Dom 1
Dodane przez Aquarius dnia Marca 21 2013 18:20:39


Prolog


”Ubi enim est thesaurus tuus, ibi est et cor tuum"
Mateusz 6.21


Ludzie różne rzeczy uważają za swoje skarby, mniej ważne, bardziej ważne, przyziemne i uduchowione. Różne, jak różni są ludzie. Ale oni wszyscy jednym głosem wołają, że rodzina jest największym skarbem, jest najważniejsza. Rodzina… jednego dnia jest to dla mnie słowo puste niczym wydmuszka, innego zaś pełne miłości i ciepła. Dlaczego tak? Nie, nie mam wahania nastrojów, choroby psychicznej, ani nic w tym stylu. Po prostu, zależy o którą rodzinę mnie spytacie. Tak, miałem ich kilka, a dokładnie trzy. Pierwsza to ta, w której się urodziłem. Kiedy przyszedłem na świat było zimno i wietrznie. Podobno była wtedy zima stulecia, temperatury dochodziły nawet do minus trzydziestu stopni, komunikacja miejska sparaliżowana tonami śniegu. Mam wrażenie, że ta zima to było moje przekleństwo. Obecna przy narodzinach i potem w życiu.
Nie pamiętam ich już, czas zatarł ich obrazy w mej pamięci. Ich twarze, gesty i słowa. Wszystko. Wyrzuciłem to ze swojej pamięci, ze swego serca. Nie chcę pamiętać. Nie chcę zaśmiecać pamięci tym co zbędne, tym co tylko boli, co nie daje nic poza pustką samotności i zimnem obojętności. Zimno… aż parzy. Myślałem, że tylko niska temperatura może doprowadzić człowieka do śmierci. Przekonałem się dość szybko, że także zimne serce może zatrzymać to naiwnie ciepłe i wierzące w… w co? No właśnie, w co… We wszystko, w co nie powinno, a co tylko daje ci pustkę i osamotnienie. Tym właśnie była dla mnie rodzina odkąd pamiętam. Matka, zawsze zimna i nieprzystępna, nigdy mnie nie przytuliła, nigdy nie wzięła na ręce, od tego miała cały tabun nianiek. Nigdy się nawet do mnie nie uśmiechnęła, za to na każdym kroku powtarzała, ze zmarnowałem jej figurę i życie. Po porodzie, mimo wysiłków i włożonych w to pieniędzy, nie mogła już wrócić do dawnej figury, a miała ją niezłą. Tak przynajmniej wynikało ze zdjęć. Była piękna, wróżono jej karierę modelki światowej sławy. Niestety, pęknięta prezerwatywa zniweczyła jej przyszłość. Rodzina, chcąc uniknąć skandalu, zmusiła ją do ślubu z ojcem dziecka. Na szczęście pochodził z bogatej i wpływowej rodziny. Pieniądze to był chyba jedyny argument, który ja do tego małżeństwa przekonał. Wydając pieniądze męża starał się zapomnieć o tym co straciła, a ojciec… Ojciec przymykał na to oczy, zajęty własną firmą. Ożenił się tylko dla świętego spokoju, żeby rodzina przestała mu stękać, ze w wieku trzydziestu lat nie ma jeszcze żony ani dziecka. Tak samo jak matka, nigdy nie okazał mi cieplejszego uczucia, nigdy mnie nie pochwalił, nawet jednym słowem. A ja, pragnąc tego z całego serca, robiłem wszystko co mi kazał, mając nadzieję, że kiedyś doceni moje wysiłki i uśmiechnie się. Chociaż raz. Właśnie dlatego poszedłem na studia, które on mi wybrał, mimo iż nie interesowało mnie to. Zakuwałem jak głupi, by być najlepszym, nieraz zarywałem nocki i chodziłem nieprzytomny niczym zombiee, ale udało się. Zostałem najlepszy na roku, na całej uczelni, wręcz wybitny. Jeszcze nim ukończyłem studia, znane firmy ubiegały się o mnie, po części przez moje osiągnięcia, a po części ze względu na nazwisko. No cóż, jakby nie patrzeć moja rodzina ze strony ojca to sami uzdolnieni i błyskotliwi ludzie. Czego by się nie dotknęli, byli niczym Midas, dosłownie i w przenośni. Posiadanie więc jednego z jej członków w swoich szeregach gwarantowało firmie zyski i pozycję w tym ogólnoświatowym wyścigu szczurów. A ponieważ tylko potwierdziłem krążącą od wieków o nas opinię, więc zabijano się o mnie. Więc na koniec studiów byłem najlepszym prawnikiem na roku. Miałem już na koncie kilka wygranych spraw, w ramach praktyk zawodowych, i do tego pustkę w duszy i sercu. Niestety nie potrafiłem tak jak inni z rodziny, być zimnym i nieczułym i któregoś dnia po prostu odrzuciłem to wszystko. Pogrzebałem w meandrach pamięci wszystko to, co niechciane, zostawiając miejsce na to, czego tak długo szukałem i pragnąłem.
Moja trzecia rodzina to ta, którą mam obecnie. Kiedy starość upomniała się o swoje, złamałem swoje zasady i ożeniłem się. Z kobietą, której nie kochałem, a której zależało tylko na nazwisku, na wejściu w świat bogaczy. Bo mimo tego, co wcześniej zrobiłem, mimo iż odciąłem się od rodziny, wciąż nosiłem to nazwisko, które dla wielu było magicznym kluczem otwierającym bramy świata elit. Ale, szczerze mówiąc, było mi to obojętne, bo moje serce i dusza znowu były puste. I nic już tego nie zmieni. Moja żona wniosła mi w posagu dwoje dorosłych dzieci i czworo wnucząt. Wiedziałem, że ich nigdy nie pokocham, ale mimo to starałem się być dobrym ojcem. Zresztą oni też mnie nigdy nie pokochali, chociaż zachowywali się poprawnie. Okazywali należyty szacunek, słuchali, robili co mówię, ale nigdy nie okazali mi ciepła. Aż do ich tragicznej śmierci. Zginęli w wypadku samochodowym w pewną śnieżną noc, wracając z imprezy noworocznej.
Moich wnuków też nie byłem w stanie pokochać, mimo iż te lgnęły do mnie niczym mucha do lepu. Na swój sposób lubiłem je, więc by nie sprawić im przykrości i zawodu udawałem kochającego dziadka. Udawałem przez wszystkie te lata aż w końcu wyrośli i pozakładali swoje własne rodziny, tracąc mną zainteresowanie.
Teraz mam osiemdziesiąt osiem lat i jestem skazany na ich opiekę. Uparcie trzymam się życia, chociaż raczej powinienem powiedzieć, że to życie, na złość mi, nie chce mnie puścić. Może to ciąg dalszy mojego przekleństwa? Niedowidzę, mam problemy z samodzielnym jedzeniem i umyciem się, większość czasu poruszam się na wózku inwalidzkim, bo nogi odmawiają posłuszeństwa. Wnuki, czując się zobowiązane do wdzięczności, zaopiekowały się mną. Jedno z nich wzięło mnie do swojego ogromnego domu i wynajęło pielęgniarkę i osobistego lekarza. Pozostałe wpadają od czasu do czasu, w biegu ucałują, zamienią kilka grzecznościowych formułek i lecą dalej, do swoich spraw. A ja? Codziennie, gdy jest pogoda, wyprowadzają mnie na taras, stawiają wózek w cieniu, bo słońce przecież mi szkodzi, pielęgniarka siada obok zaopatrzona w wszelkie możliwe leki, jakaś książkę do czytania albo robótkę ręczną i siedzimy tak w ciszy, dopóki jest ciepło. Nie zależy mi na rozmowie z nią. Jest dobrą pielęgniarką, nie mam prawa na nią narzekać, ale jest tak samo zimna i zdystansowana jak moja matka. Siedzimy więc i milczymy, codziennie odprawiamy ten nasz obowiązkowy rytuał: w ciepłe dni na tarasie, w zimne przy kominku, albo przy oknie. Jej za to płacą, mnie jest to obojętne. Tak samo, jaki wnukom. Rano witają się ze mną, a wieczorem pytają jak minął dzień i życzą dobrej nocy, przez cały dzień zajmując się własnymi sprawami. Od czasu do czasu wpada do mnie prawnuk Kamil. Nikt, nawet on, nie wie, ze jest jedyną osoba z tej rodziny, która sprawia, że moje serce przyspiesza. Dzieciak jest tak bardzo podobny do pewnego strasznie nieznośnego i żywiołowego gówniarza, którego kiedyś znałem. Śmieje się tak samo jak on i ma takie same diabełki w oczach jak tamten. Czasami nawet, kiedy rzeczywistość miesza mi się ze wspomnieniami, mówię do niego imieniem tamtego. On śmieje się i poprawia mnie, nie wiedząc jak bardzo cenne jest dla mnie to imię. Kiedy nasze drogi rozeszły się, gówniarz wpadał do mnie, jak tylko mógł, niestety zmarł na zawał dziesięć lat temu. A może to było dwanaście? Już tego nie pamiętam dokładnie. Nie chcę pamiętać. Chcę żeby żywy był obraz tego piętnastoletniego smarkacza, który wiecznie robił mi na złość, a nie tego pomarszczonego, chodzącego o lasce staruszka. Chcę żeby to wspomnienie było żywe aż do końca, tak jak wszystkie inne, które mam z okresu kiedy byłem naprawdę szczęśliwy.
Za każdym razem, gdy moja rodzina odprawi już te wszystkie konieczne rodzinne rytuały i w końcu zostawią mnie samemu sobie, ja uciekam w świat swoich wspomnień, tam, gdzie została moja druga rodzina, ci wszyscy, których pokochałem całym swoim sercem i którzy dali mi to, czego tak bardzo pragnąłem – miłość i szczęście. Bez żadnego przymusu z czyjejkolwiek strony, nie patrząc czy to właściwe czy nie, nie osądzając mnie. I za to ich kocham. Tylko ich.

Rozdział pierwszy – nowe życie


Młody, na oko dwudziestoparoletni chłopak z wielkim plecakiem na ramionach stanął przed furtką. Spojrzał na kartkę trzymaną w ręce i na tabliczkę z adresem przytwierdzoną do stojącego w niewielkiej odległości od furtki piętrowego domu.
- To tu, Jabłonna 8/13 – mruknął, po czym nacisnął dzwonek przy furtce.
Mimo iż stał dość długą chwilę, nikt nie zareagował. Zadzwonił jeszcze raz. Niestety z takim samym skutkiem. Pchnął więc furtkę i wszedł na posesję. Podszedł do drzwi wejściowych. Wyciągnął rękę, ale nie zdążył nawet nacisnąć dzwonka, gdy drzwi się otworzyły i wybiegł z nich jakiś strasznie potargany blond chłopak. Sekundę po nim ukazał się na oko czterdziestokilkuletni mężczyzna krzycząc:
- Zapomniałeś kanapek!
Ale po dzieciaku została już tylko bujająca się tam i z powrotem furtka. Mężczyzna westchnął i mruknął:
- I co ja z nim mam?
Dopiero po chwili zauważył intruza.
- A pan do kogo?
- Ja w sprawie ogłoszenia – odparł chłopak.
- Przykro mi, ale już jest nieaktualne, nie mamy więcej wolnych pokoi.
- Nie to. To. – Wyciągnął przed siebie rękę z wyrwanym kawałkiem gazety na której było zakreślone ogłoszenie.

Poszukiwana od zaraz gosposia do „rodziny” wieloosobowej, wiek bez znaczenia. Wymagania: musi dobrze gotować, być chętna do pracy i nie bać się wyzwań. Zapewniamy przyzwoitą pensję oraz zamieszkanie. Kontakt tylko osobisty, codziennie w godzinach od 18:00 do 22:00. Adres: Jabłonna 8/13

- No tak, daliśmy takie ogłoszenie dwa dni temu – mruknął mężczyzna.
- Mam nadzieję, że nikt się jeszcze nie zgłosił.
- Nie.
- W takim razie ja się zgłaszam.
- Tylko, że tu jest wyraźnie napisanie „gosposia”, a nie … - zawahał się - „gospoś”.
- A w czym tu jest problem? Bo jestem facetem? Co takiego zrobi kobieta czego ja nie potrafię? Sprzątam, gotuję, piorę, prasuję, jeśli trzeba to i dzieciaki położę spać i posiedzę przy nich jak rodzice będą musieli wyjść. Pieluchy też zmieniam.
- Takich dzieciaków to u nas nie ma – mruknął odruchowo mężczyzna.
- Poza tym ze mnie będzie lepszy pożytek niż z kobiety, bo mogę wykonywać też drobne naprawy.
Mężczyzna westchnął. Ostatni argument chłopaka chyba trafił na podatny grunt, bo zapytał:
- A pracowałeś już kiedyś jako gosposia?
- Nie, ale nie widzę w tym żadnego problemu. Jak już mówiłem, potrafię wszystko co trzeba, jedyny problem to poznać zwyczaje domowników i dogadać się z nimi.
Mężczyzna przez chwilę stał nic nie mówiąc, a pojawiające się na jego twarzy i znikające zmarszczki świadczyły o tym, że myśli dość intensywnie.
- No dobra – odezwał się w końcu. – Wejdź, porozmawiamy i zdecyduję czy się nadajesz czy nie.
Weszli do środka.
- Plecak rzuć gdziekolwiek – mężczyzna machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku, a kiedy chłopak wykonał polecenie, ruszył przed siebie.
Dopiero teraz chłopak przekonał się, że dom jest dość spory, czego nie było widać z ulicy. Przeszli sporym korytarzem, mijając po drodze kuchnię oraz parę drzwi z których kilka można był bez trudu rozpoznać jako wejścia do łazienki i ubikacji. Weszli do dość dużego salonu i usiedli na jednej z dwóch kanap stojących przy średniej wielkości ławie. Oprócz tego można tu było zobaczyć duży plazmowy telewizor, stojącą przed nim kanapę, kilka wolno stojących foteli i puf, ze trzy niewielkie stoliki, dość spory regał wypełniony różnego rodzaju książkami, do tego obrazy na ścianie, kwiatki zwisające z sufitu, albo stojące na specjalnych półkach przymocowanych do ścian, troszkę bibelotów porozstawianych bez ładu i składu, tam, gdzie tylko znalazło się miejsce oraz jasny, gruby i przyjemny z dotyku dywan. Mężczyzna usiadł na jednej z kanap przy ławie, ręką wskazując gościowi drugą. Chłopak posłusznie usiadł na samym brzegu.
- Więc, jak się nazywasz?
- Och, przepraszam, nie przedstawiłem się – chłopak uśmiechnął się przepraszająco. – Jestem Artur Małecki.
- Ja jestem Adam Kamieński, właściciel tego domu. Mówisz, że nie pracowałeś nigdy jako gosposia, dlaczego więc zdecydowałeś się odpowiedzieć na to ogłoszenie?
- Uwierzy pan, że bycie gosposią to jest to, co chcę w życiu robić?
Mężczyzna popatrzył uważnie na rozmówcę i po chwili odparł:
- Nie bardzo.
- W takim razie niech będzie, że wyrzucono mnie z domu i jestem bez środków do życia i podejmę każdą pracę, która da mi kąt do spania?
- To już lepiej brzmi, nawet jeśli nie jest prawdziwe.
- Więc? Przyjmie mnie pan?
- Nie tak prędko, mój drogi, najpierw musimy cię sprawdzić.
- Jak?
W tym momencie do ich uszu dobiegł jakiś rumor i dość niewybredne przekleństwo. Chwilę potem w salonie pojawił się czarnowłosy okularnik krzywiąc się niemiłosiernie.
- Kto postawił w samym przejściu ten cholerny plecak?
- O, Wojtek, już jesteś. Pozwól, to Artur Małecki, przyszedł z ogłoszenia w sprawie pracy. Na gosposię.
Chłopak uważnie obejrzał sobie wymienionego, potem zdjął okulary i je przetarł dokładnie.
- Albo ja mam coś ze wzrokiem, albo on nie umie czytać. Tam chyba wyraźnie było napisane, że ma być kobieta, a nie…
- Jakiś gówniarz? – dokończył usłużnie Artur.
- Nie to miałem na myśli, ale mniej więcej o to chodzi.
- Więc uważasz, że jestem za młody żeby sobie z tym poradzić?
- Nic nie uważam. – Chłopak wzruszył ramionami. – Jestem tu tylko lokatorem, on – wskazał głową w kierunku mężczyzny – jest właścicielem. – Po czym bez słowa pożegnania wyszedł z salonu.
Artur popatrzył lekko zdziwiony na Kamieńskiego. Ten uśmiechnął się przepraszająco.
- Wybacz, Wojtek już tak ma.
- Co on miał na myśli mówiąc, że jest tu tylko lokatorem?
-Aaaa, bo widzisz, ta „rodzina” z ogłoszenia to tak naprawdę kilka mieszkających razem osób. Wynajmuję pokoje za niewygórowaną cenę tym, których nie stać na coś lepszego. a że zwykle osoby te mieszkają to nieco dłużej niż w normalnie wynajmowanych pokojach, więc jesteśmy jakby rodziną.
- Rozumiem.
- A wracając do twojej kandydatury na gosposię, to chyba najlepszym wyjściem będzie sprawdzić twoje umiejętności. Chodź ze mną. – Przeszli do kuchni. – O dwudziestej wszyscy powinni być już w domu. Jak zwykle będą głodni. Zrób coś do jedzenia z tego co tu znajdziesz.
Artur zajrzał do lodówki, potem do wszystkich szafek po kolei. W lodówce znalazł opakowanie śmietany, której już zaczynała rosnąć powoli grzywka, jakieś nędzne resztki warzyw, które leżały tu chyba już od co najmniej miesiąca, bo były z lekka przywiędnięte, kilka jajek, mięso wyglądające na pierś z kurczaka, jakieś smętne resztki wędlin, puszkę fasolki oraz drugą z nieznana zawartością, bo nie miała żadnej naklejki, do tego słoik czegoś zielonego, co po bliższym przyjrzeniu się okazało się ogórkami kiszonymi startymi na zupę. Odkręcił słoik i powąchał jego zawartość, nie wydawała się podejrzana. I to było w sumie wszystko w lodówce. Za to w szafkach pełno było produktów sypkich typu ryż, kasza, makaron, mąka. Do tego najróżniejsze desery w proszku, typu galaretki, budynie, ciasta. No i pełno wiadro ziemniaków i cebuli.
- Wasza poprzednia gosposia szykowała się na jakąś wojnę, czy co? – zapytał z przekąsem kiedy skończył przegląd.
Kamieński zaśmiał się.
- No cóż, miała na tym punkcie lekkiego bzika.
- Mimo wszystko jednak niewiele tego tu jest. Kiedy ostatnio robiliście jakieś zakupy?
- Czyżbyś nie był w stanie nic z tego zrobić? – zapytał trochę z przekąsem Adam.
- A czy ja coś takiego powiedziałem? Stwierdzam tylko, że niewiele tego i już.
- Znaczy, że jednak coś zrobisz? W takim razie nie przeszkadzam.
- A dla ilu dokładnie osób to ma być?
- Siedmioro – odparł mężczyzna i wyszedł.
Artur tylko westchnął i zabrał się do pracy.
I chociaż marudził, że niewiele tego jest, to jednak, trochę mu zajęło przygotowanie wszystkiego, tak że kiedy o dwudziestej wszyscy domownicy siedli do stołu, on dopiero zaczynał rozstawiać talerze. Oczywiście najpierw został przedstawiony wszystkim przez Kamieńskiego, który poprosił żeby byli dla niego wyrozumiali.
- Głębokie talerze? – zdziwił się długowłosy szatyn w koszuli tak upaćkanej farbami, że nie wiadomo było jaki był jej pierwotny kolor. Z tego co Artur zdążył zapamiętać to miał on na imię Krystian. Krystian Jaworski.
- Nie marudź, tylko bierz co dają, chyba że chcesz iść spać o suchym pysku – mruknął Artur. Krystian popatrzył na niego zdziwiony, ale nic nie powiedział.
Tymczasem Artur skończył układać talerze i postawił na stół parujący garnek.
- Na początek zupa ogórkowa. Niewiele tego, ale powinno starczyć dla każdego.
- Pachnie nieźle – stwierdził ostrzyżony na jeża młody mężczyzna w garniturze, o imieniu Kuba. – Chyba zaryzykuję – dodał, po czym pierwszy nalał sobie zupy.
Wkrótce inni poszli za jego przykładem. I kiedy wykańczali zupę, Artur stawiał na stole kolejne dania: placki ziemniaczane, których na szczęście mógł narobić całą furę, krokiety z nadzieniem z ryżu, mięsa i cebuli oraz zapiekankę z makaronu, cebuli, jajek i ziemniaków.
- Ty na pewno nic nie kupiłeś za własne pieniądze? – zapytał podejrzliwie Kamieński, na co Artur roześmiał się.
- Skąd, wziąłem tylko to, co znalazłem. Niestety niewiele tego było, więc i potrawy niezbyt wyszukane.
- Placki ziemniaczane? – mruknął dzieciak który omal na niego nie wpadł wcześniej, a który okazał się być synem właściciela.. – Nie cierpię placków ziemniaczanych.
- To zjedz krokiety – odparł spokojnie Artur.
- Też nie lubię – odparł naburmuszony.
- Bądź grzeczne dziecko i zjedz kolację, bo jak nie to nie dostaniesz deseru.
- Nie jestem dzieckiem! – wykrzyknął zbulwersowany chłopak, podnosząc się, a po chwili zupełnie spokojnym już tonem zapytał się: - A co jest na deser?
Artur w duchu zaśmiał się.
- Zobaczysz, jak zjesz kolację.
- Ja chcę teraz – tym razem zachowywał się jak rozkapryszony bachor.
- Wiktor! – ojciec spojrzał na niego groźnie, wiec tylko fuknął naburmuszony i wziął się za jedzenie.
- Adam – Artur zwrócił się do właściciela – mówiłeś, że jest was siedmioro, a ja widzę tylko sześć osób. Kiedy przyjdzie ta brakująca? Bo wiesz, jak się spóźni, to może dla niej nic nie zostać.
Przy stole zapadło dziwne milczenie.
- Powiedziałem coś nie tak? – zaniepokoił się Artur.
- Nie, to nie to. Po prostu… ta siódma osoba to Bartek mieszkający w pokoju numer 8. Jakiś czas temu uległ wypadkowi w którym został dość poważnie poparzony i od tamtej pory nie wychodzi z pokoju. Trzeba by mu zanieść jedzenia.
- Ja pójdę – odezwał się ten okularnik o imieniu Wojtek. Nałożył wszystkiego po trochu na talerze, nalał zupy do niewielkiej miseczki, położył to wszystko na tacę i wyszedł z kuchni.
Po jego wyjściu wróciła poprzednia atmosfera. Domownicy dość szybko uporali się z jedzeniem.
- To jak, mam podawać deser? – upewnił się Artur widząc jak co niektórzy wzdychają sygnalizując tym iż są kompletnie najedzeni.
- To co w końcu zrobiłeś na ten deser? – zainteresował się Kamieński.
- Zrobiłem lody, ale niestety nie zdążyły się wystarczająco stwardnieć, więc będą na jutro, a dzisiaj niestety musi wam wystarczyć to. – Zaczął ustawiać przed każdym pucharki wypełnione warstwami różnokolorowych galaretek z zatopionymi w nich brzoskwiniami. – W lodówce była jakaś puszka z tajemniczą zawartością. Jak ją otworzyłem, to okazało się, że to brzoskwinie. Aż grzech było ich nie wykorzystać.
- Mniam – mruknął Wiktor i zabrał się w ekspresowym tempie za swój deser. – Bezwarunkowo zostajesz.
- Ej, chyba o czymś zapominasz – mruknął jego ojciec.
- No co? – chłopak naburmuszył się. – Ja tylko mówię co myślę.
- Ja natomiast zastanawiam się co on jest w stanie zrobić mając kasę na zakupy, jeśli był w stanie zrobić tyle jedzenia z tych nędznych resztek jakie tu zostały – powiedział Kuba.
- Czyli co, zostaje naszą nową gosposią? – zapytał Kamieński patrząc po kolei na każdego z domowników.