Połączeni 13
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 21 2015 18:55:35


Jechali wzdłuż drogi do przecinającego rzekę mostu ułożonego z drewnianych bali. Pogoda była pochmurna, zapowiadało się na deszcz. Dlatego woleli przekroczyć most przed deszczem, na wszelki wypadek, gdyby zamiast małej ilości spadającej wody nastąpiła ulewa. Wtedy rzeka mogłaby wezbrać i zamiast spokojnej wody mieliby wzburzoną toń, która zalałaby most lub, co gorsza, zmyła go, jak było dwie wiosny temu. Innej drogi do Telmar tak blisko nie było, jak tylko przedostanie się przez rzekę. Stąd już ich cel był w zasięgu ręki.
Yavetil jechał na samym przedzie, a za nim Riven oraz Aranel, który po nocnym odpoczynku wyglądał na rześkiego. Natomiast Terrik wlókł się za nimi. Z rana ciągle powtarzał, że nie ma się gdzie wykąpać i jak to on nie lubi podróżować. Niemniej z zainteresowaniem obserwował okolicę. Szczególnie potężne szczyty górskie, jakie były atrakcją tej części Lorin. Cały ten mały korowód zamykali pozostali strażnicy.
Riven zerkał na męża i bardzo starał mu się nie narzucać. Postanowił pomagać mu tak, aby sam młodzian o tym nie wiedział. Zwłaszcza, że obserwował, jak Yavetil to robi. Aranel miał wtedy poczucie samodzielności i był bezpieczny. Czasami tylko, kiedy mąż poprawiał się w siodle, a na twarzy pojawiło się skrzywienie mięśni, które w mgnieniu oka znikało, powracały wyrzuty sumienia. Bardzo pragnął cofnąć czas i powrócić do tamtej nocy z pamięcią taką jak teraz i wszystko zmienić. Z każdą mijającą chwilą zaczynał rozumieć, że wtedy nie tylko go poniosło, ale podświadomie ukarał Aranela za to, że musi z nim być i spółkować z mężczyzną oraz, że to mu się podobało. Dlaczego nie można odwrócić klepsydry czasu w taki sposób, żeby znaleźć się tam znowu i wszystko zmienić?
Aranel wyczuwał wzrok męża na sobie. Starał się czuć komfortowo, ale już miał dość tej drogi. Wczorajsza podróż nadwyrężyła jego dolne partie ciała. Rozumiał, że jakby zgłosił medykowi problem, już dawno czułby się dobrze. Ale wstydził się tego tak bardzo, że wolał sam poczekać na zagojenie wszystkich obtarć. Odrzucał myśli o przykrej nocy w głąb siebie i słuchał okolicy. Wdychał jej zapach. Trawa, z której zeszła poranna rosa, pachniała świeżością, a leśne igliwie wtórowało jej w tym. Ptaki śpiewały rozradowane, nie przejmując się nadciągającym deszczem. Gdy końskie kopyta, których odgłosy zagłuszała na szlaku leśna ściółka, przeszły w miarowy rytm stukotu o drewno, wiedział, że przejeżdżają przez most. Wyczuwał też bardzo blisko siebie męża i Anwara, który zarżał.
Nagle wszystkie mięśnie w ciele Aranela spięły się. W jednej chwili w żyjącym lesie nastąpiła cisza. Gdzieś w oddali słychać było tylko wycie wilka. Poczuł niepokój. Jego doświadczenie zdobyte wśród parków i lasów Risran mówiło mu, że ptaki milczały, kiedy w pobliżu czaiło się niebezpieczeństwo. Na pewno nie oni byli przyczyną strachu skrzydlatych stworzeń. Coś tam w lesie było i uciszyło radosne śpiewy.
Tak samo myślał Yavetil. Nagła cisza zaniepokoiła go. Położył dłoń na rękojeści miecza, jaki wisiał mu u pasa. Zaczął rozglądać się wokół, ale nic nie widział. Zjechał z mostu, a do jego uszu dotarło, że inni też to zrobili. Dobrze, bo nie chciał, by cokolwiek zaskoczyło ich na terenie, z którego ucieczka możliwa była tylko do wody. Podniósł rękę do góry, przywołując jednego ze swoich żołnierzy. Ten podjechał, przytrzymując swojego narowistego konia.
– Coś jest nie tak. Albo to przez nadchodzący deszcz lub... – Yav nie dokończył zdania, gdyż z lasu wyjechał wóz i zatarasował im drogę. Przestraszone konie Yavetila i żołnierza stanęły dęba, co wystraszyło pozostałe zwierzęta. Te zaczęły stąpać w miejscu, rżeć i denerwować się.
Riven zareagował natychmiast. Chwycił wodze Zariona, kiedy ten zamierzał unieść przednie nogi do góry. Widział zdezorientowanie Aranela i strach, jaki przebił maskę obojętności.
– Spokojnie, Aranelu, jestem tutaj.
Aranel na dźwięk uspokajającego głosu przytrzymał się grzywy swego ogiera, przestając być zdezorientowany. Jakby głos męża przyniósł mu ukojenie i stał się ochroną, jakiej potrzebował.
– Dziękuję – powiedział.
Riven odwrócił od niego wzrok i patrzył na scenę przed nimi.

Woźnica zatrzymał wóz, a zaraz za nim pojawiło się trzech jeźdźców na koniach. Na przód wysunął się najwyższy z nich. Jego ubranie składało się z koszuli i kurty dobrej jakości oraz szerokich spodni z nogawkami wyłożonymi na ciężkie wojskowe buty. Drugi z mężczyzn podkasał rękawy i wyjął z pochwy krótki miecz. Położył go sobie na kolanach, a łokcie oparł o łęk siodła. Znajdował się tuż za swoim przywódcą, jak ocenił Galdor. Pozostali trzymali się na razie z daleka.
Yavetil także wyjął miecz, którego rękojeść wysadzana była zielonymi kamieniami.
– Chcemy przejechać. Nie szukamy zwady – powiedział.
– Ale my szukamy – odezwał się przywódca napastników. – Nie chcemy walczyć. Oddajcie nam to, co macie i po sprawie. Inaczej... – Położył dłonie na mieczu. Galdor ocenił, że mężczyzna miał też sztylety przy siodle, a także umocowane dwa do szerokiego pasa trzymającego spodnie.
– Obawiam się, że źle panowie trafili. Nie wieziemy złota ani leitów – mówił dalej Yavetil.
– Jakoś nie wyglądacie mi na zwyczajnych podróżników. Bogate szaty i wyszyte na nich emblematy wskazują na stolicę. Wątpię, żebyście wyruszyli w drogę bez cennych rzeczy – przesuwał po nich wzrokiem. Zatrzymał go na Aranelu. – A co my tu mamy? Smakowity kąsek. Dajcie go nam, a pojedziecie wolno.
Riven zacisnął zęby. Po jego trupie dostaną Aranela.
– Nie lubię mężczyzn, ale Pado lubi. Prawda? – Przywódca obejrzał się na swego kamrata. – Ale takim urodziwym stworzonkiem i ja nie pogardzę. – Oblizał się.
– Nie ma mowy! Zejdźcie z drogi! – krzyknął Galdor. Tracił cierpliwość i jak zajdzie potrzeba, to będzie walczył. Polubił księcia Adantina i na pewno nie pozwoli mu zrobić krzywdy.
Mężczyźni, którzy ich napadli, zaśmiali się.
– A co? Chcesz walczyć, dowódco? – zapytał Pado.
– Jak będzie trzeba, to rozpłatam wam czaszki! – Dobrze walczył. Nie miał sobie równych poza Dante Elesnarem.
– Widzicie, panowie, jak się rzuca? – Ponowny śmiech mężczyzn rozszedł się po okolicy.
Aranel wyczuł, że mówią o nim. Zimny pot oblał mu plecy. Przez to, że nie widział, nie mógł uciekać. W takim wypadku sam sobie nie poradzi. Ręce mu zaczęły drżeć i podskoczył, gdy wyczuł dotyk na dłoni.
– Spokojnie. Jestem tutaj – wyszeptał Riven. Zszedł ostrożnie ze swego konia.
– Ej, ty paniczyku, gdzie leziesz?!
Jeden z woźniców zauważył, co on robi. Riven, nie przejmując się jego słowami, wdrapał się na Zariona i usiadł za plecami męża. Objął go w pasie. Z Aranela jakby powietrze uszło. Odetchnął głęboko.
– Pytałem o coś! – wykrzyknął woźnica.
– Może on nie chce odpowiadać. Zakończmy to, panowie, bo się spieszymy. – Yavetil tracił cierpliwość. Teraz nie myślał, że za sobą ma swego kochanka i może jemu zagrażać niebezpieczeństwo. Wolał nie pokazywać słabości. Ma bronić książęcą parę. Nastawił umysł i ciało na walkę, o ile będzie taka potrzeba.
– Leity, złoto, ten piękny chłopiec lub śmierć! Wybierajcie! – Przywódca napastników także tracił cierpliwość.
– Jak sądzisz, Ioner, zaczynamy z lewej czy prawej? – Galdor zapytał swego żołnierza. Był dumny, że przy boku ma dobrze wyszkolonego człowieka.
– Możemy się podzielić, dowódco – odpowiedział Ioner. Był w wieku swego dowódcy i należał do jego oddanych ludzi.
– Wybieramy śmierć! Waszą śmierć, panowie! – krzyknął Yavetil i zeskoczył z konia. Pozbył się długiego płaszcza okrywającego ciało. Pod nim, jak zawsze, nie miał koszuli. Nigdy jej nie potrzebował. Miał nadzieję, że pozostali strażnicy poradzą sobie z walką, jak i ochroną trójki osób. Obejrzał się szybko, chcąc ocenić sytuację. Terrik patrzył na niego przestraszony, ale z ufnością. Aranel i Riven siedzieli razem na koniu gotowi do ucieczki, gdyby zaszła taka potrzeba.
Przywódca zszedł z konia.
– Wybrali panowie! – Zaatakował pierwszy.

Aranel wzdrygnął się na dźwięk uderzanej o siebie stali. Walczyli. Oparł się o pierś męża, w tej chwili ufając mu najbardziej na świecie. I teraz, jak nigdy wcześniej, żałował, że jest ślepcem. Przerażały go te odgłosy. Wtedy Riven, który cały czas pozostawał w gotowości do walki lub ucieczki, zaczął mu opowiadać, co się dzieje. To go uspokajało.

Yavetil przeskoczył przez leżący na szlaku niewielki głaz i zablokował uderzenie napastnika. Kątem oka zobaczył, jak inni zbóje zaatakowali Ionera, ale pozostali strażnicy oddzielili kilku i walczyli z nimi. Z nieba zaczęły płynąć krople deszczu. Tańcząc, spadały na ich ubrania, włosy, liście pobliskich drzew. Odgłosy walczących ludzi, ich krzyki, uderzenia stali o stal roznosiły się echem po lesie.
Yavetil zamachnął się, a jego lekki miecz zadał pierwszy cios. Mięśnie mężczyzny pracowały pod skórą, która zaczęła błyszczeć się od płynących po niej kropel. Przywódca grupy odskoczył do tyłu i w ostatniej chwili zatrzymał ostrze z dala od swego ciała. Galdor ponownie napierał na mężczyznę i uderzył zamaszyście kolejny raz. Napastnik bronił się jak mógł, gdy spadały na niego nowe ciosy. Wtedy wyjął jeden ze sztyletów i rzucił nim w dowódcę straży. Yav zręcznie uniknął wbicia ostrza w swe ciało i się wściekł.
– Nienawidzę nieczystych zagrywek! Walczysz jedną bronią, nie wieloma! – wrzasnął Galdor.
– Oczekujesz uczciwej walki od barbarzyńcy? Pomyliłeś się, drogi panie! – Tym razem to on naparł pierwszy. Gałąź drzewa smagnęła go po policzku, kalecząc skórę. Nie zwrócił na to uwagi. Szedł do przodu, zmuszając Galdora do wycofywania się. Ale to zmusiło dowódcę królewskich wojsk do przyjęcia innej metody walki. Yav, sapiąc, odskoczył gwałtownie w bok, zręcznie unikając wpadnięcia w krzaki jeżyn, co trochę zdezorientowało agresora, kiedy zniknął mu sprzed oczu. Wtedy Yavetil płynnym ruchem podciął nogę przywódcy rzezimieszków. Śliskie podłoże skąpane w coraz większym deszczu nie utrzymało mężczyzny i przywódca runął na ziemię w cichym łoskocie. Galdor dopadł do niego i przystawił mu broń do gardła.
– Też potrafię grać nieczysto. Powiedz swoim ludziom, by zaprzestali walki! I tak jeden z nich zwija się z bólu, będąc poranionym przez moich żołnierzy. Daj im rozkaz wycofania się, bo inaczej rozpłatam ci gardło jednym pociągnięciem! – Oparł stopę na jego piersi.
Przywódca zerknął na świecącą się i tak ostrą stal, która przecięłaby gałąź bez najmniejszych problemów.
– Wycofać się! – krzyknął.
– Zaatakowałeś księcia i jego męża. Sądziłeś, że pokonasz królewskich żołnierzy? – Yav wycofał się, ale nadal celował w niego ostrzem.
– Kogo? – Wstał, ale powoli. Nie chciał ryzykować życia za kilka leitów.
– A niby taki mądry. – Zaśmiał się któryś mężczyzna ze straży. – Na naszych płaszczach są emblematy królewskie, a nie mieszkańców stolicy – wyjaśnił.
– Nie pokazuj nam się na oczy! Zniknij! Inaczej skończysz w najgłębszym z królewskich lochów. – Galdor musiał puścić ich wolno. Nie zabijał, kiedy nie musiał. Nie miał aż tylu ludzi, by pozwolić sobie na aresztowanie rabusiów i odesłanie do pałacu, a potem pod sąd. Wycofał się powoli.
– Zbieramy się. Nic tu po nas, chłopcy – rozkazał przywódca. W szybkim tempie wsiedli na konie i wóz. Zawrócili w stronę lasu, w krótkim czasie kryjąc się w jego gąszczu.
– Jesteś pewny, że nie wrócą? – zapytał Terrik. Miał sobie za złe, że nigdy nie uczył się walki na tyle, by pomóc ukochanemu.
– Nie wrócą. Widziałem to na ich twarzach. – Obdarzył ciepłym wzrokiem Terrika, któremu mokre włosy opadły na czoło. Przytuliłby go, ale musiał zachowywać się poprawnie. Myślec o bezpieczeństwie i dalszej podróży. Wszystko nadrobi w Telmar. Podszedł do Rivena i Aranela. – Wszystko w porządku?
– Tak. Ruszajmy do Telmar – odpowiedział Riven. Z trudem odsunął się od męża i jego stopy dotknęły trawy. Musiał chronić swoją drugą połowę. Gdyby nie to, sam przyłączyłby się do tego, co rozgrywało się przed jego oczami. Nie na darmo szkolił się przez lata. Ale Aranel był najważniejszy niż chęć zaspokojenia się w bitwie. W razie czego musieli uciekać i miał nadzieję, że Terrik pojechałby za nimi. O Anwara się nie martwił. Ogier pobiegłby za nim na kraniec świata.
Adantin poczuł chłód za plecami. Mąż dawał ciepło, podczas gdy cała sytuacja i wzmagająca się ulewa sprawiały, że marzł. Mokry płaszcz nie pozwalał mu się otulić dotychczas miękkim materiałem, teraz przesiąkniętym wodą. I dziękował bogom, kiedy ruszyli do miejsca, które zapewne będzie suche i ciepłe.

***


Erkiran wygładził swoje ubranie, stanąwszy przed bramą pałacu. Nigdy nie myślał szukać tutaj jakiegokolwiek zajęcia. Zapewne z obawy, że i tak nie ma szans dostać tu pracy. Dziś przyszedł dlatego, że Asmand żądał takiej zapłaty za uratowanie brata. Nie rozumiał, po co mężczyźnie znajomość układu krużganków. Do tego sypialnia książąt także nie powinna go interesować. Nie zastanawiając się dłużej nad tym, wszedł na dziedziniec przylegający do pałacu. Przy samym wejściu prawie został potrącony przez biegające beztrosko dzieci bawiące się z psem. Bardzo pragnął, by jego brat też tak mógł zwyczajnie wyjść i pobawić się, bez strachu, że ktoś mu coś zrobi. A teraz Kal się zwyczajnie bał.
Odetchnął ciężko. Gdzie miał teraz iść? Mógł zapytać jakąś osobę, jak dostać się do kogoś, kto wie coś na temat pracy w pałacu. Ale nie sądził, aby kupcy, którzy tutaj handlowali mniejszą grupą niż na rynku miasta, wiedzieli coś takiego. Strażników nie zamierzał pytać. Wolał nie mieć z nimi do czynienia. Nawet nie wiedział, kto mieszka w pałacu poza rodziną królewską. Poczuł się zagubiony.
– Szukasz kogoś? – Erkiran prawie podskoczył na to pytanie wypowiedziane ustami kobiety. Odwrócił się w jej stronę. Przed nim stała młoda dziewczyna, opierając na biodrze kosz z warzywami.
– Nie, to znaczy tak. Chciałbym dostać pracę w pałacu, ale... ale nie wiem, gdzie się w tej sprawie udać. – Włożył ręce w kieszenie spodni przylegających do ciała. Założył na siebie najlepsze ubranie.
– Wyglądasz mi na takiego zagubionego. Jestem Iadil. Pracuję w pałacowej kuchni. To właśnie zakupiłam na obiad. – Wskazała głową jarzyny. – A ty co chciałbyś robić?
– Nie wiem. – Podrapał się po głowie z zakłopotaniem.
– Nie wyglądasz mi na silnego, więc do dźwigania się nie nadajesz. Chodź ze mną, może w kuchni lub w pralni coś się znajdzie. Zostaje jeszcze stajnia. Bo nowego raczej nie puszczą do sprzątania w komnatach. A do zimy jeszcze daleko, by był potrzebny palacz. – Ruszyła pierwsza w stronę bocznego wejścia do budynku pałacu. – A skąd jesteś?
– Jestem z drugiego końca miasta.
– To znaczy? – Weszli do dużego pomieszczenia, w którym na pierwszy rzut oka panował chaos, ale po bliższym przyjrzeniu się było widać, że każdy przebywający w kuchni wiedział, co robi.
– Jestem z...
– Iadil, jesteś wreszcie. Ile mam czekać na te warzywa?
Erkiran odczuł ulgę. Wolał nie mówić na razie, skąd pochodzi. Podeszła do nich kobieta o pokaźnej tuszy. Miała na sobie biały fartuch i tegoż samego koloru strój oraz czepiec. Jej oczy spoczęły na nim.
– A ty kim jesteś?
– To... Jak masz właściwie na imię? – zwróciła się do niego dziewczyna.
– Mówią na mnie Erki.
– Właśnie, pani kucharko, to Erki.
– I co tu robisz? – Kobieta wzięła się pod boki. Chłopak osądził ją na około pięćdziesiąt lat.
– Szukam pracy – odpowiedział.
– Każdy szuka pracy. - Roześmiała się. - Po co ci praca w zamku? Na polach coś się znajdzie.
– Mam dwóch braci na utrzymaniu. Na polach nie dostanę godziwej zapłaty.
– Tylko o te leity zawsze chodzi. Czy wy, młodzi, nie nauczycie się, że są inne wartości?
– Z czegoś trzeba żyć. Za co kupię jedzenie?! – oburzył się Ladrim.
– Nie unoś się tak, chłopcze. Masz szczęście, zwolniło się miejsce, a ja mam dziś dobry humor. Będziesz chłopcem na posyłki. Iadil jest mi potrzebna w kuchni. Ty będziesz robił zakupy i nam pomagał. – W kuchni ona rządziła, mogła przyjąć i zwolnić, kogo chciała. Służbą pałacową wewnętrzną zajmowała się księżniczka Naela.
Erkiran ucieszył się z tego. Może zostanie tu na dłużej. Wtedy będzie miał argument, aby namówić Letena na przeniesienie się do lepszej dzielnicy.
– Zaczynasz od teraz, chłopcze – oznajmiła kucharka.

***


Kolejna nalegająca do wykonania zadania wiadomość ciążyła Asmandowi. Jedynie przed swoim zleceniodawcą mógł się usprawiedliwić tym, iż jego cel wyjechał. On też miałby ochotę stąd zniknąć. Zatrzymał dłoń, która pisała list. Przez myśli przeleciała mu wczorajsza scena, kiedy Erkiran przytulił się do niego. Chłopak jest naprawdę słodki i taki ładny. Delikatny. Leteno też był bardzo powabnym młodym mężczyzną. Jak to los prowadzi człowieka niezbadanymi ścieżkami. Wystarczyło, żeby szedł na urząd pocztowy jakiś czas później. Smarkacz by go nie okradł. On nie musiałby go szukać. Akurat tej sprawy nie żałował. Starsi bracia tego dzieciaka, szczególnie Erki, sprawiali, że miał na czym zawiesić wzrok.
Gdzieś zza otwartego okna wynajmowanej komnaty, przez które wpadało świeże powietrze, doleciało krakanie wrony. Ptak usiadł na wystającej belce. To pomogło otrząsnąć się Delrethowi z wizji, jakie mogły zacząć tworzyć się w jego głowie. Namaczał gęsie pióro w atramencie i zaostrzona końcówka narzędzia zaczęła tworzyć kolejne słowa.

***


– Wybacz mi, książę, że nie mogłam towarzyszyć ci w czasie drogi. – Agathe wyszła do przyjezdnych na dwór. Deszcz już nie padał i nie musiała brać płaszcza. – Król wysłał nas dużo wcześniej, byśmy tu wszystko przygotowali. Nie ufał miejscowym.
– Rozumiem, Agathe. Naprawdę nie musisz się tłumaczyć. Potrzebuję kąpieli, czystych ubrań i snu, tylko tyle – powiedział Aranel.
– Komnaty czekają, już są wysprzątane, a łoża wyścielone. Zaraz przygotuję ci kąpiel, panie.
– A mój koń...
– Ja się nim zajmę – odezwał się Riven. – W stajni dadzą mu jeść i wszystko to, co potrzebne.
– Dobrze.
Agathe wzięła go za rękę i zaprowadziła do domu.
– To nie jest pałac, panie. To bardzo duży dom, bez wyższych pięter – zaczęła opowiadać. – Wokół niego jest bardzo dużo roślinności i to nie takiej pielęgnowanej przez ogrodników, jak w pałacu. Ta rośnie sama, jest tylko czasami przystrzyżona. Drzewa mają grube pnie i potężne konary. Po naszej lewej stronie w oddali są skały, a już za nimi rozciąga się szlak masywu górskiego. Góry wyglądają, jakby dotykały chmur. Tutaj czuje się przestrzeń i życie.
Aranel słuchał dziewczyny z wielkim przejęciem na twarzy. Nie mógł się doczekać, kiedy wybierze się na spacer i zobaczy dotykiem prawie wszystko to, o czym ona mówi. Być może okolica przypomina jego kochane Risran. W takim wypadku poczuje się tu jak w domu.
Wiedział, kiedy weszli do wnętrza budynku. Agathe z wielką wprawą prowadziła go po domu do jego i, jak się domyślał, męża komnaty. Pozostali członkowie służby, którzy tutaj mieszkali, przywitali się z nim. Odpowiadał im zgodnie z przyjętą normą. Czułby się lepiej, gdyby nie był cały obolały i mokry, ale nie narzekał. Nie potrafił marudzić jak inni, w dodatku dzielić się z innymi swoimi pragnieniami, bólem, chorobą. Karena mówiła, że za wiele rzeczy dusi w sobie. Tym bardziej, jak się źle czuł i trawiła go choroba, nie potrafił tego nikomu powiedzieć. Dopiero ona, kiedy cały czas obserwowała go niczym kochająca matka, zauważała złe samopoczucie księcia, to wzywała medyka. Teraz odnosił wrażenie, że Agathe pomimo tego, że była z przy nim krótko, także znała go na wylot.

***


Pogłaskał Anwara i Zariona, którzy mieli boksy obok siebie. Przekazał jeszcze, co stajenni mają podać zwierzętom i dopiero wtedy poszedł w stronę domu. Patrząc wokół na otaczające go piękno, nie mógł nie porównać tego, co widział, do Aranela. Jego mąż składał się z samych cudownych widoków, o ile można to tak nazwać. Zauważył to już za pierwszym razem i teraz widział więcej. Adantin poruszał się z wielkim powabem i lekkością. Srebrne włosy miękko opadały na ramiona i piękną twarz. Tylko te oczy go trochę przerażały. Były takie puste. Jakby wyglądały, gdyby nie pokrywała ich biel?
Przysiadł na drewnianej ławie pod ścianą. Nie spieszył się. Chciał dać mężowi jak najwięcej swobody. Niech się spokojnie umyje i przebierze, nie wstydząc się go. On poczeka na swoją kolej. Nie zamierza korzystać z innych łaźni.
– Cały czas myślisz. – Dołączył do niego Terrik.
– A ty wyglądasz jak ruda, zmokła kura.
– Musiałem zająć się wraz z twoim służącym naszymi rzeczami. Ty zniknąłeś w stajni. Dobrze robisz. – Poklepał go po udzie, ale zaraz zabrał dłoń, gdyż mogło to wyglądać zbyt poufale.
– Co robię?
– Nie narzucasz się Aranelowi. Jesteś obok i byłeś blisko w czasie napadu, ale nie starasz się wszystkiego za niego robić. Dał sobie radę podczas swojej pierwszej podróży, więc teraz było mu łatwiej. Poza tym, zaczynasz inaczej na niego patrzeć. Cieplej. Bez tej iskierki złości, jakiej może nie czułeś, ale ją w sobie miałeś.
– Kiedy tak dziś siedział przede mną na koniu, to pomyślałem sobie, jak dobrze trzymać go w ramionach.
– I myśl o tym, jakby to było, gdyby było tak zawsze. Tylko nie zmuszaj go do tego ani do czegoś więcej – zastrzegł. Wstał, kiedy Galdor do nich podszedł.
– Wybacz, ale musiałem rozlokować swoich ludzi – powiedział żołnierz.
– To teraz jesteś już mój? – zapytał Terrik.
– Twój. – Musnął lekko usta kochanka. Nie zwracając już uwagi na Rivena, weszli do domu.
Saeros poczuł zazdrość. Pierwszy raz. Także chciał być blisko z kimś. Nie, nie kimś. Ze swoim mężem. Jak miał naprawić to, co zepsuł?
Zza chmur pokazało się słońce i jego promienie zaczęły pieścić twarz księcia. Nie miał ochoty się stąd ruszać, czując ich ciepło. Niestety, mokre ubranie dawało mu do zrozumienia, że potrzebuje czegoś innego. Podniósł się z nadzieją, że jego mąż już skorzystał z kąpieli i on będzie mógł ją wziąć.

***


Aranel potrzebował chwili snu. Nocą spał, ale nieprzyzwyczajony do sypiania w takich warunkach, budził się co chwilę. Powodem nie było spanie na ziemi, ale nocne odgłosy lasu. Wycie wilków, pohukiwania sów, poruszanie krzaków, gdy wiatr hulał pomiędzy gałązkami lub gdy poruszały nimi jakieś mniejsze zwierzęta. Dla wyczulonego słuchu każdy dźwięk był mocniejszy. Czasami przerażał. Zasnął późno, pobudka była wczesna i teraz potrzebował spokoju.
Położył głowę na poduszce z pierza. Już odpływał do świata snu, kiedy drzwi komnaty zaskrzypiały. Rozpoznał męża po stawianych krokach. Te zatrzymały się koło łoża. Aranel nie otwierał oczu. Po co? I tak nic by nie zobaczył. Wtedy to poczuł. Dłoń na swoich włosach, a właściwie palce, pomiędzy którymi przepływały jego srebrne pasma. Do tego dołączyły słowa:
– Co mam zrobić, abyś mi zaufał? Jak mam cię przepraszać za tamtą noc i za to, że cię nie chciałem? Jesteś taki piękny i mądry. W czasie tej podróży nie mogliśmy się od siebie oddalić. Nie mogłem uciec na pastwiska i spędzić tam trochę czasu. Dzięki temu patrzyłem na ciebie. Znam na pamięć twoje gesty... Odpocznij. Jak mi pozwolisz, to zabiorę cię później w moje ukochane miejsce. – Riven wyszeptał to wszystko.
Usłyszał ruch, a potem oddalające się kroki, które zniknęły za drzwiami łaźni. Do serca Aranela wlało się ciepło. Zanim zasnął, uśmiechnął się jeszcze. Nie wybaczy mu tak szybko tamtego bólu i upokorzenia, ale to był mały krok ku polepszeniu ich relacji. Poza tym, Riven nie wiedząc, że on jest jeszcze w pełni świadomy, powiedział coś, co pochodziło z wnętrza serca. Aranel to czuł. Po prostu czuł prawdziwość słów i ból, jakim były okraszone.