Twoje życie 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 15:30:35
Mam zły humor.

część 1

"Nienawiść"

Zadrżał pod kolejnym ciosem. Bat wbijał się bezlitośnie w jasną skórę znacząc ją ciemnymi pręgami. Ktoś się śmiał, nie wiedział, kto. Chciał, żeby to się tylko skończyło. Tylko skończyło... Stracił przytomność.
Nie dane mu było jednak długo unikać bólu, bo zaraz został obudzony brutalnym kopniakiem w głowę. Jęknął. To był błąd. Za to niewielkie okazanie słabości kolejne razy były dużo mocniejsze od poprzednich.
W końcu oprawca wyszedł, zostawiając go sam na sam ze swoim bólem. Zamknął oczy, próbując zasnąć, lecz nie był w stanie. Ból palił go żywym ogniem, ale nie to było najgorsze. Kilka łez spłynęło po jego twarzy. Nie przybył tu sam. Razem z nim był Anwar, przyjaciel, który nawet nie wiedział o jego uczuciu. An... Jego ukochany...
Oby mu nic nie było... Może udało mu się uciec, może nic mu nie jest, może... jest bezpieczny... nie musi cierpieć... Łzy popłynęły mocniej, a po chwili płakał już rzewnie.
Po długim czasie, zmęczony płaczem, zasnął.
Nie wiedział, że to właśnie on, jego An, świadomie sprowadził na niego te cierpienia. Że to on, osobiście, zadawał mu ból, torturował. A nawet gdyby wiedział, nie uwierzył by. Lecz przyszłość jest brutalna do bólu.
Widać Anwarowi znudziła się zabawa, bo postanowił podręczyć swego 'przyjaciela' inaczej. Następnego dnia o zwykłej porze wszedł do jego celi. Wyglądało na to, że nic się nie zmieniło. Ale tym razem nie wziął bata, ale podszedł do więźnia i kucnął przy nim. Przez chwilę przyglądał się smukłemu ciału, srebrnym włosom i niewinnej twarzy. Jak on go nienawidził! Zdjął maskę, po czym potrząsnął delikatnie jego ramieniem.
-Hej! Obudź się...-powiedział miękkim głosem.- Veridanie...
Bursztynowe oczy otwierają się powoli, są jeszcze przez chwilę zamglone, a potem rozjaśnia je radość, która jednak niknie po spotkaniu z zimnym i pełnym nienawiści spojrzeniem przyjaciela.
-Anwar?-szepcze zdziwiony-To... tobie nic nie jest? Anwar...
-Nie, nic mi nie jest.-jego głos nadal jest miękki, choć powoli zakradają się do niego strumyczki sarkazmu i kpiny.-Za to tobie niedługo COŚ będzie.-nienawiść w oczach wybucha z całą siłą, zamieniając piękne, czarne oczy w lodowate otchłanie.
-Anwar... Co ty?-ten ból w jego głosie... rozkoszny...
-Wyobraź sobie, że wiem, jak mam na imię!-warczy-Otóż, drogi Veridanie, jeśli nie zauważyłeś, to ja doprowadziłem cię do tego stanu. Nienawidzę cię bardziej niż kogokolwiek na świecie. Odebrałeś mi to, na czym mi najbardziej zależało! I spotka cię za to sroga kara!
Sen prysnął. A więc... to on... Nie! To niemożliwe! Anwar nie mógł...
-Ależ mogłem, Veri. Właśnie to robię, jeśli nie zauważyłeś.-zaśmiał się-Tak, idioto, nie sprawia mi problemu czytanie twoich myśli. Ale nie martw się... Dojdzie do tego, że nie będę musiał się wysilać. Sam mi je pokażesz. Podasz na srebrnej tacy... Wiesz, co ci teraz zrobię? Nie? Oj, to straszliwe przeoczenie... Otóż mam zamiar zrobić ci TO tak, że zapamiętasz to na całe życie... Jako najgorszy koszmar.
Jego oczy rozszerzyły się z przerażenia i bólu. Nie powiedział nic, słowa zamarły mu w gardle. To sen, koszmar, który zaraz sie skończy... To sen...
-Nie, Veridanie, to nie sen. To rzeczywistość.
Ukląkł i pogłaskał go delikatnie po twarzy, a gdy ten spróbował się odsunąć- uderzył go na odlew w twarz. To dopełniło czarę goryczy-Veridan rozpłakał się. Żałosnym, dziecinnym szlochem. Anwara zaczynała denerwować jego naiwność, ufność i prostota. Uderzył go jeszcze raz, tak mocno, że Veridan zamilkł. Patrzył teraz tylko na Anwara z łzami spływającymi po twarzy i wyrazem zawiedzionego zaufania w oczach.
-Oj, przecież nic takiego ci nie zrobiłem...-zaśmiał się Anwar, widząc to-JESZCZE nie zrobiłem.
Zaczął go rozbierać. Delikatnymi, powolnymi ruchami, niosącymi z sobą coś zmysłowego. Przejechał dłonią po jego klatce piersiowej, drażniąc różowy sutek. Przysunął usta do drugiego i zaczął go mocno ssać. Veridan zadrżał, z przyjemności i obrzydzenia, co wywołało uśmiech na twarzy Anwara. To będzie bardzo ciekawe...
Zsunął mu spodnie do końca, odsłaniając smukłe, zgrabne nogi i kształtne pośladki. Przeciągnął palcami po jego męskości. Veridan zacisnął oczy. Był zbyt przerażony, by się bronić.
To, co nastąpiło później, było jedną wielką zamazaną plamą bólu, nienawiści, obrzydzenia, zawiedzionego zaufania... i rozkoszy. Veridan pamiętał wykrzywioną w grymasie twarz przyjaciela, który go zdradził, własny cichy głos, gdy prosił go, by przestał, by go nie dręczył, jego kpiący śmiech, i kołaczące się wciąż po głowie pytanie "Dlaczego?".
-I co ja mam teraz z tobą zrobić?-usłyszał głos Anwara-Jesteś do niczego...
Nagle znalazł się na jakiejś polanie. Wokół było tak pięknie, tylko zimno... tak straszliwie zimno. I ten głos "Życzę szczęścia..." tak pełen kpiny. Czarna pustka przyjęła go z otwartymi ramionami. Chciał zapaść się w nią, już na zawsze pozostać w tym dziwnym odrętwieniu. Nie czuć bólu, cierpienia, tego wstydu i upokorzenia, a najbardziej nie mieć świadomości, że tak potraktował go ten, który był mu najbliższy, którego kochał. Który się tej miłości pozbawił.


I widzicie, do czego to prowadzi?