Cennik życia 3
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 13:44:41
Słowniczek
Gąsienica (robal) - coś jakby klonowany, no, robal. Pozbawiony mózgu, zbudowany modułowo, z kulistych korpusów, o wym. od 3-7mm; z odnóżami. Stosowany zamiast szwów; po oczyszczeniu odcina się odpowiednią ilość modułów od szpuli, przykłada tak, by nóżki sięgały do brzegów rany i wyciąga kręgosłup robala. Powoduje to skurcz mięśni i trwałe złączenie. W miarę upływu czasu całość się rozpuszcza w ciele człowieka, a zawarte w gąsienicy enzymy przyspieszają proces leczenia i zapobiegają infekcjom (upraszczając).
Kartka z kalendarza.
Śmieszne określenie, ciągle używane, choć kalendarze wyszły z użycia dobre dwadzieścia lat temu. Znaczy się, kalendarze papierowe, z których wyrywało się kartki. Albo takie w formie zeszytów, w których urywano perforowane rogi, by zaznaczyć, ile roku minęło, a każda strona była jednym dniem i w których zapisywano wszystkie informacje i plany na daną godzinę. Ale od dobrych dwudziestu lat nikt takich nie używał, ani nie produkował. Zastąpiły je elnotesy, palmy, wszczepy pamięciowe, czy przenośne chipsety. Mimo to powiedzenie pozostało. Kartka z kalendarza: coś co minęło, co było i nie powróci, przeszłość.
Każde miejsce ma swoją kartkę w kalendarzu. Każde kiedyś powstało, coś się w nim wydarzyło.
Historia Moripolis zaczęła się na przełomie wieków. Od dwóch, na pozór zupełnie nie powiązanych ze sobą wydarzeń: otwarcia prototypowego reaktora Vancouver El1 oraz powstania sekty Morianów. Jedynym właściwie wspólnym mianownikiem dla obu było miejsce w którym się odbyły i czas.
Vancouver El1 był pierwszym z serii siedmiu reaktorów atomowych, działających na ultranowoczesnej technologii podwójnego obiegu chłodziwa. O co dokładnie w tym chodziło, niewiele osób wiedziało, ale według jego twórców, była to pierwsza, absolutnie bezpieczna dla środowiska elektrownia o takim napędzie. Nawet w przypadku stopienia się rdzenia, czy wycieku chłodziwa, skażenie radioaktywne miało być grubo poniżej poziomu alarmowego. W ciągu następnych ośmiu lat na terenie Kanady wybudowano jeszcze dwa takie obiekty, kolejne trzy powstały w USA, a jeden we Francji.
Morianie natomiast okazali się być kolejnym z wielu ruchów powstałych na bazie szaleństwa roku 2000. Początkowo stosunkowo nieliczni, osiedlili się na Vancuver Island, gdzie wybudowali niewielki obóz. Żyli tam, nikomu nie wadząc i nie wchodząc w oczy. Zgodnie koegzystowali z mieszkańcami, i władzami, okolicznych miasteczek. Modlili się, medytowali, uprawiali ziemię, sprzedawali przemycaną broń. Zyskiwali nowych wyznawców. W ciągu niespełna trzech lat było ich dobre dwa tysiące, i drugie tyle sympatyków, w tym sporo naprawdę wpływowych osób. Może nie koniecznie z Kanady, czy pobliskiego USA, ale zawsze. Wtedy to guru sekty postanowił wynieść się z wyspy. Na nowy dom wybrali również wyspę, ale sztuczną. Wielką, opuszczoną platformę, położoną jakieś dwadzieścia, trzydzieści kilometrów w głąb oceanu. Od razu zaczęli przystosowywać ją do własnych potrzeb. Co się tam dokładnie działo, nie wiadomo. Pewne jest tylko, że powoli, piętro po piętrze, poziom po poziomie powstawały nowe budynki, kondygnacje, platformy. Zwożono setki ton ziemi, którą rozsypywano na specjalnych stelażach, by powiększyć zdatną do zamieszkania powierzchnię. Wkrótce Morianie mogli rozpocząć hodowlę konopi i koki na niespotykaną wręcz skalę. Położeni pomiędzy Kanadą i USA, z dala od lądu, zdawali się być poza prawem.
W okolicach 2005 roku połączone siły obu krajów dokonały akcji pacyfikacyjnej. Zginęło około tysiąca siedmiuset osób, część zabita w strzelaninie, część podczas pożaru chemikaliów jaki wybuchł. Na miejscu znaleziono ponad dwie tony różnych narkotyków, arsenał składający się z kilkuset karabinów maszynowych, głównie AK-47 i MP-5, było trochę broni krótkiej, kilkanaście tysięcy sztuk amunicji, pięć stingerów i, co było cokolwiek dziwne, francuskich rakiet powietrze-ziemia. znaleziono też plany zamachów terrorystycznych na niektóre z rządowych obiektów. Nic dziwnego, że utajniono wszelkie dane dotyczące tej akcji. A do prasy przeniknęły zaledwie szczątkowe informacje. Coś o zbiorowym samobójstwie dwudziestu osób, wybuchu gazu na opuszczonej platformie, zarekwirowaniu sporej ilości kokainy oraz zlikwidowaniu arsenału rosyjskiej mafii. Nie powiązane ze sobą, zwykłe sprawy. mimo to ludzie zaczęli mówić. I to mówić naprawdę przerażające rzeczy. W ciągu roku liczba ofiar wzrosła do dziesięciu tysięcy.
"Wyspę" natomiast początkowo planowano pociąć na żyletki, jednak szybko okazała się zbyt zanieczyszczona i rozbudowana by przerobienie jej na surowce wtórne było rentowne. Potem chciano na nowo ją uruchomić, ale plan też spalił na panewce gdyż źródła gazu pod nią były wyczerpane; w końcu kilku przedsiębiorczych biznesmenów zaczęło zwozić tam stare samochody. Wkrótce opuszczona platforma stała się największym złomowiskiem w promieniu stu mil. I otoczonym najbardziej ponurą sławą. Ale i ona powoli ulegała zapomnieniu, i pewnie nikt by nie wspomniał tej sprawy, gdyby nie Vancouver El 1.
Był piękny, słoneczny dzień, 15 czerwca 2014 roku kiedy to, o godzinie 7.28 po południu ogłoszono alarm. Nastąpiło uszkodzenie systemu chłodzenia i częściowe nadtopienie się rdzenia atomowego. Sytuacje co prawda opanowano, a wielostopniowe zabezpieczenia i supernowoczesne technologie sprawiły, że straty były minimalne, ale nie do odrobienia. Ekologiczna elektrownia okazała się być nie tak bardzo przyjazna naturze jak mówiono, i specjalna komisja wydała wyrok skazujący. W ciągu najdalej pięciu lat Vancouver musiało zostać opuszczone.
Powstał oczywiście problem co robić z pół milionem mieszkańców którzy nie chcieli, lub nie mogli przenieść się do innych Kanadyjskich czy Amerykańskich miast. Wtedy właśnie przypomniano sobie o porzuconej platformie.
Budowa Vancouver II zgromadziła największe światowe konsorcja, a najbogatsze państwa postanowiły wspomóc Kanadę finansowo, naukowcami czy jak umiały. Każdy chciał przyczynić się do powstania największej sztucznej wyspy świata, inwestycji przy której słynne Tokijskie lotnisko było niczym. Budowa trwała, osiągając niespotykaną wcześniej skalę. Ulice, domy, tereny zielone, elektrownia i przemysł. Wszystko, co było niezbędne dla współczesnej, możliwie samowystarczalnej metropolii miało zostać zbudowanie nie tylko od zera, ale i na wodzie, i w możliwie krótkim czasie. To musiało zmienić nie tylko Kanadę, ale też cały świat. I rzeczywiście. Powstały nowe firmy, nowe technologie, nowe rozwiązania.
11 września 2020 roku nastąpiło huczne otwarcie Vancouver II, pierwszego miasta od początku do końca zbudowanego ludzką ręką. Na uroczystościach byli obecni niemal wszyscy: prezydenci Kanady, Rosji, USA, Chin i Japonii, przedstawiciele wszystkich niemal narodów UE, z przewodniczącym wspólnoty na czele; oprócz tego obecni byli członkowie zarządów największych światowych firm, zwłaszcza tych, które cokolwiek zbudowały w mieście. Świętowano dobry miesiąc z okładem. Pokazy sztucznych ogni i techniki holograficznej, przedstawienia teatru Bolshoj, oraz Metropolitan Opera, specjalna kolekcja mody najlepszych włoskich, francuskich, amerykańskich i japońskich projektantów; seria preformance w wykonaniu czołowych artystów awangardowych, a nawet opakowano połowę budynków w centrum (i przewiązano je mieniącymi się tęczowo, kruczoczarnymi szarfami). Jednym słowem, nigdy wcześniej nie świętowano z taką pompą i rozmachem.
Ale potem nastało zwykłe, codzienne życie. Piękne domy dzielnic robotniczych zostały zaludnione, uruchomiono firmy, fabryki, centra handlowe, biurowce zapełniły się przedstawicielstwami wszelkich możliwych konsorcjów i giełdami. W prostych boksach tysiące pracowników zaczęły harować ku chwale swoich pracodawców. A w centrum miasta, dosłownie dwa kilometry do najbardziej reprezentacyjnej ulicy, otoczone niskimi, kilkupiętrowymi kamienicami, wystylizowanymi na architekturę połowy XIXw, leżało sobie złomowisko. Jego likwidacja była praktycznie niemożliwa, przynajmniej w tak krótkim czasie, więc projektanci postanowili wykorzystać je jako źródło surowców wtórnych. Obok umieszczono niewielką, jedyną ma wyspie, hutę z nadzieją, że pomoże w pozbyciu się tej ostatniej, rdzewiejącej pamiątki wstydliwej przeszłości. Oczywiście nadzieja okazała się płonna. A przyszłość wcale nie taka różowa, jak zapowiadano w patetycznych mowach.
Szybko pojawiły się pierwsze problemy, potem kolejne i jeszcze następne. Wysokie ceny, kłopoty z pracą, trudne warunki życia, niekontrolowany napływ mieszkańców, którzy szybko powiększali grono bezrobotnych, a jednocześnie najnowocześniejsze technologie, doskonałe połączenie z resztą świata, pewna swoboda, oraz roszczenia terytorialne ze strony USA sprawiły, że zaledwie siedem lat po hucznym otwarciu na ulice Vancouver II wyjechały pojazdy opancerzone policji i wojsko.
Kilka lat później wydarzenia te nazwano pierwszą Wojną Korporacyjną. Walki trwały ponad tydzień. Użyto wszelkich dostępnych typów broni: gazów bojowych, ostrej amunicji, rakiet ziemia-ziemia i ziemia-powietrze, wozów bojowych, wirusów komputerowych i pierwszych cyborgów. Według oficjalnych danych zginęło około trzystu-czterystu cywili, według nieoficjalnych, grubo ponad trzy tysiące. Odziały wojskowe Kanady i USA toczyły na ulicach miasta regularną wojnę. Włączyły się do niej Siły Korporacyjne. Dlaczego? Do dziś trwają o to spory; niektórzy historycy twierdzą, że stało się to na prośbę burmistrza miasta, inni że z inicjatywy zarządów firm. Niezależnie od powodów, policja i SKop stosunkowo szybko uspokoiły sytuację, choć nie wygrały. Jednak samo ukazanie siły miasta wystarczyło. Zaczęły się rozmowy, w wyniku których Vancouver II, wraz z kawałkiem Vancouver Island zostało uznane za dominium Kanadyjskie, nie część kraju jak kiedyś. Miasto uzyskało znaczną autonomię w zakresie polityki zagranicznej i wewnętrznej, prawodawstwa, obronności, nie mniej oficjalnie ciągle było częścią Kanady.
Taka sytuacja nie podobała się większości mieszkańców i, co oczywiste, korporacjom mającym siedzibę na wyspie. Zwłaszcza, że lata trzydzieste XXI wieku nie były spokojne i sprzyjały rozruchom. Rosja razem z Białorusią i kilkoma republikami bliskowschodnimi utworzyła OZSRR, co nie odbyło się bez zamieszek ulicznych i konieczności interwencji wojskowej. USA przeżywało największy od pół wieku kryzys gospodarczy. Nieudana interwencja w Vancouver II oraz konieczność wycofania swoich jednostek z Iraku, Iranu i rejonu Zatoki Perskiej znacząco podkopały autorytet dotychczasowego supermocarstwa. Część ze stanów zastanawiała się nawet nad opuszczeniem federacji. Musiało wkroczyć wojsko. Pakistan odpalił rakietę z głowicą atomową w terytorium Indii. Co prawda ładunek nie wybuchł, ale precedens nastąpił. Chiny zagroziły odpaleniem swoich głowic, podobnie jak Korea Północna, co nieomal zerwało końcowe rozmowy na temat połączenia jej z Koreą Południową. I stan wyjątkowy w, wychodzącej z trwającego prawie trzydzieści lat odrętwienia, Japonii. Odrodzenie się Związku Radzieckiego wywołało raptowne zmiany w UE, konieczność nowego rozmieszczenia sił, radykalną zmianę polityki zagranicznej i wewnętrznej zastanej wspólnoty. A to oznaczało kolejne demonstracje i protesty, zwłaszcza ze strony Litwy, Polski i Słowacji, najbardziej narażonych w wypadku ataku. Do tego w światowej polityce coraz większą i coraz bardziej jawną rolę zaczęły odgrywać międzynarodowe konsorcja i ich interesy.
Biorąc to wszystko pod uwagę nie dziwi, że kiedy w 33 wybuchła Druga KorpoWojna, nie było siły, by powstrzymać jednostki policji i korporacji. Vancouver II ogłosiło niepodległość i, jako Wolne Miasto Moripolis, deklarowało całkowite zerwanie z administracją Kanadyjską. Znów polała się krew. Tym razem walka trwała dłużej i była dużo bardziej chaotyczna. Ulice miasta wyludniły się, całe dzielnice zostały zrównane z ziemią. Zniszczono infrastrukturę, przemysł, większość połączeń z lądem, elektrownie, naruszono konstrukcję ponad połowy z doków transportowych oraz znacznej części sektorów. Nikt nie liczył zabitych, bo nikt nigdy nie kontrolował napływu nowych mieszkańców. Niektórzy mówili wręcz, że to koniec marzenia o mieście na wodzie.
Ale ono przetrwało. Z trudem, ale zadziwiająco szybko podniosło się z ruin. Pobudowano kolejne sektory, dzielnice. Uruchomiono firmy, porty, lotniska, ulice zaroiły się przyjezdnymi. Znów zanotowano wzrost ludności napływowej, wydano setki tysięcy obywatelstw. Słowem Moripolis kwitło. Wraz z całą Vancouver Island, która na mocy traktatu pokojowego z Toronto, została uznana za część Wolnego Miasta, szybko stało się przodującym rejonem świata pod względem bio i cybertechonologii. Przekupieni radni zezwolili na klonowanie ludzi, eksperymenty na żywych organizmach, nieograniczoną wręcz swobodę w zakresie produkcji i badań. Najwięcej skorzystały na niej dwie korporacje: CAMPLEX i TCT.
Obie wypłynęły na wierzch w czasie Pierwszej KorpoWojny, umocniły się w czasie Drugiej. Obie za główną siedzibę obrały Moripolis, obie dość szybko zaczęły odgrywać olbrzymią rolę w polityce miasta. A jeszcze szybciej uznały, że na świecie jest zbyt mało miejsca dla obu.
Walka między nimi toczyła się na wszystkich możliwych płaszczyznach. Oficjalnie i nie. Podkopywano wzajemną ufność, sabotowano projekty, kradziono technologie i naukowców. Zabijano wartościowych pracowników czy niszczono własność. Nawet główne gmachy obu firm zdawały się konkurować ze sobą. Smukła, przypominająca wyrwę w przestrzeni kruczoczarna wieża specjalizującego się w cybertechnologiach CAMPLEXU. I bardziej masywny, tradycyjny w formie wieżowiec TCT, którego sztandarowym produktem stały się techniki klonowania i wszystko z nimi związane.
Powiększyła się przepaść między bogatymi i biednymi dzielnicami. Dolne i Górne miasto zaczęły rządzić się własnymi, niezależnymi prawami. Pozbawieni pracy weterani Drugiej KorpoWojny musieli szukać pracy poza miastem, najczęściej jako najemnicy, albo terroryzowali biedne dzielnice wprowadzając tam strefę wojny. Na ulicach rozpanoszyli się sprzedawcy dragów i lewego towaru: wykradzionego, lub który pozwolono wykraść z korporacyjnych laboratoriów. Nikt nie wie ile technologii wypróbowano w biednych sektorach, ile osób nieświadomie padło ofiarami eksperymentów, i jak długo ten stan rzeczy będzie trwał.
Wyszedł spod prysznica. Po omacku znalazł położone na szklanej półce okulary i je założył. Dopiero wtedy spojrzał w pełnopostaciowe, lekko obite lustro. Tak jak cała łazienka swoją świetność miało już dawno za sobą, tafla była matowa, upstrzona ciemnymi plamami, ale jemu wystarczała. Spokojnie ocenił swój stan. Było nieźle, ale ciągle.
Zdecydowana większość siniaków, otarć, krwiaków oraz opuchlizna dokoła żeber zeszły. A fioletowo-zielonkawe plamy, jakie ciągle widniały tu i ówdzie, mniej rzucały się w oczy od pamiątek po ostatniej nocy. Co prawda blizny pozostały, ale też zdecydowanie wyblakły. Rany na przedramionach i szyi przypominały jasne, nabrzmiałe kreski; te na twarzy natomiast ciągle były ciemnoczerwone. Wiedział, że jeszcze kilka dni będą tak wyglądały. Najgorzej jednak było z tymi z rozcięć, które trzeba było zszyć gąsienicami. Jednego z robali zużyto do spięcia skóry na karku, tuż poniżej linii włosów; drugiego, dużo dłuższego, do rany na wysokości krzyża. Oba jeszcze się nie rozpuściły, i jak powiedział jego kochanek, z bladej skóry ciągle wystawały jasnoszare, modułowe korpusy. Kiedy napinał mięśnie albo gwałtownie się poruszał bolało. Do tego wszystkiego musiał doliczyć zupełnie nie zagojone poparzenie, ciągnące się po wewnętrznej stronie lewej nogi, od kolana do pachwiny; oraz połamane żebra. W przypadku i jednego, i drugiego potrzebował co najmniej kolejnych dwóch tygodni do wyleczenia się.
W sumie, nie było najgorzej.
Mimo wszystko, miał szczęście. To byli profesjonaliści. Tak powiedział lekarz który jako pierwszy udzielił mu pomocy. Mówił, że rany były tak głębokie, że aż na kościach miał ślady po nożu, a jednocześnie nawet na rękach i szyi żadna tętnica czy punkt witalny nie zostały uszkodzone. Ostrze zawsze mijało je, co prawda o milimetry, ale mijało. Teraz dochodził do wniosku, że gdyby nie jego pracodawca, do tej pory mogliby się nad nim pastwić i żyłby.
Odruchowo zacisnął dłonie w pięści. On sam niewiele pamiętał, z tego co się wydarzyło. Przez większość czasu jego umysł był jakby wyłączony, oderwany od ciała. Jedyne co do niego powracało, to przebłyski bólu, śmiech, słowa których nie do końca rozumiał a nawet jeżeli wiedział co znaczą, to nie widział w nich sensu. Nie potrafił nawet powiedzieć, o co im chodziło? O zemstę? Przyjemność z dręczenia kogoś, kto nie może się bronić? Karę? Możliwość wyładowania emocji? Do tego wystarczyłby ktokolwiek. Jakiś dzieciak z ulicy, czy byle przechodzień, więc czemu on? Jego ścisły, logiczny umysł protestował przeciw takiemu stanowi rzeczy. Przeciwko tak rażącej głupocie.
Potrząsnął głową. To już się nie liczyło. Nie mógł zmienić przeszłości. Za tydzień, dwa większość ran zniknie, połamane żebra się zrosną, a on dostanie kolejne zlecenie. Tym razem takie, w którym będzie mógł się popisać.
W końcu kosztował więcej, niż dowolnie dobrany najemnik wyposażony w dowolnie skomplikowane cyberciało. Więc czemu dla nich wart był tyle co zero? Przecież musieli wiedzieć kim tak naprawdę jest. Więc czemu?
I po co o tym myśli? W końcu już nie pierwszy raz zachowywali się bezsensownie. Zauważył to już dość dawno, że jak w grę chodziły emocje przestawali myśleć. Niekiedy nawet nie potrzebowali do tego zdenerwowania. w końcu kiedy ją zabijał, był zupełnie spokojny. Jego pracodawca, jego kochanek, jego właściciel. A rano kazał mu wrócić do domu i odpoczywać przez najbliższy tydzień, lub dwa. Powiedział, że musi o siebie zadbać. Obiecał, że nie da żadnych zleceń. "Nawet ty musisz mieć czasem wolne." tłumaczył, przesuwając palcami po szarych korpusach leczniczych robali i sprawiając, że fale dziwnego ni to bólu, ni rozkoszy przepływały przez jego ciało. Jeszcze nigdy nie miał tyle swobody. Odruchowo dotknął płatka ucha. Zacisnął palce na czarnym, kolczyku w kształcie trójkąta o obłych rogach. Przez sekundę wróciło: białe włosy, deszcz płatków róży, pęd powietrza we włosach, krew na poduszce. Z całej siły zdusił wspomnienia jakie niechcący wywołał.
Lekko się uśmiechnął. Nic dziwnego, że myśli wymykały mu się spod kontroli. Przecież przez ostatnie dwa dni prawie nie spał, a ostatnia noc była szczególnie męcząca. Nagi wyszedł z łazienki i zwalił się na prostopadłościan gąbki sypialnej. Przynajmniej nie musiał prowadzić dzisiaj konferencji, ani błyskawicznie szukać nowego obicia do kanapy, a może nawet identycznego mebla. Z niektórych tkanin sperma nie dawała się usunąć bez śladów, pomyślał usypiając
Cdn.
Od autorki:
Hej! To początek nowego, troszeczkę dłuższego cyklu. Dobrze wiem, że te trzy rozdziały wydają się z lekka chaotyczne, ale obiecuję, że wkrótce wszystko się wyjaśni.
Tylko, że nikt nie wie, co dla mnie znaczy wkrótce...