Szukając wybaczenia 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 13 2012 23:18:53
Rozdział pierwszy, w którym poznajemy wiecznie zirytowanego nekromantę i jego cokolwiek tępego ożywieńca.




Noc pełni była pochmurna ale ciepła. Wiatr tylko czasem przemykał między gałęziami drzew nawet nie myśląc o zniżeniu się do poziomu gruntu. Na brzegu lasu, pod rozłożystym drzewem, dogasało ognisko. Żar trzaskał cicho od czasu do czasu. Obok niego, ułożony wygodnie między korzeniami, drzemał wędrowiec. Widać po nim było, że dawno już nie zagrzał nigdzie miejsca na dłużej. Lniana koszula dawno pożółkła, a skórzane spodnie były tak często cerowane - i to wyjątkowo niewprawną ręką - że wyglądały jak patchwork. Jedynie skute gwoździami buty trzymały się nieźle - czego nie można było powiedzieć o ich wychudłym właścicielu. Zaniedbane, ciemne włosy, które niegdyś pewnie falami łagodnie opadały na ramiona, teraz rozczapierzały się jak słomiane włosy stracha na wróble. Ciężko było określić jego wiek - porobione od zmęczenia cienie pod oczami i nie przycinany od przynajmniej tygodnia zarost skutecznie to utrudniały - przez wzgląd jednak na to, że całe to owłosienie nie straciło jeszcze pigmentu, to można bezpiecznie uznać, że nie jest stary.
Niemal bezszelestnie, co świadczyło o naprawdę dużej wprawie w skradaniu się po tak trudnym terenie jakim jest las, z krzaków powychodziły różne cienie, które w nikłym świetle żaru mogły ujść za ludzi. Nie zastanawiając się długo jeden z nich kopnął wędrowca w mostek i nie czekając, aż ten się otrząśnie z oszołomienia i złapie oddech, przycisnął go do ziemi i przyłożył mu lufę rewolweru do czoła.
- Witam - powiedział. - Chcielibyśmy się z kolegami zapytać, czy dobrze ci się tutaj śpi.
Wędrowiec, korzystając z tego, że musi złapać oddech, otaksował wzrokiem napastników. Miał ciemne oczy, które znowu wprowadzały zamęt do kwestii jego wieku. Ich powaga i zmęczenie bardziej by pasowały do kogoś o siwych włosach.
- Bardzo wygodnie... - wydusił z siebie, walcząc pod ciężarem nacisku o każdy centymetr sześcienny tlenu i marząc, by przy tym nie połamać sobie żeber. - Macie tu... bardzo miękki mech.
W nikłym świetle księżyca, który usiłował przebić się przez chmury, zobaczył, że kiwają spokojnie głowami.
- Zdajesz sobie sprawę, że musisz zapłacić za ten przyjemny nocleg?
- No tak... Oczywiście... Jasne... - wymamrotał, po czym zebrał tyle powietrza ile zdołał, by huknąć: - Konrad!
Zanim ktokolwiek zdążył o coś zapytać, z boku usłyszeli szelest kogoś, kto nawet nie zawracał sobie głowy skradaniem się. Po chwili z krzaków wyszedł potężnie zbudowany człowiek, o obojętnej, przystojnej twarzy. Jego ubrania były w podobnym, jak nie gorszym stanie, jak u wędrowca. Nie zwracając uwagi na wyciągnięte w pośpiechu i wycelowane w niego pistolety szybkim krokiem znalazł się przy towarzyszu i lekkim pchnięciem w obojczyk zepchnął z niego rzezimieszka, który był na tyle zaskoczony, że na to pozwolił.
"Ile ten koleś tam stał?" - pomyślał z niedowierzaniem. - "Mieliśmy tu zwiadowcę, sami siedzieliśmy tu dobre pół godziny, a nie usłyszeliśmy z jego strony nic, oddechu, przełknięcia śliny... czy to na pewno człowiek?"
- Dzięki - mruknął wędrowiec, siadając. - Ci dwaj z tyłu to orkowie. Zajmij się nimi.
Mężczyzna nazwany Konradem kiwnął tylko głową i ruszył w kierunku dwóch zwalistych postaci. Wówczas stojący przy wędrowcu człowiek, najwyraźniej herszt tej niewielkiej bandy, ocknął się z zaskoczenia. Zaczął lżyć na Konrada, tłumacząc mu dobitnie różnicę między orkiem a człowiekiem. Tyrada ucięła się w połowie drugiego zdania, kiedy to milczący mężczyzna zręcznym ruchem wszedł pomiędzy stwory i jednego położył ciosem w grdykę, a drugiego łokciem wbitym głęboko w mostek. Herszt nawet nie zdążył oniemieć, kiedy usłyszał szczęk naciąganego za nim spustu.
- Mam wrażenie, że czegoś tu nie rozumiesz - usłyszał za sobą znudzony głos.
Obrócił się i zobaczył resztę swoich ludzi rozłożonych pokotem i zdecydowanie nieprzytomnych.
"Kiedy...?!"
A potem spojrzał przed siebie. Księżyc wybrał ten właśnie moment, by znaleźć jakąś przerwę w chmurach i błysnąć spomiędzy nich. Samopowtarzalna beretta zalśniła złowrogo.
- Wyskakuj z forsy - powiedział szczupły wędrowiec. - To napad.


- O tyle dobrze, że nie próbowali nas zabić - powiedział niedługo później, siadając przy ponownie rozpalonym ognisku. - Trochę się martwiłem, że tego spróbują.
Konrad również usiadł, z tym, że jemu nie potrzebna była izolacja od ziemi, czy nawet samo ognisko. Był ożywieńcem, choć jeszcze sam nie ustalił jakiego typu. Czasem odnosił wręcz wrażenie, że nawet Gilbert tego nie wie. To by tłumaczyło, czemu unikał tego tematu.
- Po co ci to było? - zapytał, obserwując jego ostrożne przeliczanie pieniędzy. - Przecież jesteś magiem, masz legitymację uczelni. Jak gdzieś dotrzesz, to i tak wszystko masz za darmo.
Gilbert zerknął na niego z irytacją, po czym wrócił do przerwanego zajęcia.
- Zgłupiałeś? - prychnął. - Kasa zawsze się przyda. Choćby po to, żeby następnym razem nie robić takiego cyrku i móc się po prostu dać ograbić.
Konrad przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Został ożywiony trochę ponad siedem miesięcy temu i wciąż miewał problemy z pamięcią - Gilbert pluł sobie za to w brodę, bo wszystko wskazywało na to, że nie dopilnował jednego zaklęcia podczas rytuału - ale bez problemu mógł sobie przypomnieć powiedziane przed niespełna półgodziną szorstkie słowa skierowane do herszta bandy, która chciała ich ograbić: "Idę teraz do najbliższej wioski," tu padła nazwa, która Konradowi umknęła, "jeśli was tam zobaczę, to nie skończy się tak miło jak teraz. A nie wiem, kiedy wyjadę. Rozumiemy się?" Było to... zaskakująco miłe z jego strony.
To nie była tylko kwestia pamięci - ożywieniec od samego początku miał problemy z myśleniem, kojarzeniem, skupianiem się. Kompletnie nie pamiętał rytuału, w którym powstał, ani pierwszego kwartału swojego istnienia. Potem poszło jakoś łatwiej, zupełnie jakby jego mózg zaskoczył i przypomniał sobie do czego służy. Ostatnio nawet usiłował analizować swoje okolice. Ilekroć jednak zadawał pytania Gilbert patrzył na niego jak na irytującego idiotę i go zbywał. Konrad uczył się więc teraz obserwacji i próbował sam sobie odpowiedzieć na niektóre. Póki tylko trzy kwestie pozostawały zagadką.
Gilbert na coś czekał. Czasem, podczas ich rzadkich rozmów, patrzył na Konrada z zastanowieniem, po czym kręcił głową. Miał jakieś oczekiwania wobec swojego ożywieńca. Nigdy jednak nie chciał powiedzieć, o co chodzi. Konrad tego nie rozumiał. Przecież gdyby powiedział, to poszłoby szybciej.
Gilbert czegoś szukał. Nieczęsto zaglądał na uczelnię i kiedy tylko mógł wyjeżdżał w teren. Wydawał się zdeterminowany. Na pytania jednak w tym temacie odpowiadał niezwykłą irytacją, a raz, nagabywany, niemal spalił Konradowi prawe ramię. Naprawił go potem, ale blizna pozostała. Cały proces nie bolał, ale Konrad zrozumiał aluzję i nie pytał więcej.
Ostatnie było najtrudniejsze do ułożenia w słowa. Gilbert bowiem wydawał mu się znajomy. Uczucie o tyle głupie, że jego umysł nie umiał spamiętać niemal połowy jego życia jako ożywieńca, a co dopiero czasów, gdy był żywy. Ale było tam. Powodowało dziwaczny spokój, kiedy Gilbert był w zasięgu wzroku i niepokój, gdy Gilbert gdzieś znikał. Sprawiało, że Konrad ufał Gilbertowi i chciał się trzymać blisko niego, pilnować, by był bezpieczny.
Oczywiście, to ostatnie mogło też być spowodowane magią. Im dłużej Konrad przebywał w pobliżu maga, tym bardziej zdawał sobie sprawę jak skomplikowane zaklęcia zostały nałożone na to ciało. Ożywieniec nie miał własnej woli. Musiał być posłuszny jak pies. Być może zaufanie i chęć opieki miały mu to ułatwić.
Taka uprzejmość wobec ożywieńca wydawała mu się nielogiczna. Ale z drugiej strony może był po prostu jeszcze za głupi. Czuł dziwną irytację na tę myśl. Dlatego siedząc nocą przy ognisku (którego nie musiał pilnować - Gilbert kontrolował ogień kompletnie instynktownie) trenował swój umysł, obserwując śpiącego maga.
Potem tłumaczył sobie, że to dlatego, że nie miał na czym innym zawiesić wzroku.
Sam nie był pewny, czy to prawda. Ale brzmiało wystarczająco prawdziwie, by mogło nią być.


Do wioski dotarli dopiero następnego dnia po południu. Gilbert spojrzał na nią krytycznie - kilka chałup zbitych w jednym miejscu, jakby garnących się do siebie w obawie przed złym, mrocznym światem. Nie zapowiadało się miło. Miał przeczucie, że tutejsi mieszkańcy po prostu zwariowali ze strachu i dlatego wysłali do gildii list z prośbą o pomoc. Pewnie mieli nadzieję, że wielki mag wyprowadzi ich stąd do cywilizacji niczym Mojżesz Żydów do Ziemi Obiecanej.
"Puszczę im strzechy z dymem, jeśli ponad tydzień tłukłem się po tych pustkowiach dla tak durnego powodu" - pomyślał ponuro.
- Konrad - rzucił krótko, robiąc krótki gest. - Zostaniesz tu.
Zombie podszedł do niego i usiadł dokładnie pod ręką, którą wykonał znak Naia. Łypnął przy tym nieprzychylnie, jakby nie pasowało mu, że mag przymusił go do wysłuchania rozkazu, zamiast zwyczajnie poprosić.
"Durny zombie" - pomyślał Gilbert z irytacją, ruszając w stronę wsi.
Chociaż nie, to złe słowo. Konrad nie był głupi. Jak pomyśleć, jakim idiotą był na samym początku i jak wielki krok zrobił od tamtego czasu, to można było poczuć niemal lekki podziw. Wszystko wskazywało też na to, że powoli rozwija w sobie inteligencję. To dobrze.
Tylko te pytania! Jasne, pytania świadczą o rozwoju. Ale nigdy nie zadawał właściwych! Pytał o głupie, przyziemne rzeczy. Nigdy na przykład nie zapytał, dlaczego świat wygląda tak dziwnie. A wszystko wokół nich było dziwaczne i nienaturalne, co do tego nie było dwóch zdań. Nie pytał, dlaczego pewne rzeczy się dzieją, a inne nie. Pytał tylko co czym jest. Jak dziecko. To było irytujące.
I ta buńczuczność przed chwilą. Co to miało być? Będzie musiał zapytać kogoś po powrocie jak wielki wpływ na charakter ma inteligencja. Psychologia nigdy nie była jego mocną stroną, ale jak patrzył niekiedy na nastoletnich, zbuntowanych pacanów, to odnosił wrażenie, że nie ma to większego wpływu.
"Mój zombie wchodzi w okres buntu" - pomyślał ponuro. - "Jakbym miał mało kłopotów..."
Snując te i podobne myśli dotarł wreszcie do wioski. Rozejrzał się. Wszystkie chałupy wyglądały tak samo, żadna nie wskazywała na to, że może mieścić w sobie kogoś ważnego. Westchnął i złapał za kołnierz przebiegającego dzieciaka.
- Gdzie znajdę burmistrza? - zapytał wprost.
Młody spojrzał na niego podejrzliwie. Gilbert domyślał się, że nie wygląda zbyt reprezentacyjnie, ale nigdy go to jakoś nie obchodziło. Ludzie zauważali, że chodzi trochę zbyt wyprostowany jak na zwykłego żebraka, a ton jego głosu jest trochę za mocny jak na przeciętnego obdartusa. Wniosek pozostawał prosty - mógł być szaleńcem, dziwakiem albo magiem, a na tym świecie żadna z tych trzech opcji nie musiała się wykluczać.
Chłopak zawahał się więc tylko przez chwilę, po czym wskazał odpowiednią chatę.
Po chwili pukania otworzyła mu sporych rozmiarów matrona. Zmierzyła go wzrokiem i wykrzywiła usta.
- Czego chce? - burknęła.
- Wysłali państwo list z prośbą o pomoc - zaczął uprzejmie Gilbert. - Jestem przedstawicielem gildii...
- Żebraków chyba - prychnęła kobieta. - Paszoł mi stąd, krętaczu! Nic ode mnie nie dostaniesz!
No cóż, czasem i tak bywało.
Gilbert kopnął drzwi, kiedy gospodyni próbowała zatrząsnąć mu je przed nosem.
- Proszę pani... - wycedził przez zęby.
- Atakować mnie będzie?! - zawyła kobieta, sięgając za drzwi. - Już ja ci pokażę...!
Nawet nie spojrzał na drewniany trzonek miotły, którym się zamachnęła w następnej chwili. Nie spuszczając jej z oczu wystawił tylko rękę. Po chwili kobieta patrzyła z przerażeniem na resztki kija, jakie zostały jej w rękach. Ogień wycelowany był precyzyjnie i spopielił trzonek do centymetra przed jej palcami. Mogła poczuć zaledwie ciepło żaru, jaki po nim pozostał.
- ...ja naprawdę nie mam na to czasu - dokończył z irytacją, opuszczając rękę. - Pani prowadzi do męża.
- Co tam się dzieje? - krzyknął ktoś z wnętrza domu.
Zainteresowany hałasem, dobrze zbudowany jaszczuroid wyglądał gdzieś z głębi korytarza. Gilbert zauważył, jak rozdwojony język przecina powietrze i jak mężczyzna wzdryga się na zapach spalenizny.
- Już dobrze, kochanie - zawołał do kobiety, która wciąż wielkimi oczami wpatrywała się w trzonek miotły. - Pan z gildii, prawda? Zapraszam do środka.
"Walkiria i człowiek-jaszczur" - pomyślał Gilbert, mijając kobietę. - "Ciekawe, jak rozwiązują kwestię potomstwa."
Niedługo potem siedział w jego gabinecie, zaskakująco zadbanym jak na tę norę. Dobrze zachowany puszysty dywan krył źle ułożone i nieoheblowane deski w podłodze. Ścian może nie pokrywała boazeria, ale i tak większość była zakryta przez wypełnione książkami regały. Prócz tego stało tam również potężne, mahoniowe biurko i kilka głębokich, pokrywanych skórą foteli. Mag nie zajrzał jeszcze do innych pomieszczeń, ale mógł się domyślić, że kuchnia okazałaby się solidnie wyposażona, wcale też by się nie zdziwił na widok jakuzzi w obdrapanej łazience. Wszystko wyglądało na robotę ludzką, nie elfią. Gilbert zaczynał się domyślać, skąd wziętą.
- Jak rozwiązujecie kwestię prądu? - zapytał, kiwając głową w stronę lampki na biurku.
Burmistrz wzruszył ramionami.
- Po staremu. Niedaleko mamy las, w nim rzeczkę, to młyn postawiliśmy. Internetu nam to nie załatwi - uśmiechnął się ponuro - ale przynajmniej nie musimy spać z kurami, czy rozpalać w piecu, ilekroć chcemy zjeść coś ciepłego.
Gilbert pokiwał głową ze zrozumieniem. Sięgnął do plecaka i wyciągnął list.
- Nie napisaliście w czym rzecz - powiedział, kładąc papier na biurku.
Burmistrz odchrząknął nerwowo.
- No tak... Proszę mi powiedzieć... czy odkryliście już sposób, by... - zająknął się, robiąc nieznaczny gest w swoją stronę.
Mag zmierzył go uważnie wzrokiem, po czym oparł się w fotelu, splatając palce w koszyczek.
- Drogi panie. Jeśli ciągnął mnie pan taki kawał drogi tylko po to, by zadać pytanie, które mógł pan napisać w liście; pytanie, na które, tu trzeba zaznaczyć, znamy odpowiedź od przeszło trzech lat i było to ogłaszane na każdy możliwy sposób, a gdyby nawet jakimś cudem to do pana nie dotarło, to moglibyśmy wysłać to jeszcze specyficznie do pana pocztą... - tu przerwał, bo zdał sobie sprawę, że zaczyna podnosić głos. - To uprzedzam, że będę zły.
- Nie nie nie nie! - Burmistrz zamachał rękami, chcąc ukryć zakłopotanie. - Nie w tym rzecz! Rozumie pan, do nas naprawdę nie doszła ta wiadomość, mnie się wydawało, że wy wciąż nad tym pracujecie jeszcze, dlatego pomyślałem, że od razu zapytam, skoro pan tu jest... Znaczy, że już wiecie jak? - zapytał z nadzieją.
Gilbert nienawidził takich przypadków. Już trzykrotnie go przegoniono z różnych miejsc z powodu odpowiedzi, której teraz musiał udzielić. Ludzie nie znosili, kiedy się ich zawodziło.
- Znaczy, że jest to niemożliwe - odparł cicho, starając się, by nie brzmiało to na sarkazm. - Człowiek po Przemianie nie może już wrócić do poprzedniej formy. Przykro mi.
- Och... no tak... - mruknął burmistrz, zapadając się w fotel. - Powinienem był się domyślić...
Mag odczekał stosowną chwilę. Widząc, że mężczyzna przed nim tylko pogrąża się w rozpaczy i w najbliższym czasie nie udzieli mu odpowiedzi na choćby podstawowe pytania związane z zakwaterowaniem, czy celem wezwania, postanowił skierować rozmowę na inne tory.
- Słyszałem, że stoi u was świątynia Mildy?
Burmistrz zamrugał, zaskoczony, po czym odchrząknął.
- Jakby to... no, stała.
- Stała? - powtórzył Gilbert. Nie podobał mu się ten czas przeszły.
- Chrześcijanie przyszli, zburzyli... - mruknął niechętnie, odwracając wzrok.
Mag zacisnął pięści. A żeby tak szlag trafił tych chrześcijan! Nawet na ten kraniec świata chciało im się leźć tylko dlatego, że usłyszeli, że ktoś ośmiela się tu nie czcić ich boga? Przeklęci egoiści! Co im Milda przeszkadzała, do cholery?
- Kapliczkę pewnie zbudowali? - zapytał niechętnie.
- Nie, co pan - żachnął się. - Wskazali tylko, gdzie jest większa wioska, już ze zbudowanym kościołem, i tam kazali chodzić co siedem dni. Nawet kapłana za sobą nie zostawili, tylko poszli dalej.
- To czemu nie odbudujecie świątyni?
- Wracają tu czasem - mruknął ponuro. - Nawet gruzów sprzątnąć nie dali. Stłukli jedną dziewczynkę, jak kwiatek tam położyła.
Gilbert uznał, że pytanie o kapłanów Mildy nie ma sensu.
- A kapliczki domowe? - zapytał cicho, sięgając po ostatnią szansę.
Teraz jaszczuroid poruszył się niespokojnie, wyglądając na bardzo nieszczęśliwego. Gilbert pochylił się w jego stronę.
- Jestem agnostykiem, burmistrzu. Nie obchodzą mnie wasze utarczki z chrześcijanami. Pytam tylko o domową kapliczkę ku czci Mildy.
Mężczyzna wyglądał tak, że gdyby miał jeszcze wargi, to pewnie by teraz zagryzł dolną.
- W piwnicy - szepnął w końcu. - Ale nie Mildy. Nie mieliśmy już dla niej miejsca. Tylko dla Perkunasa, Patrimpasa i Pykuolisa, bo jakże ich wyrzucać. Byłaby jeszcze Laima z Giltiną, ale niestety chrześcijanie spalili wszystko co znaleźli z nimi związane...
Gilbert zaklął pod nosem.
- Oni mnie nie urządzają... - mruknął cicho.
- Co proszę?
- Nieważne - westchnął. - Czemu się więc nie przeniesiecie? - zapytał rzeczowo. - Bóstwa utrzymują się przy życiu dzięki waszej wierze i pamięci o niej. Świątynię można zawsze zbudować gdzie indziej.
Burmistrz przełknął ślinę i odwrócił wzrok, zastanawiając się nad odpowiedzią. Gilbert zastanowił się mimowolnie, czy ciężko mu się mówi z rozdwojonym językiem.
- Dlaczego siedzicie tu w parę osób, tak daleko od wszelkich dróg, dzięki którym wasza nędzna wieś mogłaby się rozwinąć? - drążył temat. - Czemu wolicie znosić ataki chrześcijan i okolicznych rabusiów, niż przenieść się w bezpieczniejsze miejsce?
- Skąd pan wie o rabusiach? - zapytał zaskoczony jaszczuroid.
- Jedna grupka miała pecha spotkać mnie po drodze. - Machnął ręką, dając do zrozumienia, że to nic wielkiego. - Proszę odpowiedzieć na pytanie.
Burmistrz wciąż się wahał. Gilbert nie rozumiał, dlaczego. Przecież wezwano go po to, żeby rozwiązał jakiś problem. A tymczasem okazuje się, że tutejsi ani nie chcą się stąd ruszyć, ani nie chcą powiedzieć w czym rzecz. Absurd sytuacji zaczynał go irytować. Zwłaszcza, że patrząc na ten dom sprawa była jasna. Co było dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł.
- Dobrze, dosyć tego - mruknął, wstając. - Chyba się domyślam, o co chodzi. Proszę pokazać.
W pierwszej chwili burmistrz spojrzał na niego z zaskoczeniem, ale to szybko przeszło w radość. Poderwał się z fotela i ruszył do drzwi.
- Proszę za mną.


Ruiny. Obrośnięte przez las, wchłonięte przez niego. Ale wciąż wyrastające ponad czubki drzew. Stalowe nity zdawały się kłuć niebo, oblazłe z farby i warstw ociepleń betonowe ściany porosły mech i trawa. Potężne korzenie przebijały się przez fundamenty i niszczyły asfalt na drogach.
- Miasto... - mruknął Gilbert.
To było oczywiste, że musiało być gdzieś w pobliżu. Nie było wielkie, za czasów świetności zamieszkiwało je może dziesięciu tysięcy mieszkańców. Ale to stąd mieszkańcy tych rozklekotanych na pozór chat mieli wszystkie swoje dobra.
- Zaraza wytłukła prawie wszystkich - powiedział cicho burmistrz. - Niewielu było dość... silnych, by się jej oprzeć. Reszta uciekła. Została tylko nasza garstka.
Mag pokiwał głową. Wiele miast spotkał ten los w czasie Zarazy.
- I czego ode mnie oczekujecie?
- Pan słucha - burmistrz spojrzał na niego z determinacją. - My domy możemy odbudować. Drogę wyremontować. Ale niech pan usunie ten cholerny las. Nas jest za mało, żeby go wykarczować. Poza tym... - skrzywił się. - Ten las... Pan patrzy.
Sięgnął po porzuconą przy wydeptanej ścieżce siekierze. Leżało ich tam parę, ewidentnie były w stałym użyciu. Burmistrz podszedł do jednego z drzew, złapał za gałąź i uciął ją. Momentalnie w tym samym miejscu wyrosła kolejna, bijąc go przy okazji po twarzy. Gilbert nie był pewien, czy to był na pewno przypadek.
- Ten las jest przeklęty - powiedział jaszczuroid, ciskając gałęzią o ziemię. - Nie jesteśmy w stanie nic zrobić.
- Macie nieograniczony dostęp do drewna - zauważył trzeźwo mag.
- Ja nie na to narzekam - odparł burmistrz. - Ale niech pan coś zrobi z tym lasem. Słyszałem, że z paroma się udało. Jak z tym, gdzie stoi ta wasza gildia. Niech pan chociaż spróbuje! Proszę! Możemy jeszcze przywrócić je do dawnej świetności!
- Wszyscy chcą, żeby było jak dawniej - westchnął Gilbert, podchodząc do drzewa. - Proszę spojrzeć.
Dotknął pnia i wyszeptał inkantację, która sprawiła, że roślina momentalnie zwiędła i uschła. Przez chwilę trwała cisza. Potem ziemia pod nimi zadrżała. Umarłe drzewo zostało wypchnięte z ziemi z korzeniami, niczym mleczny ząb, i zastąpione nowym, równie wielkim. Gilbert pokręcił głową.
- To magia elfów. Siedzi tu jeszcze od czasów Zarazy. Póki się nie wyczerpie, nikt nie będzie w stanie nic z tym zrobić.
- Nawet pan? - zapytał burmistrz łamliwym głosem. - Magu wielki! Królu złoty! Błagam...
- Choćbym chciał, to nie mogę! Nikt nie może! - krzyknął z irytacją. - Próchno weźcie sobie na rozpałkę. Wieś przenieście. Nie ma sensu, żebyście tu dalej siedzieli.
Burmistrz opadł na kolana i zapłakał, żegnając się z ostatnią nadzieją. Potem powlókł się powoli w stronę swojej wsi.
Gilbert ostatni raz obejrzał się na miasto. Szkoda go było, oczywiście, ale nie pierwszy raz widział coś takiego. Świątyni też nie było sensu szukać. Bez wierzących był to tylko budynek. Bez oddania człowieka bóstwa umierają.
Mag odwrócił się, myślami już będąc w drodze do kolejnego zleconego mu miejsca. Wiadomo było, że tutaj przywitają go już cokolwiek niechętnie i nie ma sensu dopraszać się o możliwość skorzystania z wanny, łóżka czy stołu.
Atak nadszedł znienacka. Gilberta uratował refleks i własna magia, która działając w czystej samoobronie spaliła nadbiegającego przeciwnika żywcem. Odsunął się z drogi truchłu, które wciąż nie utraciło pędu i zatrzymało się parę metrów za nim. Wyglądem mogło kiedyś przypominać panterę, ale...
- Ha! Mag! - krzyknął z boku znajomy głos.
"O nie..." - pomyślał Gilbert z rezygnacją, odwracając się w kierunku zbliżającego się herszta wczoraj rozgromionej bandy.
- Tak myślałem, że z tobą jest coś nie tak! - huknął mężczyzna. - Gdzie twój kumpel? Bez niego już nie jesteś taki rozhukany?
Mag przeczekał ten wybuch bezczelności i krótką, pełną pychy przemowę, która nastąpiła zaraz potem. Spojrzał ze smutkiem na herszta.
- Po co to robisz? - zapytał cicho. - A mogłeś przeżyć...
- Ha! - krzyknął po raz kolejny. - Wciąż myślisz, że możesz dać nam radę? Nam wszystkim?! - zawołał, rozkładając ręce.
Jakby na ten sygnał z lasu wyłoniła się prawdopodobnie cała jego banda - ponad pięćdziesięciu pseudo-ludzi, wszyscy jak jeden mąż po Przemianie. Zwierzęta, potwory, zjawy, nieumarli...
"Muszę uciekać" - pomyślał Gilbert, patrząc na tę zgraję. - "Może uznają mnie za tchórza i nie wszyscy spróbują zaatakować."
Naprawdę myślisz, że to coś da? - zapytał cichy, złośliwy głosik w jego umyśle, który mag kiedyś nazywał sumieniem. - Klątwa dosięgnie każdego, kto się teraz za tobą rzuci.
"Nie wiem. Muszę spróbować."
Ścigany szyderczym śmiechem zawrócił na pięcie i zaczął uciekać w stronę lasu. Nie tracił czasu na oglądanie się za siebie, porastający ruiny bór był zbyt gęsty, by mógł sobie na to pozwolić. Zaczął kluczyć w chwili w której usłyszał pierwsze strzały, a nad głową przeleciała mu pierwsza lodowa strzała.
"Bez jaj" - pomyślał z irytacją zatrzymując się na chwilę i patrząc jak pień, w który strzała trafiła, zamarza z przerażającą szybkością. - "Mają żywiołaki?"
W tej samej chwili usłyszał za sobą szczeknięcie wilkołaka. Lekko dysząc, obrócił się w jego stronę.
- Nie chcesz tego - powiedział, wyciągając rękę przed siebie chcąc pokazać, że nie ma złych zamiarów. - Uwierz mi, proszę cię. Naprawdę nie chcesz zrobić mi krzywdy. Nie, czekaj! - krzyknął jeszcze, widząc jak stworzenie szykuje się do skoku.
W tej samej chwili coś zwaliło go z nóg i pociągnęło za sobą. Gilbert zobaczył tylko jak wilkołak rozbija sobie głowę o zamarznięty pień i przez chwilę zatacza się, oszołomiony. Mag złapał za trzymający go za kołnierz nadgarstek i podciągnął się, wymierzając kopa.
- Puść mnie ty durny...
- Przestań się wiercić! - warknął jego własny ożywieniec, odwracając się na moment.
- Konrad?! - Gilbert wywinął się zręcznie, zresztą zombie sam zwolnił uchwyt i już krótką chwilę później biegli obok siebie. - Co ty tu robisz? Przecież kazałem ci tam zostać!
- Co, chciałeś mnie zostawić?
- Zwariowałeś? Wró... Co cię to w ogóle do cholery obchodzi? - warknął wreszcie. - Rozkazałem ci tam zostać! Miałeś na sobie nałożoną pieczęć posłuszeństwa! Jakim cudem ją złamałeś?!
Ożywieniec biegł dłuższą chwilę w milczeniu. Jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego, co, jak Gilbert zauważył, zwykle znaczyło, że Konrad myśli.
- Ja... - zająknął się wreszcie, ale nie było mu dane dokończyć.
Gilbert huknął krótkie "uważaj!", odpychając ożywieńca z toru skoku wilkołaka. Bestia skoczyła między nimi, zahaczając pazurami ramię Gilberta, po czym obróciła się w ich stronę, lądując. Konrad poleciał gdzieś w bok, starając się stracić pęd nie wywracając się, ale oczy przeciwnika i tak były wbite w maga.
- Zawsze zapominam, - mruknął do siebie Gilbert, - jakie one są...
Wilkołak pokonał dzielącą ich odległość w ułamku sekundy i trzasnął na odlew. Mag poleciał w bok i grzmotnął w jakieś drzewo.
- ...szybkie... - wymamrotał oszołomiony, osuwając się wzdłuż pnia.
Usłyszał obok siebie głuchy warkot.
- S'chaj... - Spróbował jeszcze raz. - Słuchaj. Jeszcze masz szansę to przeżyć, jeszcze się możesz wycofać... Uciekaj, proszę cię...
Nienawidził siebie za to, że przy ostatnich słowach załamał mu się głos.
Wilkołak skoczył. Gilbert jęknął, po czym się skulił i zasłonił rękami. Jak dziecko. I wtedy wydarzyły się dwie niemożliwe rzeczy. Pierwsza - z głębi pokrytych lasem gruzów rozległ się wrzask i nagle grunt za magiem zniknął. Pojawił się wielki lej, zaczynający się od góry jak urwisko, mniej więcej w połowie przechodzący w puszczę, którą otaczała dziwna poświata przypominająca bańkę mydlaną. W jej środku trwała burza z piorunami. Druga - wilkołak spudłował i wylądował tuż nad Gilbertem. Wykazując się nieludzkim refleksem złapał pień wszystkimi czterema łapami, ale jego ciężar wystarczył, by przechylić drzewo do środka leja. Drewno trzasnęło, jakby było w środku spróchniałe, choć Gilbert wiedział, że i to było niemożliwe, bo w lesie stworzonym z elfiej magii nie ma miejsca na chore sztuki, po czym poleciało wgłąb burzy. Wilkołak, jakimś cudem, nie zdołał się już odczepić od pnia. Mag patrzył, jak bestia się szarpie, po czym wbija się w bańkę i zostaje porażona prądem.
Prawie jej współczuł.
W tej samej chwili jednak poczuł jak naruszony grunt obsuwa mu się pod nogami. Z krótkim krzykiem zaskoczenia poleciał w dół. Poczuł szarpnięcie i gdy zadarł głowę, zobaczył Konrada, który trzymał go za fraki. Niestety zombie nie pomyślał o złapaniu się czegokolwiek, więc ziemia szybko obsunęła się i pod nim. Turlali się krótką chwilę bezładnie, po czym wlecieli w bańkę. Przelecieli kilka metrów w dół, nim uderzyli o grunt - Gilbert poczuł wówczas tylko krótki ból i stracił przytomność.