Droga do Naszhiar 1
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 29 2011 19:38:38
-W Naszhiar ożenią cię nawet z hirką - stwierdził Naiair-Ralle, dopijając ostatnie krople mocnego naparu.
Seider popatrzył na niego przenikliwym wzrokiem.
-Jeśli chcesz poznać moje zdanie, nie było to śmieszne.
-W twoim wypadku musiałby być to hird - Naiair-Ralle parsknął śmiechem, ale chyba tylko jego bawił ten dowcip.
Szheshe patrzyła na niego, przygryzając wargi. Irhe-Oehl leżała z głową wciśniętą między jej piersi, patrząc w przestrzeń niewidzącym wzrokiem - jak zwykle. Jej blade palce czepiały się rękawa kochanki a usta drżały, jakby dziewczyna odmawiała bezgłośnie jakąś modlitwę.
-To nie jest śmieszne - powtórzył Seider, grzebiąc kijem w popiele dogasającego ogniska.
-A co, był jakiś hird w twoim życiu? No powiedz? Dlaczego właściwie jedziesz do Naszhiar? Jedziesz sam.
-Będzie tam na mnie czekał... - powiedział Seider bardzo cicho.
-Ten hird?
-Dość! - Seider wstał, rozrzucając żarzące się węgielki. Deszcz ognistych iskierek spadł na trawę wokół ogniska. - Nie będziesz więcej obrażał najlepszego człowieka, jakiego spotkałem w moim życiu! Tylko on okazał mi serce.
Żar odbijał się w ciemnych oczach Seidera, a może był to tylko jego wewnętrzny ogień. Pozostała czwórka wędrowców patrzyła na mężczyznę, którzy powoli usiadł z powrotem.
-Tylko on... - powtórzył cicho.
Rhenn-Seve, która zdążyła wrócić i stała teraz cicho za plecami Naiair-Ralle wyszła z cienia i usiadła pomiędzy swoim kochankiem a Seiderem, patrząc na tego drugiego.
-Dlaczego nam nie opowiesz? - spytała swoim łagodnym głosem dziecka.
Mężczyzna zacisnął usta.
-Proszę - powiedziała dziewczyna. - Znamy już historie nas wszystkich, tylko twoja nam umyka.
-Dobrze - odparł Seider. - Jeśli się upieracie, mogę o sobie opowiedzieć. Domyślacie się, że Seider to nie jest moje prawdziwe imię. Jestem Forianinem. I w przeciwieństwie do was wszystkich, nie pochodzę z obszaru granicznego. Pochodzę ze Starego Kraju, z północy. Tego chyba też łatwo mogliście się domyśleć, patrząc na moja skórę. Moja matka pochodziła z ludu, który określała jako "Nesu", ojciec mówił, że ci Nesu to nic innego, jak tylko Nordowie, ale jakoś nie miał oporów przed poślubieniem kobiety nordyjskiego pochodzenia. Matka wierzyła w Wielkiego Władcę, uznawała nauki Proroka, jeśli Nesu rzeczywiście równoważni są z Nordami, to zapewne dawno porzucili swoje barbarzyństwo i wierzenia. Przepraszam, Szheshe, mój sposób myślenia jest dogłębnie północny, nie sądzę, żeby domieszka obcej krwi pomogła cokolwiek. Byłem wychowywany w tradycyjny sposób, zwłaszcza że, tego nie mogę ukrywać tak, jak mojego imienia czy rodzinnego miasta, moja rodzina była wysoko postawiona. Tak więc, od najmłodszych lat wpajano mi nauki, które miały mi pomóc w wypełnianiu moich obowiązków jako głowy rodu gdy dorosnę. Równocześnie rodzice nie okazywali mi uczuć. Ojciec traktował mnie jak jedno ze swoich zwierząt, przydatne, o ile posłuszne i dobrze wychowane, wiecznie zajęty polityką, polowaniami i uwodzeniem służących. Dla matki też byłem zbędny, wydaje mi się, że wszystkim, czego oczekiwała po małżeństwie z ojcem, było bogactwo i pozycja społeczna. Nikt nigdy nie okazywał mi uczuć innych, niż gniew czy w najlepszym wypadku ignorancja. Miałem wyłącznie obowiązki, poza godzinami nauki pozostawiano mnie samemu sobie. Nic dziwnego, że mimo wszystkich lekcji dobrych manier wyrastałem na dzikusa. Na zewnątrz nienaganne wychowanie, ale w środku - zwierzątko, nie ufające ludziom i znające las i góry lepiej, niż ktokolwiek. Potrafiłem przesiedzieć kilka dni w lesie, a po powrocie rodzice krzyczeli na mnie tylko za zaniedbanie nauki. Ojciec zbił mnie dotkliwie, matka wytargała za włosy - po takiej "nauczce" zamiast przykładać się bardziej i być bardziej posłusznym, bardziej tylko zdziczałem.
Nie wiem, co skłoniło mojego ojca do wykazania odrobiny rozsądku i stwierdzenia, ze potrzebny mi nauczyciel, który będzie w stanie dotrzeć do mnie i znaleźć ze mną wspólny język. Może nie był to nawet pomysł mojego ojca, a jakiegoś rozsądniejszego z jego przyjaciół? Niezależnie od tego, pewnego dnia na naszym dworze znalazł się ten człowiek - o skórze szarej od słońca, ubrany jak barbarzyńca, o sposobie bycie odległym od zakłamanego wyrafinowania, które zdążyłem zaobserwować u ojca i jego przyjaciół. Wydawało mi się dziwną rzeczą, że ten właśnie człowiek ma uczyć mnie czegokolwiek.
Wrażenie, które miał na mnie wywrzeć mój nauczyciel, zostało jednak wywarte. Od samego początku byłem gotowy chłonąć każde słowo kogoś, czyj wygląd i zachowanie zapowiadały opowieści o dalekich stronach. I nie zawiodłem się. Już pierwszego dnia mój nauczyciel zabrał mnie do ogrodu, który, pod wpływem jego opowieści i mojej bujnej wyobraźni przekształcił się w niezbadaną dżunglę. Zafascynowany słuchałem jego opowieści o kampanii przeciw dzikusom o skórze barwy skały, zamieszkującym południowy zachód, krainę, która czternastolatkowi wydawała się tak niewiarygodnie odległa, że życia nie starczyłoby na samo dotarcie tam. On jednak zdołał przebyć drogę tam i w drugą stronę. Wydawał mi się niezmiernie stary - jego włosy przybrały żółtawą barwę, podobno od słońca, lecz dla mnie było to znamię podeszłego wieku. Naprawdę miał dwadzieścia sześć lat i nadal podróżowałby po świecie, gdyby nie rana na prawej nodze, nigdy do końca nie zaleczona. Kiedy go o nią spytałem, opowiedział mi o zatrutych strzałach południowców i podwinął nogawkę spodni, żebym mógł zobaczyć niezabliźniona smugę, z której sączyła się paskudna żółta ropa.
"Będzie tak wyglądać do końca mojego życia" powiedział. Patrzyłam na niego z podziwem. Ten człowiek był prawdziwym bohaterem a ja byłem gotowy iść za nim wszędzie, gdzie tylko będzie chciał.
Mniej więcej w tym samym czasie moja matka stwierdziła, że należy zacieśnić kontakty towarzyskie z wyższymi sferami. Pretekstem miałby być znalezienie odpowiednio urodzonej dziewczyny, która w przyszłości miałaby zostać moją żoną. Ojciec w kłótniach z matką oskarżał ja o zdrady, których miałaby dopuszczać się podczas tych eskapad. Nie pojmowałem jego hipokryzji, świadomy, że sam nigdy specjalnie nie ukrywał własnych romansów.
"Widzisz, mężczyzna ma naturę zdobywcy." wyjaśnił mi mój nauczyciel. "Uważa kobiety za swoją własność."
"Nie lubię mężczyzn" odparłem, budząc jego, niezrozumiałą dla mnie, wesołość.
Z czasem jego opowieści przestały ograniczać się do tego, o co sam prosiłem, a zaczęły dotyczyć też dziedzin, które bezskutecznie próbowali mi wcześniej wpoić inni nauczyciele. Miał jednak dar opowiadania i jakimś cudem zapamiętywałem wszystko, czego mnie uczył. Wykazywał też zainteresowanie eskapadami w góry i jeśli nie bolała go akurat noga, odbywał je wraz ze mną. Pokazałem mu wszystkie nordyjskie ruiny, miejsca, gdzie gnieździły się dzikie sisiry, szczyty, z których rozciągały się najpiękniejsze widoki. Po raz pierwszy ktoś zachwycał się tym wszystkim wraz ze mną. Po raz pierwszy byłem szczęśliwy w czyjejś obecności i po raz pierwszy do kogoś się przywiązałem.
Jak się miało okazać, moje przywiązanie było nazbyt silne. Niebezpieczną rzeczą jest powierzanie komuś wszystkich myśli i problemów, a jeszcze gorzej, jeśli druga osoba odwdzięcza się tym samym. Jakieś półtora roku po jego przybyciu do zamku miałem nieprzyjemną sytuację z pewną dziewczyną. To normalne, że w wieku piętnastu lat twoja krew wrze i rozbierasz wzrokiem każdą dziewczynę. Ta konkretna była posługaczką w kuchni, dwa lata ode mnie starszą, o bujnych kształtach, które, z tego co wiem, nie zdążyły jeszcze jakimś cudem przyciągnąć mojego ojca. Pamiętam, że natknąłem się na nią podczas jednaj z moich wypraw, gdy kąpała się nago w jeziorku. Powinienem był pewnie uciec stamtąd, stałem jednak z czerwona twarzą, gapiąc się na jej pełne ciało. I nie uciekłem nawet, gdy zauważyła mnie i podeszła.
"Zgubiłeś się, paniczu?" spytała zuchwałym tonem, kołysząc szerokimi biodrami.
"N... Nie" wyjąkałem.
"A jednak nie wiesz, co robić" odparła z lubieżnym uśmiechem. "Nie martw się. Ja ci pokażę."
I pokazała. Ten mechaniczny akt, będący moją inicjacja, wzbudził we mnie niezrozumiały wstręt. Nie rozumiałem tego. Moje ciało czerpało przyjemność ze stosunku, lecz moja dusza obserwowała wszystko z góry. Nie umiem tego wytłumaczyć. Kiedy przypominam sobie tamtą chwile czuję tylko obrzydzenie. Wieczorem poprosiłem mojego nauczyciela, żeby mi to wytłumaczył.
"Co przez to rozumiesz?" spytał, patrząc na mnie w dziwny sposób.
"Dlaczego cielesny kontakt z kobietą wydaje mi się ohydny? Zawsze tłumaczyłeś, że to najbardziej naturalna ze wszystkich rzeczy."
Milczał przez chwilę.
"Widocznie twoja natura jest odmienna." - rzekł ostatecznie.
"Jak to - odmienna?"
"Niektórzy..." zaczął i zamilkł, zmieszany.
"Powiedz mi." nalegałem
"Zdarzają się mężczyźni, którzy rodzą się w ciałach kobiet. I kobiety, które Stwórca Gwiazd obdarzył ciałami mężczyzn. Jeśli masz duszę kobiety, nic dziwnego, ze traktujesz seks z kobietą jak coś ohydnego."
"Twierdzisz, ze powinienem w takim razie... z mężczyzną?"
Ku mojemu zaskoczeniu, mój nauczyciel wstał, z wyrazem wzburzenia na twarzy.
"Nie każ mi tłumaczyć" powiedział twardym głosem i wyszedł.
Byłem święcie przekonany, że zdenerwowałem go moimi pytaniami, tak więc omijałem go przez cały wieczór. Czułem się przy tym nieswojo, po raz pierwszy zmuszony do unikania kogoś na kim naprawdę mi zależało. W dodatku jego słowa dźwięczały mi w głowie. Skoro zbliżenie z kobietą było dla mnie tak odpychające, to może rzeczywiście powinienem spróbować seksu z mężczyzną? Pewnie dlatego mój nauczyciel postanowił mnie omijać - bo domyślił się, że był jedyną osobą, której mogłem zaproponować taki eksperyment. Po raz pierwszy w moim życiu czułem się naprawdę samotny, po raz pierwszy też marzyłem o konkretnej osobie przy moim boku. Wszystko sypało się na mnie jak lawina i nie mogłem skupić myśli, ani nawet zasnąć tej nocy. Nie wiem, czy ktokolwiek dotychczas przeszedł tak głęboką metamorfozę swoich poglądów w tak krótkim czasie. Może jestem egoistą, wierząc, że wszystko, co działo się w mojej głowie tamtej bezsennej, letniej nocy było czymś unikatowym, ale dla mnie tak właśnie było. Myślę, że gdy rano obudziłem się po najwyżej godzinie snu, byłem starszy, niż gdy się kładłem.
Na drugi dzień żadne z nas nie wspominał o naszej rozmowie, ja zaś z całych sił starałem się nie zdradzać żadnej z licznych myśli, które nawiedziły mnie przez noc. Ten sztuczny stan zawieszenia utrzymał się przez kilka miesięcy, nie mógł jednak trwać wiecznie.
Moja matka, nieświadoma niczego, rozwijała swoje znajomości w wyższych sferach. Dla kobiety z ludu, w dodatku pochodzącej od barbarzyńców, był to niezwykły awans społeczny i matka korzystała z nowo nabytej pozycji tak gorliwie, jak tylko mogła. Kiedy jej nowi znajomi przyzwyczaili się już do ciemniejszego odcienia jej skóry i drobnych potknięć w manierach, matka zaczęła organizować przyjęcia także u siebie. Nienawidziłem tych dni, niekończących się przygotowań, zabieganej służby i niedorzecznych ubrań, w które próbowała wtłoczyć mnie matka. Jedyną zaletą przyjęć było jedzenie, choć i tak nie wszystkie wymyślne potrawy uważałem za godne uwagi. Zresztą, jedzenie stawało się zawsze dla mojego ojca pretekstem do kłócenia się z matką, podobnie jak wszystkie koszty, realne bądź urojone, które ponosiliśmy za jej sprawą. Mój nauczyciel znikał w ten dni i czułem się samotny i opuszczony. Rodzice co prawda interesowali się moja osobą bardziej, niż kiedyś, nadal jednak wyłącznie w kategoriach użyteczności. Miałem za jakiś czas poślubić odpowiednią osobę, obiecałem sobie jednak, że nie zrobię rodzicom tej satysfakcji.
Podczas matczynych przyjęć siedziałem zazwyczaj w jednym miejscu, sztywny jak lalka. Mniej było we mnie jednak lalki, niż w moich rówieśnikach i rówieśnicach, przywożonych przez znajomych matki. Kiedy patrzyłem na ich niewygodne, ozdobne ubrania, na wymyślne fryzury, na twarze fioletowe od gorąca i wysiłku związanego z podróżą, widziałem jedynie puste skorupy. Współczułem im, ale czułem obrzydzenie, ilekroć zdarzyło mi się ich dotknąć. Po tych spotkaniach uciekałem w góry, w głębi serca mając nadzieję, że wiatr, deszcz i słońce oczyszczą mnie. Znów stałem się samotnikiem.
Za którymś razem znalazłem miejsce, którego jakimś cudem nie odkryłem jeszcze wcześniej: przydrożną kapliczkę zbudowaną z białego kamienia, z napisem veme hi rhgne fanaahselahi nad wejściem. Zapewne w dawnych czasach wystawił ją w podzięce jakiś bogaty człowiek, by przynosiła chwałę Potędze, która mu pomogła i stanowiła schronienie dla innych podróżnych, lecz gdy droga przez góry zaczęła biec inna trasą, kapliczka popadła w zapomnienie i ruinę. Teraz ja mogłem dziękować Potęgom za postawienie jej na mojej drodze i ukrywać się za zasłoną pnączy obrastających kamienie.
Na haku u sufitu powiesiłem nową latarnię i kradłem z domu świece, żeby móc palić je wieczorami, zaś na tylnej ścianie znalazłem haczyki na wota. Na niektórych wisiały jeszcze zetlałe rzemyki z nawleczonymi na nie koralikami, strzępy zwierzęcych futerek albo monety z wywierconą dziurką. Nie byłem religijny, ale nie zamierzałem ich ruszać. Może bałem się narazić górskim demonom, a może po prostu te drobiazgi, zawieszone tu przed laty przez wędrowców, budziły moje rozczulenie. Czasem zastanawiałem się, kim byli ci, którzy je zostawili, skąd przybywali i dokąd zmierzali. Pewnie nie żyli już od wieków, a wota wiszące na ścianie zrujnowanej kapliczki stanowiły jedyny ślad ich obecności. Kiedy poruszał nimi wpadający przez okno wiatr, wydawało mi się, że duchy ich właścicieli przyszły odwiedzić ten piękny zakątek.
Chwilami zapominałem nawet o dziwnym uczuciu, którego nie miałem odwagi nazwać miłością, a które pochłaniało moją duszę. Przypominałem sobie o nim dopiero, kiedy kończyły się moje lekcje i potrzebowałem wielkiego wysiłku, by powiedzieć mojemu nauczycielowi, że nie potrzebuję już jego towarzystwa. Musiał zauważyć, ze coś jest nie tak, ale nigdy nie odezwał się ani słowem. Bolało mnie to, ale nie miałem dość odwagi, żeby samemu zacząć dyskusję na jakikolwiek temat, a już tym bardziej na temat moich problemów.
Nie można jednak długo walczyć z samym sobą. Kiedy każdy widok osoby, którą darzysz uczuciem rozrywa swoje serce, przestaje wchodzić w grę zdrowy rozsądek. Choćby nie wiem jak beznadziejne było twoje uczucie, ty zaczynasz wierzyć, ze jednak ci się uda. Tak było ze mną. Moja wyobraźnia zaczęła podsuwać mi tysiące rozwiązań, ja zaś zacząłem stopniowo przyjmować je jako prawdopodobne wizje przyszłości. Uciekanie do nich przestało mi pomagać - postanowiłem, bez względu na koszta, doprowadzić do ich realizacji.