Czemu właśnie ty... 18
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:12:50
Rozdział XVIII


- Kochasz mamusię? No powiedz, kochasz?
- Tak!
No właśnie. To przecież nic szczególnego. Zwyczajnie, po prostu, z dziecinnym entuzjazmem. Jak łatwo w takim krótkim słowie zabrzmiała cała ta dziecięca miłość, szczerość, radość z każdego drobiazgu. Nigdy potem nie słyszałem, żeby coś jeszcze powiedział takim tonem.
- Co byś zrobił, gdybym jutro zniknęła? Płakałbyś? No? Co się stanie, jeśli jutro już mnie nie będzie?
Ciągle pamiętam ten jej głos. Pamiętam, że zmarszczyłem brwi i odwróciłem wzrok. Jak zawsze w takiej sytuacji. Jak zawsze, gdy mówiła coś takiego. Bo byłem już za mało dziecinny, żeby się złościć i płakać i za mało dorosły, by umieć to jakoś przerwać. Bo wolałem sam przed sobą udawać, że nie słyszę, niż przyznać, że jednak nie jest w porządku. Że nic nie jest w porządku. Tylko... Jezu, jak ona mogła powiedzieć coś takiego małemu dziecku? I jak mogła... Wiem, że to nie jej wina.
- Czemu?
Nie wiem. Zawsze chciałem wiedzieć, ale nie wiedziałem też wtedy i mogłem tylko jak zwykle zagryźć wargę i myśleć, że jutro będę już daleko stąd. Boże, z jakim przerażeniem, jak dziecinnie, jak miękko, smutno, rozpaczliwie to zabrzmiało... Nie cemu, nie ciemu, Kamil nigdy nie zmiękczał wyrazów, nawet kiedy był całkiem mały. Ale tak miękko i błagalnie, wciąż z tą samą miłością.... i z lękiem. Takiego tonu też już nigdy u niego nie słyszałem. Może powiedział coś tak jeszcze potem, ale gdy później wróciłem od babci, mówił tak samo jak teraz. Zimno, bez emocji. A przecież miał dopiero siedem lat. Boże, jak ja go kiedyś kochałem. Pewnie, że bez przerwy mu dokuczałem i traktowałem z góry, starszy o siedem lat, to przecież epoka w świecie dzieci.... Ale mimo to... A dziś? Nic już dla mnie nie znaczy, jesteśmy jak zupełnie obcy ludzie... Bzdura... gdybym już go nie kochał, to to wszystko nie bolałoby tak bardzo. A boli.... to śmieszne, ale nawet teraz nie umiem znaleźć innego określenia, niż to do którego się przyzwyczaiłem w swojej nastoletniej egzaltacji.... że boli, jakby ktoś rozszarpywał mi serce obcęgami.
- Łukasz...
- Nie śpisz?
- Nie mogę spać jak jesteś w takim nastroju. To się udziela.
- Ech, Tomek.... - westchnąłem i obróciłem się do niego, przytulając go do siebie. - Ale mi namieszałeś w głowie...
- I dobrze.
- Śliczny, mały potworek... Miałem względnie poskładane życie, aż tu przychodzi takie jakieś coś i każe mi myśleć. Ja już jestem na to za stary. Nie mam ochoty.
- Trudno. Nic mnie to nie obchodzi.
- Ale...
- Co ale...
- Tomuś, skarbie, im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem pewien, że nic nie jestem w stanie zrobić. To jakbyś dał myszy ultimatum, że ma podnieść ciężarówkę.
- Moja biedna, mała myszka... - wykrzywił się złośliwie - Nie bądź tchórzem. Nie lubię tchórzy.
- Tchórz jest większy od myszy. - mruknąłem w proteście. - Ał! - pociągnął mnie za włosy.
- Myśl dalej. Jak dojdziesz do jakichś logicznych, podkreślam - LOGICZNYCH, wniosków, to pogadamy.
- Ja z logiki mam tróję.
- Nie wątpię. - zachichotał. - Ał! Ała, puść! Przestań! Kopnę cię! Nie łaskocz mnie, bo cię ugryzę! Oż ty! - przetoczył się i usiadł na mnie okrakiem. - Uspokój się! Ja mam na ósmą do szkoły, a już po pierwszej!
- A...ha...
- Zachowujesz się jak pijany orangutan!
- Jak? - roześmiałem się.
- Jak pijany orangutan! Ja się kładę spać! Widzisz? Tutaj! Ty masz leżeć spokojnie i pracować nad swoim zadaniem domowym. Koniec rozmowy. - położył się obok plecami do mnie. Westchnąłem; teraz lepiej było nie przesadzać.
- Ostatecznie... - odwrócił się z powrotem i przytulił do mnie, opierając głowę na moim ramieniu. - Może jeszcze być tak.... Dobranoc.... - zamamrotał sennie.
Jak dla kogo, skarbie.



- Bo widzisz, ja.... Wiem, że to wyda ci się dziwne. Że to aż tak wszystko... W końcu.... To nic nadzwyczajnego i zdarza się wiele razy..... Wcale nie miałem się urodzić. Chcieli mieć tylko jedno dziecko. Ale pewnie nie byłoby problemu, gdyby nie.... Moja mama była bardzo chora. I niemal nie było szans.... To cud, że w ogóle to przeżyła. Ale się uparła. Nie wiem czemu. Ona też mnie nie chciała. W każdym razie na początku.... I pewnie znów wszystko by minęło.... Bo ona mnie potem kochała, wiem o tym. I pewnie nawet tata... z czasem... kiedyś na pewno by mnie pokochał.... Tylko że.... Ona na pewno była chora już wcześniej. To się chyba nazywa utajenie.... Nie pamiętam, nie lubię o tym myśleć.... Nawet nie wiem co to dokładnie było.... Bałem się zapytać.... A może nie chciałem.... Przez cały czas, kiedy była w ciąży, bardzo się bała. Bardzo.... A potem.... Miała depresję. To częste, ale.... Bardzo ciężką. Naprawdę bardzo.... i potem.... Potem po prostu to się ujawniło. To chyba... schizofrenia.... albo.... nie wiem zresztą. Tata nie pozwolił, żeby ktoś się o tym dowiedział. To znaczy... tylko Jacek, bo on.... Przecież nikt inny nie był tak pewny jak ojciec Teresy. A tata nawet jemu nie ufa. Leczył ją. Bardzo często wyjeżdżała. Za granicę. Ale to tylko w połowie była prawda. Połowa tych wyjazdów to leczenie..... A te prawdziwe wyjazdy to ucieczka. Daleko... Tata wtedy.... Bardzo się bał. Zawsze. Wiem, chociaż... Ona nie powinna była nigdzie wyjeżdżać sama. Ale nikt nie umiał jej zatrzymać. Nikt. I..... To właśnie o to chodziło Teresie. Nie wiem, jak się dowiedziała. Może coś podsłuchała albo.... Przepraszam, że ci nie powiedziałem.... Ja... na początku łatwo było mi cię okłamywać. Jak wszystkich. Nauczyłem się już dawno.... Zresztą... to nie zawsze jest kłamstwo... Czasem wystarczy... inaczej coś sformułować. To wszystko. Ale czasem musiałem kłamać. Musiałem, bo przecież nie zrozumiałbyś jednej rzeczy, gdybym nie powiedział ci wszystkiego, a.... wtedy nie umiałem ci jeszcze powiedzieć. Tak trudno było mi potem kłamać.... A kiedy pozwalałeś mi milczeć, czułem... czułem jakbym i tak robił coś złego.........
- Ty pewnie nie rozumiesz.... Co miałoby jej przyjść z powiedzenia tego. Ale ona uważa mnie za wroga. Za jakieś zło wcielone.... Przynajmniej tak sądziłem.... Więc chciała, żebym stracił pozycję. Pewnie nie wiesz jak.... Co to ma do mnie. Ale "wariatka" to chyba nawet gorzej niż "pijak". A tu już chodził kiedyś chłopak z etykietką "syn pijaka". Nie chodzi o to, jak jest naprawdę, pewnie wielu ukrywa różne rzeczy. Chodzi o to, co wiedzą inni. On... nazywał się Arek Kłosiński. Przez prawie całą pierwszą klasę był liderem szkoły. Ale potem w jakiejś gazecie pojawiło się zdjęcie jego zalanego ojca w parku. Akcje firmy jego mamy poleciały tylko parę stopni w dół. Ale on stał się nagle zerem. A niektórzy... wtedy, kiedy już był słaby.... niektórzy są okrutni dla tych, co kiedyś byli od nich wyżej... To było takie piekło... z tego wszystkiego został nawet na drugi rok w tej samej klasie. Ja go widziałem pierwszego września po wakacjach. Taki blady jakby.... jakby się bał, że nie wytrzyma. I pewnie by go zniszczyli, ale akurat wtedy do szkoły trafił mój brat i to on do końca pozwolił mu tam przetrwać. Gdyby mnie coś takiego spotkało.... mnie nie ma kto pomóc. Może Jarek.... Ale on jest za słaby. On nie nadaje się na przywódcę zdolnego kogoś utrzymać na powierzchni, mimo całej swojej forsy i pozycji. On jest.... Za bardzo bezpośredni, za bardzo beztroski.... roztrzepany, szczery... Nie umie niszczyć. Tu nawet nie chodzi o to, żeby to robić.... Wystarczy to umieć.... Ale jeśli się tego nie ma to.... Wiesz, ja nawet bym to zniósł.... gdyby chodziło tylko o mnie.... Ale.... ja nie zniósłbym tych słów.... o niej.... i.... On chyba jeszcze bardziej by mnie znienawidził. A ja już i tak ledwo to znoszę...... Ona naprawdę mnie kochała. Złościła się na tatę. Złościło ją to, że on mnie tak ignoruje. Wiesz, że.... on nigdy mnie nawet nie dotknął... Z wyjątkiem jednego razu, ale to.......
- Nawet kiedy byłem niemowlakiem on nigdy nawet na chwilę nie wziął mnie na ręce. Pewnie myślisz, że przesadzam... niby skąd miałbym być tego pewien.... Łukasz mi powiedział. Dawno. Wtedy nie umiał jeszcze kłamać...... Ona naprawdę bardzo często mnie kochała. Ja... Mama była... ciągle się śmiała, umiała wymyślać takie różne rzeczy.... uwielbiała chodzić, ciągle chodzić, wciąż brała mnie.... Łukasza..... chodziliśmy po mieście, w takie różne dziwne miejsca..... w takie jakie nie powinni chodzić milionerzy. Ale ona... i tak tu nie pasowała..... i to nie chodziło o jej chorobę. Po prostu była inna..... wesoła, dziewczęca.... Wiesz, ja myślę, że gdyby teraz ci wszyscy ludzie dowiedzieli się o jej chorobie, to przypisali by to wszystko..... całą tę jej radość i swobodę tej chorobie..... a to by było jeszcze gorsze.... jakby zabrali jej prawo do bycia inną.... jakby mogło to tłumaczyć tylko szaleństwo.... jakby nie było żadnego piękna w jej radości.... ona tak.... śpiewała, tańczyła, była taka trochę jak wieczna dziewczynka, czasem nieco rozkapryszona, ale cudowna.... Tata miał z nią urwanie głowy.... Ja naprawdę lubiłem na nich patrzeć.... Ona umiała nawet sprawić, że uśmiechał się, choć ja byłem w tym samym miejscu. A to naprawdę cud. Mama kochała i tatę, i Łukasza, i mnie. Uwielbiała się przytulać i rozdawać całusy, mówiła same słodkie rzeczy, żartowała, uczyła mnie czytać i ciągle kupowała zabawki. Największą przyjemność sprawiało jej rozpieszczanie i pewnie ciągle by to robiła. Tylko, że była chora. I czasem.... Czasem mówiła, że... ma gdzieś swojego demona. Że nie wie, gdzie on jest. Brała mnie na kolana i płakała. Szeptała w takim strasznym strachu.... Że on tu przyjdzie... że ją zabierze.... i że kiedy ona nie będzie mogła już wrócić, to.... że wtedy demon zniszczy mnie. I że to my, my dwoje, jesteśmy ofiarami klątwy, takiej strasznej, strasznej, strasznej klątwy..... Tak mówiła... płakała.... nie znosiłem, kiedy tak się bała, ja naprawdę nie chciałem, żeby tak było.... Tylko że... Kiedy się nie bała.... Kiedy się nie bała, mówiła, że musi walczyć. Zniszczyć demona. Zniszczyć klątwę, która ją niszczy. I wtedy była spokojna. Zawsze spokojna..... Ja naprawdę nie chciałem, żeby się bała, ale... ale.... patrzyła na mnie i mówiła, że mnie nienawidzi.... że się nie podda.... że nie pozwoli mi wygrać.... ja na początku próbowałem.... ale.... ale przecież ja nie mogłem jej nic wytłumaczyć.... nawet wtedy nie do końca rozumiałem, czemu ona tak mówi.... czemu ja.... wiedziałem tylko, że wcale nie chcę jej zrobić krzywdy, ale ona mnie już nie kocha, myśli, że robię coś złego, że...... Zniszczyłem ją. Nic nie robiąc. Ale ja byłem jej bólem, jej męczarnią, tym z czym nie umiała sobie radzić, czego nie rozumiała.... w takim stanie, wszystko było dla niej jasne, ja byłem klątwą, ja byłem złem, ja byłem piekłem.... Kiedy mnie kochała nie chciała o tym pamiętać. Ale to zawsze w niej tkwiło. Zawsze. Potem..... Zaczęła mówić, że tylko śmierć może ją uwolnić. Tylko śmierć. Że tylko to mnie tu zatrzyma, że tam jej nie odnajdę, że musi narodzić się raz jeszcze, daleko ode mnie.... Przepraszam, ja naprawdę nie umiem tego opowiedzieć. Nie umiem opisać ci tego, bo.... każde słowo jest takie suche, puste..... Nie umiem tego opisać. Swoich łez.... Tych wszystkich chwil, kiedy w jej oczach zamigotało coś dziwnego, a ja panicznie się bałem, że "to" znów zaraz nastąpi. Że ja...... Ja nie umiałem tego słuchać.... ale musiałem.... musiałem, bo bałem się, że jeśli nie powie tego wszystkiego, to coś jej się stanie... Ona patrzyła mi w oczy... Ona.... i umiała mówić, że.... ja..... Ona chciała przede mną uciec.... i to dlatego....
Kamil wtulił twarz w moje ramię, jakby uciekając od swoich własnych słów. Czułem, że najbardziej na świecie pragnie teraz, abym powiedział, że nie chcę tego słuchać. Mógłby dalej milczeć. Nie chciałem słuchać. Od początku. Ale....



Błagałem go.
Ale mnie nie słuchał. Był obojętny. Zupełnie. Tylko patrzył.
Błagałem ją.
Ale pewnie nawet mnie nie słyszała. Miała spokojną twarz i to nadziemskie światło w oczach. Mówiła cały czas. Cichym, pięknym głosem.
Potem się poddałem. Tak jak zawsze. Niby jak miałem z nimi walczyć. Klęczałem gdzieś w kącie pokoju.
Chyba płakałem. Nie pamiętam. Następnego dnia miałem na dolnej wardze krwawą szramę po śladach zębów.
Patrzyła mu prosto w oczy. Wyglądała trochę jak jakaś buddyjska święta. Żadnych emocji, ale mimo to jakieś harmonijne, spokojne szczęście nie z tego świata. Obojętność.
Było tak jak zawsze. I on był tak jak zawsze. Patrzył na nią po prostu. Od początku klęczał, zaciskając dłonie w pięści na podłodze.
Właściwie wyglądałoby to tak, jakbyśmy się modlili. Gdyby nie kropla krwi, która w pewnej chwili wolno spłynęła mi po brodzie i gdyby nie te drobne, kurczowo zaciśnięte dłonie naprzeciw pięknej, spokojnej świętej.
Nie mówiła nic innego niż zazwyczaj.
Miał twarz jak jakiś zastygły w bólu posąg, nieruchomą, zadręczoną.
I tylko... jak w baśniach. Powoli, pojedynczo, spokojnie spływały po niej drobne, lśniące krople.
Jak pamiętam, to obrazy zwykle płakały krwawymi łzami. To może bardziej ekspresywne i wstrząsające, ale przejrzyste łzy posągów też mają swój urok. Jakiejś tajemniczości i spokojnego, uległego bólu.
To dziwne, że wspominając to robię to tak spokojnie i badawczo, bo wtedy chciałem krzyczeć. Nic specjalnego. Żadnego wyrazu. Po prostu krzyczeć. Aż zawaliłyby się ściany.
Nie pamiętam, ile to trwało. Miałem wrażenie jakby czas przepływał gdzieś za oknami, a w tym pokoju zaciął się i drgał konwulsyjnie jak wskazówka od zegarka, któremu skończyły się baterie.
Było jak zawsze. Ale pamiętam to najlepiej ze wszystkich takich scen. Chyba dlatego, że tego dnia rano strasznie się pokłóciłem z Kamilem. O tyle, o ile jedenastolatek może się pokłócić z czterolatkiem. Ale my często się kłóciliśmy i godziliśmy się po kilku godzinach. On jakoś epileptycznie bał się "kłótni na zawsze". I to zawsze on się ze mną godził.
Był cholernie, nieznośnie inteligentny jak na swój wiek i chwilami mogłem się z nim kłócić jak równy z równym. On dobrze wiedział, jak może mnie zdenerwować, jak najbardziej dopiec...
Dużo później doprowadził tę sztukę do perfekcji.
Raz powiedział mi coś takiego... Dziś nie pamiętam już co, ale wtedy naprawdę się wściekłem. A miał tylko trzy latka, zdolności w tym kierunku miał od zawsze.
On chyba rozumiał, że to nie jest tak jak zawsze, bo próbował przeprosić mnie od razu. Ale tego dnia za nic nie chciałem mu darować. Ot, taki upór szczeniaka.
Chyba się przestraszył. Wieczorem przyszedł do mojego pokoju. Siedziałem przy biurku i udawałem, że go nie widzę, choć wyraźnie czułem na sobie jego wzrok. Dziś nie wytrzymałbym tak spokojnie cierpienia małego dziecka, ale wtedy sam byłem głupim gówniarzem. I dopiero w kilka chwil potem zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi.
Kamil w końcu podszedł do mnie i dotknął mojego ramienia.
- Nie gniewaj się.... - nie odpowiedziałem, więc głos powtórzył trochę ciszej - Nie gniewaj się już... proszę... Dam ci swojego misia tylko się nie gniewaj...
Parsknąłem śmiechem i spojrzałem na niego, niemal natychmiast czując się jak po ciosie w twarz. Ten głupi, mały szczeniak przyniósł do mnie swoją najukochańszą ze wszystkich zabawkę. Miał tego wszystkiego na kopy, ale jak miał dwa lata mama dała mu tego miśka, mówiąc " to ode mnie i od taty".
Myślę, że dobrze wiedział, że to nie była prawda. Ale sam przed sobą udawał, że w to wierzy.
I chciał to dać mnie?
- No dobra, niech będzie. - roześmiałem się, przykrywając dziwny lęk, który nagle poczułem. Nie wierzyłem w szczerość tej oferty, był chyba na tyle mądry, żeby wiedzieć, że w moim wieku chłopcy stronią od pluszowych zabawek.
A może nie? Może dla niego ta iluzja miłości naprawdę znaczyła aż tak wiele, iż sądził, że musi być cenna dla każdego?
Chyba tak, bo przez chwilę w jego oczach zamigotał smutek, ale potem uśmiechnął się i podał mi tego swojego głupiego miśka.
Mówię "głupiego", bo co innego może powiedzieć dorosły facet, któremu na myśl o pluszowej zabawce lecą po twarzy łzy? Ale lecą, tak jak wtedy, kiedy już go trzymałem na kolanach i mówiłem, że jest zupełnym głupkiem i że jego durne zabawki nie są mi do niczego potrzebne. I że wcale nie jestem zły, wcale, wcale, wcale.....
Zawsze się godziliśmy. Tylko że tego dnia pokłóciliśmy się naprawdę okropnie, a zanim zdążyliśmy się pogodzić na mamę przyszedł ten jej trans.
Więc kiedy położyłem się już spać, nie wierzyłem, że za chwilę usłyszę ciche stąpanie po podłodze, jak zwykle po tych jej atakach.
Ale usłyszałem. Tak jak zawsze.
- Łukasz... - szepnął cichutko
- Chodź... no chodź mały, nie wygłupiaj się... - mruknąłem i wciągnąłem go do łóżka. To było zwyczajne. Już przywykłem do tego, że muszę usypiać małe dziecko zachłystujące się łzami. To naprawdę było zwyczajne. Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że dzieci z pełnych rodzin mają chorobę sierocą, że boją się pójść do własnej matki i zwyczajnie nie mogą do ojca i że przychodzą do brata co jest akurat w tym durnym wieku kiedy ma się daleko w tyle wszystkich i wszystko, a już na pewno młodsze rodzeństwo.
Ale z nami było inaczej. Pewnie dlatego, że tak naprawdę mieliśmy tylko siebie. Tylko razem mogliśmy uciekać od szaleństwa nienawiści i miłości. Tylko mnie się mógł wypłakać, a ja czułem, że jestem mu potrzebny, wreszcie przestawałem czuć, że zawadzam w tej wielkiej rozgrywce.
- Kochasz mnie prawda?
- Pewnie, że tak.
- I mama mnie kocha...
- Jasne.
- I tata też...
- Oczywiście.
Litania prawd, niepewności i kłamstw. I jeszcze raz, od początku, bez żadnego sensu, w takt tego dziwnego kołysania, które starałem się uspokoić lub chociaż przejąć nad nim kontrolę.
Przyszedł nawet teraz. Tylko ja...
Zazwyczaj udawało mi się sprawić, żeby usnął. I dopiero wtedy zaczynałem płakać.
Chyba dlatego, że już widziałem jutrzejszą scenę. Jak będzie patrzył na nią niepewnie i w końcu podejdzie, nieśmiało wspinając się na kolana. I jak ona się uśmiechnie, pocałuje go i nazwie swoim kochaniem. I jak na jego twarzy znowu zjawi się ta potworna ulga.
Potworna, bo on był za mały, żeby czuć taką ulgę. Ulgę, którą może wywołać tylko rozwianie się obawy przed czymś upiornym, obrzydliwym, morderczym. Ale ta ulga zjawiała się zawsze.
Kamil znów był szczęśliwy, mama się uśmiechała, tata obojętnie przeglądał jakąś książkę.
Ulga zjawiała się zawsze.
I tylko we mnie znów wtedy wzbierał ten sam krzyk.