Niebo nad nami 3
Dodane przez Aquarius dnia Pa糳ziernika 27 2012 13:30:11


Cz臋艣膰 pierwsza: Niebo nad Nowym Jorkiem
Rozdzia艂 trzeci

Obudzi艂 go jaki艣 d藕wi臋k. Piskliwy i g艂o艣ny. Nie potrafi艂 i nie chcia艂 go rozpozna膰. Wiedzia艂 tylko, 偶e go sk膮d艣 zna, bo kiedy艣 s艂ysza艂 go codziennie.
Niech on ju偶 zamilknie. Niech go zast膮pi b艂oga cisza, b艂aga艂 w my艣lach. Ale nie, ten d藕wi臋k nie chce da膰 za wygran膮, ci膮gle rozbrzmiewa mu w uszach. Coraz g艂o艣niej i g艂o艣niej. Otworzy艂 powoli oczy, a jego spojrzenie pad艂o na poduszk臋, na kt贸rej le偶a艂 wibruj膮cy telefon i z kt贸rego wydobywa艂 si臋 ten przekl臋ty d藕wi臋k. Ach tak, budzik. Nastawi艂 go wczoraj wieczorem przed p贸j艣ciem spa膰. Dawno ju偶 nie s艂ysza艂 tej dra偶ni膮cej wszystkie zmys艂y melodyjki.
Wyci膮gn膮艂 powoli, ospale r臋k臋 i z艂apa艂 za kom贸rk臋. Nacisn膮艂 pierwszy lepszy przycisk. Nie, z艂y. Nacisn膮艂 nast臋pny. Trafi艂. Uda艂o si臋. Denerwuj膮ca melodyjka umilk艂a, pozostawiaj膮c po sobie niebia艅sk膮 cisz臋. M贸g艂by i艣膰 teraz spa膰, prawda? Ju偶 nic nie sta艂o mu na przeszkodzie. Ale musia艂 wsta膰. Musia艂, a przynajmniej tak powtarza艂 sobie w my艣lach. Musi, musi, musi. Bo si臋 sp贸藕ni. To pierwszy dzie艅 pracy.
Naprawd臋 musisz wsta膰, Dean, przemkn臋艂o mu przez g艂ow臋, gdy zasypia艂.

***


- O kurwa jego ma膰! – Poderwa艂 si臋 z 艂贸偶ka, odrzucaj膮c ko艂dr臋 na bok. – Kurwa, kurwa, kurwa –przeklina艂 pod nosem, gdy szuka艂 w szafie swojego garnituru. Tak, jego nowa praca wymaga艂a takiego ubrania. Mia艂 by膰 przecie偶 tylko ochroniarzem jakiego艣 dzieciaka, a nie „facetem w czerni”! Nie mia艂 jednak czasu si臋 nad tym zastanawia膰… Nie mia艂 ju偶 czasu na nic.
- Diabe艂, chod藕 tu. Kurwa, Diabe艂, nienawidz臋 ci臋, s艂yszysz? – krzykn膮艂, kiedy zauwa偶y艂, 偶e jego pies podar艂 jak膮艣 gazet臋 na strz臋py, kt贸re teraz wala艂y si臋 po ca艂ym pokoju, a nawet fruwa艂y w powietrzu przy szybszych ruchach m臋偶czyzny.
Ma p贸艂 godziny. Zd膮偶y przejecha膰 ca艂e miasto? Oczywi艣cie, 偶e nie. Potrzebuje cudu, 偶eby to zrobi膰.
Wyszed艂 z mieszkania g艂odny. Nie zd膮偶y艂 nic zje艣膰, tylko ubra艂 si臋 i umy艂. I zostawi艂 te strz臋pki gazety z Diab艂em w艣r贸d nich.
- Tato? – Przytrzyma艂 telefon ramieniem, szukaj膮c w kieszeniach kluczy do Passata. – Musisz przyj艣膰, Diabe艂 nie by艂 na spacerze rano, trzeba da膰 mu je艣膰… No zaspa艂em…! Tak, jasne… No przepraszam, moja wina, ale przyjdziesz, nie? Bo zasika ca艂y dom, a i nie wiem, czy nie ma czego艣 niebezpiecznego w zasi臋gu jego 艂ap… Dzi臋ki.

Willa Connell贸w. Jak zawsze pi臋kna, jak zawsze idealna, nawet kiedy widzi si臋 jej fragment jedynie zza bramy. Na ma艂ym ekranie pojawia si臋 lokaj. Charlie wita si臋 z Deanem. Gdy ekran zachodzi czerni膮, Dean rusza. Jedzie powoli brukowan膮 dr贸偶k膮 a偶 na dziedziniec.
Spojrza艂 na d艂ug膮, czarn膮 limuzyn臋, kt贸ra sta艂a tu偶 pod wej艣ciem do rezydencji. B艂yszcza艂a w s艂o艅cu, 艣wie偶o umyta i wypolerowana. Jednak jego uwagi nie przyku艂 pojazd, a m臋偶czyzna opieraj膮cy si臋 o niego. By艂 ubrany, a jak偶eby inaczej, w czarny garnitur. Czy wszyscy chodz膮 tu tak ubrani? Najwidoczniej Adolf dba o wizerunek swojego otoczenia. Jest przecie偶 milionerem, musi jako艣 podkre艣li膰 sw贸j statut.
Dean zaparkowa艂 swojego Passata. Marnego i nic nie wartego. A kiedy patrzy艂 na t臋 limuzyn臋 tylko utwierdza艂 si臋 w przekonaniu, 偶e czas zmieni膰 pojazd. Jego samoch贸d tylko psu艂 obraz tej perfekcyjnej posiad艂o艣ci.
- Nowy? – zapyta艂 m臋偶czyzna w garniturze, kiedy Dean wysiad艂 z auta. Zamiast udzieli膰 odpowiedzi jedynie potakn膮艂, zamykaj膮c drzwi i w艂膮czaj膮c alarm.
- Chcesz? – Facet wyci膮gn膮艂 z kieszeni opakowanie papieros贸w. Dean bez wahania podszed艂 do niego i pocz臋stowa艂 si臋, czuj膮c ogromn膮 potrzeb臋 zapalenia przed wej艣ciem do idealnego domu.
- Jeste艣 szoferem? – zagadn膮艂 Dean, chwil臋 po tym, jak zaci膮gn膮艂 si臋 mocno, a dym przyjemnie wype艂ni艂 jego p艂uca. M臋偶czyzna u艣miechn膮艂 si臋 i potakn膮艂. Mia艂 krzywe z臋by, du偶y orli nos i zaj臋cz膮 warg臋, ale wygl膮da艂 na sympatycznego cz艂owieka.
- Jestem. Niezbyt ci臋偶ka robota i dobrze p艂atna – odpar艂, ci膮gle si臋 u艣miechaj膮c. – Rob. – Wyci膮gn膮艂 d艂o艅, a Dean bez wahania j膮 u艣cisn膮艂.
- Dean – odpowiedzia艂.
- Connell jest dobrym pracodawc膮. Nie b臋dziesz narzeka膰, ale lepiej ju偶 id藕, bo Keith jest ci臋偶kim przypadkiem. Ci膮gle szczerzy艂 te krzywe, po偶贸艂k艂e z臋by.
Dobrze, 偶e przynajmniej szofer nie jest idealny, pomy艣la艂 z ulg膮 Ferrey.
- Najpierw spal臋 – pomacha艂 lekko r臋k膮, w kt贸rej trzyma艂 papierosa – mam jeszcze pi臋膰 minut. – Tak, dzisiaj sta艂 si臋 cud. Nie sp臋dzi艂 ani minuty w korku i nawet trafia艂 za ka偶dym razem na zielone 艣wiat艂o.
- Jeste艣 na艂ogowcem? – Rob uni贸s艂 jedn膮 ze swoich ciemnych i g臋stych brwi. Mia艂 偶ydowsk膮 urod臋, brakowa艂o mu tylko pejs贸w i kapelusza.
Dean go polubi艂. Sam nie wiedzia艂 dlaczego, przecie偶 go nawet nie zna艂, ale zapa艂a艂 do niego sympati膮. Czasem po prostu tak jest. Niekt贸rzy ludzie maj膮 w sobie co艣 takiego, 偶e nawet, kiedy nic si臋 o nich nie wie, to i tak si臋 ich lubi. A Rob z pewno艣ci膮 by艂 tego typu cz艂owiekiem i Dean ju偶 wiedzia艂, 偶e w razie czego b臋dzie mia艂 z kim porozmawia膰 w tym pe艂nym perfekcji domu.
- Od niedawna. – Dok艂adniej od Jej 艣mierci pali艂, jak smok. Czasem nawet dwie paczki dziennie, bo to pomaga艂o. Odpr臋偶a艂o. Nawet, je偶eli kiedy艣 nie by艂 pozytywnie nastawiony do tego na艂ogu, w ko艅cu papierosy 艣mierdzia艂y i by艂y niezdrowe, teraz wszystko si臋 zmieni艂o. Nie obchodzi艂 go ani rak p艂uc, ani nieprzyjemny zapach. Zosta艂 sam. Diabe艂 te偶 nie b臋dzie 偶y膰 wiecznie, jest tylko psem.
- No to si臋 wkopa艂e艣. Mog艂e艣 nie zaczyna膰. – Ale zacz膮艂, samo przysz艂o.
- 呕ycie – odpowiedzia艂 jedynie. – D艂ugo ju偶 tu pracujesz? – zmieni艂 temat, po czym zaci膮gn膮艂 si臋 mocnym papierosem. Zazwyczaj nie pali艂 takich ostrych, ale musia艂 przyzna膰, 偶e ten wyj膮tkowo mu smakowa艂. Podoba艂o mu si臋 pieczenie gard艂a i to, w jaki spos贸b dym wype艂nia艂 jego p艂uca.
- Dwa lata na zim臋 b臋dzie – westchn膮艂. – Ale jest fajnie. Dobrze p艂ac膮 i si臋 nie narobisz. Chyba – doda艂 ju偶 ciszej.
- Chyba?
- To zale偶y od rodze艅stwa. – Wzruszy艂 ramionami. Jego papieros wyl膮dowa艂 na ziemi, a po chwili zosta艂 przydepni臋ty butem. Dean by艂 dopiero w po艂owie swojego.
Nie podoba艂o mu si臋 to „chyba”.
- To znaczy? – dr膮偶y艂 dalej.
- To dzieciaki – powiedzia艂, jakby to wszystko wyja艣nia艂o.
- No i?
Rob u艣miechn膮艂 si臋 szeroko, tak jak mia艂 to w zwyczaju. Potar艂 d艂oni膮 o karoseri臋 samochodu, przez chwil臋 koncentruj膮c na niej swoje spojrzenie.
- M艂odzi s膮. Bywaj膮 upierdliwi. – Ach tak. Ju偶 rozumia艂. Dopali艂 swojego papierosa i rzuci艂 na ziemi臋.
- Bardzo? – Nie lubi艂 k艂opotliwych ludzi, a ju偶 z pewno艣ci膮 nie lubi艂 takiej m艂odzie偶y. Ale przecie偶 sam wybra艂 t臋 prac臋. Nikt go do niej nie zmusza艂, m贸g艂 to przewidzie膰.
- Zale偶y o kim m贸wimy. – Rob wsun膮艂 r臋ce do kieszeni, spogl膮daj膮c na Deana z rozbawieniem – Masz 艣mieszn膮 min臋. – Za艣mia艂 si臋 bez skr臋powana. – Spokojnie, nie b臋dzie tak 藕le… Da si臋 prze偶y膰. – Ponownie wzruszy艂 ramionami.
Dean nie w膮tpi艂 w to, 偶e „da si臋 prze偶y膰”. Wszystko jest do prze偶ycia, ale nie u艣miecha艂y mu si臋 potyczki z jakimi艣 dzieciakami. Westchn膮艂 ci臋偶ko, spogl膮daj膮c na zegarek.
- Id臋 – powiedzia艂 tylko, obchodz膮c czarn膮 limuzyn臋. Rob obejrza艂 si臋 za nim z u艣miechem.
- Nie krzyw si臋 tak. To nie spotkanie z lwem.
Ale w艂a艣nie tak si臋 czu艂 – jakby szed艂 na spotkanie z lwem. Mimo wszystko sam musi si臋 przekona膰, czy ten lew nie jest przypadkiem kotem. Ma艂ym i bezbronnym.

***


- Hej! – Ze schod贸w zbiega艂 Brandon. Ten cholernie idealny, bogaty dzieciak wygl膮daj膮cy jak model z ok艂adki czasopisma dla kobiet. Kiedy Dean widzia艂 jego perfekcyjny u艣miech, te proste i na dodatek bia艂e z臋by, zaczyna艂 t臋skni膰 za u艣miechem Roba. Po偶贸艂k艂ym i krzywym.
Brandon znalaz艂 si臋 tu偶 przed nim i spojrza艂 na niego z g贸ry, trzymaj膮c w d艂oniach czarn膮 torb臋. Wydawa艂 si臋 by膰 mi艂y, ale Dean nie potrafi艂 zapa艂a膰 do niego sympati膮. Synek milionera, kt贸ry ma wszystko. Urod臋, pieni膮dze i szcz臋艣cie.
- Dzie艅 dobry – wydawa艂o mu si臋, 偶e w艂a艣nie tak powinien przywita膰 si臋 z synem swojego pracodawcy.
- Co tak oficjalnie? M贸w mi po imieniu. – Machn膮艂 r臋k膮, a Dean dopiero teraz zauwa偶y艂, 偶e jego w艂osy s膮 w nie艂adzie i 偶e wygl膮da tak, jakby dopiero wsta艂. Wszystko przez ten idealny u艣miech, to on przy膰mi艂 poranny wizerunek ch艂opaka. – M贸g艂by艣 obudzi膰 Keitha? Schodami na prawo, pierwsze drzwi. Rzuc膮 ci si臋 w oczy, bo s膮 nieco inne od reszty. Ja musz臋 si臋 ogarn膮膰 przed wyj艣ciem.
- Jasne. – Spieszy艂 si臋... Gna艂 na drugi koniec miasta jak idiota, staraj膮c si臋 przy tym nie natkn膮膰 na korek, 偶eby teraz dowiedzie膰 si臋, 偶e Brandon dopiero wsta艂, a Keith jeszcze 艣pi? 呕e nawet, je偶eli um贸wili si臋 na 贸sm膮, jego podopieczni mieli to gdzie艣? Zaczyna艂o do niego dociera膰, 偶e tak naprawd臋 jest w tym domu nikim, tylko kolejn膮 postaci膮 w czarnym garniturze.
Westchn膮艂, rozgl膮daj膮c si臋 jeszcze, po czym wspi膮艂 si臋 po schodach wy艂o偶onych bordowym dywanem. Czu艂 si臋 w tym domu, jak intruz. Nie by艂 idealny, nie pasowa艂 tu. Nie by艂 przystojny, pr臋dzej nijaki.
Znalaz艂 si臋 w niezwykle jasnym i w膮skim korytarzu. Otacza艂y go obrazy. Bazgro艂y. Nic, co mog艂oby si臋 podoba膰. Sam potrafi艂by co艣 takiego stworzy膰… Zatrzyma艂 si臋 przy jednym z nich, oprawionym, jak ca艂a reszta w z艂ot膮 ram臋, i przyjrza艂 mu si臋 uwa偶niej. Sprawia艂 wra偶enie, jakby kto艣 wyla艂 na p艂贸tno farby i szybko je rozmaza艂, 偶eby przedstawia艂y ludzk膮 twarz... Zmarszczy艂 brwi. Nie widzia艂 w tym nic pi臋knego, tylko wyrzucone pieni膮dze. Ten, kto umie艣ci艂 tu te bazgro艂y musia艂 mie膰 bardzo dziwny gust.
Korytarz nie ci膮gn膮艂 si臋 w bezkres, tak jak to zazwyczaj by艂o w filmach. Mia艂 oko艂o sze艣膰 metr贸w, a na jego ko艅cu znajdowa艂o si臋 du偶e okno, przepuszczaj膮ce do pomieszczenia promienie s艂oneczne. Niedaleko niego Dean ujrza艂 bia艂e drzwi i nie by艂oby w tym nic dziwnego, przecie偶 w tej cz臋艣ci domu napotka艂 mas臋 drzwi, gdyby nie to, 偶e by艂y bia艂e, podczas gdy ca艂a reszta mia艂a br膮zowy, nudny kolor. Dodatkowo zosta艂y one obwieszone znakami: STOP, prosz臋 puka膰 i obcym wst臋p wzbroniony. Tak, to z pewno艣ci膮 by艂y te drzwi, o kt贸rych m贸wi艂 mu Brandon. Nie m贸g艂 si臋 pomyli膰, bo naprawd臋 odstawa艂y od reszty.
Nie czekaj膮c d艂u偶ej, zapuka艂, tak jak kaza艂a mu jedna z tabliczek. Poczeka艂 chwil臋, jednak nikt mu nie odpowiedzia艂. Wzi膮艂 g艂臋boki oddech i nacisn膮艂 klamk臋.
- Keith? – zapyta艂, wsuwaj膮c powoli g艂ow臋 do pomieszczenia. Niemal od razu uderzy艂 go nieprzyjemny zapach niewietrzonego pomieszczenia. Skrzywi艂 si臋, otwieraj膮c drzwi na o艣cie偶, wci膮偶 jednak nie przekraczaj膮c progu. Omi贸t艂 pok贸j zniesmaczonym spojrzeniem, chocia偶 pod wzgl臋dem czysto艣ci jego mieszkanie niewiele r贸偶ni艂o si臋 od sypialni ch艂opaka. Pootwierane szafki i wysypuj膮ce si臋 z nich ubrania, stos brudnych ciuch贸w na samym 艣rodku pomieszczenia. Kubki, szklanki, talerze wala艂y si臋 wsz臋dzie i tworzy艂y obraz n臋dzy i rozpaczy… A mo偶e raczej by艂y oznak膮 lenistwa.
Wzrok Deana zatrzyma艂 si臋 na du偶ym biurku tu偶 pod oknem, ale nie m贸g艂 jednak rozpozna膰 koloru jego blatu, gdy偶 ten zawalony by艂 stert膮 rzeczy. Mia艂 wra偶enie, 偶e gdyby tylko wyci膮gn膮膰 co艣 ze spodu, tak膮 wystaj膮c膮 ksi膮偶k臋 na przyk艂ad, ca艂a konstrukcja zosta艂aby naruszona i wszystko run臋艂oby na pod艂og臋.
Oderwa艂 spojrzenie od wie偶y grat贸w na biurku i skoncentrowa艂 je na 艂贸偶ku. Du偶ym i p贸艂okr膮g艂ym, z po艣ciel膮 w deseniu umaszczenia zebry, pod kt贸r膮 znajdowa艂a si臋 zakopana posta膰. Keith zapewne. Spod ko艂dry Dean us艂ysza艂 pochrapywanie. Niezbyt g艂o艣ne.
Odchrz膮kn膮艂, czuj膮c si臋 niezr臋cznie.
- Dzie艅 dobry.
Odpowiedzia艂o mu westchnienie, a p贸藕niej znowu pomieszczenie wype艂ni艂o si臋 chrapaniem. Dean podszed艂 do 艂贸偶ka i potrz膮sn膮艂 zawini臋tym w ko艂dr臋 ch艂opakiem. Nic. Keith musia艂 mie膰 bardzo mocny sen.
- Wstawaj.
Ch艂opak obr贸ci艂 si臋 na plecy, odrzucaj膮c po艣ciel na bok. Otworzy艂 zaspane oczy, kieruj膮c swoje spojrzenie na Deana.
- Pan ochroniarz? – zapyta艂, ziewaj膮c. Nie kwapi艂 si臋 nawet, 偶eby zakry膰 usta, dzi臋ki czemu Dean m贸g艂 dostrzec jego z臋by. Nie tak idealne jak w przypadku brata. Zwyk艂e z臋by, zwyk艂ego nastolatka. O normalnym, nie per艂owo bia艂ym kolorze. – Nie mam zamiaru dzisiaj i艣膰 do szko艂y, wi臋c mo偶e pan… Mog臋 po imieniu? – wtr膮ci艂 nagle, podnosz膮c si臋 do siadu. Dean dopiero teraz zauwa偶y艂 艣redniego rozmiaru tunel w jego uchu i tatua偶 na szyi, przedstawiaj膮cy serce… ale nie takie, jakie widzi si臋 w walentynki, tylko naturalne, ludzkie serce. Z aort膮 i przedsionkami.
Keith z pewno艣ci膮 nie by艂 s艂odkim synkiem pana Connella. Mo偶e nawet by艂 jego utrapieniem, ale Deanowi w tamtym momencie wcale to nie przeszkadza艂o. Mi艂o wej艣膰 do 艣mierdz膮cego, zagraconego pomieszczenia i odci膮膰 si臋 od nienagannej rodzinki.
- Raczej tak. – Wzruszy艂 ramionami. Mimo tego, 偶e ch艂opak by艂 przyjemn膮 odmian膮 po tej ca艂ej perfekcji, kt贸rej si臋 naogl膮da艂, by艂 dziwny. Bardzo dziwny… Dean nie potrafi艂 powiedzie膰, czy go polubi艂, czy nie. Czy Keith go denerwowa艂? Nie wiedzia艂.
- 艁adny garniak. Powiedz szczerze, lubisz garnitury? – zapyta艂, wstaj膮c z 艂贸偶ka. Spa艂 jedynie w czarnych slipkach, wi臋c Dean m贸g艂 zauwa偶y膰, 偶e serce na szyi nie jest jego jedynym tatua偶em. Na lewej piersi, tu偶 obok zakolczykowanego sutka znajdowa艂 si臋 malutki klucz wiolinowy. Czy偶by Keith interesowa艂 si臋 muzyk膮?
- Nie. – Dostrzeg艂 kolejny tatua偶. Tym razem na ko艣ci biodrowej, przedstawiaj膮cy zwyk艂膮, czarn膮 gwiazdk臋. I to chyba by艂oby na tyle, Dean nie dostrzeg艂 ju偶 wi臋cej tatua偶y, ale przecie偶 dzieciak m贸g艂 mie膰 te偶 takie, kt贸re nie znajdowa艂y si臋 w zasi臋gu jego wzroku.
- I pracowa艂e艣 w FBI? - Keith uni贸s艂 jedn膮 z ciemnych, dosy膰 grubych brwi w zdziwieniu.
- To nie ma tu nic do rzeczy. Mo偶na si臋 czasem przem臋czy膰. – Ch艂opak by艂 chudy. Przera藕liwie chudy i blady. Wydawa艂o mu si臋, 偶e m贸g艂by policzy膰 偶ebra Keitha, nawet go nie dotykaj膮c.
Keith nie by艂 艣wiadomy, 偶e jest obiektem obserwacji, podszed艂 do szafy, z kt贸rej wysypywa艂y si臋 ubrania i zacz膮艂 je przegl膮da膰. Nie kwapi艂 si臋 nawet, 偶eby je pozbiera膰 i upchn膮膰 – nie wspominaj膮c ju偶 o posk艂adaniu – z powrotem.
- Ja bym nie m贸g艂 – m贸wi膮c to, rzuci艂 na 艂贸偶ko wybrane d偶insy. – Dzisiaj zostaniesz d艂u偶ej, bo chc臋 wieczorem wyj艣膰.
- Jest 艣roda – odpowiedzia艂, kiedy Keith zak艂ada艂 czarny T-shirt.
- No i? Co w zwi膮zku z tym?
Dean zmarszczy艂 brwi. Nie podoba艂a mu si臋 wizja siedzenia w tym domu a偶 do wieczora… Zwariuje tutaj.
- 艢rodek tygodnia. Nie idziesz do szko艂y, tylko masz zamiar gdzie艣 wyj艣膰 wieczorem? – Odsun膮艂 si臋 od 艣ciany i podszed艂 do drzwi.
- Dalej nie widz臋 w tym nic z艂ego. Nie powiniene艣 wtr膮ca膰 si臋 w moje sprawy. To w ko艅cu twoja zakichana robota. Ojciec ci p艂aci, 偶eby nic mi si臋 nie sta艂o. Tyle.
Racja. Po co w og贸le przejmuje si臋 tym dzieciakiem? Nie jego sprawa, co ten robi, kiedy powinien by膰 w szkole. Wzruszy艂 jedynie ramionami i wyszed艂.

***


Znajdowa艂 si臋 w limuzynie, na siedzeniu obitym kremow膮 sk贸r膮. Naprzeciwko siedzia艂 Brandon, przegl膮daj膮cy jakie艣 notatki i zapisuj膮cy co艣 uwa偶nie. Nad ramieniem ch艂opaka widzia艂 zarys postury Roba, kt贸ry siedzia艂 za kierownic膮, oddzielony od nich czarn膮, metalow膮 kratk膮.
Stali w korku, a jak偶eby inaczej. W ko艅cu to Nowy Jork, nie mo偶na przejecha膰 przez centrum bez p贸艂godzinnego postoju, a ju偶 z pewno艣ci膮 nie wtedy, gdy zegarek wskazywa艂 godzin臋 dwunast膮 w po艂udnie.
Brandon nagle od艂o偶y艂 notatki, wzdychaj膮c ci臋偶ko i przeci膮gaj膮c si臋. Opad艂 na sk贸rzane oparcie, wbijaj膮c wzrok w przyciemnion膮 szyb臋 limuzyny.
- Co studiujesz? – zapyta艂 Dean z nud贸w.
- Prawo. – No tak… W ko艅cu m贸g艂 sobie na to pozwoli膰, mia艂 ojca z mas膮 znajomo艣ci i pieni臋dzy. Powinien spodziewa膰 si臋 takiej odpowiedzi.
- Ambitnie. – Pokiwa艂 g艂ow膮, chocia偶 nie uwa偶a艂, 偶eby dla kogo艣 z pozycj膮 Brandona, a raczej jego taty, studiowanie prawa mog艂oby by膰 ci臋偶kie. Dla takich os贸b nic nie jest w 偶yciu ci臋偶kie. Wszystko maj膮 od pstrykni臋cia palcami.
Brandon u艣miechn膮艂 si臋 swoim perfekcyjnym u艣miechem, niczym u gwiazdy filmowej albo 艣wiatowego modela. Mo偶e i by艂 mi艂y. Mo偶e i Dean nie mia艂 偶adnych powod贸w do nielubienia go, ale nic za to nie m贸g艂, 偶e nie pa艂a艂 do niego sympati膮.
I zn贸w zapad艂o milczenie. Uci膮偶liwe i nieprzyjemne. Obaj spogl膮dali to w stron臋 okna, to na siebie, jakby szukali temat贸w do rozmowy. Wydawa艂o im si臋, 偶e trzeba o czym艣 porozmawia膰, 偶e nie powinni siedzie膰 w ciszy.
- Co sta艂o si臋 z poprzednim ochroniarzem? – wymy艣li艂 w ko艅cu Dean i mia艂 nadziej臋, 偶e zaraz limuzyna ruszy i dojad膮 w ko艅cu do biblioteki.
- Jak z poprzednim? – zdziwi艂 si臋, unosz膮c swoje jasne, ale niezwykle kszta艂tne brwi.
- Przede mn膮 by艂 jaki艣, tak?
- Ach. – Pokr臋ci艂 g艂ow膮. – Nie, nie. Po prostu Johnny i Thomas nie wystarczali.
- Johnny i Thomas? – dopyta艂, tym razem ju偶 z ciekawo艣ci, a nie z przymusu podtrzymania rozmowy.
- Ochroniarze… Wiesz, nas jest tr贸jka, nie chodzimy wsz臋dzie razem, a ojciec jest bardzo bogaty. Woli by膰 spokojny o nas i dlatego zatrudni艂 jeszcze ciebie – wyt艂umaczy艂.
Dean pokiwa艂 g艂ow膮 i to by艂o na tyle. Ju偶 nie potrafi艂 wymy艣le膰 kolejnego tematu rozmowy, wi臋c siedzieli w ciszy, dop贸ki samoch贸d nie podjecha艂 pod bibliotek臋.

***


Keith wychodzi艂 dopiero o dwudziestej, tak wi臋c Dean musia艂 czeka膰, jak ten idiota. Nic dziwnego, 偶e przez te kilka godzin zd膮偶y艂 zapozna膰 si臋 z reszt膮 pracownik贸w rezydencji Connell贸w.
Jakie by艂o jego zdziwienie, kiedy dowiedzia艂 si臋, 偶e kucharzem nie jest m臋偶czyzna, stylizuj膮cy si臋 na francuza, tylko zwyk艂a, pulchna starsza pani. I wcale nie tak idealna, jak ca艂a ta willa.
- Kurwa ma膰, Bianca! Do cholery jasnej, mia艂a艣 to umy膰! – Naprawd臋 elokwentna, starsza pani, pomy艣la艂, u艣miechaj膮c si臋 pod nosem.
Siedzia艂 w kuchni, gdy偶 tak naprawd臋 to w niej toczy艂o si臋 偶ycie pracownik贸w. Wszyscy przychodzili tu na ploteczki, dzi臋ki czemu to 艣rednich rozmiar贸w pomieszczenie nigdy nie by艂o puste. Ci膮gle co艣 tu si臋 dzia艂o. I co wa偶niejsze – by艂o zupe艂nie inne ni偶 reszta pokoi w rezydencji. Przypomina艂o kuchni臋 w przeci臋tnym barze mlecznym, a nie w willi w艂a艣ciciela du偶ej korporacji. Wystarczy艂o tylko spojrze膰 na zlew zawalony garami, kt贸re Bianca mia艂a pozmywa膰, ale przecie偶 wa偶niejszy jest papieros. I co z tego, 偶e pali w kuchni? Tu偶 nad jedzeniem? Papieros, to papieros.
- Nie kop膰 mi tutaj. Won, ju偶! Na dw贸r, m贸wi臋! Na dw贸r, wyno艣 si臋! – Nawet je偶eli starsza pani pr贸bowa艂a utrzyma膰 porz膮dek, zachowa膰 jak膮艣 czysto艣膰 i estetyk臋 przygotowywania posi艂k贸w, to Bianca skutecznie jej to uniemo偶liwia艂a. Ale co kucharka mia艂a zrobi膰 z dziewczyn膮, skoro jest jej wnuczk膮? Przecie偶 nie b臋dzie skar偶y膰 na rodzin臋, jak co chwil臋 powtarza.
Pulchna pani nazywa艂a si臋 Laura Ettins, ale wszyscy m贸wili na ni膮 Ann. Dlaczego? Tego Dean jeszcze nie rozgryz艂, ale zapewne ju偶 nied艂ugo si臋 dowie, musi tylko d艂u偶ej przebywa膰 w kuchni.
- 艢mierdzi tutaj papierochami, a ja im obiad robi臋. M贸wi臋 ci, Bianca, 偶e kiedy艣 wylecisz, oj wylecisz. – Laura uwielbia艂a du偶o m贸wi膰, co nietrudno by艂o zauwa偶y膰, a raczej us艂ysze膰. Ci膮gle m贸wi艂a. Miesza艂a zup臋 i marudzi艂a pod nosem, kroi艂a warzywa i te偶 gdera艂a… Jak kura. Nawet je偶eli nikt jej nie s艂ucha艂, to ona i tak prowadzi艂a monolog.
A Bianca? Pali艂a dalej, siedz膮c przy stole, naprzeciwko Deana, poprawiaj膮c co chwil臋 swoje kr贸tkie w艂osy, pofarbowane na do艣膰 osobliwy, zielony, kolor. Zaci膮ga艂a si臋 papierosem, by po chwili pobawi膰 si臋 swoim kolczykiem w uchu. Dean ocenia艂 j膮 na dwadzie艣cia lat, chocia偶 mog艂a by膰 m艂odsza. Jedno musia艂 jednak przyzna膰, polubi艂 j膮, tak jak Roba. By艂a naturalna, nie kry艂a si臋 za mask膮 idealno艣ci. Mia艂a cienie pod oczami i czerwony, zapewne od kataru siennego, nos. Piegi na policzkach, czole i szyi… W艂a艣ciwie to piegi mia艂a wsz臋dzie.
- Jak tam z Keithem? – zapyta艂a, ignoruj膮c narzekania babci.
- Nie znam go jeszcze dobrze – odpar艂 i chocia偶 mia艂 ogromn膮 ochot臋 zapali膰, nie zrobi艂 tego. Musia艂 przyzna膰, 偶e troch臋 przera偶a艂a go Ann tym swoim ci膮g艂ym gadaniem. Nie chcia艂, 偶eby i do niego mia艂a jakie艣 pretensje.
Bianca nagle u艣miechn臋艂a si臋 szeroko, po czym lekko uderzy艂a otwart膮 d艂oni膮 w st贸艂. Strzepn臋艂a popi贸艂 z cienkiego, damskiego papierosa i pokiwa艂a g艂ow膮.
- To poznasz, oj poznasz. Bo z tego co s艂ysza艂am, b臋dziesz mu cz臋sto towarzyszy艂. Johnny i Tom wybrali mniejsze z艂o. – Nie podoba艂o mu si臋 to.
- Nie mo偶e by膰 a偶 taki z艂y – zaprzeczy艂, chocia偶 mia艂 co do tego w膮tpliwo艣ci.
- Och, ale on nie jest z艂y. Jest tylko problemowy. I bezczelny. I chamski… Ale og贸lnie, s艂odki dzieciak – podsumowa艂a z ironicznym u艣miechem, po czym zgasi艂a papierosa w popielniczce. – Ju偶, ju偶, Ann! – Nawet ona do babci zwraca艂a si臋 „Ann”. – Spali艂am, okej? Otw贸rz okno i po sprawie!
- Jak, cholero jedna, pan Connell dowie si臋, 偶e tu palisz, to wylecisz. M贸wi臋 ci, Ma艂po. – Wr贸ci艂a do mieszania zupy kremowej. – Dean, chcesz co艣 zje艣膰? Nie kr臋puj si臋 ch艂opie, umierasz pewnie z g艂odu – zwr贸ci艂a si臋 do niego. W tej kuchni czu艂a si臋 jak u siebie w domu i wcale nie przejmowa艂a si臋 tym, 偶e bez wiedzy gospodarza karmi ca艂y personel. I 偶e robi to ju偶 od kilku dobrych lat, a Adolf najwidoczniej jeszcze si臋 nie zorientowa艂… albo udaje, 偶e nie wie.
- Posmakuj. Zupa kremowa Ann jest pyszna.
- To w takim razie poprosz臋. – Pokiwa艂 g艂ow膮. – A wracaj膮c do Keitha…
- Aj tam! – Bianca machn臋艂a r臋k膮. – Sam musisz si臋 przekona膰, jaki jest.

***


Keith rozsiad艂 si臋 na sk贸rzanym siedzeniu limuzyny, opieraj膮c swoje nogi, na kt贸rych znajdowa艂y si臋 czarne, wojskowe buty, na fotelu. Dean spojrza艂 na to krytycznie, ale nie odezwa艂 si臋 s艂owem. Nie jego samoch贸d, nie jego problem.
- No, to jak ci min膮艂 pierwszy dzie艅, panie federalny? – zapyta艂 ch艂opak, zaczesuj膮c swoje przyd艂ugie, czarne w艂osy do ty艂u i tym samym odkrywaj膮c ucho. Dean dostrzeg艂, 偶e opr贸cz tunelu, ma jeszcze industrial… I 偶e to niejedyny jego kolczyk. Bridge wdzi臋czy艂 mu si臋 u nasady nosa, po艂yskuj膮c w s艂abym 艣wietle lampy samochodowej i nadawa艂 Keithowi nieco szata艅skiego wygl膮du.
- Ci臋偶ko – odpar艂 zgodnie z prawd膮.
- No tak, Brandon bywa wkurwiaj膮cy. – Potakn膮艂. – Powiedz, bardzo mnie przeklina艂?
Dean u艣miechn膮艂 si臋 k膮tem ust. Nie mia艂 poj臋cia, dlaczego wszyscy tak przestrzegali go przed tym ch艂opakiem. Przecie偶 by艂 ca艂kiem w porz膮dku.
- Nie. Nic o tobie nie m贸wi艂.
Brwi Keitha unios艂y si臋 w ge艣cie zdziwienia. Zdj膮艂 nogi z fotela, po czym usiad艂 w szerokim rozkroku i nachyli艂 si臋 w stron臋 Deana, opieraj膮c 艂okcie na udach.
- K艂amiesz. On ci膮gle o mnie gada, bo nie ma swojego 偶ycia.
Dean tak偶e uni贸s艂 brwi, wbijaj膮c w ch艂opaka nieruchome spojrzenie, po czym powiedzia艂:
- Fajn膮 jeste艣cie rodzin膮. – Nie wiedzia艂 dlaczego, ale nie kr臋powa艂 si臋 m贸wi膰 o takich rzeczach przy tym dzieciaku. Nawet je偶eli mog艂oby to by膰 uznane za niestosowne.
- No, zajebist膮, co?

***


Ju偶 nigdy nie pomy艣li o Keitcie, jak o fajnym dzieciaku. Nigdy.
Dean przeczesa艂 nerwowo w艂osy, kln膮c siarczy艣cie pod nosem. Przeszed艂 od ubikacji, do umywali, kt贸ra znajdowa艂a si臋 po przeciwnej stronie, zastanawiaj膮c si臋, co teraz. Nastolatek znikn膮艂. Rozp艂yn膮艂 si臋, a mia艂 przecie偶, do jasnej cholery, i艣膰 tylko skorzysta膰 z kibla.
Nie wychodzi艂 dwie minuty. Okej, nic dziwnego. Nie wychodzi艂 pi臋膰 minut. Mo偶e to grubsza sprawa,? Siedem. Co艣 jest nie tak. Dziesi臋膰. Keith, 偶yjesz? Jedena艣cie. Keith! Wchodz臋! Zobaczy艂 pust膮 klubow膮 艂azienk臋 i szeroko otwarte okno. Dzieciak znikn膮艂.
Co mia艂 zrobi膰? Przecie偶 jego obowi膮zkiem by艂o pilnowanie ch艂opaka, a ten tak po prostu sobie zwia艂. Nawet jego znajomi, kt贸rzy jeszcze chwil臋 temu siedzieli przy stoliku, rozp艂yn臋li si臋 w powietrzu. To wszystko by艂o um贸wione, psiama膰. Powinien si臋 domy艣le膰, ju偶 gdy przekroczy艂 pr贸g tego dziwnego klubu, kt贸ry z pewno艣ci膮 nie by艂 w klimatach Keitha, w ko艅cu on raczej nie s艂ucha艂 typowo dyskotekowej muzyki… A przynajmniej nie wygl膮da艂 na takiego.
- Mo偶na? – us艂ysza艂 za plecami. Obejrza艂 si臋, spogl膮daj膮c na jakiego艣 nastolatka.
- Tak, tak… Jasne – warkn膮艂, wychodz膮c z 艂azienki. Jeszcze raz rozejrza艂 si臋 za znajomymi Keitha, ale na pr贸偶no.
Wyszed艂 z klubu, od razu odnajduj膮c zaparkowan膮 limuzyn臋. B臋dzie musia艂 powiedzie膰 wszystko Robowi, a ten pewnie zadzwoni do 艢wini. Pi臋knie, lepiej by膰 nie mog艂o. Zostanie zwolniony ju偶 pierwszego dnia pracy.
Rob sta艂 oparty o samoch贸d, trzymaj膮c w d艂oni nieod艂膮cznego papierosa. Spojrza艂 na Deana z u艣miechem, tak jak to mia艂 w zwyczaju.
- Keith mi zwia艂 – powiedzia艂 Dean, wzdychaj膮c ci臋偶ko.
- Nic nowego – odpar艂 tamten spokojnie, zaci膮gaj膮c si臋. Dean popatrzy艂 na niego zdziwiony, nie wiedz膮c sk膮d u Roba takie opanowanie. Keith uciek艂, szlaja si臋 teraz nie wiadomo gdzie, robi nie wiadomo co, a on odpowiada „nic nowego” i dalej spokojnie pali? - Jego sta艂y numer.
Zmarszczy艂 brwi, wyci膮gaj膮c z kieszeni paczk臋 papieros贸w.
- Dlaczego mnie nie uprzedzi艂e艣? – Podpali艂 jednego szluga. Niemal od razu poczu艂, jak nerwy go opuszczaj膮.
- Stwierdzi艂em, 偶e to nie ma sensu. Jak Keith b臋dzie chcia艂 uciec, to i tak to zrobi. – Wzruszy艂 ramionami. – Ale spokojnie, nic mu nie b臋dzie.
Mia艂 bogatego, znanego ojca i nie by艂o przy nim nikogo zaufanego… Czy aby na pewno „nic mu nie b臋dzie”? Mocno zaci膮gn膮艂 si臋 papierosem i chwil臋 przetrzyma艂 dym w p艂ucach, 偶eby p贸藕niej wypu艣ci膰 go z cichym westchnieniem.
Skoro Rob si臋 nie denerwuje, to on te偶 nie powinien?
- Okej, wi臋c co teraz?
- Czekamy. Wr贸ci ko艂o trzeciej, czwartej, jak zawsze. – Ponownie wzruszy艂 ramionami. – Uprzedzam, 偶e to czasem bywa nudne.
Dean u艣miechn膮艂 si臋 k膮tem ust.
- Podejrzewam… To przed nami kilka godzin czekania? 艢wietnie.
- Te偶 tak uwa偶am.