Dzieci boga granic 11
Dodane przez Aquarius dnia Stycznia 25 2012 18:12:19
11.

Cisza przytłaczała. Zapadła nad miejscem zgromadzeń ciężka, pełna niedowierzania. Plemiona koczowników, dla których świat zazwyczaj wyglądał jasno i prosto, zamarły w obliczu zdarzenia nie zgadzającego się ani na jotę z ich światopoglądem. Oto stała przed nimi istota, której nie mogli zidentyfikować ani umieścić w znanym sobie porządku. Nie umieli nadać jej nazwy, poza imieniem, które podała sama. Nie umieli powiedzieć, czym jest i skąd przybyła.
Król Shnai’ar, przybysz ze wschodu, po części zdawał się należeć do jakiegoś gatunku pokrewnego ludziom i elfom – nawet orkom – po części zaś do obcego kompletnie jaszczurzego ludu. Jak ucieleśnienie dawnego mitu o dzieciach smoka i czarnoksiężnika. Ani gad, ani nie-gad. Demon o głowie zwieńczonej rogami, oczach lśniących czerwienią. Obcy i przerażający.
Uśmiechał się, a jego uśmiech wywoływał dreszcze. Stał ponad nimi, wysoki, olbrzymi, a gdy rozpostarł ramiona, płaszcz rozłożył się za jego plecami niczym smocze skrzydła.
Smok, symbol potęgi, władzy, mądrości – i niebezpieczeństwa.
Wielki Wąż, władca demonów, przeciwnik bogów, miał formę czarnego, skrzydlatego gada o czerwonych oczach.
Ouvaros, tajemniczy bóg mądrości często przyjmował formę smoka, zaś na malowidłach w urhańskiej świątyni wyobrażono go w postaci potężnego węża, swymi zwojami podpierającego Drzewo Świata, łączące podziemia, ziemię i niebiosa.
Aurien, bóg słońca i światła, był przez swoich wyznawców wyobrażany w postaci białego, świetlistego smoka, w takiej formie, mówiono, wyruszył pokonać Wielkiego Węża.
Bogowie chętnie przyjmowali smoczą formę, podkreślając tak swoją wielkość, jak i grozę, którą budzili.
Który bóg przybrałby formę pół-ludzką, pół-gadzią?
Ten sam, co zawsze: jeden albo żaden.
– Na imię mi Rijesh. Jestem królem Shnai’ar i z mocą bogów wkrótce będę i waszym władcą – ogłosił przybysz. – Nie jestem jednym z was, lecz to nie ma znaczenia w obliczu potęgi, jaką mogę wam wszystkim zaoferować. Jeśli pójdziecie za mną, staniemy największą siłą, jaką widział ten świat, gdyż wolą Niebios, wolą bogów, wolą najwyższej potęgi kierującej tym światem jest, by taka siła zaistniała!
Dopiero teraz szmer przeszedł po zebranych. Wzburzony: jak ktoś tak obcy, nie należący do żadnego z plemion, ba, nie należący do żadnego ze znanych ludów, śmiał przychodzić na zgromadzenie i w świętym miejscu, jakim było Pole Łez bezczelnie oznajmiać, że obejmie władzę nad stepami? Kobieta, która przed chwilą tłumaczyła, iż smokowcami rządzą kapłani, teraz mamrotała coś o nie nadających się na wodzów słabeuszach.
Lecz Kekhart usłyszał i inne głosy, niepewny szept pełen lęku i niemal nabożnej czci. Sam czuł się przytłoczony, jakby stanął nagle w obliczu wielkiej, boskiej nieomal, potęgi, której można się jedynie poddać.
Czyż nie dostrzegał tej potęgi wcześniej, gdy spotkał Rijesha króla Shnai’ar na szlaku pod Urhan? Czyż nie dostrzegł jej w swej wizji, gdy ów mężczyzna niewiadomego pochodzenia stał przed nim, wielki i majestatyczny? O, pamiętał tamten majestat, czerń ubrania, ogrom skrzydeł, krwawy blask oczu. Postać stojąca teraz na podwyższeniu wydawała się ograniczoną form tej prawdziwej widzianej pod wpływem narkotycznego dymu.
Pamiętał, jak w transie ogarnął go strach. Pamiętał własny przerażony głos, wzywający Surę. Wielki Wąż we własnej osobie. Władca wszystkich demonów. Potężna, mroczna siła…
…wtedy tak myślał, ale teraz? Czyż elfka ze Śnieżnych Kotów nie przepowiedziała nadejścia wielkiego władcy na wschodzie? Czyż nie sądzili, że władca na wschodzie będzie dziedzicem Tindre? A jakże dziedzic Tindre, która sama walczyła z demonami, miałby być demonem?
– Dzieci stepu! – zawołał Jyrgal. Podniesione głosy umilkły. – Nasz gość pragnie niemożliwego. – Na twarzy wodza-szamana malował się drwiący uśmiech, wykrzywiający smoczą głowę i nadający jej sardoniczny wyraz. – Kaganem może zostać każdy, kogo zaakceptują plemiona, to prawda. A wiemy wszyscy, że od dawna mówi się, iż kagan będzie smokiem.
Przybysz ze Shnai’ar zwrócił się do niego. I on się uśmiechał, zimno i nieszczerze. Wąskie usta rozciągały się dziwnie, napinanie mięśniami zupełnie innymi, niż u orka czy człowieka.
– Jyrgalu Czarny Smoku z Szaryh Wilków, dwa smoki są dziś na Polu Łez i żaden nie odpuści. Wiedziałem o tobie gdy tu przybywałem. Przybyłem rzucić ci wyzwanie. Przekonamy się, który z nas jest smokiem, którego zapowiedziano.
Spoglądali na siebie, obaj emanujący wielką mocą, dziki Jyrgal, uosabiający pierwotną siłę orków i Rijesh, przybysz z zewnątrz, siła obca i nienazwana. Pierwotna, lecz w jakimś innym sensie.
Dwa smoki, które spotkały się w samym sercu stepu i postanowiły, że będą walczyć o prawa do tej krainy.
– Przyjmuje twoje wyzwanie – odrzekł Jyrgal, nie przestając się uśmiechać. Jego wargi rozchyliły się, prezentując nie tylko dolne kły, a cały zestaw zębów. – A więc stało się! – krzyknął. – Czy ktoś jeszcze pragnie sięgnąć po tytuł kagana, po władzę nad stepem? Kto się odważy stanąć przeciw mnie?!
Z tłumu odezwało się kilka głosów. Hurik mówiła prawdę, przyszli tacy, którzy sądzili, że są w stanie wyzwać Jyrgala, pokonać go i utrzymać władzę. I o ile nie było wątpliwości, że przy odrobinie szczęścia któryś z nich naprawdę zdoła zwyciężyć, o tyle patrząc na wyzywających Kekhart wiedział doskonale, że nigdy nie zdobyliby poparcia. Desperaci pozbawieni charyzmy, siły i mocy, poparcia, nadambitni, śniący o czymś, co znajdywało się poza ich zasięgiem. Teraz wystąpili i stanęli przed plemionami, jedyny raz zapewne w swoim życiu. Paru wyglądało, jakby niewiele mieli do stracenia.
– Przynajmniej będą o nich ich plemiona mówić – skomentował to Gaspar. – Chwałę sobie zapewnią, na chwilę choć. Lepsze to dla nich, niż nic.
– A jakby kto z nas spróbował? – spytał go Arthan.
– A co, chciałbyś?
Mieszaniec przecząco pokręcił głową.
– Ja bym nie chciał. Ja tylko zastanawiam się, co by było?
– Bogowie wiedzą. My poza wszelkim porządkiem stoimy. Albo by nas zabili, albo by pozwolili władać. Ale dobrze, że tobie się do rządzenia nie śpieszy. Za głupi jesteś.
Podobne rozmowy toczyły się wszędzie wokół, niektórzy zaś, bardziej obrotni lub po prostu lubiący hazard, zaczynali robić zakłady. Lecz mało kto chciał obstawiać czy to wygraną, czy przegraną przybysza ze Shnai’ar.
„Boją się” – myślał Kekhart. „Boją się, bo jakby mieli się nie bać. Boją się tego, co będzie, kiedy Rijesh wygra.”
Nie „jeśli” wygra, a „kiedy”.
***

Młody wojownik wywodził się z północno-wschodnich krańców stepu, z mroźnej tajgi rozciągającej się na północ od Smoczych Gór i Pustyni Popielnej, o czym świadczyła mocno cofnięta czaszka i bardzo masywne wały nadczołowe. Był krępy, miał krótkie, przygięte nogi, nadające jego chodowi zwierzęcy charakter. Mówiono, że tacy jak on reprezentują najczystszą orkową krew, bez żadnych domieszek ludzkich czy elfich, do jakich miałoby dojść w pradawnych czasach, lub też przeciwnie, że ich przodkowie zmieszali się z jakimś jeszcze, nieznanym z nazwy ludem.
Odziany w spódniczkę z pozszywanych ze sobą kawałków futer, nos i uszy przebijały mu wypolerowane kawałki rogu, we włosy wplótł ozdoby z kości, złota i szklanych paciorków. Tatuaże i skaryfikacje zdobiły szeroki tors, pomiędzy nimi zaś pyszniła się olbrzymia niedźwiedzia paszcza, znak plemienia. Z drewnianą tarczą obciągniętą skórą w jednej dłoni i potężnym toporzyskiem w drugiej wkraczał na plac boju w pełnym rynsztunku identyfikującym go jako wyjątkowego członka swego plemienia.
– Niedźwiedzie nigdy nie poddadzą się nikomu! – zakrzyknął. – Jesteśmy najstarszym z plemion i nigdy nie byliśmy pod niczyim władaniem!
– Tylko sprzymierzyli się z Lanfeiem, psim synem – mruknął nad uchem Kekharta Gaspar. – I zostali razem z nim pobici. Chcieliby nad Szarymi Wilkami panować, niedoczekanie ich…
Przybysz z tajgi mówił dalej – a raczej ryczał, gdyż język w którym mówiono w jego rejonach podobny był zwierzęcemu. On widać nauczył się języka używanego przez większość mieszkańców stepu, lecz niedostosowane narządy mowy zniekształcały słowa.
– Wyzywam Jyrgala Czarnego Smoka, tego, który śmie siebie nazywać kaganem. Wyzywam Rijesha ze Shnai’ar, pomiot Niższego Świata!
Król Shnai’ar obserwujący scenę z tronu, jaki przynieśli mu jego gadzi poddani uśmiechnął się tylko. Podpierał podbródek na dłoni i nie wyglądał na kogoś zdolnego walczyć z kimkolwiek. Nawet broni nie nosił, a jego czarna szata wydawała się być wyjątkowo niewygodna.
Jyrgal wystąpił na środek placu, na rozsuniętych nogach stanął naprzeciw wyzywającego. W przeciwieństwie do niego był spokojny, nie mówił wiele, nie krzyczał, nie prężył mięśni – nie musiał, bo każdy ruch mówił „spójrzcie na mnie”. Podobnie jak wojownik z plemienia Niedźwiedzi miał na sobie tylko przepaskę na biodrach, skóra lśniła mu od tłuszczu – każdy tatuaż zdawał się być dzięki temu wyraźniejszy, barwniejszy. Zbliżając się, potrząsnął grzywą sfilcowanych włosów. W dłoni trzymał kindżał.
– Przyjmuję wyzwanie – rzekł spokojnie. – Niech duchy zdecydują, kto z nas bardziej jest godzien władzy.
Potężny wojownik skoczył z rykiem, zamachując się toporem. Nie czekał nawet, zaszarżował, próbując obalić przeciwnika.
Jyrgal uchylił się zwinnie i szybko, wykorzystując przewagę płynącą tak z drobniejszej budowy, jak i z braku taktyki przybysza z tajgi. Uchylając się kucnął – i gdy Niedźwiedź mijał go, ugodził kindżałem w samo krocze.
Wojownik zwalił się na ziemię, wrzeszcząc z bólu, upuścił miecz i tarczę.
Jyrgal wyprostował się spokojnie.
– Plemię Niedźwiedzia zachowało jednego wojownika teraz, ale straciło wielu w przyszłości – oznajmił.
Widzowie zaśmiali się gromko na te słowa, będące świadectwem bezwzględności chana Szarych Wilków, gotowego żartować z tak okrutnego okaleczenia wroga.
– Któż następny?! – spytał Jyrgal, patrząc po uczestnikach zjazdu. Członkowie plemienia Niedźwiedzia wynosili swego wijącego się z bólu reprezentanta. – Nie otrzymałem nawet satysfakcjonującej walki, cóż dopiero mówić o mym przeciwniku – tu skłonił się w stronę króla Shnai’ar.
Rijesh odpowiedział na to tylko swoim dziwnym uśmiechem.
„Na bogów, kim on jest?” – pomyślał Kekhart. Nie mógł opanować odruchu spoglądania raz po raz w stronę niezwykłego przybysza..
Poczuł jak ktoś kładzie mu dłoń na ramieniu, nachyla się, przysuwa usta do ucha, prawie dotykając wargami blizny po odciętym płatku.
– Tym, którego ścigasz od lat, mój Kekharcie.
– Ty mi w myślach czytasz?
Takhir zaśmiał się.
– Może, może… któż wie, jakich nowych umiejętności nabiera się przebywając tylko w jego obecności…
– To jego karty były, prawda? I on ze mną w wizji mówił…
– On – potwierdził szaman.
– Z nim rozmawiałeś teraz?
– Nie, mój Kekharcie. Za wysokie progi… Ale widzisz – wyciągnął dłoń i wskazał jednego z jaszczurzych kapłanów siedzących przy swoim władcy. – To jego prawa ręka, lai Rachan Te Kah. Oczy i uszy Rijesha. On bardzo, bardzo był zainteresowany tym, co mu miałem do powiedzenia… I niewątpliwie doniósł nieco swemu panu… może…
– Kim on jest właściwie?
– Nie to się liczy, kim jest, a to kim się stanie.
– Zagadkami mówisz – stwierdził Gaspar, przysłuchujący się rozmowie. – Zagadki dobre w opowieściach, nie w życiu.
– Zapytaj smokowców, Gasparze Regeszu – odparł alvablodet. – Powiedzą ci, że wszyscy jesteśmy w opowieści i że ważne jest to, kto kim się w tej opowieści stanie.
Człowiek uśmiechnął się.
– Jedno jest pewne, Takhir: dobrzem zrobił tu jadąc. To wszystko będzie opowieścią, jakkolwiek się nie skończy. A ja to na własne oczy oglądam… spiszę to kiedy, wszystko, co u widzę, dla potomnych.
– Dobry wybór – pochwalił go Takhir. – Masz rację, Gasparze, masz rację, widząc to. To co się dzieje i co będzie się działo potrzebuje kronikarza.
Kolejny rzucający wyzwanie wkroczył na plac boju. Pochodził z takhirowego plemienia, Zrodzonych z Błyskawicy. Ten lud jako jeden z pierwszych został podbity przez Szare Wilki, wojownik zaś wyzywający Jyrgala nie pragnął władzy, a zemsty. Potomek Jaguna wybił jego rodzinę, żonę jego brata zabrał i uczynił własną. Ostatni z rodu, wyrostek, który ledwo co stał się mężczyzną, miał obowiązek zemsty.
Szepty i rozmowy obiegły widzów. Zemsta Zrodzonych z Błyskawicy bywała straszna. Nie darmo mówiono o nich, że są plemieniem czarowników i wyznawców demonów, Takhir jako Czarny Szaman zdawał się nie stanowić wielkiego wyjątku. Jeśli któryś z tego plemienia rzucał otwarte wyzwanie, miast mścić się za pomocą czarnej magii, musiał niewielkie mieć możliwości i poparcie wśród swoich – lub też wcześniej rzucić klątwę na przeciwnika.
Któż jednak odważa się rzucić klątwę na Czarnego Szamana? Szamani toczą swe walki z dala od oczu zwykłych śmiertelników.
Młodzik nosił ze sobą bliźniacze ostrza, z rękojeści których zwieszały się amulety. Magiczne wzory, mające dać mu siłę wiły się na obnażonych ramionach. Poza nimi jednak wyglądał jak to, czym był: obdartus bez rodu i wsparcia. Może walkę z Jyrgalem wybrał jako ostatni akt desperacji?
Nie rzucił się na przeciwnika od razu, okrążając go pomału, obserwując jego ruchu. Gdy jednak zaatakował, okazało się, że mniej miał szans niż poprzedni przeciwnik chana Szarych Wilków. Jyrgal powalił go dwoma szybkimi ciosami. Chłopak padł na ziemię, patrząc w górę, w kindżał godzący w jego stronę.
– Zakończ to ¬– powiedział silnym głosem.
I Jyrgal zakończył. Ostrze wbiło się w gardło, bryznęła krew. Młodzik zacharczał i znieruchomiał.
– Nie zostawia się przy życiu tych, którzy żyją tylko dla zemsty – oznajmił kandydat na kagana.
Kekhart za swoimi plecami usłyszał zduszony pomruk. Arthan. Czemuż go to nie zdziwiło?
Ale na kim i czemu miał się pół-człowiek mścić?
– Kto następny?! Czy nie ma wśród was, dzieci stepu, wojownika, z którym mógłbym się mierzyć jak z równym?
Nie było. Kolejni wyzywający padali niczym muchy, jednemu tylko udało się zarysować na ciele Jyrgala kilka krwawych linii, które zniknęły szybko: znak, że Czarny Smok używał magii.
– Duchy nie są łaskawe. Zabiłem dziś trzech wojowników, dwóch okaleczyłem i nie czuję nawet zmęczenia! Zbliża się zmierzch i czuję znudzenie. Może ciebie stać na więcej? – skierował wzrok w stronę króla Shnai’ar. – Pokaż mi, co potrafisz!
Zapalono ogniska i pochodnie, by w zapadającym zmroku wciąż widać było plac i walkę – ostatnią tego dnia, tę, na którą wszyscy z niepokojem czekali. I o ile wcześniej nie wahano się komentować, o tyle teraz mało kto skłonny był do rozmów. Wśród uczestników zjazdu zapanowała ciężka cisza.
Przybysz ze wschodu wstał, spokojnym ruchem rozpiął płaszcz.
– Obiecuję cię nie zawieść, Jyrgalu, Czarny Smoku, chanie Szarych Wilków.
Oddał płaszcz w ręce smokowca, który skłonił się głęboko. Drugi wręczył mu miecz, prosty, smukły i obosieczny, ze złoconą rękojeścią i krótkim jelcem, kabłąkiem łączącym się z głownią. Piękna broń, wyrób rzemieślnika z dalekich stron, może smokowca ze Shani’ar, a może człowieka zza Smoczych Gór, kogoś z żółtoskórego ludu, rodaków legendarnego Lanfeia?
Uzbrojony w ten miecz, wciąż odziany w większość czarnej szaty, Rijesh zszedł z podwyższenia, na którym stał tron. Teraz, gdy kroczył zamaszyście, zdecydowanie, można było zauważyć, że jego odzienie nie jest jednolitą szatą, lecz koszulą i bardzo szerokimi spodniami, nie krępującymi wbrew pozorom ruchów. Pod nimi nosił wysokie, miękkie buty z długimi, zawiniętymi ku górze noskami, czarne, w delikatne złote wzory.
Jyrgal czekał. Gdy przeciwnik zbliżył się, uczynił coś, czego nie robił w obecności poprzednich wyzywających: pokłonił się głęboko, zakładając na siebie ręce, tak, jak uczynił to przed Hurik, na oczach Kekharta.
Rijesh powtórzył ruch z gracją, jakby był dlań naturalny.
– To będzie interesująca walka – rzekł.
– Będzie – zgodził się z nim Jyrgal.
Poczęli krążyć wokół siebie – długo i wolno. Obserwując ich, Kekhart zdawał sobie sprawę, jak bardzo wyrównane mają szanse i że obaj doskonale wiedzą o tym, że wiedzieli zapewne i przed walką, może zbierali dane o sobie, nawet i przez lata?
Miecze w ich dłoniach lśniły w blasku ognisk i pochodni. Lśniły też ich oczy – bladym błękitem, cieniem tego, co Kekhart widział czasem dookoła Takhira. Jyrgal był potężnim szamanem, a Rijesh…? Miał moc, największą moc, jaką Takhir widział w życiu, jeśli rzeczywiście…
Kekhart poczuł dłoń znów zaciskającą mu się na ramieniu, kurczowo, niecierpliwie. Ciało szamana napierało na jego plecy, jak w najbardziej osobistych momentach, gorące, twarde i ciężkie. Zapach potu, zmieszany z zapachem dymu drażnił nos. Ciemność, bliskość ciał, rytm oddechów… Kroki dwóch par stóp na ubitym placu: jak rytm, jak bębny, jak bicie serca. Jedno zbiorowe, podniecone bicie serca mieszkańców stepu świadomych, że oto odmieniają się losy świata.
Jyrgal zatoczył koło mieczem, opierając się na jednej stopie, drugą wysunął w przód, wypychając cięzar ciała - i broni – ku przeciwnikowi. Ostrze ze świstem przecięło powietrze.
Rijesh zasłonił się ramieniem. Dziwny gest – lecz przemyślany, kindżał bowiem wplątał się w szeroki, jedwabny rękaw. Machnięcie dłonią – miecz wytrącony z jyrgalowej ręki.
Król Shnai’ar zaśmiał się.
– Nie zawiedź mnie – rzekł, odsuwając się, by chan Szarych Wilków mógł podnieść kindżał.
– Czy smok może zawieść smoka?
– Nie, nie może.
Tym razem to Rijesh zaatakował pierwszy. Ostrze zgrzytnęło o ostrze, posypały się skry. Zamarli obaj na moment, patrząc sobie w lśniące błękitem oczy, miecze napierały na siebie, zgrzytając przeraźliwie. Odskoczyli w jednym momencie, ryjąc piętami ziemię.
Gdzieś w tłumie rozległo się przejmujące wycie, głos nie należący ani do zwierzęcia, ani do rozumnej istoty.
– Duchy – szepnął Takhir. Jego wargi dotykały kekhartowego ucha, pokryty zarostem policzek ocierał się o szyję, wolna dłoń oplotła pas i spoczęła na brzuchu. Oddychał ciężko, a ciało miał rozpalone jak od gorączki. – Demony krążą… Czekają… chcą wiedzieć…
– Czego… pragną…?
– Nie wiem, mój Kekharcie… nie wiem…
Szybki ruch mieczy, kolejne uderzenia ostrza o ostrze. Skończyli krążyć, skończyły się wyważone ruchy, skończył się taniec, rozpoczęła się prawdziwa walka, szybka, bezpardonowa, lecz toczona w milczeniu, niezwykłe na stepie. Kolejne cięcia – kreski czerwieni na torsie Jyrgala, czarny jedwab rijeshowej szaty pocięty w pasy.
Ostrze przechodzące tuż koło policzka okolonego łuska, przechylona głowa – zgrzytnięcie na rogu.
Cios wymierzony w brzuch, unik, miecz tnący powietrze.
Miecze spotkały się kolejny raz, skrzyżowały, zazgrzytały, zaiskrzyły. Znów przeciwnicy naparli na siebie, próbując zepchnąć się nawzajem lub rozbroić.
Coś trzasnęło sucho, brzdęknęło. Piękny, prosty miecz Rijesha złamał się tuż nad zastawą, ostrze upadło na ziemie, pozostawiając w dłoni króla Shnai’ar bezużyteczny kikut.
Rijesh spojrzał nań krótko, Jyrgal zaś przygotował się do ciosu.
I znów zamach ręką. Choć pocięty, rękaw widać wciąż spełniał swe zadanie. Szarpnięcie, i obaj nie mieli już broni. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, oceniając, jaki będzie kolejny ruch.
I skoczyli – w tym samym momencie. Na ubitej ziemi zmienili się w kłąb członków, niewyraźny w mroku. Jeśli ktoś wiedział, co się tam naprawdę działo, to tylko bogowie.
Kekhart wytężał jednak wzrok, starając się dostrzec, kto ma przewagę. Nie widział nic. Czuł za to palce, usta na uchu, szybki oddech, dreszcz na karku, gorąco i ekscytację. Nie rozumiał takhirowej reakcji, nie musiał jednak rozumieć, by czuć jej skutki rozchodzące się po ciele jak zimno i gorąco na przemian.
Na placu boju kotłowanina zamarła. Czarna, smukła sylwetka pochylała się nad przeciwnikiem, długie rozplecione włosy osłaniały beznosy profil.
W blasku ogni zalśniły pazury unoszonej w górę dłoni. Zalśniły i spadły, wbijając się w twarz Jyrgala, który wydał z siebie krótki krzyk.
Rijesh wstał, pochylając się nad znieruchomiałym przeciwnikiem. Teraz błękitne światło w jego oczach widać było wyraźniej.
Cisza stała się jeszcze głębsza. Zimna, ciężka, martwa. Wszyscy patrzyli w ciało chana Szarych Wilków, przerażeni.
I ciało drgnęło. Jyrgal podniósł się, przyciskając dłoń do twarzy. Spomiędzy palców ciekła mu krew.
Uklęknął, położył obie dłonie na ziemię. Krew skapywała na piasek.
Mehe ghan – odezwał się. – Mój panie. Czekałem na ciebie. Dokonało się. At’Ka.
Potem wstał chwiejąc się. Krew pokrywała mu twarz jak maska, trudno orzec, jak poważnie okaleczył go przeciwnik.
– Bogowie zadecydowali! – krzyknął. – Oto kagan na stepie!
– Kagan na stepie! – odpowiedział ktoś w tłumie.
– Kagan na stepie! – zawołał Takhir, prostując się i cofając dłonie i usta.
I wkrótce krzyczeli już wszyscy i krzyczał Takhir, nie czując już nic innego, poza euforią niosącą go poprzez tłum, w którym nagle przestało mieć znaczenie, kto do jakiego należy plemienia, a kto nie należy nigdzie.
Noc wypełniła się krzykiem, potem zabrzmiały bębny, flety i inne instrumenty, zabrzmiał śpiew. Popłynęło wino, kumys i inne napoje i Pole Łez stało się Polem Radości – Polem Zwycięstwa. Teraz nie liczyło się, kto został obwołany kaganem i jakie będą tego skutki, o tym będzie się myślało, gdy święto minie. Na razie wszelkie różnice przestały istnieć, zaś uczestnicy zjazdu pozwolili odejść napięciu, które towarzyszyło im przez cały dzień.
Kekhart pamiętał, że ktoś wcisnął mu w dłoń kubek. Że widział w tłumie – a może mu się wydało? – Hurik, wyciągającą nóż by obciąć warkocze i cisnąć je w ogień przed jednym z ołtarzy.
Pamiętał Takhira, znów przywierającego do niego całym ciałem, niemniej gorącym niż w takcie walki, niemniej twardym i gotowym. Pamiętał żar tego ciała i chłód trawy, gdzieś na stoku kurhanu. Święte miejsce, święta noc, poza granicami, poza normalnym porządkiem rzeczywistości, który runął nieodwołalnie w tej samej chwili, w której Rijesh w triumfie uniósł ku Niebiosom zakrwawione szpony.
– Dokonało się! – krzyczał wtedy. – Tak, jak jest pisane! At’Ka!
***

Ocknął się leżąc w wilgotnej trawie. Niebo ponad wieńczącym kurhan kamieniem szarzało pomału, ogniska dogasały. W powietrzu unosiła się woń popiołu, spalonego mięsa, alkoholu i ciał.
Takhir stał na zboczu, czarny na tle wszechobecnej szarości, wysoki, nagi i wspaniały. Obejrzał się, słysząc szelest za swoimi plecami.
– Chodź – polecił.
Kekhart wstał, sięgnął po ubranie. Zakładał je w milczeniu, patrząc, jak nad wschodnim horyzontem pomału pojawiają się pasma różu i złota. Takhir też nie śpieszył się szczególnie, wciągając na siebie spodnie i długą tunikę, zawiązując pas.
Gdy ruszyli, pierwsze promienie słońca padły już na pomnik. Sura składała pocałunek na grobowcu swej siostry.
Niezbyt oddalili się od świętego miejsca. Szaman prędko skręcił ku wielkiemu namiotowi, przed którym zatknięto wielkie czarne chorągwie z wizerunkiem złotego smoka. Dwóch smokowców odzianych w łuskowe zbroje i ciężkie, zakrywające twarze hełmy stało przy wejściu, sztywno niczym posągi. Zbliżywszy się, Takhir przystanął i skłonił się przed nimi.
– Pragnę widzieć lai Rachana Te Kaha. Zna mnie. Zwę się Takhir. Powiedzcie mu, że oczekuję.
Jeden ze strażników zwrócił się do swojego towarzysza, wypowiedział kilka słów przypominających raczej syknięcia i parsknięcia, niż mowę, potem zaś zniknął wewnątrz namiotu. Wrócił po chwili w towarzystwie jednego z kapłanów. Kekhart nie był w stanie ocenić, czy tego samego, którego wskazał mu szaman uprzedniego dnia: wszystkie gady zdawały się wyglądać tak samo.
Kapłan pokłonił się, wsunąwszy dłonie w obszerne rękawy szaty.
Ghan – odezwał się. – Witaj. Czego pragniesz?
– Przyprowadziłem go. Tak, jak ci obiecałem.
Kekhart zadrżał mimowolnie, gdy pomarańczowe oczy jaszczura przesunęły się po jego twarzy i sylwetce.
– Chodźcie więc.
– Kekharcie – ponaglił Takhir, kładąc swojemu towarzyszowi rękę na ramieniu. – Chodź. Nie masz się czego lękać.
W środku ogień płonął w kilku zawieszonych u sufitu lampach z ażurowego metalu. Misterne wzory rzucane na ściany i sufit kołysały się, ilekroć poruszyła się któraś z lamp. Namiot podpierały słupy z rzeźbionego drewna, jego ściany wykonano z grubej, malowanej skóry, podłogę wyłożono skórą i kobiercami, wnętrze podzielono na kilka pomieszczeń parawanami z drewna i tkanin. Kekahrtowi wydało się, że nagle znalazł się w jakimś pałacu. Choć jurty i namioty najpotężniejszych wodzów dorównywały temu wielkością, żaden nie był tak ozdobny, tak czysty. I żaden nie pachniał tak dziwnie: ostro, jak powietrze tuż po burzy.
Kilku smokowców odsunęło parawany i zasłony i obaj orkowie stanęli przed znajdującym się w samym sercu namiotu tronem. Czarne drewno inkrustowane macicą perłową i złocistym metalem, poręcze wyrzeźbione na kształt smoczych głów, skrzydła gadów rozłożone niczym wachlarz tworzyły oparcie.
Król Shnai’ar, od wczorajszego wieczora kagan Wielkiego Stepu, siedział na nim, pochylony lekko, z zamkniętymi oczyma. W zakończonych szponami dłoniach trzymał kawałek cienkiej białej tkaniny, przyciskając ją do twarzy. Gdy goście zbliżyli się, wyprostował się gwałtownie, odsuwając chusteczkę. Na materiale widniały ślady krwi, odrobina krwi płynęła z nozdrzy.
Zapach powietrza po burzy nasilał się, im bardziej Kekhart zbliżał się do władcy ze wschodu. Nasilało się też poczucie lęku, zwłaszcza gdy czerwone oczy, początkowo przymglone, oprzytomniały i spojrzały prosto w jego twarz, zmuszając do zatrzymania się.
Więc się zatrzymał. Stanął, jakby wzrok kagana zmieniał go w kamień.
Smokowiec, który ich wprowadził, Rachan Te Kah, jeśli ufać takhirowej zdolności do rozróżniania ich, stał przy swoim władcy, szepcąc mu coś do ucha. Rijesh słuchał, kiwał głową, nie spuszczając wzroku ze swoich gości. Potem odezwał się:
– Spotkaliśmy się.
Czarny Szaman, bardziej śmiały w tej niecodziennej sytuacji, skłonił się.
– Tak. Spotkaliśmy się na drodze przed Urhan.
– Gdy wracałem z mojej podróży na zachód… Ale twego towarzysza, Ty, Którego Słuchają Duchy widziałem raz jeszcze. Pamiętasz mnie, orku?
Czy Kekhartowi zdawało się, czy dosłyszał śmiech w słowach kagana.
– Tak – odezwał się, walcząc ze strachem.
– Podejdźcie – Rijesh wyciągnął rękę i przywołał obu jej ruchem.
– Kaganie – odezwał się Takhir – musisz wiedzieć, że mój towarzysz ma status wygnańca bez honoru. Jest poza porządkiem rzeczy.
W czerwonych oczach zalśniło zainteresowanie.
– Jak i ja, szamanie. Podejdźcie. Cóż uczynił twój towarzysz, że pozbawiono go jego miejsca w plemieniu? Cóż uczyniłeś?
Kekhartowi słowa uwięzły w gardle. Nie, nie słowa nawet, bo nie znał, ciągle nie znał dobrych słów, a nawet gdyby, jak miałby powiedzieć samemu kaganowi, czemu…
Ocalił go Takhir.
– To co uczynił nie jest wielką zbrodnią, lecz dość zaburza porządek rzeczy.
– I stawia na granicy, jak ciebie… Czyż nie na granicy się spotkaliśmy, najpierw ziem, potem jaw i snu? Te Kah, słyszysz to? Czyżbyśmy mieli…?
– Może, mehe ghan – rzekł smokowiec, kłaniając się.
– Czegóż więc chcą ode mnie ci, którzy żyją na granicy?
Takhir szturchnął Kekharta łokciem. Ten przełknął ślinę. Wiedział, po co tu przyjechał, wiedział aż nazbyt dobrze.
– Kaganie, przed laty mi gwóźdź z niebiańskiego sklepienia powierzono. Gwiazda się od nieba oderwała, spadła. Powiedziała elfia szamanka wówczas, że miecz z niej będzie, dla władcy lub dla bohatera… Ja nic o bohaterze nie wiem, ale ty władcą jesteś, a miecz twój złamał się wczoraj.
Pokryte łuską łuki brwiowe Rijesha uniosły się.
– Gwóźdź z niebiańskiego sklepienia… żelazo meteorytowe… Symboliczne… Władca i bohater…
– Znak, mehe ghan. Idziesz właściwą drogą.
– Przyjmę od ciebie dar, Kekharcie, pierwszy dar w pierwszym dniu mego panowania. Nie przypadkiem spotkaliśmy się dwa razy. Doskonale. A inni, którzy tobie towarzyszą? Te Kah mówi, że są inni.
– Wygnańcy jak ja, kaganie. Bez plemienia. Zabić nas to żadna zbrodnia. Nikt nas nie obroni, nie pomści. Związać się z nami – hańba.
Wąskie wargi dziwnej istoty raz jeszcze rozciągnęły się w uśmiech.
– Doskonale. Dziś, przy wszystkich, przyniesiesz mi gwiazdę, która spadła. Ofiarujesz mi ją na oczach plemion. Porządki się zmieniają, a ja zwłaszcza potrzebuję takich jak wy, takich, którzy nie należą. Wiesz czemu?
– Ty sam, kaganie, nie należysz nigdzie. Więc do tego samego boga należymy.
– Boga? – Rijesh wyglądał na zaskoczonego. – Boga powiadasz? Dobrze. Niech więc będzie i bóg.


C.D.N.