Głos 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 13:22:32
Tak więc zbliżamy się do końca, to przedostatnia część "Mowy", tak dla przypomnienia i tych co pierwszy raz trafili na moje opowiadanka, pozostałe to "Cisza", "Milczenie" i "Szept". Ostatnia część nosi tytuł "Krzyk".
Może teraz coś o Elizabeth, dosłownie dwa zdanka. Jej imię wzięłam z piosenki jednej z moich najukochańszych kapel - XII Stolenti. W ubiegłym roku byli na CastelParty, ja nie byłam 9. Pierwszą ich piosenką jaką usłyszałam była właśnie "Elizabeth" z płyty "Ztraceni v Karpatech" z 1998, kopia była piracka i straszna - kolega przegrywał ją na starym Kasprzaku i potwornie trzeszczało, ale już wtedy się zakochałam. A potem usłyszałam "London after midnight", genialny kawałek! Zawsze jak ich słucham mam wrażenie, że przeniosłam się do XIX wieku, ale tego opisywanego przez Marry Relly czy Brama Stokera. Ich utwory idealnie komponują się z historiami o wampirach, wilkołakach i miastach epoki agresywnego kapitalizmu. Widział ktoś może Vidoq? Film taki sobie, ale wizja miasta - super. Właśnie coś takiego chciałam tu przedstawić.
Koniec ględzenia, zapraszam do "Głosu".





W sadzie rosły jabłonie. Były to przeważnie stare, ale ciągle owocujące drzewa. Ich grube pnie i powykręcane konary były pełne życia. A ciemna kora przepięknie kontrastowała z jasno różowymi kwiatami. Wiosna rozkwitła całym swym pięknem.
Właściwie kwiaty już przekwitały: jak silnie wiał wiatr płatki spadały z gałęzi, a malutkie listki nieśmiało wyglądały z kęp różowo-białych płatków. W powietrzu unosił się piękny, słodki zapach, zupełnie odurzający.
Była noc, właściwie bardzo późny wieczór. Księżyc stał w pełni: wielki, złoty; niedawno wzeszedł. Pamiętał, że był zupełnie okrągły i świecił niesamowicie jasno. W jego świetle jej skóra była trupio blada. Nie, raczej niczym kość słoniowa czy macica perłowa. Pamiętał, jej głos niósł się po uśpionym sadzie. Śmiała się, pierwszy raz odkąd ją znał śmiała się. Tak beztrosko, gromko. Zupełnie jak nie dama. Biegała od pnia do pnia, a on ją gonił. Co jakiś czas wyglądała za jednego, czy drugiego drzewa zachęcając do dalszej zabawy. Cieszyło go to. Wcześniej nie umiała się bawić. Nienawidziła świata, nie cierpiała ludzi. A przecież była niemal w jego wieku.
Pamiętał, były tam też dzikie jabłonie. I rajskie jabłuszka o ciemno różowych, niemal czerwonych kwiatach i purpurowych listkach, przypominających krew.
Ona wyciągnęła do niego ręce.
"Myślałam, że jesteś szybszy. A nawet za mną nadążyć nie możesz."
Zaśmiała się. Jej oczy były szare. Duże, z zaklętymi gwiazdami. Kiedy pierwszy raz ją spotkał, nigdy się nie śmiały. Były przygnębione i przerażone. Prawie takie same jak jego. Dwoje rozbitków, wyrzutków świata którzy wpadli na siebie przypadkiem. A przecież wtedy byli jeszcze niemal dziećmi...
"No, złap mnie. Wierzę, że jesteś dostatecznie zwinny."
"Poczekaj, już ja ci pokażę."
"Pokaż..."
Zachęciła wyślizgując mu się z rąk. Biegła dalej, w głąb sadu. Kluczyła. W pewnym momencie znikła mu z oczu. Biegł co tchu, ale była dużo szybsza. Jeszcze raz mignęła mu jej jasna sukienka. Jej śmiech.
Na środku rosła pojedyncza wiśnia, pozostałość po dawnym właścicielu. Nowy nie wyciął potężnego drzewa przez sentyment. Była wielka, największa w sadzie. Dokoła niej rosły rajskie jabłonie. Ich ciemne kwiaty tylko podkreślały śnieżną biel jej płatków. Już przekwitała. Zawiał silny wiatr. Przytrzymał dłonią nachodzące mu na twarz włosy. Spadł prawdziwie biały deszcz.
Chciał krzyczeć, ale nie mógł. Nie potrafił wypowiedzieć słowa. Ona jeszcze chwilę łapała powietrze. Spazmatycznie próbowała odetchnąć. Jednocześnie wyciągała dłonie, jakby chciała chwycić go za włosy, ale były zbyt krótkie. Nie mogła ich dosięgnąć. Machała tylko w powietrzu rękami, szponiasto wygiętymi palcami, a jej oczy były rozszerzone z przerażenia. Potem zamarła.
On nie mógł się ruszyć; chciał, ale nie mógł. Stał tylko i patrzył, jak uchodzi z jej życie. Jak umiera.
Zabójca powoli podniósł głowę. Spojrzał w jego stronę, nic nie mówił. Niespiesznie wyrwał miecz z jej korpusu. Na białej sukience plama krwi rozrastała się zadziwiająco wolno. Potem dopiero dowiedział się, że ostrze trafiło ją w płuca. Że dla tego nie krzyczała, dlatego się dusiła.
Ale wtedy nie mógł o tym wiedzieć. Wtedy tylko patrzył, niczym idiota przytykając dłonie do ust. A potem zaczął krzyczeć.

Caroll poderwał głowę. Nie gwałtownie, już się oduczył nagłego budzenia się. Zrywania się z posłania. Działania pod wpływem impulsu; nocnych mar, które nie całkiem odeszły. Oduczył się krzyczeć zaraz po przebudzeniu. Zamiast tego nabył spokój, opanowanie. To było przydatne. Chwilę patrzył w sufit. Milczał. Przez zasłony wpadała pojedyncza smuga światła, mdłego i nieprzyjemnego. Niedługo trzeba będzie wstać. Kolejny dzień.
Jednak on ciągle miał przed oczami jego twarz. Bladą, otoczoną czarnymi włosami, trochę krótszymi niż teraz. Pamiętał granatowe oczy, błyszczące gorączką i wściekłością. Plamy krwi na jego policzkach. Jego przerażającą szybkość, zwinność, precyzję przekraczającą zdecydowanie ludzkie możliwości. I tą jedną myśl.
"Zaraz mnie zabije"
A teraz słyszał jego miarowy, równy oddech. Teraz on spał tuż obok, obrócony plecami. W mroku widział odsłonięte, nagie ramię. Rozbudowane, sprężyste mięśnie, wyraźnie rysujące się pod jasną skórą. Ciemne pukle rozrzucone na białej poduszce. Spokój jaki bił od niego, nawet gdy spał. I ten chłód... Chłód którego nie można było niczym zniszczyć.
Gdyby wtedy był silniejszy, szybszy... Gdyby wtedy miał odwagę, do niczego by nie doszło. I nie tak by się to skończyło.
Przez chwilę się wahał. Sztylet leżał na stoliku koło jego poduszki. Wystarczyło tylko sięgnąć ręką. Szrama na szyi ciągle była wyraźna. Goiła się dużo wolniej niż zadana zwykłą bronią. A on spał. Bezbronny, łagodny niczym baranek.
Nasada szyi była dobrze widoczna. Pchnięcie zabiło by go na miejscu. Na pewno.
Ale on nie pozwoli.
Ciemna dłoń zacisnęła się na broni. Bezgłośnie ją podniosła.
Teraz była szansa.
Tylko ja mam prawo cię zabić...
Odłożył sztylet na miejsce, równie cicho jak ją podniósł. Zacisnął z całej siły powieki. Chwilę trwał w bezruchu. Potem bezgłośnie i możliwie jak najdelikatniej położył się z powrotem. Odwrócił plecami. Nie zobaczył więc, nie miał prawa zobaczyć, uśmiechu, jaki pojawił się na twarzy mężczyzny.

Padało. A miasto wygląda smutno gdy pada. Właściwie, wygląda przygnębiająco i to bardzo przygnębiająco. Ulice mokną, brud spływa po trotuarze, wypływa z rynsztoków, spienione potoki spływają brukowanymi jezdniami. Szczury uciekają do piwnic, a psy uwiązane na podwórzach wyją. Żebracy mokną i coraz natarczywiej zaczepiają przechodniów. Policja nie interweniuje, nawet gdy widzi, że dzieje się coś złego, woli tulić się w szerokich bramach. Powozy przemykają wzniecając całe fontanny brudnej wody. Oblewają każdego, kto znajdzie się w pobliżu ich kół. Przechodni prawie nie ma.
Miasto w deszczu jest naprawdę przygnębiające.
Ale tam było przytulnie. Sypialnia była duża nawet jak na standardy tej dzielnicy i kamienicy. Urządzono ją ze smakiem, dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Ściany pokrywała ręcznie malowana, jedwabna tapeta, zdobiona w orientalne wzory. Na podłodze, wykonanej z drewnianej mozaiki, leżał perski dywan, najwyraźniej zrobiony na zamówienie: jego kolorystyka i ornamenty idealnie współgrały z znajdującymi się na ścianach. Wielkie, weneckie okna przysłaniały muślinowe firanki, a zasłony, z tego samego materiału co tapeta i obicia, zostały podczepione z boków framug ozdobnymi sznurami.
Wnętrze nie było zagracone. Kilka foteli, stolik, dwa łóżka przystawione zagłówkami do ściany. Były to delikatne, bogato rzeźbione mebelki, idealnie pasujące do reszty wyposażenia. Bogata, ale nie przesadna snycerka, dość wysokiej próby, przedstawiała pagody, pawie, palny i wicie roślinne, układające się w równo rozłożone motywy arabeskowe. Ale też typowo chińskie, jak niewielkie wazy, czy pagody.
Caroll siedział na swoim posłaniu. Nogi złożył po turecku. Miał bose stopy i niedbały, swobodny strój. Koszula wyglądała, jakby pożyczył ją od swojego starszego towarzysza; cały czas lekko zsuwała mu się z ramienia. W milczeniu czyścił swój miecz. W mdłym blasku ulicznych latarni, padającym przez okna, nabierał on niezwykłego, intensywnego blasku.
Książe wszedł do pokoju i przysiadł na drugim łóżku. Zaczął wycierać zupełnie mokre włosy w zarzucony na ramiona ręcznik. Przymknął powieki.
- Kąpiel dobrze mi zrobiła. - mruknął. - Nie rozumiem dlaczego ludzie ciągle uważają ją za zło konieczne.
- Może dla tego, że przez ostatnie trzysta lat, ciągle im to powtarzano?
Elizabeth podniosła na moment głowę znad książki. Siedziała na fotelu, sporo za dużym dla siebie i czytała wielkie, obite skórą tomisko. Spod drewnianej oprawy wystawały jej nóżki, w jasnych pończochach i bucikach z cielęcej skórki. Ponieważ nie dosięgała stopami ziemi, majtała nimi w powietrzu.
- Co nie zmienia faktu, że ja wodę lubię.
- Co nie zmienia faktu, że ty absolutnie kąpieli nie potrzebujesz.
Wtrąciła się z lekkim chichotem, tym razem nie podnosząc wzroku. Czytała. Mężczyzna uśmiechnął się, lekko wysuwając język. Cały czas przyglądał się pracującemu chłopakowi. Ten był zupełnie pochłonięty czyszczeniem broni. Jakby chciał ją na nowo naostrzyć. W końcu najwyraźniej skończył. Sprawdził ostrość głowni na swoim kciuku.
- Zawsze znajdziesz jakieś ale. - mruknął w stronę dziewczynki Książe. Potem wstał i podszedł do Corolla. - Podaj mi go.
Rozkazał. Chłopak wykonał polecenie. Obrócił bez trudu miecz i podał mu, rękojeścią skierowaną do mężczyzny. Ostrze położył na płask, na dłoniach. Cud, że się nie skaleczył. Książę ostrożnie uniósł broń. Jakby trochę się obawiał błyszczącej, zadanej klingi, ale zawahanie trwało sekundę, nie dłużej.
Po chwili ostrze zawirowało w jego dłoniach. Śmignęło w jedną, a potem w drugą stronę. Zatoczyło kilka srebrzystych łuków. Wyglądało jakby miecz i mężczyzna stali się jednością. Jakby był przedłużeniem jego ciała i jego myśli.
Ruchy miał bardzo podobne do chłopaka. Ale jednocześnie o wiele bardziej płynne. Nie było w nich tej nerwowości jaka charakteryzowała Carolla, urywania niektórych ciosów, czy uników. Aż przesadnej oszczędności w ruchach. Tu każdy zwód miał swój ciąg dalszy, wypływał jeden z drugiego, znajdował kontynuacje w ataku czy bloku. Wszystkie ruchy stapiały się z sobą, a Willem mimowolnie nasuwał na myśl płynąca wodę. Niepowstrzymaną, ale łagodną. Groźną i niebezpieczną, a jednocześnie spokojnie piękną.
Nie wydawał przy tym żadnego dźwięku. Tylko powietrze furkotało przy gwałtowniejszych atakach. Stąpał bezgłośnie, poruszał się cicho niczym kot. Wdzięcznie niczym on. Oddech miał spokojny, równy, miarowy. A przecież wcale się nie oszczędzał. Miecz tylko błyskał mu w dłoniach, jakby nic nie ważył. Zataczał nim kręgi, młyńce, krótkie pchnięcia, które jakby naturalnie kończyły się blokiem, czy kolejnym, tym razem zamaszystym ciosem. Wszystko wynikało logiczne z poprzedniego ruchu, z samego siebie. Jakby to co robił było dziełem choreografa, a nie zwykłą improwizacją. Piruety, zmiany ułożenia ciężaru ciała, nawet ręki która prowadziła broń. Tu nie było przestojów, nie było wahania czy sekund na zastanowienie. Można było pomyśleć, że dokładnie wie, jaki gest będzie następnym.
Caroll wodził za nim szarymi oczami. Nic nie mówił, nie poruszał się, dłonie złożył na kolanach, tylko same oczy śledziły ruchy Księcia.
Nagle ten zamarł. Sztych zatrzymał się kilka centymetrów od odsłoniętej tchawicy chłopaka.
Elizabeth oburącz przewróciła stronicę księgi leżącej na jej kolanach. Najwyraźniej karty były zbyt wielkie i ciężkie, by mogła to robić jedną ręką. Nie zwracała uwagi ani na popisy mężczyzny, ani na to co teraz się działo.
Caroll podniósł trochę wyżej głowę. Milczał.
Książe uśmiechnął się. Jeszcze bardziej zbliżył ostrze do jego szyi. Niemal dotykało skóry. Lekko zmrużył ciemne oczy, bacznie wpatrywał się w ciemnoskórego.
- A gdybym teraz...
Powiedział cicho z widoczną zaczepką, a może z rozbawieniem w głosie. Nie doczekał się odpowiedzi. On tylko przymknął oczy. Oddychał spokojnie, miarowo. Nie widać było po nim żadnych emocji.
Za oknem dudnił deszcz. Woda spływała przepełnionymi rynsztokami.
Obrócił miecz w jednej ręce, tak, że ostrze nawet nie musnęło szarych włosów i podał mu rękojeścią do przodu. Caroll zabrał broń, bez słowa schował do leżącej obok pochwy.
- Tylko chciałem sprawdzić, czy ucząc ciebie, sam nie zapomniałem.
- Kogoś ucząc, sam się uczysz.
Mruknęła sentencjonalnie Elizabeth, ciągle studiując księgę. Czarnowłosy roześmiał się. Dotknął głowy chłopaka.
- Słyszysz co powiedziała? Ledwo odrosła od ziemi, a już...
- Może dałbyś spokój mojemu wzrostowi? Zwłaszcza, że ma się nijak do reszty. A tak przy okazji, co masz zamiar zrobić w sprawie tamtego zabójstwa? Wiesz już, kto go zamordował?
Po twarzy mężczyzny przebiegł skurcz bólu. Ale to był dosłownie ułamek sekundy. Zaraz potem znów się uśmiechał, trochę ironicznie, trochę szyderczo.
- Mniej więcej.
- To znaczy?
Spojrzała na niego spod złocistej grzywki. Jej czarne oczy lekko się zwęziły, wyglądała jakby chciała przewiercić go na wylot.
- Mniej więcej to bardzo nie precyzyjne określenie. - dodała, starannie oddzielając poszczególne wyrazy.
Książe odwrócił wzrok. Zupełnie, jakby nie miał siły, by znieść jej bezlitosne, świdrujące spojrzenie.
- Mam podejrzenia, ale to bardziej przeczucie niż dowody. Coś, co szepce mi w moim duchu, o ile oczywiście mam prawo tak powiedzieć. Po prostu coś mi nie gra, lub raczej nie gra do końca. - Przysiadł na pościeli. Lekko przygryzł paznokieć. - Ja wiem, kto mógłby to zrobić, mam nawet powód, ale... Po pierwsze, nie wiem, skąd mógłby o tym wiedzieć; a po drugie... Nie rozumiem, jeżeli oczywiście mam rację, dlaczego mnie ostrzegał? Dlaczego zostawił aż tak widoczny trop? Zupełnie jakby mnie prowokował. Ale czemu?
Już się nie śmiał. Znikło jego rozbawienie, ironia. Zmarszczył zaniepokojony brwi. Elizabeth zacisnęła drobne usteczka, chwilę milczała, jakby próbując intensywnie sobie coś przypomnieć.
- Klucz? - spytała w końcu.
- Tak. Ale nie tylko...
Urwał w połowie. Dziewczynka zatrzasnęła z trudem księgę. Dokładnie w tej samej chwili rozległ się daleki odgłos gongu.
- Ty coś przed nami ukrywasz.
Stwierdziła z całą stanowczością. Już miał się zaprzeć, gdy dalszą rozmowę przerwało pojawienie się służącej.
Kobieta cicho zapukała, a potem weszła do środka. Miała około czterdziestu lat, pospolitą twarz i już lekko posiwiałe włosy. Stanęła w progu i dygnęła.
Nie podniosła wzroku na żadnego z państwa. Nie wykazała żadnego zaniepokojenia, czy zaciekawienia, a przecież w większości domów dzieci nie czytały apokalips, czy innych ksiąg, których tytułów nie mogła nawet odczytać, i nikt nie używał na co dzień broni białej. No i rzadko kiedy gospodarstwa domowe były prowadzone głownie w nocy.
Ale służyła w tym domu już dostatecznie długo, by nie zastanawiać się nad dziwnymi zachowaniami swoich chlebodawców. Zwłaszcza, że płacili jej potrójną stawkę i nie wymagali zbyt wiele.
- Panie, ktoś chce się z panem widzieć. - oznajmiła Księciu, ponownie dygając.
- Kto taki? Przedstawił się?
- Nie panie, to młody chłopak, nie widziałam go nigdy wcześniej.
- To ciekawe. Coś powiedział?
- Tylko że jest posłańcem.
Nie udało jej się ukryć, że niezbyt ufa młodemu człowiekowi, kimkolwiek by nie był. Caroll podniósł lekko głowę. Poruszył raz, czy dwa nozdrzami, jakby coś wąchał. Potem spojrzał na czarnowłosego. Jego wzrok niby nic się nie zmienił, ale jednak w jakiś sposób musiał porozumieć się z mężczyzną, bo ten naglę się uśmiechnął.
- Masz rację. Kalante, przekaż mu, by poczekał w gabinecie. Za kilka minut zejdę do niego.
- Dobrze panie.
Dygnęła i wyszła niemal bezgłośnie. Jeżeli cokolwiek ją zdziwiło, ukryła to perfekcyjnie. Dziewczynka zeskoczyła z fotela, nie bacząc, że księga wylądowała na ziemi. Otrzepała sukieneczkę drobnymi rączkami.
- Skoro to ktoś od nich, to może zejdę i porozmawiam?
- Nie wiem czy...
- Trochę ci zejdzie z ubieraniem się. A może uda mi się wszystko załatwić bez twojego udziału? Choć sama w to wątpię.
- Rób co chcesz.
Wzruszył ramionami. Ostatnio nie miał w ogóle siły się z nią kłócić. Z resztą nigdy zbytnio się z nią nie sprzeczał. Niewątpliwie czół słabość to tej małej paskudy i pozwalał jej na dużo więcej niż powinien. Z resztą, przecież Elizabeth nie była już dzieckiem.

Gabinet był kolejnym sporym pomieszczeniem w mieszkaniu. Wydawał się niemal równie wielki co sypialnia, w rzeczywistości był jeszcze większy. Optycznie zmniejszało go nagromadzenie różnych sprzętów. A dokładniej rzec biorąc, książek. Każdą ścianę, każdą półkę dębowych, prostych regałów pokrywały książki. Setki, tysiące woluminów. Oprawionych skórę i tkaniny, wielkich niczym obrazy i małych jak modlitewniki w kościołach. A niektóre były jeszcze mniejsze. Najnowsze wydania i bezcenne manuskrypty przywiezione z licznych podróży. Te najbardziej wartościowe zamknięto w czarnej, bogato rzeźbionej szafie o przeszklonych, łukowato wyciętych drzwiczkach. W kilku miejscach, na umyślnie pozostawionych kawałkach ścian, wisiały obrazy. W sumie było ich sześć. Stosunkowo niewielkie, w stylu włoskiego renesansu, same w sobie przedstawiały znaczną wartość. W oczy rzucał się zwłaszcza lekko uszkodzony, włoski rysunek, oprawiony w solidną ramę i grube szkło: jeden z kartonów do Stanz Rafaella.Na środku pokoju, na grubym antwerpskim dywanie, stało kilka foteli; pod oknem było szerokie biurko, na którym płonęły dwie lampy naftowe, rzucając spokojne, stateczne cienie.
Książe, w towarzystwie chłopaka, wszedł przez jedne z bocznych drzwi. Obrzucił gościa bystrym, przelotnym spojrzeniem. Tak, on był tylko posłańcem. Czyli go odnaleźli. "A to nie wróży niczego dobrego" pomyślał, siadając na stojącym na środku fotelu, największym z wszystkich jakie były w pokoju. Właściwie rozmiarami przypominał raczej tron, niż zwykłe siedzisko w pracowni. Elizabeth podbiegła do Willema, chwyciła za kolana.
- Nie chciał ze mną rozmawiać. Powtarza niczym zaczarowany, chcę mówić tylko z Księciem. Będę mówić tylko z Księciem. - przedrzeźniła go. - Czy oni nigdy nie rozumieją co się próbuje im przekazać?
- Spokojnie. Dobrze wiesz, jakie Cienie mają możliwości. - napomniał ją.
- Wiem, wiem. Ale przecież i tak bym ci to powtórzyła. Co do joty.
Wydęła, ciągle trochę obrażona, policzki i usiadła na zydelku koło stóp mężczyzny, chłopak staną po jego prawej stronie, trochę z tyłu. Patrzył obojętnie na stojącego przed nimi młodzieńca. Milczał.
Ich gość był niewiele od niego starszy. Trochę wyższy, o zdecydowanie bardziej masywnej budowie, ale szczupły, by nie powiedzieć prawie chudy. Miał jasną skórę, przypominającą karnacje księżniczek z bajek dla dzieci i krótko, modnie obcięte, jasnobrązowe włosy. Był przystojny, nie jakoś niezwykle, jednak dostatecznie by zwracać uwagę i by przyjemnie było na niego popatrzeć. Ubrany był starannie, nie bogato, ale dostatnio. W zgodzie z obecnie panującą modą.
Jedyną rzeczą, jaka zakłócała obraz młodego, sympatycznego bawidamka z wyższej klasy średniej, lub niższej wyższej, były jego oczy. Piwne, spore, o pięknym, migdałowym wykroju. I zupełnie puste, pozbawione uczuć, wyrazu, wręcz martwe. No, może trochę smutne, choć tego uczucia w ogóle nie wyrażała twarz, zastygła w wyraz zupełnej obojętności...
Skłonił się nisko.
- Witaj, Książę. - miał miły, trochę dziecinny głos. - Mój pan cię pozdrawia.
- Witaj i przekaż moje pozdrowienia swojemu panu, kimkolwiek by nie był. Z czym cię do mnie przysyła? Bo nie wierzę, że tylko z wyrazami uszanowania.
- Masz rację panie. Ten, komu służę kazał ci powiedzieć, że będzie na ciebie czekał, tam gdzie nie ma prawa wstępu, o porze kiedy może wejść.
Zamilkł i się ponownie skłonił. Książę lekko się uśmiechał. Odruchowo chwycił dłoń ciemnoskórego i zaczął ją w zamyśleniu gładzić. Nie spuszczał wzroku z posłańca. Co miały znaczyć jego słowa? Co tamten miał na myśli?
- Czy to wszystko, co twój pan nakazał ci przekazać?
- Tak, Książę. Nakazał mi też dowiedzieć się, jaka będzie twa odpowiedź.
- Moja odpowiedź...
Zawiesił na moment głos. Cały czas z uporem wpatrywał się w młodą twarz. Lekko zmrużył oczy. Było coś w jego wzroku, co sprawiało, że wydawał się sympatyczny, ale i nieprzyjemny jednocześnie. Jakby uprzejmie próbował odczytać myśli posłańca, jego sekrety, to czego nie usłyszał, to co zostało nie dopowiedziane, czego nie dowiedział się od niego bezpośrednio...
Elizabeth lekko znudzona również przypatrywała się chłopakowi, ale co jakiś czas zerkała to na Księcia, to znów na zupełnie obojętnego, jak zwykle milczącego Carolla. Lekko zmarszczyła brwi, widząc, że mężczyzna najwyraźniej nie ma zamiaru puścić jego dłoni. Ciągle ją gładził.
- ...będę. Powiedz swojemu panu, że będę. - zdecydował w końcu.
- Przekażę, Książę.
Po raz trzeci się pokłonił. Czarnowłosy klasną w dłonie. Pojawiła się służąca, i bez słowa wyprowadziła gościa. Znów zostali tylko we trójkę.
- Nie lubię Cieni.
Dziewczynka poderwała się z siedziska. Obróciła w piruecie, ale ciemne oczy prawie cały czas miała utkwione w ciemnoskórym.
- Są dziwni, wręcz żałośni w swojej słabości. Zdecydowanie ich nie lubię. - oceniła - A właśnie, wiesz do kogo on należał?
- Nie.
- Kłamiesz.
- Nie wiem. Przecież się nie przedstawił, ani nie powiedział jego imienia. A sama widziałaś, że jego myśli były zupełnie ukryte, nic nie można było doczytać. Więc skąd mam niby wiedzieć czyim jest?
- Ale się domyślasz?
Książę w odpowiedzi lekko się uśmiechnął. Ponownie ujął dłoń Carolla i przytulił ją do swojej twarzy. Lekko pokręcił głową. Nic więcej nie powiedział.