Ukryty trop 9
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 19:23:34
CZĘŚĆ DZIEWIĄTA - POWROTY I ROZSTANIA





Notka odautorska: Dziękuję wszystkim wspaniałym chatowiczom za burzę mózgów, która odbyła się na temat: czy i jakie nawilżenie powinni stosować Matt i Jeff ;), czyli: Fu_chan, Cordel_ii( Cordel_ii dodatkowo za korektę:*), Seu i Noolkowi J).Za korektę to gorące buziaki należą się także Tarus, która jest dla mnie nieocenioną pomocą. Dziękuję!
:***




--------------------------------------------------------------------------------


Anthony stał niemo w drzwiach, zaciskając dłoń na klamce. Nie był w stanie wykrztusić nawet słowa.
-Więc... - wyszeptał Jeremy, uśmiechając się blado - zamierzasz mnie wpuścić, czy nie?
Anthony zapatrzył się na bladą twarz, po której spływały krople deszczu, lśniąc tajemniczo w świetle wypadającym z jego mieszkania. Twarz ściągnięta jakby niedostrzegalnym bólem, wyglądała zza kaptura przemoczonej do cna bluzy. Twarz zupełnie inna, niż zapamiętał, twarz zapierająca w piersi dech, jakby należąca do kogoś z innego już świata. Zielone oczy, prawie czarne w mroku klatki schodowej błyskały zza zasłony mokrych włosów.
-Co ty tu... - wyszeptał mężczyzna.
Chłopak uśmiechnął się ponownie.
-Budzę się.... lub nie... śnię dalej...
-Nie rozumiem. - Anthony wziął się w garść i wciągnął Jeremy'ego do wnętrza domu. Chłopak rozejrzał się po przedpokoju i strząsnął z palców krople deszczu.
-Czy nie to mi powiedziałeś, kiedy się widzieliśmy ostatnim razem? - mruknął, odgarniając z twarzy mokre włosy - Że śnię na jawie? I że nie jesteś częścią mego snu?
-Jeremy... - zaczął Anthony trochę speszony, ale chłopak przerwał mu, podchodząc do niego bardzo blisko i wpychając go na ścianę, niemal tak, jak on go niedawno pchnął na latarnię. Zaskoczony mężczyzna pozwolił na to bez cienia sprzeciwu.
-Cóż - rzekł Jeremy, uważnym wzrokiem badając twarz Anthony'ego - Przykro mi cię rozczarować, przyjacielu, ale jesteś częścią mego snu... koszmaru jeśli wolisz. I to nie ja wplotłem cię tym razem w osnowę mych sennych widziadeł. Sam to sobie uczyniłeś.
Anthony wyczuwał od Jeremy'ego dziwny, mdły zapach, zapach deszczu, potu... ale przede wszystkim jakiejś wybitnie nienaturalnej substancji, której nie potrafił rozpoznać. Bardzo powoli uniósł ręce i złapał chłopaka za ramiona. Jeremy skrzywił się wyraźnie, a nawet lekko syknął.
-O czym ty mówisz, Jeremy?
Chłopak przywarł do niego gwałtownie całym ciałem. Anthony poczuł, jak bardzo drżał.
-Powiedzieli mi, że przyszedłeś tego ranka do mego domu... - wyszeptał nagle Jeremy prosto w jego ucho. Mężczyzna zmartwiał. - Bo z rozkazu Zgromadzenia aresztowali twego... kochanka. Powiedzieli mi, że zabiłeś moją matkę... i mojego ojca. Że ich zamordowałeś. Z zimną krwią. Zastrzeliłeś.
-Jeremy...
-Szaa... - Hudson poczuł na swych ustach bardzo zimny palec. - Ja wiem, że to nie byłeś ty.
-Wiesz? - sapnął Tony - Skąd?
Jeremy odsunął się nagle, ocierając policzkiem o jego policzek i stanął naprzeciw, niemal nos w nos z nim. "Niegrzeczny Anthony..." przegnał nieproszoną myśl.
-To zabawne... - rzekł, lecz bez cienia uśmiechu na ustach czy w oczach - Jeszcze dwa tygodnie temu powiedziałbym, że nie wierzę, że to mógłbyś być ty. Że po prostu nie wierzę. Dziś... - przymknął powieki - Widziałem mordercę, Anthony. I to na pewno nie byłeś ty. A teraz włącz telewizję. Kanał informacyjny.
Jego oczy znów były szeroko otwarte i puste.
Anthony bez słowa uwolnił się z ramion chłopaka i poszedł do pokoju. Jeremy spojrzał za nim, a po chwili podążył w jego ślady. Rozejrzał się po pokoju, unikając patrzenia na Tony'ego klęczącego przed odbiornikiem.
Nie mógł jednakże powstrzymać się przed wsłuchiwaniem się w wiadomości.
-Informujemy państwa, że głównym podejrzanym w sprawie zamordowania Członka Zgromadzenia, Terrence'a Michelsa i jego żony, Theresy Michels, jest porucznik Anthony Hudson. Miała to być zemsta za aresztowanie i wydanie wyroku śmierci na jego dowódcę, Grega Watersa. Wedle naszych źródeł, Hudsona i Watersa łączył romans. W tej chwili dostaliśmy nawet bardziej wstrząsające informacje. Wydaje się to nie do pomyślenia, lecz... w sprawę zamieszany jest też syn Michelsów, Jeremy. Powszechnie wiadomym okazał się fakt, że Jeremy Michels darzy Hudsona uczuciem jeszcze od szkolnych lat, i że był bardzo przeciwny polityce Zgromadzenia. W sprawie tej pragnie się wypowiedzieć senator Deverell Robertson, który dysponuje dowodami świadczącymi przeciwko Michelsowi. Dzień dobry.
-Dzień dobry... - Jeremy uśmiechnął się gorzko, słysząc przepełniony sztuczną troską głos.
-Przyzna pan, senatorze, że to niewiarygodne nowiny.
-Tak, mnie tym trudniej jest w całą tę sprawę uwierzyć, bo dobrze znałem Michelsów. Jeremy to był naprawdę dobry dzieciak.
-Jednak wydaje się pan sądzić, że naprawdę jest zamieszany w morderstwo swoich rodziców.
-Nie wydaje mi się, żeby był świadomy swoich czynów. Myślę raczej, że przebywa obecnie pod zgubnym wpływem tego... Hudsona, który od szkolnych lat był dla Jeremy'ego wzorem. Chciałbym teraz, aby oddał się w ręce policji, żebym mógł się nim zaopiekować. Czuję że jestem to winny mojemu drogiemu przyjacielowi, Terrence'owi.
-Hmmm, tak. Zaskakujący wydaje się także fakt popełnienia tej zbrodni przez porucznika Hudsona.
-Nie aż tak zaskakujący, jak można by oczekiwać. Hudson ma w aktach bardzo brutalny atak na swego kolegę z wojska, jeszcze w trakcie szkolenia. Chłopiec, którego Hudson zaatakował w ataku wściekłości, musiał przejść przez długą rehabilitację.
Przekleństwo rzucone cichym głosem wplotło się w program, nie zakłócając go nawet, jakby stanowiło jego nieodłączną część. Jeremy zastanowił się przelotnie, co mogło być w aktach Anthony'ego.
-No i nie możemy zapominać - kontynuował tymczasem Robertson - O niedawnym ataku na admirała Burke'a. Hudson wdarł się do biura admirała i groził mu śmiercią. Admirał Burke przebywa teraz przed ścisłą ochroną, jednakże trudno mu się dziwić, że trwa w strachu przed szaleńcem, który grasuje gdzieś na zewnątrz.
Ciemnoszare oczy Anthony'ego skierowały się w stronę dyktafonu, który porzucił przed kilkoma minutami i zwęziły się.
-Teraz rzeczywiście odkrywamy nową twarz porucznika Hudsona. Czego zatem możemy się teraz spodziewać?
-Hmm, musimy wierzyć, że policja szybko znajdzie ich obu. Przyznam się, że zaangażowałem też swoje prywatne siły w poszukiwania. Zależy mi głównie na chłopcu. Nie chciałbym żeby przytrafiło mu się coś złego. Wierzę wciąż głęboko, że nie przyłożył dobrowolnie ręki do morderstwa swoich rodziców.
-Cóż, dziękujemy serdecznie za rozmowę.
-Dziękuję.
W pokoju zrobiło się nagle cicho, gdy Anthony wyłączył telewizor.
-Jak ci się podoba? - dobiegł go szept z przeciwnej strony pokoju. Jeremy siedział skulony pod ścianą i nie patrzył na niego.
-Co?
-Mój koszmar, Tony? Jak siebie w nim znajdujesz?


-Żądam natychmiastowego wypuszczenia mnie! - podenerwowany głos admirała Burke rozniósł się po zacienionym pomieszczeniu i wsiąkł w obite grubą materią ściany.
Z kąta pokoju, gdzie nie docierało nawet słabe światło, przesączające się przez szczelnie zasunięte zasłony podniósł się cień. Gdy podszedł o parę kroków dało się dostrzec jego umięśnioną, męską sylwetkę.
-Przykro mi admirale, ale nie mogę spełnić tego żądania.
Burke parsknął z wyraźną irytacją i odwrócił się w stronę okna, choć przez zasłonę nie mógł nic dostrzec. Nie mógł zorientować się nawet, gdzie jest przetrzymywany już od kilku godzin.
-Czy zatem mogę porozmawiać chociaż z Robertsonem? - zapytał, jak mu się wydawało, spokojnie.
-Senator Robertson jest w tej chwili zajęty. - brzmiała oschła odpowiedź. Dłonie admirała, oparte o parapet, zacisnęły się silnie. - Ale jestem pewny, że skontaktuje się z panem, kiedy tylko uzna to za...
-Stosowne?
-Możliwe.
Burke zaklął cicho. Postać w głębi pokoju nawet nie drgnęła.
-Nie życzę sobie być tu przetrzymywany wbrew mej woli.
-Panie admirale, przecież doskonale zdaje sobie pan sprawę z zagrożenia. Trzymamy tu pana dla jego własnego dobra. Sam pan przecież zgłosił senatorowi Robertsonowi fakt napaści na pana przez porucznika Hudsona.
-Ten idiota mi nie zagraża. Zagraża mi, nam, nagranie, którym dysponuje! Ile jeszcze mam to tłumaczyć?
-Spokojnie - zmitygował go mężczyzna - Proszę zaufać senatorowi. On się wszystkim zajmie. Zarówno nagraniem, jak i samym Hudsonem. Panem też się zajmie.
Burke poczuł nagle lodowaty dreszcz na plecach.
-Co przez to rozumiesz?
-To, że pan Robertson zapewni panu najlepszą opiekę. Nikt tu pana nie znajdzie, panie admirale. Nikt. Żaden nieobliczalny zamachowiec.
"I policja też nie. I moi współpracownicy" dopowiedział sobie admirał i zrobiło mu się słabo.
-Widzę, że nie czuje się pan dobrze - rzekł tymczasem mężczyzna, jego strażnik, tonem wciąż idealnie wypranym z wszelkich emocji - Przyniosę panu coś do picia. Od razu poczuje się pan lepiej.
Zanim Burke się zorientował szczęknęły cicho drzwi. Pisnął uaktywniany zamek.
"Jestem tu więźniem" pomyślał Burke i nagle pozbawiony sił, opadł na krzesło "Jakkolwiek to nazwać. Będę tu, dopóki Robertson będzie uważał, że mogę mu się do czegoś przydać... żywy. A gdy uzna, że bardziej mu się przydam martwy?...".
Admirał Burke poderwał się na nogi i wrzasnął bez słów w puste ściany.
"Niech cię diabli, Waters, wszystko przez ciebie. Od momentu w którym ukradłeś mi żonę, wszystko się pierdoli. I jeśli zginę teraz, to jedno wiem na pewno. Ciebie moja zemsta jeszcze dosięgnie. Ciebie dosięgnie bez wątpienia".
Uspokoił się nagle i usiadł z powrotem, czekając na to, co przyniesie los.


-Wstawaj! - głos Anthony'ego był przepełniony nieuchwytnym uczuciem. Jeremy spojrzał na niego tępo i nawet się nie ruszył.
-Wstawaj! - powtórzył porucznik i złapał chłopaka za ramię.
Jeremy jęknął głucho, ale posłusznie dźwignął się na drżące nogi. Anthony mimowolnie zaniepokoił się widząc pozbawione kropli krwi oblicze chłopaka.
- Wszystko w porządku? - zapytał szorstko.
Młody Michels przez parę sekund wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczyma, a potem zachwiał się. Wpatrywał się w niego akurat na tyle długo, by przeleciały między nimi nie wypowiedziane zdania. "Jak może być w porządku? Zabili mi rodziców. Ja jestem ścigany. Obaj jesteśmy." Hudson złapał go w ostatniej chwili i delikatnie położył na ziemi. Jeremy miał sine wargi i drżący, urwany oddech. Anthony nie musiał dotykać jego czoła, by stwierdzić że jest rozpalone.
Zacisnął pięści, myśląc gorączkowo.
-Niech to jasna cholera! - zaklął i rzucił się w kierunku szafy, gdzie miał ukrytą torbę podróżną, zawczasu spakowaną. "Naprawdę nie sądziłem, że do tego dojdzie" pomyślał, otwierając ją i wyciągając ze środka Berretę 92FX Vertec. Sprawdził. Była naładowana. "A może jednak właśnie tego oczekiwałem".
Włożył broń do kabury przy pasku i narzucił kurtkę. Pogratulował sobie w myśli, że jednak kupił samochód, tak jak radził mu Nikolas. Pobieżnym spojrzeniem obrzucił mieszkanie, w którym jeszcze nie w pełni zdołał się zadomowić. Do kieszeni schował dyktafon z nagraniem. Nic więcej nie mógł wziąć. W torbie miał najpotrzebniejsze rzeczy. Wzdychając ciężko zarzucił sobie nieprzytomnego Jeremy'ego na ramię i wyszedł z domu, nie gasząc światła. Drzwi zatrzasnęły się za nim głucho. Jeremy nawet nie westchnął. Nie tracąc więcej czasu zbiegł ze schodów i wyszedł prosto na deszcz. Zaklął cicho i skierował swe kroki w stronę garażu. Słuch miał wyczulony do granic możliwości, oczekując w każdej chwili jazgotu policyjnych syren, choć wiedział, że policja raczej nadjedzie cicho. Zastanawiające, że nie było ich do tej pory. Czyżby o sprawie dowiedzieli się tak późno jak on sam? Z telewizji? To by znaczyło, że dopiero niedawno Robertson zdecydował się na zaangażowanie w to miejskich sił prewencji. To by znaczyło też, ze bardziej polegał na innych możliwościach. Polegał, czy wciąż polega? Czując na plecach lodowaty dreszcz, Anthony rozejrzał się wokół, ale ulica była pusta. Jeremy musiał mieć ogon... gdzie on teraz jest? Zgubił go? Niemożliwe...
Anthony wzdrygnął się ze względu na nagły chłód przebiegających przez jego głowę myśli.
Jeżeli za tym wszystkim rzeczywiście stał Robertson... za uwięzieniem kadry dowódczej wojsk ziemi, za morderstwem Michelsów... to znaczyło to, że przede wszystkim dla niego byłoby to niewygodne, jeśli on, czy Jeremy trafiliby w ręce policji. Anthony był pewien, że oznacza to, że mają za swoimi plecami pościg znacznie groźniejszy niż ten, jakim kiedykolwiek mogłaby się stać policja. I znacznie bardziej... morderczy. Zastanowił się przelotnie, czy w takim razie nie lepiej skontaktować się z policją. Obaj mogliby złożyć zeznania. Anthony wciąż miał to nieszczęsne nagranie... Pytanie jakimi dowodami rzeczywiście dysponował Robertson. I czy jego stabilnej ostatnimi czasy wiarygodności mogą zaszkodzić zeznania niestabilnego emocjonalnie po śmierci rodziców i najpewniej naćpanego dzieciaka, czy oskarżonego o ciężkie pobicie, usiłowanie morderstwa i morderstwo porucznika niesławnej armii ziemi?
Zaklął brzydko, pakując Jeremy'ego do wnętrza Chevroleta Equinox SR, swego najnowszego nabytku. Samochód jeszcze pachniał sklepem. Anthony wybrał ten model, bo był szybki, stabilny i nie wyróżniał się na zatłoczonych ulicach. No i miał dodatkowo przełącznik z prowadzenia automatycznego na ręczne. Producenci zaczęli dostrzegać, że niektórzy klienci wolą samochody niezautomatyzowane, choć prawo powoli ograniczało możliwości produkcji staromodnych samochodów. Taki przełącznik był dyplomatycznym rozwiązaniem, które Anthony docenił. Nie będą się tak rzucać w oczy, nie posiadając naklejki N, a świadomość, że w razie czego, sam będzie mógł "przejąć stery" napawała go otuchą.
Anthony zaklął cicho. Jeremy stawił nieoczekiwany opór przeciwko bezkompromisowemu wpychaniu go do wnętrza samochodu. Ręce zacisnął na jego barkach z siłą, której Anthony się po nim w ogóle nie spodziewał. Oczy chłopaka były półotwarte i niezbyt przytomne.
-No, młody, wskakuj - rzekł Anthony niespodziewanie łagodnie.
Zamglone spojrzenie zielonych źrenic przez długą chwilę nie opuszczało twarzy Anthony'ego.
Mężczyzna usłyszał zgrzyt zamykanych gdzieś na ulicy cicho drzwi. Mógł to być jakiś spóźniony gość, albo przypadkowy spacerowicz, ale nie stać go było na ryzyko w tej chwili. Spróbował znów ułożyć Jeremy'ego na przednim siedzeniu wozu. Tym razem chłopak nie sprzeciwił się.
Szybko, czując gwałtowny skok napięcia, które postawiło wszystkie włoski na jego karku i wzburzyło krew, Anthony obszedł samochód i otworzył drzwiczki od strony kierowcy. Już wsiadał do środka, gdy dostrzegł ledwie widoczny cień, który mignął u wylotu garażu. Przelotnie zastanowił się, czy to nie jego umysł i zmęczone oczy płatają mu figle, ale... był pewien, że widział kogoś na tle rozświetlonego rozproszonym blaskiem latarni, wejścia do garażu. W powietrzu czuł zapach deszczu. Widział półprzezroczystą zasłonę z deszczowych strug, zwieszającą się za wejściem do garażu, tam gdzie czaił się obcy, wrogi, nie do końca znany mu świat. Chevrolet zapalił od razu i prawie bezgłośnie. Anthony wcisnął pedał gazu do samej podłogi, ignorując wszystkie przepisy i wyjechał z piskiem opon na ulicę. Przejeżdżając przez wejście dostrzegł ciemną sylwetkę w jaskrawym świetle reflektorów. Wtulił głowę w ramiona i modlił się cicho, aby napastnikowi sekundy wydłużyły się tak jak jemu, żeby każdy ruch zajmował mu wieki, żeby jego nowiutki Chevrolet wygrał w tym wyścigu z myślą, pistoletem i kulą. Minął mężczyznę, gdy usłyszał przenikliwy zgrzyt z jakim pocisk wbił się w karoserię samochodu, raz, potem drugi. Z poślizgiem wypadł na ulicę. Chevroletem zarzuciło odrobinkę. Mijały milisekundy, których wóz potrzebował, by przezwyciężyć chwilowy impas i wyrwać do przodu, a przecież w tych właśnie milisekundach, czarna lufa pistoletu wypluwała wciąż nowe kule, które sunęły z zabójczą precyzją po z góry wyliczonej trajektorii. Ostro zamigotała czerwona lampka na desce rozdzielczej, gdy pocisk rozorał oponę na tylnym, prawym kole Chevroleta. Poślizg w jakim był w tej chwili samochód zwiększył się, ale po chwili wóz wyszedł na prostą i zupełnie jakby wyczuwał naglący nacisk chwili wystrzelił przed siebie. Dom Anthony'ego i wciąż otwarte drzwi do garażu pozostały w tyle. Nie dosięgnął ich już żaden pocisk. Z cichym sykiem opona Chevroleta napełniła się na nowo powietrzem. Czerwona lampka we wnętrzu samochodu zgasła bezszelestnie. Anthony odetchnął, czując jak czas zrywa się do biegu tuż za Chevroletem i gna już do przodu w swoim zwykłym tempie. Spływające na oczy krople uświadomiły mu, że zdążył spocić się jak mysz w ciągu tych kilkudziesięciu sekund. Zacisnął szczęki, czując jak zmartwienie przegania jego chwilową ulgę. Uciekli. Tak, na tę chwilę. Pozostawało wciąż jedno, bardzo na czasie i bardzo kłopotliwe pytanie. Gdzie ma jechać teraz?

-Więc twierdzi pan, że Jeremy Michels poważnie kłócił się z ojcem?
Dość otyły mężczyzna w wieku raczej bliżej lat 50 niż 40, otarł chusteczką spocone czoło, choć pogoda była chłodna i nieprzytomnie spojrzał na młodą dziennikarkę, trzymającą mikrofon tuż przy jego ustach.
-Hmmm, tak. Nie układało się między nimi, ale wie pani jak to jest z tymi dorastającymi dziećmi, nigdy...
-Jak często wybuchały kłótnie? - przerwała mu kobieta.
-Dość często, z tego co wiem, jednak...
-A czy dochodziło między nimi do rękoczynów?
Mężczyzna zaczerwienił się wyraźnie.
-Nie wiem, co się dokładnie działo w ich domu.... - próbował nieskładnie tłumaczyć.
-Jednak wspominał mi pan, że widział pan, jak kilka dni temu Terrence Michels uderzył w twarz siedzącego na schodkach przed wejściem do domu Jeremy'ego.
-Tak, to prawda...
-Wydaje się, że Jeremy bardzo źle zniósł to upokorzenie, nawet uciekł z domu.
-Nie tyle uciekł, co odjechał z...
-Być może wściekłość jaką poczuł Jeremy była tym punktem zapalnym, który doprowadził do wybuchu - dziennikarka znów zgrabnie weszła mężczyźnie w słowo.
-Jeremy nie był...
-Jeremy był raczej porywczym nastolatkiem, prawda?
-Nie, nie sądzę.
-Ale wielokrotnie miał zatargi z policją za przekroczenie szybkości i często bywał na imprezach w towarzystwie ludzi, z którymi nie powinien się spotykać?
-Nic o tym nie wiem - stwierdził mężczyzna kwaśno.
Dziennikarka przez chwilę nic nie powiedziała, pozwalając telewidzom wysnuć własne wnioski, a po chwili podjęła rozmowę.
-Powiedział mi pan także, że młody Jeremy Michels wyglądał na naprawdę wstrząśniętego, gdy feralnego dnia wybiegł z domu?
-Hmmm... tak, zdecydowanie tak. Wybiegł z domu, jakby się za nim paliło. Niemal nie wpadł pod mój samochód.
-To trochę podejrzane, nie sądzi pan? - indagowała dziennikarka.
-Hmmm... tak, w sumie wyglądał jakby przytrafiło się mu coś strasznego. Ale przecież zabito mu rodziców. Być może na jego oczach.... Biedny dzieciak.
-Czy naprawdę biedny? Czy nie sądzi pan, że to raczej Jeremy Michels bez większych skrupułów zamordował swoich rodziców?
-Nie... to znaczy, jak dla mnie...- zaplątał się Thomas Roth.
-Powiedział pan przecież, że młody biegł jakby się za nim paliło. Gdyby nie miał nic na sumieniu, raczej nie musiałby przed panem uciekać.
-Nno... tak.... może był przerażony?
-Przerażony? Na pewno. Musiałby wtedy odpowiedzieć na masę niewygodnych pytań. Może w pobliżu wciąż kręcił się jego kochanek? Może swoją ucieczką chciał zamaskować jego odwrót?
-Chwileczkę - Roth nagle zirytował się - Według mnie...
-Na te pytanie niestety nikt nie może nam teraz udzielić odpowiedzi - weszła mu w słowo kobieta, a oko kamery odwróciło się od pobladłego oblicza bankiera - ofiary, Terrence i Theresa Michels, nie żyją. Ich morderca, lub mordercy nadal przebywają na wolności. Czy syn Michelsów miał powód, by zamordować najbliższe sobie osoby? Czy pod zgubnym wpływem Anthony'ego Hudsona, porucznika Armii Ziemi, biorącego udział w masakrze na Saturionie dokonał tak potwornego czynu? Przyszłość przyniesie odpowiedź na te pytania. A nam pozostaje się modlić za dusze Terrence'a i Theresy Michels i mieć nadzieję, że podobna zbrodnia nigdy już nie będzie miała miejsca. Dziękuję za rozmowę panu Thomasowi Roth, sąsiadowi państwa Michels. Żegna państwa Rebeca Krant.



Usypiające kołysanie i ciepło. Tak, ciepło. W końcu, po godzinach dręczącego chłodu, powiew ciepła na policzkach. Spokój. Tak upragniony, wytęskniony, wydawało się że stracony na zawsze. Ciemność i cisza. Ale niezupełna. Coś przecież słyszy. Szept, łagodny i przecież przyjazny.
"Wszedł do was do domu..."
Kto?
"I zastrzelił ich... bez litości..."
Kogo?
"To był Anthony, Jeremy, przecież o tym wiesz, widziałeś go"
Anthony!
Obudził go nagły trzask drzwiczek.
-Anthony...
Gwałtownie wyrwany ze snu, poderwał się, rozejrzał nieprzytomnie i jęknął, czując ból w skatowanym ciele.
Był w samochodzie. Tyle stwierdził na pierwszy rzut oka. I był w nim sam. Samochód był nowy, musiał być. Jeremy rozpoznawał ten charakterystyczny zapach, jaki miała tylko nowa tapicerka. Już przytomniej rozejrzał się po wnętrzu. Tapicerka była srebrnoszara, a na desce rozdzielczej błękitnie migotały różne wskaźniki. Siedział na fotelu pasażera, obok pustego w tej chwili fotela kierowcy. Kluczyki wciąż jeszcze tkwiły w stacyjce. Niewielki breloczek z logo Chevroleta krążył niespokojnie w powietrzu, jakby pamiętając uścisk dłoni, który wytrącił go z równowagi. Jeremy zmienił niewygodną pozycję, krzywiąc się z bólu. Nie pamiętał żeby wcześniej tak go bolało. Odchylił głowę na oparcie i zacisnął powieki.
Nagle otwierane drzwiczki po jego stronie i chłodny powiew powietrza na twarzy przestraszył go. Spoglądając w górę dostrzegł Anthony'ego który milcząco podawał mu parujący kubek. Niepewnie wyciągnął po niego drżącą dłoń. Już miał odebrać od towarzysza kubek, kiedy ten nagle złapał go za wyciągniętą dłoń.
-Co to jest? - zapytał cicho.
Jeremy poczerwieniał i wyrwał mu rękę, chowając ją w rękaw bluzy.
-To ślady po kajdankach...
Anthony wstawił kubek w specjalnie do tego przeznaczony uchwyt i obszedł samochód dookoła, śledzony czujnym spojrzeniem Jeremy'ego. W końcu zasiadł na swoim fotelu kierowcy.
-Kto cię skuł?
Jeremy zdał sobie sprawę, że nie ma po co ukrywać przez Anthonym prawdy. Całej prawdy. Wyciągnął przed siebie ręce patrząc na czerwone szramy.
-Robertson.
Anthony spojrzał na niego zadumany.
-I to on cię pobił?
To raczej nie było pytanie.
Jeremy kiwnął głową. Wciąż bolały go wszystkie kości. Dobrze chociaż, że nie bił po twarzy. Trudno stwierdzić czemu. Może nie chciał, by ktoś zadawał za dużo pytań, gdyby już go oddał w ręce policji. Choć raczej nigdy nie planował takiego rozwiązania. Nie z tym, co Jeremy o nim wiedział, i co mógłby zdradzić.
Anthony westchnął krótko.
-Czy zrobił ci coś jeszcze? - zapytał cicho.
Jeremy drgnął i gwałtownie odwrócił się w jego stronę. Po chwili uśmiechnął się krzywo.
-Nie... - rzekł, śmiejąc się - Nie, żeby nie próbował, wiesz... bardzo próbował... wielokrotnie...
Miał przed oczyma obraz wściekłej, czerwonej twarzy Deverella Robertsona, wspomnienie tak realne, że przesłoniło to, co widział tu i teraz.
-Po prostu nie mógł... - jego śmiech powoli zamarł - Nie stanął... na wysokości zadania, jeśli mogę się tak wyrazić... - dodał, odwracając twarz od Anthony'ego - Co wcale nie poprawiło sytuacji.
-Domyślam się - mruknął mężczyzna.
-Robertson zlecił morderstwo moich rodziców - rzekł chłopak niespodziewanie, nie patrząc na niego.
Twarz Hudsona stężała.
-To zabawne, jak teraz udaje mu się grać niewinnego... w dodatku szczerze wstrząśniętego zgonem mojego ojca - szepnął Jeremy gorzko - Uśmiechać się obłudnie i zrzucać podejrzenia na wszystkich wokół... podczas, gdy to on ma krew na rękach....
"Dzieciak" pomyślał Anthony ze współczuciem, patrząc na profil Jeremy'ego, obramowany przez blask ulicy, wpadający przez okno Chevroleta. "Biedny dzieciak". Upił łyk kawy, choć parzyła usta.
-Jeremy- zaczął, ale przerwał nagle, gdy na parking przez całodobowym barem, pod który zajechali, wjechał samochód policyjny i objął światłami ich samochód.
-Cholera! - zaklął mężczyzna i przygiął głowę Jeremy'ego do jego kolan, chowając się wraz z nim przed oczyma policjantów. Przez chwilę słyszał tylko ich oddechy, złączone we wspólnym, nerwowym dźwięku.
Gdzieś na zewnątrz trzasnęły drzwiczki. Usłyszeli cichy dialog i urwany śmiech. Potem charakterystyczny jęk otwieranych barowych drzwi.
Anthony zwolnił stalowy uścisk na karku Jeremy'ego. Chłopak pozostał w skulonej pozycji jeszcze przez chwilę. W końcu niepewnie wyprostował się.
-Jeśli nas znajdą... - wyszeptał, patrząc na radiowóz - Co się stanie? Sprawiedliwość?
Usta Anthony'ego wygięły się w pozbawionym wesołości uśmiechu.
-Nie sądzę.
-Prawo nic nie może, jeżeli chodzi o takich jak Robertson...- to nie było pytanie. Jak mogłoby być. Przecież dlatego właśnie na początku udał się do polityka. Ponieważ stał ponad prawem. Teraz jego stosunek do takiego podziału władzy zmienił się, ale to nie zmieniało sytuacji. Jak już dawno zostało to stwierdzone, ofiar nikt nie słucha. Ofiary są słabe. Słabość nie ma prawa głosu. Słabość zostanie... pokonana. Słabość... - ...zostanie pokonana.
-Co? - nie zrozumiał mężczyzna.
Zielone oczy spojrzały na niego lśniąc gorączkowo w mroku. Michels patrzył na niego przez chwilę, a potem gwałtownie szarpnął za klamkę Chevroleta, otwierając drzwi. Zanim Anthony zdążył choćby odstawić kubek z kawą był już na zewnątrz.
-Jeremy! - krzyknął za nim zaskoczony mężczyzna - Jeremy!!!
Jeremy czuł we włosach delikatną pieszczotę wiatru. Chłodne powietrze gładziło jego policzki, czułe niby dłonie kochanka, ukochanego, o którym pamięć, którego istnienie zostawało coraz dalej za nim. W oczach Jeremy'ego nie było łez, były półprzymknięte, jego stopy nie wydawały prawie żadnego dźwięku, opadając na chodnik. Uciekać.. uciekać... uciekać jak najdalej. Najlepiej jak na razie przyswojona lekcja.
Płynność jego ruchów była niezachwiana, mimo lęku, który ciągle tkwił w jego sercu, nie dając o sobie zapomnieć. Zatopił się w swoim własnym rytmie... nie wiedział nawet jak bardzo się w nim zatopił, dopóki...
Zderzenie z ziemią było nagłe i bolesne. Ból odezwał się w obitym ciele. Do ziemi przycisnął go jakiś ciężar, nie pozwalając zaczerpnąć oddechu. Jeremy szamotał się przez chwilę, zanim nie został unieruchomiony.
-Co ty sobie wyobrażasz, cholerny szczeniaku?! - wściekłość Anthony'ego, zmachanego do ostatka tchu, oszołomiła chłopaka.
Mężczyzna złapał go za ubranie i potrząsnął nim.
-Co to miało być?! - krzyknął.
W umyśle Jeremy'ego wściekła, zmarszczona w gniewie, pozbawiona piękna twarz Anthony'ego nałożyła się na inną twarz, tak samo nad nim pochyloną. Odchylił głowę w bezbronnym geście i przymknął oczy, schował się w sobie, zanim nadszedł cios.
Cios nadszedł, ale nie ze spodziewanej przez niego strony.
Nagle ciężar spoczywający na jego piersi został zdjęty, a towarzyszyło temu brutalne szarpnięcie. Jeremy otworzył oczy, tylko po to, by oślepiło go światło latarki, skierowanej w jego stronę. Odwrócił od niego twarz i spojrzał w bok... wprost w oczy Anthony'ego, który leżał na brzuchu, przyciśnięty do ziemi przez kolano... policjanta. Twarz mężczyzny była już spokojna, Jeremy zastanowił się przelotnie, jak mógł ją choć przez chwilę pomylić z twarzą Robertsona. Anthony powoli zamknął oczy, smutek zagościł na jego obliczu.
-Chłopcze! - zauważył, że światło latarki zsunęło się z jego twarzy, więc spojrzał znów w górę. Stała nad nim policjantka, atrakcyjna blondynka w wieku 30-35 lat.- Chłopcze... czy nic ci nie jest?!
Chłopak westchnął cicho.
-Nie... brata trochę poniosło - powiedział i wstał.
Policjanci wymienili spojrzenia.
-To jest twój brat? - zapytała kobieta.
-Tak. Może go pan puścić. Proszę. Sprawia mu pan ból.
Jeremy nie musiał ukrywać drżenia w głosie.
-Jesteś pewny, że nie potrzebujesz naszej pomocy? - indagowała policjantka.
Chłopak uśmiechnął się blado. Spojrzał na nią, a światło latarni zamigotało w jego oczach. Funkcjonariuszce zimny dreszcz przebiegł po plecach, jego oczy były takie spokojne. Zbyt spokojne, żeby to było normalne.
-Puść go, Josh - powiedziała jednak.
Anthony dźwignął się z ziemi. Niepewnie położył Jeremy'emu dłoń na ramieniu.
-Widzę, że trafiliśmy na drobną rodzinną sprzeczkę...- rzekła kobieta wciąż patrząc na Jeremy'ego - A ty, młody człowieku...-zwróciła się do Anthony'ego- ... pamiętaj, że takich rzeczy nie załatwia się za pomocą pięści.
Hudson zacisnął szczęki, ale skinął głową.
-Chodźmy, Josh, kawa nam stygnie.
Policjanci odeszli w kierunku radiowozu. Jeremy chciał uczynić krok naprzód, ale dłoń Anthony'ego, pozornie lekko spoczywająca na jego ramieniu, zacisnęła się.
-Powoli i spokojnie pójdziesz ze mną do samochodu. Równie powoli i spokojnie do niego wsiądziemy i odjedziemy, zanim nasi wspaniali stróże prawa zorientują się, że wypuścili poszukiwanych morderców. A dowiedzą się prędko, jako że nasze rysopisy są zapewne podawane w ich radiu co pięć minut.
Jeremy tylko kiwnął głową.
Zwrócili się w stronę Chevroleta.
Droga, którą Jeremy pokonał w kilka zaledwie chwil, lekkich i ulotnych, jak przepływające obok powietrze, teraz dłużyła się niesłychanie. Każdy krok był jakby sztucznie zwolniony. Gdy dotarli do celu, chłopak był bardziej spocony, niż po jakimkolwiek biegu. Klimatyzowane wnętrze osuszyło szybko jego twarz, gdy tylko Anthony przekręcił kluczyk w stacyjce.
Wyjechali z parkingu niemal w tym samym momencie, co radiowóz... ale samochody rozjechały się w dwóch przeciwnych kierunkach. Szczęście, z gatunku tych, które się nie zdarzają w życiu zbyt często.
-Czy teraz możesz mi wyjaśnić, co to miało właściwie znaczyć?- zapytał mężczyzna z pozoru spokojnie.
Jeremy odchylił głowę na oparcie fotela.
-Pomyślałem, że beze mnie będziesz miał większe szanse.
-Co?
Chłopak uparcie wpatrywał się w szybę naprzeciw.
-Większą szansę ucieczki.
Anthony milczał długą chwilę.
-Rozumiem- rzekł w końcu. - A ty jaką masz szansę, sam bez broni, pieniędzy, samochodu?
-Żadną.
Szczupłe dłonie Anthony'ego zacisnęły się kurczowo na kierownicy.
-Przyznajesz to tak spokojnie?
-Tak.
-Dlaczego? Nie zależy ci na życiu?
-Nie mam po co żyć.
-Dobry Boże, cóż za arogancja z twojej strony...- powiedział mężczyzna, wspomnieniami błądząc wśród swoich towarzyszy, których ciała na zawsze pochłonęła przestrzeń obcej galaktyki.
Jeremy zacisnął oczy i nie powiedział już nic więcej.
Przez długi czas jechali prosto przed siebie. Anthony nie wiedział, gdzie ma jechać. Silnik Chevroleta pracował cichutko. Migoczące światła latarni i nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów męczyły jego oczy, układały się w rozmazaną autostradę. Anthony nie pamiętał kiedy ostatni raz spał. Powieki opadały mu na zmęczone źrenice. W końcu zrezygnowany zatrzymał się na poboczu. Niemal już wyjechali z miasta, lecz gdzie mieli się udać potem?
-Co się dzieje? - zapytał Jeremy po przedłużającej się chwili milczenia.
Anthony spojrzał na niego bez gniewu.
-Nie wiem gdzie jechać. Jestem zmęczony.
Chłopak uśmiechnął się leciutko.
-Ale ja wiem. Zamieńmy się... - wskazał na kierownicę.
-Gdzie chcesz jechać?
-Będzie prościej i szybciej, jeśli nas tam po prostu zawiozę.
Mężczyzna zawahał się wyraźnie, tymczasem Jeremy już zdążył wysiąść z samochodu i okrążyć go. Drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się. Anthony spojrzał na stojącego za nimi chłopaka i na samochody mijające ich w pędzie.
-Dobrze - szepnął i wyskoczył z samochodu, niemal wpadając na Michelsa. Jego ciepły oddech owiał mu na chwilę szyję, potem chłopak wspiął się na siedzenie i ujął w dłonie kierownicę wciąż jeszcze pamiętającą dotyk Anthony'ego. Samemu Anthony'emu nie zostało już nic innego, jak tylko usiąść na fotelu pasażera i śledzić uważnymi oczyma drogę. Chevroletem lekko zakołysało, gdy Jeremy wykręcił z pobocza i włączył się do ruchu. Pedał gazu wciśnięty stanowczą stopą dodał samochodowi prędkości. Dla przypadkowego obserwatora szybko stałby się kolejnym nieistotnym elementem srebrnej strugi pojazdów.

-Kto to jest?!
-Nie tym tonem, Nitta.
-Nie potrzebuję balastu!
-Ja decyduję o tym, czego potrzebujesz , a czego nie.
-Phi...
-Masz jeszcze jakieś uwagi?
-Ja dowodzę.
-Ty dowodzisz.

Nitta złożył telefon i spojrzał na trzy stojące w pokoju osoby. On jeden siedział.
Kobieta i dwóch mężczyzn stało nad nim z twarzami bez wyrazu.
-Więc...-uśmiechnął się białowłosy - Zabawmy się.
Wstał, narzucił na ramiona płaszcz i skierował ku drzwiom.
-Gdzie idziemy? - zapytał go mężczyzna.
-Znam fajny klub - roześmiał się Nitta.

Anthony w milczeniu przesunął pozostawioną na barze popielniczkę.
-Nie rozumiem - wyszeptał Jeremy - Przecież jeszcze wczoraj...
Klub był pusty. Więcej, był opuszczony.
Bar był opróżniony, stoliki usunięte. Zupełnie, jakby nigdy go tu nie było.
Anthony przesunął dłonią po włosach, które zaczęły już odrastać. Jeremy obracał się wokół, starając wypatrzyć jakieś ślady. Na obraz Anthony'ego nachylonego nad ladą nałożyła się wizja młodego barmana, skrupulatnie mieszającego drinka.
W końcu, zrezygnowany, chłopak także podszedł do baru i wsparł się o jego powierzchnię łokciami.
-Co teraz zrobimy? - zapytał.
-To bezpieczne miejsce? - odpowiedział pytaniem Anthony.
-Kiedy był tu Thornville było bezpieczne... Teraz, nie wiem.
-I tak musimy się gdzieś przespać. Zostaniemy tu na noc, zastanowimy się.
-A potem?...- w oczach Jeremy'ego zalśnił niepokój.
-Masz jakichś znajomych, rodzinę, u których mógłbyś się schronić?
-Nie.
-Nikogo? - nie uwierzył Anthony.
-Nikogo, kogo mógłbym aż tak narazić. Nikogo, o kim nie wiedziałby Robertson. Przez jakiś czas był przyjacielem mego ojca, wiesz. Zna dobrze całą moją rodzinę.
-Nie mogę powiedzieć, żeby twój ojciec mądrze dobierał sobie przyjaciół - sarknął mężczyzna.
-Och, dobierał przyjaciół jedynie podobnych sobie - dziwna gorycz zabrzmiała w słowach chłopaka. Anthony spojrzał uważniej.
-O czym ty mówisz?
Jeremy sięgnął do kieszeni i rzucił coś na blat. Dwa srebrne drobiazgi zabrzęczały o polerowane drewno. Anthony delikatnie ujął w palce jeden z nich. Spojrzał pytająco.
-Anthony...- Jeremy zacisnął powieki -Czy byliście szczepieni na statku?
-Szczepieni?...Tak, zaraz po starcie.
-Powiedziano wam na co jest ta szczepionka?
-Na wzmocnienie systemu odpornościowego...Nie rozumiem... Po co ci te informacje?
Jeremy prychnął.
-Na wzmocnienie...
Zebrał z blatu srebrne ćmy i ruszył w kierunku schodów prowadzących na pięterko z pokojami.
Był przy pierwszym stopniu, gdy dopadł go Anthony.
-Poczekaj... - złapał go za ramię - Co masz na myśli?
Chłopak dotknął delikatnie jego bluzy na piersi, jakby chciał rozprostować niewidoczne załamanie materiału. Unikał patrzenia mu w oczy.
-Jeremy, co to za gra, którą ze mną prowadzisz?
-Gra?... - roześmiał się Jeremy - Wybacz mi, Anthony... musiałem to także odziedziczyć po ojcu. A on miał do tego szczególny talent. O, swobodnie można powiedzieć, że to największy gracz tych czasów. Szkoda, że przegrał ostatnią rundę....
Jeremy łagodnie wyswobodził się z uścisku Anthony'ego i usiadł na stopniu.
-Wierzysz w to, że Obcy naprawdę dali nam ten lek na raka?
-Lek...- zaczął mężczyzna i nagle zamilkł - Szczepionka?
-Tak...- potwierdził chłopak, patrząc na wyślizganą setkami stóp powierzchnię schodka. - Obcy naprawdę mieli dobre intencje. Ludzie też... na początku... Do chwili, gdy myśleli, że skopiowali już wszystkie technologie Obcej rasy. To musiało być trudne. Dla takich jak ludzie terytorialistów i antropocentryków dostrzec, że na danym obszarze, nawet tak wielkim, jak wszechświat, jest drugi drapieżnik.... nawet gdy ma schowane pazury. To musiało być trudne, uwierzyć, że ktoś może nie chcieć podboju, że komuś może wystarczyć to, co ma... zwłaszcza, gdy samemu umie się tylko chcieć więcej. Najwidoczniej było to za trudne.
-Mówisz o prowokacji...
-Mówię o Ćmach... to była ich prowokacja, nie Triumviratu. Triumvirat to tylko władza wykonawcza...
-Ćmach?
-Tajnej organizacji o charakterze naukowo-obronnym. Założyli ją Triumviratorzy, ale potem usamodzielniła się, choć nadal pozostawała wierna Trzem.
-Skąd to wiesz?
-Robertson mi opowiedział. Był członkiem tej organizacji.
-Masz dwie ćmy.
Jeremy po raz pierwszy spojrzał prosto na Anthony'ego.
-Drugą mam w spadku po ojcu...
Anthony zbladł lekko.
-Był członkiem?...
-Nie... był założycielem, głównym pomysłodawcą i dowódcą. Odpowiadał jedynie przed Trzema.
-To twój ojciec...
-To mój ojciec podjął decyzję, że dadzą ludziom sztuczne lekarstwo.
Anthony'emu zamigotały przed oczyma wszystkie te sceny, do których wcale nie musiało dojść. Wszystkie te śmierci. Ogrom nieszczęść umykał jego wyobraźni. Zewsząd wyłaniały się nowe aspekty czyjejś jednostkowej decyzji.
-To mój ojciec zaszczepił mnie i moją matkę.
-...
-To mój ojciec zaszczepił ciebie i setki podobnych tobie, żebyście... nie zginęli przedwcześnie.
-...
-To mój ojciec... Jestem synem Hitlera naszych czasów....Ciekaw jestem.... czy matka wiedziała? - wyszeptał jeszcze Jeremy i wsparł głowę na kolanach.
Anthony nachylił się nad nim, by coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo przerwał mu dzwonek telefonu, dobiegający z góry. Obaj zdrętwieli. Telefon zadzwonił jeszcze dwa razy, zanim Jeremy poderwał się i wbiegł na schody. Wiedział gdzie jest aparat. Biegł w stronę pokoju, który zawsze zajmował, gdy nocował w klubie. Odebrał po szóstym dzwonku, nie zastanawiając się właściwie czy powinien. Anthony stanął w drzwiach.
-Halo?!
-Jeremy. Tu Gary Thornville... proszę, nie reguluj aparatu. Celowo wyłączyłem funkcję hologramu.
-Gdzie pan jest?
-W bezpiecznym miejscu.
-Dlaczego?...
-Jeremy... ja także byłem członkiem Ciem.
Jeremy'emu zrobiło się słabo. Powoli usiadł na kanapie.
-Więc pan tez jest mordercą?
-Zatem już wiesz... - w głosie Thornville'a zabrzmiało coś jak żal - Przykro mi. Nie każdy z nas popierał decyzję, jaką podjął dowódca Ciem.
-Decyzję, jaką podjął mój ojciec, chciał pan powiedzieć?
-Pieprzony Robertson...- na chwilę w słuchawce zapadła cisza - Jeremy... twój ojciec...podjął działania, jakich od niego oczekiwano...
-Kto? Triumvirat?
-Nie... nie Triumvirat. Jeremy, nie czas o tym rozmawiać. Ćmy się rozpadły po wydarzeniach sprzed 10 lat...To trwało jeszcze jakiś czas, ale ludzie już nie mieli do tego serca.
-Po co mi pan to mówi? To już nie ma żadnego znaczenia...
-Ma. Musisz tych ludzi odnaleźć Jeremy... zanim odnajdzie ich Robertson. Tylko oni dysponują jeszcze możliwościami i umiejętnościami, by ci pomóc. Być może ktoś... kto jest przeciwny działaniom Robertsona...
-Pomoże synowi mordercy?
-Pamiętaj, że wszyscy przyłożyliśmy do tego rękę, Jeremy. Mniej lub bardziej chętnie, ale wszyscy... Tego się nie da zapomnieć.
-...
-Jeremy! Jesteś tam? Jeremy?!
-Jestem...
-Musisz działać szybko. To twoja jedyna szansa... znaleźć kogoś kogo jeszcze nie dopadł Robertson, kogo nie przekupił, lub nie uciszył. Dam ci nazwiska kilku ludzi, o których wiem, że trzymają się z dala od Deverella. Być może ułatwią ci ucieczkę.
-Ucieczkę... gdzie? Przecież niedługo Robertson będzie miał władzę nad całym światem.
-Są takie miejsca na ziemi, gdzie nawet wzrok władcy świata nie sięga.
-Panie Thornville...
-Słucham?
-Jaka jest pańska cena?
-Znajdź bezpieczne schronienie, Jeremy... a wtedy raz na zawsze pozbądź się srebrnych ciem.
Krótkie pik, a potem przerywany sygnał uniemożliwiły chłopakowi odpowiedź. Parę chwil później nadeszła wiadomość. A w niej nazwiska. Jeremy przez chwilę starał sobie wyobrazić tych ludzi, być może tak dobrze udających normalne życie, że nikt nawet nie podejrzewał... Czy oni i ich rodziny także byli zaszczepieni? Na pewno. Najłatwiej jest podpisać wyrok, który w żaden sposób nie dotyczy ciebie.
-Anthony...
-Tak.
-Żałujesz, że wróciłeś?
-Skąd wróciłem? - zapytał Anthony, podchodząc do łóżka, na którym siedział chłopak, choć odpowiedź wydawała się oczywista.
-Z wojny...
-A wróciłem? - usiadł obok. W ciemności słychać było tylko ich oddechy i szelest materiału.
Przez kilkadziesiąt sekund był to jedyny dźwięk.
-Myślisz, że można wrócić?
-Nie wiem... Zdrzemnij się, Jeremy. Jutro wyruszymy szukać pomocy.
Jeremy posłusznie sięgnął po koc i nakrył się nim, nie zdejmując nawet butów. Czuł w ciemności obecność Anthony'ego, siedzącego na ziemi, opartego plecami o łóżko.
-A ty?
-Zamienimy się później.
Jeremy trzymał oczy otwarte tak długo, jak mógł, ale w końcu musiał przykryć je powiekami. Ciemność wyciągnęła ku niemu rękę, chłopak poczuł ze spada w nią. Zupełnie jakby stracił grunt pod nogami. W panice wyciągnął dłoń, która zacisnęła się na materiale koca.
-Chyba na razie nie zasnę...- wyszeptał, uspokajając oddech.
Anthony nie odpowiedział.
-Co zrobiłeś, że zwrócili na ciebie uwagę? Rzeczywiście zastraszyłeś tego generała?
Mężczyzna nie odpowiadał tak długo, że chłopak zwątpił, że odpowiedź w ogóle nadejdzie.
-Admirała. Można tak powiedzieć.... - mruknął jednak w końcu Anthony.
-Czemu?
-Myślałem, że może uda mi się kogoś uratować.
Ciemność ukryła rumieniec, który pojawił się nagle na policzkach Jeremy'ego.
-Twojego... kochanka?
-Greg Waters nie był moim kochankiem - odparł po prostu Tony - Był moim przyjacielem. - "Dlaczego mówię o nim jak o umarłym?" pomyślał jednocześnie - Mam nagranie, w którym Burke przyznaje się, że współpracował z Robertsonem.
-Masz to nagranie? Przy sobie?
-Jeremy.... - ostudził go Anthony- Po co nam prawda, która nikogo nie interesuje?
Chłopak nic nie odpowiedział.
-Poza tym jak chciałbyś ją komuś przekazać? Podrzucić pod stacją telewizyjną?
-Wiem... stacje też ktoś opłaca. Prawda nigdy nie jest obiektywna...- łóżko stęknęło, gdy Jeremy przewrócił się na plecy - Czy myślisz, że może z jakiegoś punktu widzenia, to co robi Robertson jest dobre?
Anthony spojrzał na niego przez ramię. W ciemności widział tylko słaby kontur profilu chłopaka.
-Dobre...?
-Tak...- Jeremy miał głos zduszony- Wielkie rewolucje zawsze wymagały ofiar. Zawsze wymagały kłamstw, intryg i przelanej krwi. Tyle, że nie pamięta się o tym... dopóki nie jest to twoja krew.
-Jeremy...
-W porządku. Nie płaczę.
-Możesz płakać.
-Nie chcę. Może za sto lat ktoś powie, że Robertson był naszym zbawcą.
-Być może. Ale ja tak nigdy nie powiem...
-Być może udało ci się uratować przyjaciela.
-Chyba nie mam do tego talentu.
Nie mówili nic przez wiele minut. Cisza zamykała się nad nimi, zamykała się nad jednym z wielu pokoi opuszczonego, ciemnego budynku, który pamiętał przecież tyle dźwięków, tyle rozmów, tyle gwaru. Zdumiewające jak szybko gaśnie nawet najgłośniejszy krzyk. Jeremy zapadł w nerwową drzemkę, Anthony starał się nie myśleć o niczym. Jedną rękę miał opartą o torbę, w drugiej trzymał pistolet. Wydawało się być tak spokojnie. Nie docierał tu zgiełk wielkiego miasta. Anthony powoli starał się rozluźnić kleszcze które zacisnęły się na jego żołądku, odegnać nieustępliwy niepokój. Wiedział, że musi to zrobić, żeby odpocząć, wiedział, że musi odpocząć, żeby wytrwać w niepokoju. Jego powieki przykryły zmęczone oczy. Dwa spokojne oddechy nie mogły zmącić ciszy.
Jeremy ocknął się, nie wiedząc właściwie, co kazało mu otworzyć oczy. Wstał z łóżka, starając się nie obudzić śpiącego Anthony'ego. Broń wyślizgnęła się z jego bezwładnej dłoni i leżała na ziemi, odcinając się od jasnej plamy na dywanie. Z pewnym wahaniem Jeremy ujął ją, czując jak ciąży mu w dłoni. Opuścił rękę aż broń skryła się w cieniu jego uda. Anthony oddychał spokojnie, nic nie mąciło bezruchu nocy. Komórka wskazywała 1 nad ranem. Chłopak kucnął przy uśpionym, badając wzrokiem jego twarz. Sekundy upływały niepostrzeżenie. Pomyślał, że jeśli to byłby film, Anthony musiałby już otworzyć oczy pod siłą jego spojrzenia. Ale Anthony spał, a Jeremy'ego dzieliły od niego jedynie centymetry. Dojmująca tęsknota chwyciła chłopaka za serce. Pomyślał, że Anthony to chyba jedyna bliska mu osoba na tym świecie. I był jej tak bezsprzecznie obojętny. Podniósł się z kucek i oddalił o krok. Nie zamierzał uciekać, tylko rozważał to, że nawet gdy zwiększa dystans nic się nie zmienia. Może się zbliżać i oddalać, ale odległość pozostaje ta sama. Zamknął oczy, pragnąc, by noc uczyniła z niego zaledwie jeden ze swoich cieni.... kiedy nagle... Był pewien, że słyszał dźwięk. Jakiś zgrzyt dobiegający z dołu. Jego palce spociły się na pistolecie. Zgrzyt powtórzył się. Jakby stopa zahaczyła o metalowy stopień, lub obcas zgrzytnął o próg. Bardzo cicho i powoli, Jeremy odchylił drzwi i wymknął się na korytarz. Parter baru wydawał się jakoś jaśniejszy i odcinał się od czerni korytarza. Wyraźnie na tym tle widział schody, poręcz i ostatnie stopnie. Przylgnął do ściany ponownie pragnąc stopić się w jedno z nocą. Postąpił ostrożny krok naprzód. Dłoń mocniej zacisnął na broni, dziwiąc się, że nie stopiła się jeszcze od jego gorącego, lodowatego uścisku. Tak bardzo chciałby teraz uwierzyć, że przesłyszał się, że nie będzie tak, jak w horrorze, kiedy każdy dźwięk jest zwiastunem złego. Minął już drzwi do swego pokoju i posuwał się wciąż w kierunku schodów. W żółwim tempie, ale wciąż do przodu. Nagle zamarł. Na schodach pojawiła się ciemna sylwetka mężczyzny. Jeremy nie widział jego twarzy, na to było zbyt ciemno, ale za to wyraźnie dostrzegał kształt broni w ręce obcego. Mężczyzna jeszcze go nie zauważył, bo filtrował wzrokiem ciemność po drugiej stronie schodów. Jeremy postąpił krok w bok, bezszelestnie wyłaniając się z mroku. Wycelował w przybysza, drżąc na całym ciele. Miał jego plecy na linii bezpośredniego strzału. Zaraz jednak tamten odwróci się, by spojrzeć w drugą stronę, a wtedy... Muszka drgała na tle celu. Jeremy'emu zaszczękały zęby. Zdziwił się, że mężczyzna tego nie usłyszał. Był boleśnie świadom tego, jak cenna jest każda sekunda. Oczy łzawiły mu, tak intensywnie wpatrywał się w człowieka naprzeciwko. Zagryzł zęby, gdy dostrzegł, że tamten odwraca się. Powoli zaczął opuszczać broń. W końcu mężczyzna odwrócił się, dostrzegając go. Jeremy dostrzegł błysk zaskoczenia w jego oczach i natychmiastową reakcję dłoni, ściskającej pistolet. Zacisnął powieki, ale jego własna ręka opadała nieuchronnie w dół. Był już niemal przygotowany na suchy trzask strzału, gdy niespodziewanie w jego plecy uderzyło czyjeś ciało, a czyjaś ręka ujęła jego dłoń i poderwała ją w górę wraz z bronią. Jeremy otworzył oczy szerzej, w tej samej sekundzie w której czyjś palec nacisnął jego palec, wciąż spoczywający na spuście i ich złączonym rękami wstrząsnął spazm wystrzału. Jeremy z niedowierzaniem dostrzegł, że na klatce piersiowej obcego wykwita mokra plama, że chwieje się i opada na kolana, a pistolet wysuwa się z jego bezwładnej dłoni i z cichym "brzdęk" ląduje tuż obok. "Nie!!!" chciał krzyknąć, ale nagle zabrakło mu głosu. Jego ramię jeszcze drżało w odpowiedzi na odrzut, nagłe szarpnięcie broni. W palcach, przyciśniętych do metalu broni z bezlitosną siłą palcami Anthony'ego, czuł ból. Jego dłoń drętwiała z zimna i bólu, a dłoń Anthony'ego, paradoksalnie, była gorąca. W powietrzu czuł zapach prochu i krwi. Chciał się cofnąć, uciec od tego, co właśnie się stało, ale Hudson wciąż stał za jego plecami, blokując drogę ucieczki. Zabity mężczyzna leżał na podłodze w powiększającej się kałuży krwi, Jeremy wiedział, że to krew, choć w ciemnościach nie mógł dostrzec czerwieni. "Bo co innego mogłoby to być?" myślał chaotycznie "Co innego?...". Zatrzymany między jednym zabójcą a drugim, zapragnął krzyczeć. Kim innym był w końcu Anthony? Kim innym stał się między nimi dwoma, on sam?
-Co mi zrobiłeś? - wyszeptał na granicy histerii, chcąc odwrócić się i spojrzeć na Anthony'ego. Ale nagle z dołu dobiegł ich krzyk, a Anthony, który wciąż trzymał go w objęciach, szarpnął nimi, rzucając ich na ścianę. Ostro zaszczekał na dole pistolet, a kule wbiły się w ścianę tuż obok. Na schodach zatupotały czyjeś nogi. Hudson wyrwał swoją dłoń z uścisku Jeremy'ego wraz z bronią, a jego pchnął silnie za siebie.
-Uciekaj!- krzyknął i jego pistolet znów plunął ogniem.
Kolejny mężczyzna stoczył się ze schodów wpadając na kogoś za sobą.
Jeremy stał niezdolny do uczynienia kroku. Anthony zaklął wściekle i pociągnął go za sobą, biegnąc w stronę drugich schodów, służbowych, za załomem korytarza. Byli już tuż obok nich, gdy usłyszeli strzały. Zaczęli zbiegać ze stopni, niemal spadając z nich, gdy zza załomu wyłoniła się postać. Kobieta. Strzeliła na oślep, ale musiała cofnąć się przed strzałami Anthony'ego. Jeremy był już przy drzwiach prowadzących na zewnątrz, szarpnął za klamkę. Na szczęście nie były zamknięte. Razem z Anthonym wypadli na podwórze. Musieli okrążyć budynek, żeby dostać się do samochodu. Mężczyzna szarpnął nim za sobą.
Jeremy poczuł jak jedna, przerażająco logiczna myśl kołacze mu w umyśle, pomimo koszmaru, który odbierał zdolność do logicznego myślenia.
-Poczekaj...- z trudem otworzył zdrętwiałe usta - Na pewno ktoś tam jest...
-Zabiję każdego, kto stanie mi na drodze do samochodu- warknął Anthony. Jego oczy lśniły dziko w ciemnościach. - Ten wóz to nasza jedyna szansa.
I odwrócił się, akurat by strzelić do kogoś, kto otwierał drzwi, przez które wybiegli. Kula przebiła drewno. Drzwi otworzyły się, pchane ciężarem kobiety, która padła na ziemię, gdy jej ciało straciło to oparcie. Anthony podszedł i wyjął z jej dłoni pistolet. Wcisnął go Jeremy'emu w rękę i warknął:
-Żebyś mi tym razem nie wahał się go użyć.
Chłopak zacisnął palce wokół jeszcze ciepłej kolby. Anthony już poganiał go, by biegli dalej. Biegli tuż przy ścianie, a widok na ulicę i zaparkowany na niej samochód otworzył się przed nimi niemal niespodziewanie. Anthony pociągnął Jeremy'ego z powrotem, rzucając na ścianę, gdy ten gnany siłą rozpędu wybiegł zza rogu. Ale strzały nie nastąpiły. Mężczyzna wyjrzał ostrożnie zza załomu, czujnie odwracając się w kierunku, z którego przybiegli. Ulica wydawała się pusta. Bojąc się tracić cenne sekundy, Anthony wypchnął Jeremy'ego przed siebie wodząc muszką od jednego chodnika do drugiego. Wcisnął chłopakowi w dłoń kluczyki.
-Wsiadaj- powiedział cicho.
Jeremy podbiegł do Chevroleta i drżącą ręką próbował otworzyć wóz. Tknięty złym przeczuciem obejrzał się po to, by dostrzec, jak za plecami Anthony'ego pojawia się białowłosa sylwetka.
-Uwa...!- krzyk zamarł mu na ustach, bo Anthony już się odwracał. Nitta uśmiechnął mu się prosto w twarz, ale nie zdążył strzelić, bo mężczyzna zacisnął dłoń na jego nadgarstku. Jeremy zaniechał otwierania samochodu. Zerknął na niewielki pistolet ściskany w dłoni, potem znów na mężczyzn. Przez chwilę szamotali się, aż w końcu Anthony kopnął albinosa w krocze, a gdy ten zgiął się, uderzył go w kark. Po czym spojrzał na chłopaka.
-Otwieraj samochód!- krzyknął i kopnął pistolet Nitty, odsyłając go daleko od ręki, która go wypuściła. Skierował na leżącego mężczyznę czarne oko lufy. Zawahał się na chwilę krótką jak tchnienie, a potem zaklął cicho i odwrócił. Blade wargi Nitty wygięły się w drwiącym uśmiechu.
Jeremy'emu udało się odblokować zamek. Wsiadł od strony kierowcy i uruchomił silnik. Po chwili trzasnęły drzwi, gdy Anthony usadowił się na siedzeniu obok.
-Jedź... - zaczął krzyczeć, ale nie musiał. Jeremy już przydepnął pedał gazu do samej podłogi. Silnik Chevroleta zaryczał i samochód z piskiem opon poderwał się z miejsca. W tej chwili kula rozbiła tylną szybę na wysokości ich głów. Jeremy przygarbił się, ale nie zdjął nogi z gazu. Jeszcze tylko parę metrów do zakrętu.... Gwałtowny skręt kierownicą i już inne budynki ukryły ich przed wzrokiem i strzałami Nitty.
-Niech to szlag jasny trafi!- krzyknął w parę sekund później Anthony.
Wypadli na ulicę zablokowaną przez policyjne radiowozy.
Jeremy zacisnął usta i w ostatniej chwili, tuż przed linią blokady wjechał na chodnik. Metal na drzwiach Chevroleta zajęczał, gdy zderzyli się bokiem z jednym z policyjnych samochodów, ale potężny silnik, pracujący na najwyższych obrotach odepchnął radiowóz jak zabawkę. Srebrzystą karoserię kaleczyły kule, ale żadna nie przebiła się do środka. Anthony wiedział jaki kupować samochód. Jeremy poprawił wsteczne lusterko, śledząc oczyma policjantów wskakujących pospiesznie do samochodów. Ręce już mu nie drżały. Skręcił w najbliższą uliczkę, potem w jeszcze jedną. Za sobą słyszeli wycie syren. Chłopak z zaciśniętymi ustami wodził oczyma po obu stronach mijanych uliczek, aż w końcu znalazł to, czego szukał. Przyhamował i cofnął się, skręcając w ślepy zaułek po prawej. Budynki po jego obu stronach miały wybite, ziejące pustką okna i garaże z dawno wyłamanymi bramami. Jeremy nie zwalniając wjechał w jeden z tych garaży, zatrzymał wóz i zgasił światła. Przez chwilę słychać było tylko ich przyspieszone oddechy i niedalekie wycie syren. Ale po jakimś czasie ten drugi dźwięk umilkł. Jeremy westchnął i oparł głowę o kierownicę. Miał przed oczyma dwa obrazy. Jeden widział już jakiś czas temu, drugi ujrzał niedawno. Oba były bardzo podobne. Oba były przerażające.
-No...- mruknął Anthony cicho - Muszę przyznać, że niezły z ciebie kierowca...
Jeremy przez chwilę nie odpowiadał, a gdy się odezwał jego głos był zbliżony do szeptu.
-Anthony... czy to ty byłeś na filmie, który pokazał w TV Robertson?

Nagle zza jego pleców wyłonił się trzeci z żołnierzy. Ręką wskazał na Obcych, najwyraźniej wydając drugiemu mężczyźnie rozkaz. Ten spojrzał na niego niepewnie. Trzeci, widząc wahanie tamtego podszedł do niego, stanął tuż za nim i nagle... złapał jego rękę, tę trzymającą prawie już opuszczony pistolet i uniósł ją. Rozległ się huk wystrzału, lufa rozjarzyła się ogniem.
Gulgot przekształcił się we wrzask.


Robertson z furią odebrał dzwoniący natarczywie telefon. Ledwo zdążył zasnąć...Jednak patrząc na identyfikację numeru przychodzącego natychmiast oprzytomniał.
-Nitta?! - krzyknął do słuchawki.
-Jak już dajesz mi "wsparcie" to dopilnuj chociaż, żeby mieli inteligencję wyższą, niż inteligencja barowego stołka. - wargi albinosa wygięły się w podkówkę.
Rysy Robertsona ściągnęły się, oczy zwęziły niebezpiecznie.
-Co się stało?
-Eh... -westchnął teatralnie Nitta- Prawie ich miałem...
-Ale?
-Ale twoi protegowani spieprzyli sprawę.
-I gdzie teraz są?
-Och...-wzruszył ramionami białowłosy - Nie żyją.
-Pytałem o Michelsa i Hudsona, Nitta.
-A. Oni. Nie wiem.
Przez parę sekund panowała cisza.
-Czasem naprawdę muszę się bardzo pilnować żeby nie stracić do ciebie cierpliwości.
-Co teraz?
-Dostaniesz lepszych ludzi. I pewien adres. Może pod nim znajdziesz nasze myszki...
-Mysia dziura? - uśmiechnął się drapieżnie Nitta.
-Jedna z wielu...-mruknął Robertson i bez pożegnania przerwał połączenie. Gdyby był przesądny powiedziałby, że los mu nie sprzyja. Ale Robertson przesądny nie był. Był za to zły. I miał coraz mniej cierpliwości. Do Nitty także.


-Ok, Sarah, Karl będziemy spadać... - rzekł Jeff sięgając po kurtkę. Troje członków zespołu patrzyło na niego tępo. -Chodź Matt, jedziemy do domu...
-Tak? - zapytał zdumiony do granic Matt - To znaczy tak, ok... - poprawił się zaraz i odłożył gitarę. Wokalista puścił do niego oko.
-Jeff... - zaczęła Sarah - Czy możesz mi powiedzieć od kiedy właściwie zacząłeś sypiać w domu?
-Jeszcze nie zacząłem - uśmiechnął się ciemnowłosy- Dopiero dziś zamierzam. Gotowy?
Spojrzał na Matta, który już zdążył narzucić na siebie czarno-czerwoną skórzaną kurtkę.
-Super. Aha, Sarah gdybyś przypadkiem kontaktowała się z menedżerem to powiedz mu, że chciałbym przesunąć termin koncertu o dwa tygodnie.
-Dwa tygodnie później?
-Nie, dwa tygodnie wcześniej.
Jakiś cień przemknął przez twarz kobiety, ale zapytała tylko.
-Myślisz, że będziemy gotowi?
-Na pewno - uśmiechnął się ciepło Jeff. - To do zobaczyska.
I wyszedł wraz z Mattem zamykając za nimi drzwi.
-Świat się kończy...- mruknęła Sarah.
Karl zachichotał.
-"Gdybyś przypadkiem..."-przedrzeźniła Jeffa kobieta - Jutro będę musiała zadzwonić do Dobsona i wysłuchać półgodzinnej litanii o tym, że terminu koncertu nie zmienia się tak nagle, kiedy już w zasadzie wszystko jest ustalone... Ten to jest wygodny.
-Myślisz?- uśmiechnął się Karl kpiąco.

Matt nie odezwał się do chwili, kiedy opuścili klatkę.
-Nic ze sobą nie mam... - powiedział patrząc na motor Jeffa z zadumą.
-Dlaczego sądzisz, że coś ci będzie potrzebne? - wargi piosenkarza wygięły się lekko, oczy błysnęły.
Chłopak spojrzał na niego nagle zarumieniony.
-No wiesz...-bąknął.
Jeff roześmiał się i rzucił mu kluczyki.
-Wskakuj - powiedział, sięgając po kask.
-Ja?! - zapytał Matt niebotycznie zdumiony - Co to za wieczór niespodzianek?
-Powiedzmy, że jestem w dobrym humorze.
-Ale... ja? - Matt spojrzał na kluczyki w dłoni a potem na Hondę, której karoseria lśniła a blasku latarni.
-Ty. Potrafisz?
-Sam nie wiem. Kiedyś uczyłem się jeździć na motorze kumpla, ale to nie był taki motor...
-Hmmm, zasada jest mniej więcej taka sama. Wskakuj. Poćwiczysz trochę, zanim powierzę ci własne cenne bezpieczeństwo.
Matt skrzywił się.
-Rozumiem.
-Nie martw się. To łatwe. Włóż kluczyk do stacyjki...- rzekł Jeff tonem mentora.
-Tyle akurat wiem.
-Aha. Przepraszam bardzo - zachichotał wokalista i usiadł na stopniach przy sąsiednim budynku.-Zaczynamy.

-To miało być łatwe... -sarknął spocony Matt pół godziny później.
-To jest łatwe - zapewnił go Jeff, który wyglądał na zrelaksowanego. - Widzisz z motorem jest jak z kobietą. Trzeba delikatnie. A ty go szarpiesz.
-Bo ja akurat najlepiej wiem, jak to trzeba z kobietą - mruknął chłopak kwaśno.
Jeff roześmiał się.
-Hmmm... jak na amatora i tak nieźle sobie radzisz - poszedł do niego i przyjaźnie klepnął w plecy - Chodź, zbieramy się.
Matt odetchnął z ulgą.
-Jutro znów spróbujemy.
Ramiona chłopaka opadły.
-Nadchodzą ciężkie dni...
Jeff roześmiał się ponownie.
-Nie przesadzaj - mrugnął do niego - Noce będą gorsze.
Matt oddał uśmiech.
-Ok, to ja spadam - rzekł szybko i zawrócił. Jeff złapał go za kołnierz kurtki.
-Na to już za późno.
Chłopak odwrócił się i westchnął przejmująco.
-No to wpadłem.
-Żebyś wiedział - Jeff odebrał mu kluczyki i wsiadł na siodełko. Motor zamruczał łagodnie, zupełnie inaczej niż mruczał przez ostatnie pół godziny. Matt rzucił mu złe spojrzenie w stylu "jeszcze się policzymy" i usiadł za Jeffem.
Nie mógł ukrywać nawet przed sobą, że plecy Jeffa, do których był przytulony były dla niego najcenniejszą opoką, jaką miał w życiu. Gdyby mógł rozciągnąłby tę chwilę na całą wieczność. Gdyby mógł zawrzeć pakt.... z Bogiem lub diabłem, nie obchodziło go to. Żeby móc przez całą wieczność rozkoszować się dotykiem ciepłego ciała pod skórzaną kurtką i materiałem jeansów. Żeby podróż trwała wieczność, a nie jedynie jej niewielki ułamek. Jadąc do domu Jeffa myślał, że taki dotyk z pewnością by mu wystarczył. Ale w sypialni zmienił zdanie. Jeff, pamiętając jego stosunek do automatycznie regulowanych świateł nie zapalił ich w ogóle. Pochłonęła ich aksamitna ciemność przy akompaniamencie muzyki ich oddechów. Jeff poruszał się w ciemności jak kot. Jak kot cicho, jak kot miękko. Jak kotu niemal lśniły jego oczy. Matt wolno zdjął kurtkę i upuścił ją na ziemię tam, gdzie stał, w niemym zaproszeniu. Dłoń Jeffa odnalazła jego rękę, palce Jeffa przesunęły się w delikatniej, prawie niewyczuwalnej pieszczocie po skórze dłoni Matta, potem po jego nadgarstku i przedramieniu, wsunęły się pod rękawek koszulki. Jego druga dłoń odnalazła pod koszulką bok chłopaka i tak samo lekko zaznaczyła rysunek żeber. Matt sam zdjął koszulkę, by ułatwić mu dostęp. Jeff zbliżył się jeszcze bardziej, ustami musnął jego szyję i przygarnął do siebie. Nawet dotyk swetra Jeffersona na piersi był dla Matta pieszczotą. Ale pragnął pieszczoty innej, doskonalszej. Niecierpliwie zdjął z Jeffa sweter. Spotkanie ich nagiej skóry było niemal elektrycznym wstrząsem, ekstatycznym doznaniem, którym rozkoszowali się przez chwilę, zanim zaczęli odczuwać siebie nawzajem jak jedność. Cicho szczęknęła klamerka paska Matta. Jeff pchnął go delikatnie na łóżko i przyklęknął przy nim. Jego usta zaznaczyły drogę od mostka do pępka, delikatne muśnięcia warg sprawiły, że z ust Matta wydobył się cichy jęk. Jefferson powoli zdjął z niego spodnie wraz z bielizną, gładząc dłońmi uda chłopaka. Matt odrzucił głowę do tyłu i przymknął oczy. Jeff wstał przyciągając tym uwagę chłopaka. Powoli rozpiął własne spodnie. Matt wyczuł w ciemności, że piosenkarz się uśmiecha. Zsunął spodnie niesłychanie powoli, a jego jasna skóra niemal lśniła w mroku. W końcu stanął przed chłopakiem nagi. Matt odważył się wyciągnąć rękę i dotknąć jego brzucha. Badał ciało kochanka dłonią i wzrokiem. Wzrok wydobywał piękno gładkiej skóry, jej niepowtarzalną barwę, gdy bawił się nią światłocień, wyostrzając bądź łagodząc linie ciała, dotyk skupiał się na jej jedwabistości, miękkości, gdy opinała się na wyczuwalnych pod dłonią kościach. Za nic nie chciałby być teraz ślepy, za nic nie chciałby stracić zmysłu dotyku. Jeff wydawał mu się idealny. Piosenkarz wyciągnął dłoń, zanurzając ją we włosach chłopaka, a smok na jego ramieniu jakby wzbił się do lotu w skutek tego ruchu. Matt uniósł głowę wypatrując oczu Jeffa, gdy musnął palcami jego męskość. Jefferson w odpowiedzi pchnął go na łóżko i nagle w miejsce delikatności pojawiła się pasja. Jakby smok się właśnie obudził. Matt oplótł go sobą, gdy poczuł na sobie jego ciężar. Jeff ujął go za kark, wsuwając palce we włosy i tak spleceni przetoczyli się po łóżku, całując i smakując się nawzajem. Do tej chwili była jeszcze w chłopaku obawa, niepewność i wstyd, ale teraz już nie bał się dotykać, nie bał się widząc, że nawet jeśli w każdym innym przypadku dotyk jest jednostronny, w tym jednym na pewno nie. W tej chwili Jeff był do końca jego, Matt czuł to w jego przyspieszonym oddechu, w jego drżącym ciele, w pragnieniu, które kazało mu dotykać go namiętnie i tkliwie. I nagle Matt zrozumiał, że to nie tylko on musiał zdobyć się na zaufanie, bo miał teraz przy sobie prawdziwego Jeffa, bez żadnej maski czy pozy. Jefferson nigdy nie umiał udawać w łóżku. Piosenkarz oderwał gorące od pocałunków wargi od ust chłopaka i zsunął się trochę niżej zlizując pot z jego piersi, zataczając językiem kółka na jego skórze. Matt zacisnął dłonie na jego barkach, gdy język Jeffa odnalazł jego pępek, a potem skupił się na napiętej skórze na biodrach. Cały drżał z pragnienia dotyku, cały był tym pragnieniem. Nie powstrzymywał jęku, gdy usta Jeffa zamknęły się na jego męskości. Nie umiałby go powstrzymać. Jefferson pieścił go z wprawą, nie przestając dotykać jego ciała czułymi dłońmi. W pewnej chwili jedna z jego rąk przesunęła się po udzie chłopaka. Matt zastygł, czując jak jeden z jego palców zagłębia się w jego wnętrzu, ale po chwili to doznanie stało się tak przyjemne, że odebrało mu głos i oddech. Sam wysunął biodra na spotkanie pieszczot Jeffa. Pragnienie stało się nie do zniesienia. Jego świat zamknął się do granic wyznaczonych przez usta i dłonie Jeffa.
-Jeff... - zawołał w bolesnej tęsknocie. Piosenkarz oderwał od niego usta, co zaowocowało jękiem sprzeciwu i położył się między jego nogami.
-Matt... - wyszeptał w pół pytaniu, pół prośbie, cały czas go dotykając i sięgając jednocześnie do nocnej szafki. Chłopak przyciągnął go do siebie, zaplatając nogi na jego plecach. Z tak niewielkiej odległości widział granatowe z emocji oczy kochanka. Nie zamknął własnych, gdy poczuł jak Jeff wsuwa w niego wilgotne od lubrykantu palce. Westchnął w odpowiedzi na to doznanie. Jeff pieścił go przez chwilę, a potem wszedł w niego powoli. Ostry ból niemal sprawił, że Matt zapragnął się wycofać. Ale powstrzymało go spojrzenie, które ich połączyło. Zobaczył we wzroku Jeffa cierpienie, które było reakcją na cierpienie, które piosenkarz musiał zobaczyć w jego oczach. Przyciągnął go do siebie bliżej. Ból wyrwał mu z ust krzyk protestu, jego ciało wygięło się, a dłonie zacisnęły na ramionach Jeffa. Piosenkarz tulił go mocno, uspokajając. Przez parę chwil trwali tak w bezruchu, a ból powoli ustępował. Jeff poruszył się lekko i ból jakby ustąpił, oprócz niego pojawiła się jeszcze przyjemność. Matt rozluźnił zaciśnięte dłonie. Westchnął, gdy Jefferson pocałował go czule, zwiększając tempo ruchu. Przyjemność odbierała oddech tak samo jak ból, ale zostawiała go tyle, by mógł wybrzmieć jęk. Matt przycisnął Jeffa do siebie mocniej, zachęcając do przyspieszenia. Dłoń Jeffersona znalazła akurat tyle przestrzeni między ich splecionymi ciałami, żeby ująć męskość chłopaka i zacząć ją pieścić w rytm ich poruszeń. Matt czuł, że traci kontrolę nad ciałem.
-Jeff... - szeptał w kółko, zaciskając dłonie na jego plecach - Jeff... Jeff...
-Jestem... - odszepnął Jefferson i zacisnął dłoń mocniej.
Z gardła Matta wydobył się cichy krzyk, a jego ciałem szarpnął długi spazm. Jego krew tętniła mu w żyłach i była jak płynny ogień, a poza tą chwilą rozkoszy nic się nie liczyło. Jeff przytulił go mocniej, mocniej wbijając się w jego osłabłe i uległe ciało. Po chwili także jęknął prosto w ucho Matta i znieruchomiał. Jego spoconym ciałem wstrząsnął dreszcz. Matt oddał mu uścisk tak silny, że bał się, że go udusi. Minęło parę chwil, zanim uścisk ten się rozluźnił. Jeff powoli zsunął się z chłopaka i położył się obok, patrząc mu w oczy. Niepewnie wyciągnął dłoń i dotknął jego policzka. We wzroku Matta pojawiła się czułość, gdy ujął dłoń Jeffersona we własną.
-Kocham cię - powiedział.
Piosenkarz przygarnął go do piersi. Matt słyszał tuż przy uchu przyspieszone bicie jego serca. Poczuł się bezpiecznie. Poczuł się szczęśliwy.
-Ja... -zaczął niepewnie.
-Yhm? -zachęcił go piosenkarz.
Matt podniósł głowę, starając się przebić wzrokiem mrok.
-Chciałbym móc zobaczyć teraz twoją twarz - powiedział.
-Mam zapalić światło?
-Nie. - światło byłoby w tej chwili wtargnięciem. Niepotrzebnym wtargnięciem. Jeff przewrócił Matta na plecy i zniżył się trochę, tak, że leżeli teraz twarzą w twarz.
-Teraz lepiej? - zapytał, a jego oczy zamigotały w ciemności.
-Tak - uśmiechnął się chłopak i pogłaskał go po policzku. -Lepiej.
Jefferson pocałował go lekko, a potem podniósł się z łóżka.
-Zaraz wrócę - uspokoił chłopaka i poszedł w kierunku kuchni. Przez chwilę jego ciało było wyraźnie widoczne na tle jaśniejszego pomieszczenia, a potem Matt usłyszał odgłos odkręcanej wody i grzechot tabletek o szklane opakowanie. Zacisnął powieki. Po kilkunastu sekundach Jeff był z powrotem w łóżku.
-Tęskniłeś?-zagadnął żartobliwym tonem.
Matt otrząsnął się z lekka.
-Nie... Całe łóżko tylko dla mnie...-mruknął z udawanym żalem.
-Niedoczekanie...- mruknął Jefferson i pchnął Matta na krawędź. Przytulił się do niego całym ciałem, czując jak rozgrzewa się od jego ciepła.
-Dobranoc, Jeff - usłyszał cichy szept.
Uśmiechnął się, choć chłopak nie mógł tego zauważyć.
-Dobranoc...

-Anthony... - ponaglił Hudsona Jeremy, gdy w samochodzie zapadła cisza.
Tylko oddalone hałasy z zewnątrz zakłócały ją z lekka.
-Ant...- zaczął Jeremy, ale mężczyzna przerwał mu wysiadając z samochodu i trzaskając drzwiami. Chłopak przez chwilę obserwował, jak obchodzi Chevroleta dookoła, oglądając dziury po pociskach i potem zacisnął zęby. Także wysiadł.
-Zadałem ci pytanie, Anthony. Nie spławiaj mnie jak dzieciaka...- twarz Anthony'ego stężała - Aha, i nie mów mi, że tym właśnie jestem, rozwydrzonym bachorem, który nie wie nic o życiu - uprzedził jego atak - Nie chciałbym, żebyś musiał się powtarzać - dodał złośliwie.
-Jeremy. - powiedział tylko mężczyzna i Jeremy zamilkł, czując jak rumieniec wypływa mu na policzki.
-Wszystko robię nie tak...- rzekł w końcu - Muszę wiedzieć - dodał po chwili wciąż mając w pamięci nacisk jego palca na swoim i silny odrzut, który wyrzucił ich złączone ręce wysoko w górę w odpowiedzi na strzał.
Anthony zbliżył się do niego w trzech krokach i spojrzał na niego z góry.
-Jeremy. Ja jestem mordercą. Jeśli chciałeś wierzyć, że jest inaczej... - mężczyzna pochylił głowę - Trudno mi powiedzieć, czy to ten świat uczynił mnie mordercą, czy sam się nim stałem...
-Anthony...- zaczął znów chłopak, ale Hudson wyminął go już i ponownie całą swą uwagę skupił na samochodzie - Anthony!
-Jeżeli chcesz być moim sumieniem, to jest już na to za późno.
Jeremy cofnął się o krok.
-Nie dlatego, że tego chciałem... - wyszeptał pobladłymi wargami.
-Nikt nie chciał - Hudson oparł się dłońmi o karoserię samochodu - Nikt nigdy nie chce. Czasem tylko sytuacja cię przerasta. Czasem jest to sytuacja albo ty, albo on. Czasem trwa wojna. Czasem nie ma cywilizowanych wyjść.
Anthony na chwilę zawiesił głos i odwrócił się.
-W każdym razie, przy mnie także nie zachowasz czystych rąk.
Lęk zagościł w sercu Jeremy'ego. Może rzeczywiście nie znał tego człowieka, który stał teraz naprzeciwko. Może kiedyś wydawało mu się tylko, że go zna. Może po raz kolejny wybiera źle. Chciał coś odrzec, nie bardzo nawet wiedząc co, ale przerwał mu z lekka kpiący głos.
-Wybaczcie, że przeszkadzam wam w tej jakże zajmującej dyskusji, dotyczącej praw rządzących światem, jednakże...-Anthony i Jeremy odwrócili się jednocześnie. Przy wejściu do garażu stało 5 mężczyzn, a w zasadzie kilkunastoletnich chłopców. Ubrani byli w porwane jeansowe spodnie i poobwieszane srebrnymi łańcuszkami skórzane kurtki. Chłopak, który się do nich odezwał, najwyraźniej przywódca, miał 17, może 18 lat, pistolet w dłoni i kpiący uśmiech na twarzy -jednakże... -kontynuował swoją przemowę - jesteście na moim terenie, a ja nie lubię, gdy po moim terenie kręci się zbyt wielu niebieskich. A ja nie wiem, dlaczego się tu kręcą.
Anthony jednym ruchem znalazł się przed Jeremym, zasłaniając go. Jego ręka mimowolnie skierowała się w stronę broni.
-Nie radzę... -uśmiechnął się szerzej nowoprzybyły - Naprawdę nie zawaham się tego użyć. Nauczyłem się już... jak to było? Aha...że często jest to sytuacja albo ja, albo on.
Jego towarzysze zachichotali.
-Poproszę zatem panów o wyjaśnienia...-białe zęby błysnęły w szerokim uśmiechu - Wyczerpujące.
Anthony otworzył usta, ale przerwał mu Jeremy, który nagle odepchnął go i wyszedł w kierunku mówiącego.
Tamten spojrzał na niego z zainteresowaniem.
-Nazywam się Jeremy Michels- powiedział po prostu - To jest Anthony Hudson.
Ciemna brew chłopaka podjechała wyżej.
-No no no - szepnął z pewnym uznaniem- Rebelianci.
Wśród jego towarzyszy pojawiło się pewne poruszenie.
-Spokój-rzucił im krótko. Uciszyli się natychmiast.
On sam zaś podszedł bliżej. Teraz Jeremy mógł przyjrzeć się jego twarzy. Była szczupła i dość ładna. Nos prosty, wargi krzywo wygięte w uśmiechu. Oczy szare i zmrużone. Włosy ciemnobrązowe, półdługie, natapirowane na czubku głowy i spływające nierówną falą na ramiona.
-Na mnie możesz mówić... Jack -powiedział po chwili.
Jeremy skinął lekko głową.
-Jak długo zamierzacie się ukrywać na moim terenie?
-Zaraz odjeżdżamy - powiedział Anthony, zbliżając się do Jacka i Jeremy'ego - Jak tylko dobijemy targu.
-Targu?- zainteresowanie przywódcy gangu przeniosło się chwilowo na Anthony'ego.
-Tak. Oddamy wam naszego Chevroleta. To nowy samochód, nie ma na liczniku nawet 100 kilometrów.
-Ma tylko parę charakterystycznych dziurek - uśmiechnął się Jack.
-Nic czego nie załatwi drobna kosmetyka.
-Dlaczego zatem chcesz się pozbyć tego cudeńka? - Jack wyminął Anthony'ego i spojrzał na samochód z bliska.
-Nie mamy czasu na wizytę u kosmetyczki - powiedział Anthony szczerze.
Jack przez chwilę mierzył ich obu uważnym spojrzeniem.
-Czego chcielibyście w zamian? Bo jakoś nie wierzę, że oddacie mi go ot tak, z altruizmu.
-Potrzebujemy samochodu. Wszystko jedno jakiego, byle jeździł. Sprawnie jeździł - podkreślił Hudson - I żeby nie był kradziony.
Jack spojrzał na Chevroleta ponownie.
-Mitch - rzucił do jednego z chłopaków czających się w cieniu - Przyprowadź tu Forda swojego starego.
-Ale... - próbował zaoponować wymieniony, ale Jack zgasił go jednym spojrzeniem.
-Ja to z nim załatwię - mruknął tylko.
Mitch z lekka ociągając się, wyszedł z garażu.
W pomieszczeniu na chwilę zapadła cisza.
Ciemnowłosy przywódca podszedł do Jeremy'ego i przyjrzał się mu.
-Jesteś ładniejszy niż w TV - powiedział - Naprawdę wykończyłeś swoich starych?
-To ma dla ciebie jakieś znaczenie? - zapytał Jeremy, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo pytanie to podobne jest do tego, które sam przed paroma chwilami zadał.
-Nie. Zwykła ciekawość.
-Nie, nie zabiłem swoich rodziców.
-On ich zabił? - Jack nie patrząc, skinął głową w stronę Anthony'ego.
-Nie.
-Poproszę o papiery wozu i kluczyki - Jack wyciągnął rękę w stronę Hudsona, wciąż nie spuszczając wzroku z Jeremy'ego.
Jeremy poczuł tylko powiew na twarzy, świadczący, że Anthony poszedł, by spełnić prośbę chłopaka. Przymknął oczy.
-Wyczuwam w panu wątpliwości, panie Michels- usłyszał szept tuż przy uchu. Jack objął go i ponad jego ramieniem zerknął na Anthony'ego, który stał już o krok dalej i wyciągał dłoń z papierami i kluczykami Chevroleta. Breloczek zataczał w powietrzu niewielkie kółka -Nie jesteś tak do końca pozbawiony możliwości wyboru, wiesz....
Uśmiechnął się szeroko do Anthony'ego i usłyszeli jak jakiś samochód parkuje tuż obok. Po chwili w wejściu pojawił się Mitch. Jack nawet na niego nie spojrzał, tylko wyciągnął dłoń. Po chwili przekazał Anthony'emu dowód rejestracyjny i kluczyki Forda, w zamian za kluczyki i papiery Chevroleta. Nie zwlekając dłużej, Anthony poszedł ku wyjściu z garażu, nie oglądając się czy Jeremy podąża za nim. Jeremy przeżył swoją chwilę wahania.
-A może wolisz dołączyć do nas? - zapytał nagle Jack, który bezszelestnie znalazł się tuż za jego plecami.
Jeremy zacisnął powieki. Dołączyć do nich? Rozdzielić się z Anthonym, prawdopodobnie na zawsze już, bezpowrotnie, utracić go, może kiedyś zapomnieć. Wtopić się w grupę młodych niewidzialnych tego miasta, w tysiącu im podobnym, stracić imię, tożsamość, aby mogli mu mówić Jack na przykład, albo nawet bardziej banalnie i mniej prawdziwie. Choć może nie można prawdziwiej już. Zostać? Szukać odbicia uczucia w innych oczach, przymrużonych teraz? Zamiast śledzić obojętny blask szarych oczu, w nadziei, że drgnie coś w nich, przełamie się jak krucha tafla weneckiego lustra, ukazując w końcu człowieka po drugiej stronie. Człowieka, albo ludzi. Anthony, chłopak z jego szkoły średniej, Anthony, wesołek i optymista, Anthony wychodzący z klasy szkolnej po raz ostatni, Anthony z placu lotniska, jeden z ocalałych, wracający do domu, który zmienił się niemal tak bardzo, jak zmienił się on sam, Anthony i jego przyjaźń, do tego sierżanta, Watersa. Anthony i ta broń w jego ręku, broń śmiercionośna, świadectwo nieodwracalności losu. Zostać? Pozwolić umrzeć tym ludziom za taflą weneckiego lustra? A z drugiej strony, jak ich ocalić?
I jedynie ułamek chwili na podjęcie decyzji.
Dwa samochody, nowy i zużyty. Dwie drogi.
Dwaj mężczyźni. Obaj z bronią w ręku.
Tak chciałby, żeby wybór ten był oczywisty. Tak bardzo chciałby, żeby nie musiał się już wahać, żeby był do wahania niezdolny, żeby potrafił pociągnąć za spust i nie myśleć więcej.
Jeżeli on wciąż słyszy nieludzki krzyk Obcej matki zabijanej kulami ziemskiego żołnierza, mimo, że oglądał to tylko na filmie, jak musi go słyszeć Anthony?
Skrawkiem świadomości zarejestrował fakt, że wokół jego talii zaciskają się czyjeś ramiona.
-Pomogę ci zapomnieć - usłyszał kuszące słowa.
Zapomnieć?
Jak migawki wspomnień z wakacji, zobaczył przed oczyma sceny śmierci jego rodziców i swojej szalonej ucieczki. Zobaczył wszystkie chwile odrzucenia. Usłyszał w uchu znajomy szept "To był Anthony, Jeremy, widziałeś go przecież...".
Ze zdławionym okrzykiem odwrócił się i wtulił w ramiona Jacka. Ten objął go czule. Uśmiechnął się porozumiewawczo do swoich towarzyszy. Jeremy słyszał jego bicie serca pod bawełnianą koszulką. Słuch miał tak wyostrzony, że wyławiał nawet odległe buczenie jakiegoś generatora. Wciąż jednak nie słyszał warkotu silnika. Sekundy upływały, uścisk Jacka stawał się mocniejszy. W końcu dobiegł go tak oczekiwany dźwięk. Zacisnął powieki, żałując że nie może zakryć uszu. Na zewnątrz silnik forda pracował cicho, ale samochód nie odjeżdżał. Wszystko trwało tak niesłychanie długo.
W końcu jednak silnik zawył głośniej, drobne kamyczki zachrzęściły pod oponą, a po paru sekundach odgłos mruczenia oddalił się znacznie. Tak po prostu.
Jeremy zacisnął dłonie na kurtce Jacka tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. A potem odepchnął się od chłopaka z całej siły i odwrócił. Zaczął biec w kierunku wyjścia, wiedząc że nie może zdążyć. Jednak, gdy w końcu go dopadł, nie mógł uwierzyć, że zobaczył tylko tył ciemnogranatowego forda niknący za zakrętem. Poza tym ulica była pusta. Zrobiło mu się miękko w kolanach, więc przyklęknął, jedną dłonią podtrzymując się framugi. Po chwili usłyszał ciche kroki i Jack zatrzymał się przy nim. Ciemnowłosy uśmiechnął się lekko i dotknął jego ramienia.
-Już wszystko w porządku - powiedział - Przecież wcale nie chciałeś go dogonić...
"Odjechał".
"Tak po prostu".
"Nie chciałem?..."