Szept 2
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 13:09:30
Było ciemno. Przygasł ogień w kominku, świece się wypaliły. Pokój znikł w zupełnym mroku. Kontury się zatarły, kształty zaginęły.
Ciemna sylwetka przemknęła bezszelestnie. Pojedynczy oddech był równomierny, spo-kojny. Uśpiony człowiek lekko przewrócił się z boku na plecy. Rozkrzyżował nieznacznie ramiona. Jego twarz była dość dobrze widoczna na bieli poduszki. Ale tylko dość. Światło księżyca dodatkową ją oświetlało. Ostre rysy twarzy, równo wykrojone ciemne brwi, powieki zakończone czarnymi rzęsami.
Był zupełnie bezbronny, jak małe dziecko. Głęboko uśpiony.
Chwilę trwał w bezruchu przyglądając się śpiącemu. Powoli wzniósł ręce do góry. Pro-mienie odbiły się od niewielkiego, wąskiego sztyletu. Oddychali jednocześnie, obie piersi unosiły się w dokładnie tym samym rytmie. Jakby byli jednym organizmem. Jednym ciałem. To nie było trudne. Zwłaszcza, jeżeli wzięłoby się pod uwagę ile ich łączyło. Doskonała syn-chronizacja była możliwa. Była wręcz konieczną...
Są istoty które można zniszczyć, tylko się stając taką jak oni.
Uderzył z całej siły, celując prosto w odsłonięte gardło.
Ostrze zatrzymało się w połowie drogi.
- Dlaczego się wahasz?
Ciemne oczy nagle się otworzyły. Patrzyły prosto w niego. Poza tym nie poruszył się, cią-gle miał rozłożone ręce, odsłoniętą szyję, tors.
- Uderz. Póki masz okazję. Zabij mnie. No dalej, zrób to. Teraz. Bo nie dam ci następ-nej szansy.
Zachęcił. Caroll wzniósł ponownie broń. Nie spuścił wzroku, nie odwrócił głowy. Oboje patrzyli sobie prosto w oczy. Zamachowiec i ofiara.
Pchnął.
Ostrze weszło gładko, niemal po rękojeść.
Książę uderzył go w korpus. Lekko chwycił za ramię i bez wysiłku przewrócił na plecy. Chłopak nawet nie zauważył, jak znalazł się pod nim. Usiadł na nim okrakiem, przytrzymał ręce kolanami, tak, że nie mógł się wydostać. Nie mógł uderzyć.
Czarnowłosy uśmiechał się.
- A więc jednak... Pamiętasz naszą umowę, zawartą wtedy, pod drzewem? Powiedzia-łem, że daruję ci życie, w zamian za twoje posłuszeństwo. Że nie wyciągnę konse-kwencji. Ale ceną było twoje oddanie. Oboje to przysięgliśmy. I tak mi się odpłacasz? Spójrz na mnie!
Krzyknął, choć niemal nie okazywał wściekłości. Tylko wzrok mu płonął. Szarpnął nim. Złapał za twarz i obrócił w swoją stronę. Zmusił by patrzył na niego. Jasne oczy były jakby martwe. Ani bardziej przerażone, ani bardziej smutne niż zazwyczaj.
- Wiesz, że nie znoszę nie posłuszeństwa. A przeciwstawiasz mi się po raz kolejny. Może powinienem to zakończyć? Jak myślisz? Zanim odzyskasz w pełni siły? Zanim w końcu mnie zabijesz? To by było logiczne, nieprawdaż?
Drugą ręką namacał wbity w posłanie nóż. Wyszarpnął go, przytknął do odsłoniętego gar-dła chłopaka.
- Znajdź mi jeden powód, dla którego nie miałbym zarżnąć cię jak psa? Tylko jeden powód, który mógłby mnie powstrzymać przed poderżnięciem ci gardła tu i teraz. Ni-czym jakiemuś wściekłemu kundlowi. I nie myśl, że to, co nas łączy, ba, fakt, że choć czasami było nam dobrze razem, wystarczy. W każdej chwili mogę mieć setkę lep-szych od ciebie. Rozumiesz?
Nie podnosił głosu, nie krzyczał. Nawet lekko się uśmiechał. Ale tym razem nie było w tym wyrazie nic sympatycznego. Niemal leżał na nim, prawie przytykając swoją twarz do je-go. Caroll był blady. Ale nie widać było po nim jakiegoś wzburzenia. Wpatrywał się, jak zwykle trochę smutny w Księcia. Jakby obojętny na to co się dzieje. Nie próbował się już wy-szarpnąć, nie próbował przeciwstawić.
Nóż tkwił niebezpiecznie blisko jego tchawicy.
- Czekam. - czarnowłosy zamilkł na chwilę. - Czekam, na twoją odpowiedź. Dlaczego miałbym darować ci życie? Powiedz. Bo ja nie widzę żadnego dobrego wytłumacze-nia. Prawo też jest po mojej stronie. Rada nie stanie za tobą, przyzna mi słuszność. W końcu należysz do mnie, w końcu to ty łamiesz umowę.
Na moment go puścił. Dotknął dłonią boku szyi. Krwawiła, ostrze najwyraźniej zahaczyło o skórę. Czerwona strużka spływała po nagim torsie. Chłopak skorzystał z chwili swobody i odwrócił w bok głowę. Ruchem tym skaleczył się w szyję. Nóż naprawdę był mocno dociśnię-ty.
- Zabij mnie.
Szepnął. Było w tym coś z błagania, ale i rozkazu. Książę uśmiechnął się.
- Widzisz, nawet ty nie potrafisz znaleźć powodu... Więc skąd ja mam go wziąć? Jeżeli ty nie masz nic na swoje usprawiedliwienie?
Westchnął lekko.
- Ciekawe, że wszystko co piękne, umiera młodo.
Mruknął sentencjonalnie. Pocałował go w czoło. Jakby na pożegnanie. Chłopak zamknął odruchowo oczy.
To będzie kwestia sekund.
Nagle był wolny. Czarnowłosy wstał. Odszukał po ciemku pochwę. Rzucił ją na posłanie razem z nożem. Wylądowały w pobliżu ręki chłopaka. Tuż koło jego dłoni.
- Wyczyść go, zanim schowasz - polecił. - Każdą broń trzeba czyścić po użyciu. Ina-czej się stępi. Zniszczy się.
Dodał tonem mistrza nauczającego swojego ucznia. Podszedł do krzesła, gdzie wieczo-rem, w pośpiechu, zrzucił część ubrania i zaczął je zakładać. Nie zapalił światła, choć na-prawdę niewiele widać było. Zachowywał się zupełnie jakby mrok mu nie przeszkadzał.
Caroll się nie poruszył. Ciągle ręce miał rozstawione, głowę obróconą w bok. Palce dłoni lekko zaciśnięte. Wpatrywał się w okno. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Może tylko ten wewnętrzny smutek. Ale on nie zawierał się w mimice. Był poza nią. Gdzieś w jego wnę-trzu. Tak głęboki, że ciężko było dostrzec jego źródło. Wieczny, wrośnięty w leżącego nieru-chomo chłopaka. Ciemne ciało na białej pościeli.
- Dlaczego?
Spytał szeptem. Wypranym z uczuć, beznadziejnym szeptem. Książę uśmiechnął się w ciemności. Lekko zwrócił się w jego stronę.
- Dlaczego cię nie zabiłem? Oto ci chodzi?
Skinął nieznacznie głową, że tak. Ale to był jedyny jego gest. On przesunął ponownie ręką po ranie. Bolała i to bardzo, całe szczęście, że nie była śmiertelna. To była jedna z wad tej broni. Trzeba było uważać, by nie zostać nią draśniętym. Nawet mała rana mogła skończyć się nieprzyjemną śmiercią.
- Ja ci nie odpowiem. Domyśl się.
Podszedł i dotknął jego twarzy skrwawioną dłonią. Na ciemnym policzku zostały cztery czerwone, łukowate ślady.
- Lepiej się ubierz, albo przykryj. Inaczej przeziębisz się. - nagle roześmiał się gromko. - No tak, prawie zapomniałem, że ty nie chorujesz. Ale marzniesz, więc moja rada i tak jest aktualna.
Nie zareagował. Tylko jakby nieznacznie się skurczył, gdy dotknął jego twarzy. Jakby sprawiło mu to ból, jakby się przestraszył, że on się rozmyśli. Książę nieśpiesznie ubrał się do końca, podszedł do drzwi. Przez cały ten czas chłopak nawet się nie poruszył. Nie zamknął oczu, nie zrobił nic. Był niczym posąg, czy bezwładna lalka.
- Wychodzę. - oznajmił. - Tylko nie próbuj zrobić czegoś głupiego. Pamiętaj, że znajdę cię wszędzie. Nawet w piekle, choć w nie, żadne z nas nie wierzy.
- Ty krwawisz! Co się stało?
- Znowu. Nie udało mi się. Próbowałem, ale się nie udało.
- Przecież to było pewne od samego początku. Dlaczego mnie nie słuchasz? To jest bez sensu.
- Tym razem było jeszcze gorzej. Ja nie dam rady! Ja tak dłużej nie mogę!
- Więc skończ to. Powinieneś mieć tyle siły.
- Próbowałem, przecież ci mówię, próbowałem... Ale... nie mogłem.
- Jeżeli w końcu się nie zdobędziesz na to, zamorduje nas. Najpierw ciebie, a potem do-bierze się do mnie.
- Na razie jesteśmy bezpieczni.
- Dopóki się nie znudzimy, dopóki nie przestaniesz być przydatny, dopóki nie znajdzie sobie kogoś innego. Mówię ci, jedynym wyjściem jest...
- Nie! Nie mogę...
- Widziałeś co potrafi. Zabicie nas będzie tylko zabawą, ba, nawet nie tym, zwykłym, nie wartym uwagi epizodem. Zrobi to bez mrugnięcia powieką, dobrze o tym wiesz. Nie chcę tak skończyć przez twoją słabość. Rozumiesz?
- Ja tylko chciałem pomóc. Chciałem pomóc przerażonej, zgubionej dziewczynie. Nic więcej. Chciałem ją uratować, ocalić ją. Pokazać, że ludzie nie są źli, że można im za-ufać, że wszystko będzie dobrze...
- Nie udało ci się.
- ...A teraz...
- Teraz wpadłeś, a co gorsza, wciągnąłeś w to mnie. Oboje ryzykujemy życie, przez twoje idiotyczne zachowanie. Gdybyś wtedy siedział cicho, nie ingerował, bylibyśmy bezpieczni. Czy zmieniłeś jej los? Nie. Tylko sprawiłeś, że jesteśmy teraz zadni na ła-skę istoty, która nie odróżnia przedmiotu od kogoś, kto żyje. Tylko tyle ci się udało! Nie uratowałeś jej, a nas pogrążyłeś!
- Więc co mam zrobić? Zabić?
- Tak! Jeżeli nie możesz w otwartej walce, uśpij czujność i zabij, otruj, poderznij gar-dło, wymyśl cokolwiek. Zakończ to, zanim nie będzie za późno.
- Nie dam rady... Nie mogę... jego wola jest zbyt silna. Za każdym razem jak myślę, że udało mi się ją przełamać, okazuje się, że była to tylko kolejna pułapka. Że pozwolił mi tak myśleć, że bawi się mną niczym myszą w labiryncie. I kiedy odzyskuje wol-ność, znów mi ją odbiera.
- Na takiej zasadzie to działa. Powinieneś wiedzieć o tym od początku. Tu nie ma szans na wygranie. Nie pokonasz go w ten sposób. Możesz tylko zabić.
- Nie, spróbuję. Muszę spróbować znowu, i jeszcze raz. Muszę ocalić przynajmniej jed-no z nas. Musi mi się udać.
- Mam nadzieję, że mówisz o mnie.
Ranek wyglądał jak zwykle. Tylko niewielkie szramy z przodu szyi chłopaka i z boku, u Księcia, świadczyły o tym, że coś się stało złego. Ale po ich zachowaniu nie było tego widać. Oboje zachowywali się zupełnie normalnie i swobodnie, przynajmniej w ich normach. Czyli ciemnoskóry nic nie mówił, prawie nie reagował na próby nawiązania kontaktu. Może trochę bardziej niż zwykle unikał jego wzroku, starał schodzić mu z drogi.
Książę natomiast jakby był w swoim żywiole. Najpierw sam dobierał sobie ubranie, długo i starannie, potem zajął się Elizabeth. Był niczym regularna modystka, w stosach różnobarw-nych sukienek, wstążeczek, spinek i broszek. Drobnej biżuterii, bucików i innych, typowo damskich drobiazgów.
Dziewczynka stała sztywno wyprostowana, i z niezadowoleniem poprawiała rączką sta-rannie upiętą grzywkę.
- Nie podoba mi się ta spinka. - narzekała.
- Dla czego? Wyglądasz w niej ślicznie. - czarnowłosy klęczał i zawiązywał jej pasek zrobiony z jedwabnej wstążeczki.
- Może tobie się podobam, ale sobie nie. Lepsza będzie...
Wyrwała się, psując ostatnie kilkadziesiąt sekund układania kokardy i zaczęła grzebać w kupce biżuterii. W końcu dobrała sobie srebrną spinkę zakończoną kwiatkiem z ametystów.
- Ta będzie lepsza - stwierdziła, i przytknęła ją sobie do główki. - Jak myślisz Caroll? Prawda, że lepiej?
Chłopak spojrzał tylko w jej stronę, potem powrócił do swoich spraw. Nie odpowiedział jej. Cień jakby zawodu, jakby niepokoju przemkną po dziecinnej buzi. Chciała do niego po-dejść, ale Książę położył jej ręce na ramionach. Odwróciła się błyskawicznie w jego stronę, trochę przestraszona. Uśmiechnął się miło.
- Masz rację, w tej wyglądasz lepiej, moja mała strojnisio. Daj, wymienię ci ją.
Delikatnie odebrał jej spinkę i zapiął ma miejscu poprzedniej. Dziewczynka cały czas, choć ukradkiem, wpatrywała się w ubierającego się chłopaka. W jego spokojne, ale jakby me-chaniczne ruchy.
- Wyglądasz ślicznie.
Powiedział głaszcząc ją po buzi. Uśmiechnęła się automatycznie. Książę podniósł się z klęczek. Przez chwilę uważnie przyglądał się chłopakowi.
- Zmień strój.
Zakomenderował w pewnym momencie. Caroll natychmiast przerwał ubieranie się.
- Zmień to. - powtórzył. - tu nie chodzi o to, że ci nie pasuje, ale on uzna go za nieod-powiedni. Załóż to, co ci zamówiłem jak byliśmy w stolicy.
Posłusznie ściągnął to, co zdążył złożyć i chwilę szukał w stercie ubrań. W końcu wycią-gnął z podróżnego kufra zawinięty w nawoskowany papier pakunek. Rozwinął go. Atłas był ciemno niebieski. Lekko tłoczony. Bardzo skromny w kroju, ale jednocześnie niezwykle ele-gancki.
Był doskonale dopasowany do szczupłej sylwetki młodzieńca. Podkreślał ją, tylko nie-znacznie poszerzając w ramionach - dokładnie według najnowszej mody. Szybko, nawet nie przeglądając się w pełno postaciowym lustrze zapiął guziki. Mężczyzna podszedł, poprawił mu układ ramion, wygładził materiał jaki zawinął się nieznacznie na plecach. Obrócił go w swoją stronę i przyjrzał się uważnie, lekko mrużąc jedno oko.
- Wiedziałem... Wiesz, grozi nam teraz tylko jedno, że on zakocha się w tobie i spróbuje mi cię odebrać. To bardzo prawdopodobne, wiesz? Ale nie martw się, myślę, że fakt iż bardzo mnie lubi, i jakby nie patrzeć jest moją rodziną, nie pozwoli mu na to. A nawet jeżeli, to nie oddam cię bez walki.
Zapewnił, kładąc dłonie na jego ramionach. On odwrócił wzrok. Ale tylko na chwilę, za-raz potem spojrzał mu prosto w oczy. A właściwie został do tego zmuszony. Książę nieznacz-nie trzymał go kciukiem za brodę.
- Naprawdę, w tej kwestii możesz mi zaufać. Nic ci się nie stanie. Żadnemu z was nic się nie stanie. - Powiedział zwracając się do Elizabeth. - Chodźmy już.
Lekko popchnął ją w stronę drzwi. Wyrwała się i podbiegła do Carolla. Bez słowa wziął ją na ręce i wyszli z pokoju.
Dojechali, dokładnie jak obliczył, pod wieczór. Posiadłość nie była imponująca, choć nie można było powiedzieć, że nie robiła wrażenia. Znajdowała się na końcu kotlinki, w cieniu potężnego masywu. Pośrodku świerkowego lasu, który partiami zmieniał się już w kosodrze-winę.
Dom, czy raczej zameczek, nie był zbyt wielki, trzy traktowy, o zdobnej fasadzie. Przy-pominał typowe, francuskie pałacyki myśliwskie z przełomu szesnastego i siedemnastego wieku. Miał spiczaste dachy, rażąco czerwone mimo zapadającej ciemności i jasnokremowe, wykonane z piaskowca ściany. Białą, wapienną kamieniarkę.
Nie było bramy która by go broniła, ani muru który miał odgradzać posiadłość. Niedo-stępne szczyty i ostre granie jakie mijali skutecznie odstraszały potencjalnych napastników. A jeżeli nie one, i nie ta przeszło dwustu metrowa przepaść przy zwalisku, to już na pewno po-stać samego właściciela.
Panowała przejmująca cisza. Żadnego wiatru, ptaków czy wilków. Szumu wody, czy traw. W domu nie paliło się żadne światło, a drzwi były uchylone.
Weszli do środka. Nie mówili nic, ale wiedzieli, że coś jest nie tak.
Na ścianach posiadłości wisiały bezcenne obrazy. Cała kolekcja dzieł malarstwa europej-skiego, z przewagą Rembranta i małych mistrzów flamandzkich. Zaledwie kilka fikuśnych olei z francuskiego rokoka. Marmurową podłogę pokrywał niemodny, ale uroczy dywan. Po-tężny kominek, zdobiący sień, był zimny. Popiół nie był wymieciony.
Modna, reprezentacyjna klatka schodowa ciągnęła się dwoma łukami na piętro. Weszli tam, po przejrzeniu parteru. Był pusty. W kuchni, czystej, wręcz higienicznie czystej, było tak zimno, że można było zwątpić, czy ktokolwiek kiedykolwiek tam gotował. W miedzianych garnkach można było się przejrzeć. A gliniane palenisko było różowawe jak w dniu gdy je wylepiono.
Wiatru nie słyszeli. Sami poruszali się niczym duchy, zupełnie bezgłośnie. Dziwnym tra-fem nawet wstążeczki przy sukience dziewczynki nie szeleściły. Ten co zamieszkiwał ten dom był prawdziwym koneserem dzieł sztuki. Miał bezbłędny gust, wszystkie obrazy i grafiki były dobrane doskonale.
Zatrzymali się w progu jednego z pomieszczeń. Trudno było określić jaką pełnił rolę. Ściany pokryto ciemnym, niemal czarnym, atłasem. Najjaśniejszym elementem był biały, marmurowy kominek, w holenderskim stylu. Najwyraźniej wykonany według wzorników Vredemana de Vries, ale nie ściśle. Oko znawcy wyróżniało elementy dodane z sztuki wło-skiej, wkomponowane jednak tak, że całość sprawiała wrażenie jednolitej stylowo.
Meble miały białe blaty, choć ciemne, hebanowe nóżki i szkielety. Siedziska pokryto śnieżnobiałą tkaniną, tłoczoną w wzory idealnie odpowiadające tym na ścianach. Nie było tu żadnych szaf, kredensów, skrzyń, tylko dwa stoliki, sofa, kilka krzeseł. Za całą dekorację robi-ły grafiki w prostych, ciemnych, nie rzucających się w oczy ramach. Zupełnie niemodnych, wręcz wulgarnych w porównaniu z gustami współczesnych elit.
Najdziwniejsze było to co przedstawiały. Stosunkowo wielko formatowe akwaforty, pod-kolorowane piórkiem fascynowały. Ciągnące się bez końca konstrukcje, machiny o powygi-nanych kształtach, łuki tryumfalne nie będące tryumfem niczego. Chyba tylko przerażenia. Mroczne płaszczyzny kamiennych bloków krzyżujące się z kołami zębatymi, jaskrawo świe-tlistymi smugami, skąd padającymi, dokąd idącymi? Nie wiadomo było. Łańcuchy spływały z szerokich uchwytów.
Przypominało to kopalnie, średniowieczne sale tortur, piwnice pod Koloseum gdzie trzy-mano więźniów przeznaczonych na stracenie ku uciesze plebsu, i manufaktury z rozwijają-cych się miast. Wszystko na raz, i nic jednocześnie.
Piranessi Canchelari.
Pokój został zaprojektowany by umożliwić jak najlepszy odbiór. By wywoływały jak naj-większe wrażenie. Udało się w stu procentach.
Podłoga została wykonana z białego marmuru. Z ciemnymi, nieregularnymi plamami. Książę powoli wszedł do środka. Ruszył w stronę otwartego okna. Ktoś odsuną ciężkie, kru-czo czarne zasłony. Caroll ruszył za nim. Nie poświęcił nawet chwili grafikom wywieszonym na ścianach.
Nagle zatrzymał się, zaczerpnął gwałtownie powietrza. Na posadzce leżały sczerniałe, wręcz zmumifikowane zwłoki. Niemal przepołowione, o oderwanej głowie, którą ktoś, chyba dla żartu, postawił tuż obok. W zasuszone wargi włożył im różę, teraz już zwiędłą.
Elizabeth cicho pisnęła i odruchowo przytuliła się do czarnowłosego. Odwróciła się na chwilę, ale zaraz potem spojrzała znowu, z tą chorobliwą wręcz fascynacją, z jaką ludzie re-agują na wszelkie makabreski. Kiedy się boją, ale jednocześnie są coraz bardziej pod urokiem dziejących się okropności.
Książę najpierw, zupełnie bezwiednie, położył jej dłoń na głowie, pogłaskał uspokajająco. Potem lekko dosunął, odczepiając od swojej nogawki, podszedł bliżej. Przykląkł przy ciele. Twarz ściągnęła mu się w bólu i niedowierzaniu. Podniósł leżącą głowę, odgarnął włosy znad tego, co było kiedyś czołem. Milczał.
Chłopak był jedyną osobą na jakiej nie zrobiło to wrażenia.
- Wiedziałem. - powiedział cicho mężczyzna, ciągle klęcząc. - Czułem, że tak się sta-nie. Czułem, że zginie.
Gładził smukła dłonią zniekształcone rysy. Chłopak podszedł i również nachylił się nad ciałem. Wziął je za lewą rękę. Chwilę się z nim mocował, w końcu udało mu się. W milcze-niu pokazał to co wydobył. Przedmiot jaki trzymał trup: był to niewielki, srebrny klucz, do sekretarzyka może biureczka. Książę zmarszczył brwi. Przyglądał mu się w milczeniu, ale nie wziął go do ręki. Tylko patrzył.
Nagle poderwał się na równe nogi. Nie puszczając głowy wybiegł na korytarz. Ruszyli za-nim. Widzieli jak weneckie okno rozpadła się na kawałki. Przestało istnieć w ciągu ułamka sekundy.
Skoczył do przodu. Wychylił się silnie na zewnątrz. Tylko barierka chroniła go przed upadkiem. Pod nim zaczynała się wielometrowa przepaść.
- TYLMAN!!!
Ryknął w ciemność.