15:12
Rozdział XX




Szalony.
To słowo przylgnęło do mnie na tak krótko, bo nikt nie znał potem chłodniejszego i bardziej opanowanego nastolatka ode mnie. Oczywiście do czasu... Są tacy, którzy przewyższyli mnie bez najmniejszego trudu.......
Ale na razie trzymało się mnie dość mocno.
Tak mówiła o mnie kadra profesorska, koledzy, znajomi rodziców, dochodząca służba, każdy, kto miał nieszczęście mnie spotkać...
Ojciec.
Nigdy nie zapomnę sposobu, w jaki wymawiał to słowo. "Zachowujesz się, jakbyś był szalony", słowa wymawiane co dzień przez tysiące ludzi, ale on mówił je tak, jakby poza tym rutynowym, nic nie znaczącym wykrzyknikiem, jakiego używają wszyscy, czaił się cień strachu, że to może być prawda. Patrzył na mnie czasem tak, jakby szukał z niepokojem śladów tego, co ją już mu zabrało.
Moje szaleństwo było inne. Było zwykłe. Szalałem jak tysiące innych, z tą jedną, drobną różnicą powodu. Ja też miałem swojego demona. Może bardziej z tej ziemi, ale równie okrutnego. Moje wspomnienia. Jej grób. Jej sfałszowane nekrologi i sfałszowany cały świat. Mój dom. Mój głaz, mojego ojca, zamiast zmarłego taty. Mój kamienny posąg nieznanego chłopaka, zamiast mojego umarłego brata, którego ostatni raz widziałem, kiedy był jeszcze małym chłopcem, trochę innym i bardziej dorosłym niż taki zwykły, ale wciąż małym i wciąż potrzebującym mnie.
A teraz już zupełnie nikt mnie nie potrzebował. Moje demony ścigały mnie wszędzie, choć teraz drwiłem z tego słowa głośniej niż kiedykolwiek.
Żadnych bzdur.
Żadnych bzdur!
ŻADNYCH BZDUR ! ! !
Ani jednego dnia normalnie. Na złość. Mój stary krzyk wreszcie dorwał się powietrza i teraz nie mógł zamilknąć. Teraz musiał płonąć, aż ktoś wreszcie mnie usłyszy.
Przez cały ten rok szalałem bez przerwy, każdego dnia, gorsząco, jakby to był taki dobry, starej daty fin de siecle. Kończył się wiek XX, więc właściwie dlaczego nie.
Kończyła się moja epoka. Jej epoka. Już jej nie było. Nie było nikogo. Nienawidziłem całego świata i marzyłem, żeby ten świat wreszcie mnie pokochał, żeby ktoś mnie uspokoił, żeby ktoś zgasił to szaleństwo.
Minął rok, a ja wsiadłem do tamtego samochodu, bez trudu osiągnąłem 150 i w pięć minut potem powinienem już nie żyć, ale Wszechświat nie lubi łatwych rozwiązań, więc najbliższe dwa tygodnie mogłem sobie siedzieć w swoim pokoju, gapiąc się w ścianę i pamiętając, że jestem kretynem.
Szaleństwo minęło.
Zabójcza i natychmiastowa skuteczność metod wychowawczych ojca albo koniec przepisowego okresu żałoby.
A może wyczerpanie sił.
Wielki i sławny profesor Darłowski poświęcił mi przedtem wiele godzin, ale ja nigdy go nie słuchałem, wrzeszcząc zawsze swoje.
Z Kamilem też rozmawiał.
Mówił do niego.
Kamil się nigdy nie odezwał wtedy nawet jednym słowem, zawsze z tą swoją kamienną twarzą, zawsze obojętny, zawsze daleki.
Podejrzewam, że Darłowski nie ma nas nawet w kartotece. Nie wolno mu. I nie ma się zresztą czym chwalić. Nikt w tej rodzinie nie jest jego sukcesem.
Ojciec, choć kazał mu się zająć nami, sam nie chciał z nim rozmawiać. On był za bardzo uparty, za bardzo zapatrzony w siebie i w nas i zbyt inteligentny, by jakiekolwiek słowa mógł przyjąć jak coś logicznego.
To nie było logiczne. Nie ma nic bardziej absurdalnego i irracjonalnego od kobiety, która, popełniając samobójstwo i to w taki sposób, spokojnie przygotowuje obiad, którego przecież nikt nie był w stanie zjeść i każe odrabiać dziecku zadanie, kiedy ona w tym czasie wykrwawiała się na śmierć.
Wszyscy to wiedzieli, ale nikt tego nie chciał słuchać. Żadne słowa żadnej ludzkiej pociechy nie mogły być skuteczne, bo nie mogły tu pasować.
Żona profesora konała przez ponad rok w potwornym bólu, kiedy ich syn miał pięć lat. Ale to było bardzo dawno. Była nowa pani Darłowska, piękna i miła. Mogła być nowa pani Darłowska, bo poprzednia pani Darłowska walczyła ze swoją śmiercią do samego końca i płakała, kiedy musiała opuścić swoje dziecko i męża.
Nie była szczęśliwa, że umiera. Nie chciała tego. I odeszła jak kobieta, która kocha.
Wiem, dlaczego każdy z nas oszalał. Każdy inaczej. Może ja najsłabiej. I to dlatego nie nienawidzę ojca, bo choć nienawidzę tego, kim jest, wiem, dlaczego się taki stał. Pamiętam, jak słuchał tych wszystkich słów i jak krzyknął w końcu.
- Witold! Twoja żona umarła na raka! Nie odcięła sobie dłoni !!!
Coś mignęło w jego oczach, ale zgasło zaraz, żeby ustąpić miejsca tej bladości przyłapanego człowieka, kiedy zobaczył mnie. Wiedziałem. Obaj wiedzieliśmy. Ale za wszelką cenę unikaliśmy mówienia o tym wobec siebie. Nasza iluzja prysła i wszystko znikło.
Wszystko. Na zawsze.
Nie miałem nic. Przez pierwszy rok czekałem jeszcze, że usłyszę chociaż ten cichy krok w moim pokoju. Ale nie usłyszałem go nigdy.
Nie wiem, skąd on wiedział tak dokładnie, co się stało. Nie wiem. Nie mogłem znieść tego, co się z nim stało. Nie mogłem znieść tego strachu, jaki teraz we mnie budził; bałem się choćby go dotknąć.
Nikogo.
Czasem nie mogę uwierzyć, że to zniosłem.
Czasem nie mogę uwierzyć, że tylko ja nie mogłem tego znieść.



Głaskałem powoli policzek śpiącego na moim ramieniu chłopca. Było już bardzo późno w nocy, ale wolałem się nie ruszać. Nie chciałem go obudzić.
Nie bardzo zresztą wiedziałem, jak mam z nim teraz rozmawiać. Chciałem mu pomóc, ale sam teraz nie wiem, czy nie przeceniłem swoich sił. Nie zdołałem przecież wykrztusić nawet jednego słowa. Pozwoliłem mu tylko zasnąć, kiedy zmęczenie nie pozwalało mu już mówić.
Lubię, kiedy śpi. Mogę na niego patrzeć i nie myśleć o niczym. Tylko patrzeć. Nie zastanawiać się nad wszystkimi dziwnymi rzeczami, które zaczęły się dziać w moim życiu, odkąd go spotkałem. Czuję się, jakbym dostał pod opiekę jakiegoś wyniosłego infanta i nagle odkrył, że to miły, mały chłopiec, którego można przytulić i nie jest to karane śmiercią. To trochę dziwne, ta moja nagła czułość. Nigdy nie byłem taki. Głupie.
- Marek...
- Cicho... śpij... jeszcze noc...
- Nie mogę.... ja...
- No co, kociątko... - uśmiechnąłem się i podniosłem go trochę do góry, żeby mieć bliżej jego twarz.
- Nie wiem czy... czy dobrze zrobiłem, że...
- Dobrze. - szepnąłem, poprawiając jego włosy. - Obiecałem, że ci pomogę i to zrobię. Jeszcze nie wiem jak, ale..... Kamil...
- Tak? - przymknął oczy.
- Powiedz mi... czego właściwie... czego właściwie ty się tak bardzo boisz?
- Ja... - szepnął, a spod powiek wymknęło mu się kilka łez.
- Kamil no... - wciągnąłem go z powrotem na kolana i przytuliłem mocno. - Przestań. Przestań smarkaczu, póki jestem dobry. Co to znowu za sztuczki, nie dam się nabrać na takie płakanie.
Uśmiechnął się lekko, a ja starłem łzy z jego twarzy.
- Przestań się mazgaić - głos mimowolnie mi zadrżał. - Bo inaczej ja zacznę... Sam widzisz do czego ty mnie doprowadzasz, mały potworze. Nie płacz....
- Przecież już nie płaczę.... - wyszeptał, opierając brodę na moim ramieniu.
- Ale zaraz znowu zaczniesz....
- Nie zacznę...
- Chyba... - szepnąłem. - Chyba jednak za bardzo mi na tobie zależy, żebym mógł ci pomóc....
- Czemu...
- Bo... Ciężko mi zmuszać cię do czegoś, co sprawia ci ból. A to jedyny sposób....
- Nie martw się. To nie boli... aż tak bardzo, bo... ze mną jesteś... A to że płaczę to... - roześmiał się cicho. - Sam mówiłeś, że jestem beksa.
- Ale kochana... - przeczesałem palcami jego włosy. - I dlatego....
- Lubisz mnie chociaż trochę?
- Durne pytanie.
- Lubisz?
- Bardzo.
- To takie proste...
- Co?
- Zapytać kogoś. O cokolwiek. A tego najbardziej się boję. Ja się boję wszystkiego, Marek. Boję się, że jestem kimś złym. Boję się, że jestem czymś złym. Boję się, że któregoś dnia spotka mnie to co moją mamę. Boję się, że któregoś dnia spotka to kogoś innego. Boję się, że już nigdy w życiu nie będę umiał powiedzieć do taty i brata jednego słowa normalnie. Boję się, że oni już zawsze mnie będą nienawidzić. Boję się, że nikogo nie obchodzę. Boję się, że moje życie nic nie znaczy. Boję się, że nawet moja śmierć nic by nie znaczyła. Boję się, że kiedyś przestanę nad sobą panować. Boję się, że kiedyś wszyscy dowiedzą się, co się stało. Boję się, że nigdy nikt się o tym nie dowie. Boję się, że znów usłyszę gdzieś któreś z tych zakazanych w moim domu słów, przy których wszystko przewija się na nowo przed moimi oczami. Boję się, że żadne z moich marzeń nigdy się nie spełni. Boję się odezwać do własnego taty. Boję się odezwać do kogokolwiek. Boję się nawet czasem odezwać do ciebie. Boję się, że nigdy mnie nie zrozumiesz. Boję się, że nigdy mi nie wybaczysz. Boję się, że nikomu nie jestem potrzebny. Boję się, że zapomnę to, co kiedyś było dobre. Boję się być chory, bo nie chcę być wtedy sam. Boję się wracać do domu. Boję się otworzyć tam niektóre drzwi. Boję się wierzyć w opowieści mamy. Boję się w nie nie wierzyć. Boję się sam zasypiać. Boję się, że już nigdy nie zobaczę jakiejś twarzy. Boję się komuś zaufać. Boję się nikomu nie ufać. Boję się mówić i boję się milczeć. Boję się zamykać oczy i boję się je otwierać. Boję się być miły, boję się być niemiły, boję się uśmiechać, boję się śmiać, boję się płakać, boję się spojrzeć, boję się, że cokolwiek zrobię może być tylko gorzej. Boję się myśleć o przeszłości, boję się myśleć o przyszłości, boję się żyć. Nie pytaj mnie, czego się boję. Po prostu się boję. Cały czas. Nie umiem przestać. Nie umiem i wszystko nie ma sensu......
- Małe... niemądre.... dziecko.... - podniosłem delikatnie jego twarz ku swojej i pogłaskałem go po policzku. Duże, rozżalone oczy, patrzyły na mnie zrezygnowane - Głupiutkie kochane maleństwo. Niczego nie musisz się bać. Nie rozumiesz? Przecież ty naprawdę jesteś jednym z najmądrzejszych i najlepszych ludzi na tej podłej planecie. Nigdy nie spotka cię już nic tak złego. Za wielu jest ludzi, którzy o tobie myślą. Czy ty naprawdę tego nie widzisz? Jesteś jedyną osobą na świecie, którą odważyłem się nazwać przyjacielem i ty naprawdę na to zasługujesz. Teraz wiem to lepiej niż kiedykolwiek. Więc nie dziw się, że jesteś dla mnie jedną z najważniejszych osób na świecie. Moja rodzina uważa cię za wcielenie doskonałości. Jarek pokroiłby każdego, kto ośmieliłby się spróbować cię skrzywdzić. Ania, Monika, Paweł, Artur.... Jak myślisz, co oni sądzą o kimś, kto tak bardzo im pomógł? Nawet Teresa mnie zjechała, kiedy potraktowałem cię nie fair. Rozejrzyj się głuptasie. Rozsiewasz swoje czary zupełnie nieświadomie i zjednujesz sobie najobojętniejszych ludzi. Jak możesz myśleć takie głupstwa?
Duże oczy patrzyły na mnie niepewnie.
- Nawet jeśli....
- Na pewno.
- Wiem, że ostatnio... Czuję to. I że Jarek.... to on mi pomógł, kiedy byłem mały... sprowadzili się tu, kiedy byłem w drugiej klasie i... sam nie wiem, czemu on się tak na mnie uparł. Do nikogo się nie odzywałem. Wtedy minęło już ponad pół roku, ale ja wciąż... Było mi wszystko jedno.... Zawsze wszystko jedno.... Pozwalałem mu ciągać mnie gdzie chciał... i do nich do domu.... Ale kiedy jego siostra przybiegła do mnie i kazała się wziąć na kolana, a potem przytuliła się do mnie, to.... Pierwszy raz od śmierci mamy ktoś dotknął mnie w taki sposób... jakbym był.... kimś dobrym... i nauczyłem znowu się czasem uśmiechać.... Ale ja.... Marek, czy ty tego nie widzisz? Póki mama żyła... Póki żyła, miałem jeszcze szansę, że... że kiedyś będzie normalnie... że tata... Ale teraz... on mnie wini za jej śmierć... i nie tylko on...
Przytulił się do mnie mocniej.
- Zanim to się stało... mama mnie kochała.... a kiedy mnie nie kochała, zawsze miałem jeszcze brata. Potem nie miałem już nikogo. Mamy nie było... a jego się bałem... W ogóle na mnie nie patrzył, a jeśli czasem, to tylko ze złością. Powiedział, że to przeze mnie... Powiedział, że to przeze mnie, więc nie mogłem już do niego uciec, nie miałem już przy kim płakać... To takie straszne wchodzić do domu i mijać wszystkich bez jednego słowa. Mówić tylko i wyłącznie to, czego wcale się nie myśli. Być spokojnym, kiedy chce ci się płakać. Nie móc dotknąć... Czasem myślę, że on też tak czuł... Te jego setki dziewczyn... ja to znam, ta dławiąca potrzeba... mieć prawo do dotyku to więcej niż ktokolwiek myśli..... Ale to nie jest to. Nie ufa się. Nie kocha. Nie myśli. I nagle zaczynasz czuć, że jeśli pozwolisz się dotknąć, to możesz pewnego dnia powiedzieć za dużo. A nie kochasz, więc jest pusto i kłamliwie. Ja umiem tak żyć, bo zawsze... Ale to czasem bardzo dręczy. Tylko, że my jesteśmy inni. Bo on jest bardziej niecierpliwy, nie myśli o tym, co się z nim dzieje i nie pozwala sobie na takie błądzenie na jakie skazałem się ja. On sobie szalał, jak don Juan z możliwościami. I może nawet udało mu się zapomnieć... Od czasu jak miał ten wypadek... od tego czasu chyba już o tym wszystkim nie myślał. A wiesz, że ja wtedy.... Jezu, oni najchętniej nigdy już nie widzieliby mnie na oczy, a ja się ciągle o nich boję. To takie niesprawiedliwe... Ja nie chcę, żeby oni... żeby... Mój tata zawsze był taki "w porządku"... Chodził na moje wywiadówki, rozmawiał z moimi nauczycielami... Zresztą jemu chyba sprawiało przyjemność móc powiedzieć mi, że jestem idiotą przy jakiejś głupiej pale z matmy. Tak jakby... tak jakby zaklinał urok. Jakby udowadniał sobie, że nie jestem wszechmocnym demonem, tylko zwykłym smarkaczem nie umiejącym nawet porządnie dodawać. A ja... ja mimo wszystko ciągle chciałbym, żeby oni mnie kochali... Głupie prawda?
- Wcale nie głupie. Mówisz tak tylko dlatego, że znowu się boisz, głuptasku. Tylko czego?
- Jak to czego? - skrzywił się i wstał. - Wiesz co, już rano, jak już tak u ciebie siedzę, skoczę po jakieś zakupy na śniadanie.
- Kociątko... Ty mi tu nie zmieniaj tematu... - pogroziłem mu palcem. - Czego się boisz? Odczaruję to.
- Jak? - uśmiechnął się.
- Zobaczysz. To może potrwać, ale pewnego dnia..... Wiesz, kiedy byłem mały, to... Ja jestem "odpędzaczem demonów".
- Czym?!
- Nie wiem, jak to powiedzieć po polsku... Właściwie to nigdy w to nie wierzyłem... - uśmiechnąłem się. - Ale teraz... Bo wiesz, ja jestem takim specjalnym gatunkiem....
- To, to ja akurat wiem.... - roześmiał się cicho, patrząc na mnie ciepło.
- Nie śmiej się... To znaczy, że nie potrzebowałem szukać sobie "mistrza". Ku wielkiej uldze mojej mamy.... - zażartowałem. - Mówiła, że te bajki tylko przewrócą mi w głowie. Lingowi się nawet oberwało za prowadzanie mnie po "takich podejrzanych miejscach", gdzie "takie stare wariatki" zawracają mi głowę "takimi bzdurami". No cóż, niepotrzebnie się martwiła... Ze mnie już wyłaził wyrachowany matematyk i nie przejmowałem się takim paplaniem. Ale...
- Co...
- Powiedziała mi, że mam na świecie jednego wroga i tylko jego muszę przegnać... Żeby ochronić kogoś, kto będzie dla mnie ważny.... Ty jesteś Kamil.... A moje życie zaczęło być ostatnio tak dziwne, że nie mam prawa już nie wierzyć w "bajki starych wariatek".... Więc usłysz to... Twój demon sobie poszedł... I nawet jeśli spróbuje wrócić, nigdy nie zrobi ci już krzywdy.... Nie pozwolę mu..... Wierzysz mi? - szepnąłem, biorąc jego twarz w dłonie.
- Nie wiem czemu.... Ale chyba tak... - wyszeptał po chwili.
- To dobrze. - pocałowałem go w czoło i przytuliłem. - Jesteś kochanym, nieśmiałym aniołkiem, ale nie robisz mądrze. Przecież jest kilka rzeczy, które możesz zmienić nawet sam...
- Nie ma, Marek. To niemożliwe. - pokręcił głową.
- A nie sądzisz, że powinieneś przynajmniej spróbować? - uniosłem brwi.
- Może... - uśmiechnął się i schylił głowę.
- No to spróbuj. - zmierzwiłem mu włosy. - A po zakupy pójdę ja. Wracaj i jeszcze się trochę prześpij. Pa.
Prawie zwiałem z domu. To zakręcone uczucie euforii, kiedy tylko uda mi się wywołać uśmiech na twarzy Kamila, jest co najmniej nienormalne. Zachowuję się jak zwykły wariat. Mam ochotę wziąć go na ręce i podrzucić na pięć metrów w górę.
Ale naprawdę zaczynam wierzyć, że uda mi się mu pomóc, choć nie tak dawno kompletnie w to nie wierzyłem. Całkiem mi odbija. Wystarczy, że widzę odrobinę szczęścia w jego oczach i... Ech, to za trudne, żeby to roztrząsać.
Tak bardzo chcę, żeby już zawsze się tak uśmiechał... Żebym naprawdę zdołał zmienić jego świat.
Przynajmniej zaczyna mi wierzyć. Coś się zmieniło, widzę to.
- 27!
- Tak, tak... - mruknąłem, dokładając dwa złote. Jest się o co kłócić.... Nie znoszę jak ktoś mi przeszkadza w moim zamyśleniu. To jest bardzo absorbujące zajęcie. Zwłaszcza przy kimś tak skomplikowanym jak mój Kamil. Same z nim kłopoty. Ale już bym teraz nie wytrzymał bez tych kłopotów. Najprzyjemniejsze kłopoty, jakie tylko można mieć.
Analizując to wszystko od samego początku, pokłóciliśmy się trzydzieści dziewięć razy, siedemnaście razy(przy mnie) doprowadziłem go do łez, on zmieszał mnie z błotem około dwustu razy, a mimo to... A mimo to za nic nie chciałbym spędzić tych miesięcy gdzie indziej.... Dziwne, nie dziwne.... Już mówiłem, że to zbyt skomplikowane, żeby to roztrząsać...
Oparłem się o drzwi, westchnąłem i nacisnąłem klamkę.
- Jestem... - rzuciłem w głąb mieszkania i postawiłem torbę na stole.
Ponieważ nie nastąpił żaden tajfun i nic z impetem nie wleciało do kuchni, doszedłem do wniosku, że Kamil jak zwykle postawił na swoim, zlekceważył moje dyspozycje i wybrał się na zakazany spacer, bo to, żeby grzecznie poszedł spać, jak mu kazałem, w ogóle nie wchodziło w grę. Cudownie. Z nas dwóch to jednak on jest bardziej postrzelony.
- Mały fiksat. - mruknąłem. - Ledwie mu gorączka spadła.
W pokoju znalazłem tylko kartkę.
"Masz rację. Powinienem przynajmniej spróbować. I zrobię to. Chyba miałeś rację i rzeczywiście mi pomogłeś. Szkoda tylko, że nigdy nie zdołasz pomóc mi zupełnie. Ale to nie Twoja wina. I tak jestem szczęśliwy, że Cię spotkałem.
Opowiedziałem Ci wszystkie moje gorzkie tajemnice. Słodkogorzką zatrzymam dla siebie. Tak będzie lepiej.
Dziękuję.
Kamil"
Bomba. Jak w telewizji. Moje życie mogłoby być jednak choć odrobinę bardziej zwyczajne...
Z Kamilem?



- Ale ty bałaganisz... - melancholijnie zauważył Tomek, odprowadzając wzrokiem moje przelatujące buty.
- Cicho. - warknąłem.
- Dobra, dobra... - westchnął. - Wazon..... Ałć.... - zacisnął powieki. - To chyba było drogie...
- Nie aż tak.
- No dobra.... Ale nie musisz w to tak od razu rzucać młotkiem.... A tak w ogóle to co tu robi młotek? Nie wmówisz mi, że próbowałeś coś naprawiać....
- Będziesz w końcu cicho? - syknąłem.
- E tam... - machnął ręką. - Wiesz... mogę ci pomóc....
- Obejdzie się.
- Tak w życiu tego nie znajdziesz....
- Nie twój interes.
- Jaj, jaki nieuprzejmy... Najprościej byłoby mieć porządek w domu.
- W swoim miej.
- Mam.
- Akurat.
- Nie mam wyboru. Za to mam Ewę. Przy tej kobiecie niemożliwe jest zrobienie bałaganu. To znaczy owszem. Ona go robi. Ale mi każe sprzątać.
- Pasjonujące. Wstawaj z tej kanapy.
- Będziesz podnosił? Wow.... To chyba waży ze dwieście kilo. - zauważył pogodnie.
- Spadaj.
- Ja, ja... - zszedł po moich plecach.
- Ał.
- To co tu łazisz, jak pies sąsiada?
- Dla własnego dobra odsuń się o co najmniej pięć metrów.
- Ta... No... podnoś, podnoś... - rozsiadł się na podłodze. - Ciekaw jestem, jak się do tego zabierzesz... Aha... No... Ciekawa koncepcja... A jednak nie wyszło... Nie może być.... No.... Próbuj dalej... kiedyś się może uda... A to interesujący sposób, nie powiem.... Aha.... Taaaak.... Wiesz, ja tam z fizyki mam kiepską czwórę, ale może byś... dobra, nie odzywam się... Ałałał.... Ja ci pleców nie będę masować.... Jezu... Ale cię wzięło na ambicję...... No, no, no.... A nuż się uda.... Czekaj, ty zaczynasz myśleć! Zaskakujesz mnie! Wow, tytuł supermana roku.... I nawet jest, kto by pomyślał... Pod kanapą... Jak ty to zrobiłeś - nie wiem. Tylko ciekaw jestem, jak ty to teraz stamtąd wyciągniesz... Nogą? A to nie boli? Baletnica z ciebie.... Jałć! - wrzasnął. - Jezu Chryste... - przewrócił się na plecy, ostentacyjnie oddychając z ulgą. - Już myślałem, że ci się noga ograniczy do dwóch wymiarów...
- Masz dziś taki dobry humor.... Aż mam go ochotę zepsuć. - wycedziłem.
- A jak, skarbie?
- A tak, że zaraz ci wleję.
- Znowu zaczynasz? - uśmiechnął się złośliwie. - Już nie pamiętasz, jak się skończyło ostatnio?
- Nie.
- Masz krótką pamięć...
- A ty krótkie nogi.
- Świnia. - pokazał mi język. - Rośnie się do dwudziestego pierwszego roku życia.
- Pomarzyć sobie możesz...
- Krótkie, ale sprawne. - zachichotał i chwytając stopami moje kolano, przewrócił mnie na ziemię.
- Ty naprawdę chcesz oberwać...
- E tam... Niekoniecznie.... A może byśmy tak... - uśmiechnął się leciutko.
- Co?
- Nie wiem.... popoprawiali katleje.... - zachichotał.
- Twoje poczucie humoru jest delikatnie mówiąc perwersyjne.... - roześmiałem się.
- Erudycji mi zazdrościsz i tyle... - przysunął się do mnie i zaczął bawić moim guzikiem. - To jak będzie z tymi katlejami?
- Chodź... Przekonasz się... - wyszeptałem mu do ucha i pocałowałem w szyję, przesuwając dłoń pod jego koszulę.
- Chyba... będzie... - moje usta przeszkodziły mu dokończyć. Powoli przesuwałem dłoń wzdłuż jego kręgosłupa, wsuwając ją w końcu aż za spodnie. Przywarł do mnie mocniej i wsunął palce w moje włosy, pociągając mnie na siebie. - Dobrze...