Zaklęty w miecz 5
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 21:20:19
- Jak mogłem pozwolić sobie na sen? - zamruczał, gdy prowadziliśmy zaspane dzieci na dziedziniec. Roześmiałem się, dając mu znak, że usłyszałem.
- Przecież żyjesz. Sprawdź tylko, czy już znikła ci ta malinka na karku.
Mimowolnie dotknął szyi i spojrzał na mnie lodowato. Wyszczerzyłem zęby w odpowiedzi.
- Chyba nie pokażesz się tak w wiosce - powiedział, rzucając mym pazurom wymowne spojrzenie - Wszystkich przerazisz.
- Zapakuj dzieci do powozu i poczekaj na mnie. Za moment będę gotowy - uśmiechnąłem się i skręciłem do łaźni - Ja będę powoził.
Chyba chciał coś powiedzieć, jednak ze względu na dzieci zatrzymał to dla siebie. Odwrócił się i pogonił młode w stronę schodów. Zignorował mój cichy śmiech.
Smoki posiadały dwie naturalne postacie. Naturalne, to znaczy takie, których przybieranie odbywało się niemal instynktownie i nie wymagało wiele mocy. Wszystkie inne zmiany już tej mocy potrzebują i zaliczały się do nich między innymi kosmetyczne poprawki, które miałem teraz w planie. Stanąłem przed lustrem, obnażyłem przedramiona i utoczyłem z nich krwi na podłogę. Gdyby na zamku znajdował się ktoś, kogo mógłbym złożyć w ofierze, nie musiałbym się sam kaleczyć. Nie było jednak nikogo prócz dzieci i Cearteha, pozostało mi więc tylko to.
Największym minusem samookaleczenia było, że obojętnie ile mocy zaczerpniesz z tego rytuału, cześć z niej i tak wycieknie przez ranę i zostanie utracona; nie mówiąc już o tej, którą ostatecznie trzeba wykorzystać na późniejsze uleczenie. Śpiesząc się by ubytek był jak najmniejszy, zaczerpnąłem ze szkarłatnej kałuży i dokonałem poprawek w wyglądzie. Znikły czarne pazury, a diamentowe zęby przekształciły się w zwykłe, ludzkie. Źrenice zaokrągliły się i zmniejszyły. Tylko włosy mogły mnie zdradzić, jednak nikt już teraz nie pamięta jak lśniły w słońcu smocze grzywy. Zaleczyłem rany i nabrałem tchu, napełniając się ostatnimi iskierkami magii, nie było ich jednak dużo. Walka z nekromantą wyczerpała mnie i pozbawiła niemal wszystkich, zbieranych przez dziesięciolecia sił. Będę musiał zmagazynować więcej energii, jednak zdecydowanie później, gdy nie będzie ryzyka, że Cearteh mnie przy tym zastanie.
Przejrzałem się w lustrze z zadowoleniem stwierdzając, że poprawki wcale nie zniszczyły ogólnego wrażenia, jakie miałem wywierać. Drapieżne rysy pozostały, w oczach nadal była dzikość i okrucieństwo. Dopasowany czarny strój podkreślał mięśnie i gładkie łuki obojczyków oraz bioder. Odrzuciłem ciężki warkocz na plecy, nałożyłem na ręce skórzane rękawice, ostatni raz spojrzałem w lustro i zbiegłem na dół, na dziedziniec. Cearteh powitał mnie ponurym spojrzeniem, które zaraz zamieniło się na zdumione.
- I co? - zapytałem, rozkładając ręce na boki.
Pokręcił głową.
- Kto by pomyślał? - mruknął - Wyglądasz jak człowiek - zmrużył podejrzliwie oczy - Czuję od ciebie mroczną moc.
Westchnąłem i wskoczyłem na miejsce dla powożącego. Czarne konie zaparskały, rozpoznając we mnie nekromantę, ich pana.
- Oczywiście, bo jej potrzebowałem. Jedziesz z dziećmi, czy ze mną?
Zawahał się, choć nie spuścił ze mnie podejrzliwego spojrzenia. Zerknął do wnętrza powozu. Usłyszałem, jak pyta o coś młode, a potem śmieje się cicho ich entuzjastycznej odpowiedzi.
- Jadę na Promieniu - powiedział, sprawdzając czy drzwi po obu stronach są dobrze zamknięte - Tuż obok, więc lepiej uważaj jak jedziesz. I nie śpiesz się za bardzo.
Odszedł w stronę stajni, a ja rozejrzałem się w poszukiwaniu lejcy i bata. Ten ostatni po chwili zastanowienia wyrzuciłem. Wyczuwałem, że konie czekają na najmniejszy znak z mojej strony i nie potrzebują żadnej zachęty do współpracy. Na próbę zrobiłem kółko wokół fontanny. Parskały z zadowoleniem, wysoko unosząc nogi i ogony. Dzieci śmiały się za moimi plecami. Samiczka wołała głośno, że jest księżniczką i należy jej się kłaniać.
Cearteh pojawił się chwilę potem, prowadząc Promienia i przywiązaną do niego kościstą klacz Wertego. Na moje pytające spojrzenie wzruszył ramionami i skrzywił się smutno.
- Oddamy ją ludziom z wioski. Nie chcę zostawiać jej tutaj.
Powoli skinąłem głową.
- Zamkniesz bramę? Nałożysz zaklęcia?
Wskoczył na siodło i spojrzał do tyłu, na zamek.
- Tak. Świątynia musi się tym zająć. Spalić księgi i pogrzebać jego ofiary. Potem może sprzedamy te ziemie.
Uśmiechnąłem się szyderczo, nie skomentowałem jednak. Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby się tego nie spodziewał.
- Ruszamy. Wyjedź za most i zatrzymaj powóz. Nakładanie zaklęcia zabierze mi trochę czasu.
- Dałeś im jedzenie i wodę? - zapytałem, cmokając na konie - Nie zgłodnieją po drodze?
- Dałem - znów wyglądał na zaskoczonego. W milczeniu odprowadzał powóz spojrzeniem, gdy wyjeżdżałem za bramę.
Dzień był słoneczny, jednak na drodze wciąż utrzymywała się woda. Mimo błota posuwaliśmy się szybko. Młode dobrze znosiły szybką jazdę, właściwie to lepiej niż nudne wleczenie się noga za nogą, a klacz Wertego podołała naszemu tempu. Cearteh już na samym początku powiedział, że chce odwiedzić wioskę, w której zostali zaatakowani, jechałem więc prosto, trzymając się traktu. Wypoczęte konie rwały się do cwału. Wyczuwałem w nich mroczną moc, karmiłem się ich pragnieniem biegu. Cearteh był zbyt zamyślony, żebym mógł wyssać z niego coś wartościowego. O nakarmieniu się dziećmi nawet nie pomyślałem. Czułem głód mocy i wiedziałem, że nie długo będę w stanie się wstrzymywać. Czasami przyłapywałem się, że wyszukiwałem wkoło obojętnie jakiego życia; nawet te kilka ptaków które strąciłem z nieba, sprawiło mi przyjemność.
- Boję się, że ich rodzice pochodzili ze zniszczonej wioski - powiedział cicho Cearteh podjeżdżając bliżej - Tak się cieszą na ich spotkanie.
Pokręciłem głową i ściągnąłem lejce, by zwolnić trochę i bezpiecznie przejechać przez głęboką, zajmującą całą szerokość traktu kałużę. Dzieci zaśmiały się gdy powozem zatrzęsło, a woda trysnęła spod kopyt koni i kół.
- Nie - powiedziałem - Pochodzą z pierwszej wioski. Tej w której po raz pierwszy usłyszeliśmy o nekromancie.
Wydawał się zaskoczony.
- Skąd wiesz? Przecież pytałem się ich i mówią, że nie wiedzą, gdzie są ich rodzice.
- One nie, ale ich wspomnienia są wyraźne.
Złapał za miecz.
- Grzebałeś w ich głowach?
Spojrzałem na niego zimno.
- Grzebałem, to złe słowo. Po prostu przysłuchiwałem się, nic więcej. Nawet nie poczuły - sięgnąłem do niego myślą i uśmiechnąłem się paskudnie - Naprawdę? Dziękuję.
Zamrugał i zarumienił się straszliwie. Przez moment miałem wrażenie, że wyciągnie miecz z pochwy, powstrzymał się jednak.
- Nie czytaj mi w myślach - warknął, odwracając wzrok - Poszanuj moją prywatność.
Roześmiałem się.
- Więc po prostu powiedz to głośno. Wiem, że jestem przystojny, ale lubię słuchać, jak mi ktoś o tym mówi.
Nie odzywał się do mnie aż do wioski.
Osada wydawała się wyludniona, kiedy parę godzin później wjechaliśmy pomiędzy chałupy i zatrzymaliśmy się na ryneczku niedaleko karczmy. Malowane drewniane okiennice były szczelnie pozamykane, dym nie unosił się z żadnego z kominów, drzwi wydawały się zabarykadowane. Cearteh sięgnął po miecz i rzucił mi ponure spojrzenie. Dałem mu znak, żeby nie schodził siodła i zeskoczyłem na ziemię. Byłem zupełnie pewien, że domy są puste; nie wyczuwałem w nich ani obecności życia ani śmierci. Spłoszone kury gdacząc, uciekały mi spod stóp, gdy wszedłem w uliczkę pomiędzy chałupami i wytężyłem zmysły. Z tyłu dobiegło mnie przyciszone pytanie Cearteha. Odetchnął, gdy wróciłem na rynek, ale nie puścił miecza.
- Są za wioską - mruknąłem, wskakując z powrotem na miejsce - Wszyscy, jak mi się wydaje. Nawet dzieci.
Spojrzał w stronę którą wskazałem i zamyślił się na moment.
- Jakieś zebranie? Może szykują się do opuszczenia osady?
Cmoknąłem na konie i pokręciłem głową. Skierowałem powóz na trakt, zmuszając konie do nieśpiesznego stępa. Kapłan nie pytał o nic, tylko ruszył za mną, choć w jego oczach dostrzegłem niepokój.
- Wolę wyjechać z wioski - powiedziałem, gdy minęliśmy palisadę i znaleźliśmy się na drodze - Na wszelki wypadek - wzruszyłem ramionami - Nazwij to smoczą intuicją. Uspokój dzieci. Potem zobaczymy, co to za zebranie.
Zatrzymałem powóz i zaciągnąłem hamulec. Konie zaparskały niespokojnie, czując zbierającą się we mnie mroczną moc, Cearteh rzucił mi ostre spojrzenie. Uspokoiłem go gestem ręki i zeskoczyłem z powozu.
- Nie zostawię ich tu bezbronnych - powiedziałem zimno, gdy zaszedł mi drogę, nie pozwalając zbliżyć się do drzwiczek - Nałożę osłonę.
Zmrużył oczy, ale odstąpił. Jedyną alternatywą było, by jeden z nas pozostał tutaj, nie chciał jednak zostawiać mnie z młodymi, ani pozwolić mi pójść samemu do mieszkańców wioski. Obserwował mnie uważnie, gdy narzucałem lekkie zaklęcie ukrycia i uniósł brwi, gdy po wszystkim zachwiałem się na nogach.
- Odzwyczaiłeś się? - zapytał nie ukrywając ironii.
Spojrzałem na niego i uśmiechnąłem się drapieżnie. Zbladł, gdy dostrzegł głód w moich oczach.
- Zostaw tu konie - powiedziałem, rzucając ostatnie spojrzenie na moje dzieło - Lepiej, żebyśmy zbliżyli się do nich niepostrzeżenie.
Przywiązał ogiera i klacz do powozu, choć po jego minie poznałem, że nie widzi powodu dla którego mieliśmy się ukrywać. No cóż, ja widziałem, a doświadczenie podpowiadało mi, że lepiej być gotowym na wszystko. Ruszyłem pierwszy, schodząc z gościńca i zagłębiając się w chłodny, wilgotny zagajnik brzozowy. Błoto mlaskało mi pod butami, gdy przekraczałem zwalone pnie i sterty odpadków. Sądząc po zapachu, miejsce to od lat służyło wieśniakom za latrynę. Cearteh szedł za mną, a myśli miał gniewne i pełne obaw. Nakarmiłem się nimi, by pozbyć się słabości i odwróciłem się, by rzucić mu uśmiech. Sądząc po spojrzeniu, był bliski wbicia mi miecza w plecy. Albo, chociażby, porządnego kopnięcia w tyłek.
- To, że zostali uwolnieni od mrocznej mocy, wcale nie oznacza, że nie spostrzegą w tobie wroga - powiedziałem cicho - Musimy być gotowi na wszystko.
Pokiwał niechętnie głową.
- Wiem, rozumiem.
- Nie ufasz mi, co? - Oczywiście, że nie - wydawał się być zdumiony mym pytaniem - Jesteś mrocznym, tak czy inaczej. Możesz zabijać nekromantów, ale to nie oznacza, że przestaniesz nim być.
Pokiwałem głową, przyznając mu rację i wysłałem myśli przed siebie, ku zgromadzonym niedaleko ludziom. Otaczająca ich aura żalu i wściekłości była istną delicją, jednak wyczuwałem w niej pragnienie zemsty, a to mi się już mniej podobało. O wiele mniej.
Wyszliśmy na niewielką polanę i zatrzymaliśmy się na jej skraju, pozostając w cieniu drzew. Cearteh westchnął cichutko na widok mogił i wbitych w nie drewnianych symboli śmierci i odrodzenia. Wiele grobów było starych, na wpół pozarastanych paprociami i mchem, jednak część z nich wyglądała na świeżo usypaną. To wokół nich zgromadzili się mieszkańcy wioski, pochylając w milczeniu głowy nad rozkopaną ziemią i położonymi na niej bukietami kwiatów.
- Pogrzeb - wyszeptał Cearteh - Potrzebują kapłana - i zanim zdążyłem go powstrzymać, wyszedł na środek cmentarza.
Ludzie odwrócili się w milczeniu, gdy dostrzegli jego nadejście, a wyraz ich oczu podziałał na niego lepiej, niż jakiekolwiek moje słowa. Zatrzymał się niezdecydowany i rozejrzał się po otaczających go, spiętych złością twarzach. Stanąłem za jego plecami, nikt jednak nie zwrócił na mnie większej uwagi. Patrzyli tylko na kapłana.
- Może powinienem odmówić modlitwę - powiedział łagodnie Cearteh. Łagodnie i spokojnie, choć wyczuwałem od niego rodzące się rozumienie, a wraz z nim strach - Pomodlimy się razem.
Przed milczący tłum wyszedł wójt i splunął mu pod nogi. Twarz mężczyzny była sina i poznaczona krwiakami, jakich dorobił się podczas ucieczki Cearteha. Oblepiony bandażami nos, miał chyba złamany.
- Nie myślałem, że jeszcze tu wrócisz - powiedział niewyraźnie - Nie po tym, coś zrobił.
Cearteh nabrał tchu, nie zmienił jednak wyrazu twarzy. Milczał długą chwilę. Otaczał go zapach potu i strachu.
- Ilu zginęło? - zapytał cicho.
Tłum zaszemrał. Moje czułe uszy wychwyciły wśród hałasu szczęk dobywanego noża. Próbowałem wypatrzyć kto chwycił za broń, jednak ludzie stali zbyt blisko siebie. W ramionach matek leżały dzieci. Wiele z nich wyglądało na skrajnie zagłodzone.
- Świątynia wam pomoże - wyszeptał Cearteh - I wybaczy grzechy - powoli pokręcił głową, przełykając ślinę - Oby Stwórca ulitował się nad nami.
Twarz wójta wykrzywiła się w wyrazie nienawiści. Sięgnął pod koszulę i wyciągnął nóź i nagle wszyscy mężczyźni ściskali broń, spychali kobiety z dziećmi do tyłu, za siebie. Cearteh wycofał się kilka kroków i rzucił mi przerażone, pełne bólu spojrzenie.
- Uciekamy - syknąłem - Nie poradzę sobie z nimi wszystkimi. Mam za mało siły... może później, gdy się nakarmię.
Pokręcił gwałtownie głową i spojrzał w stronę tłumu. Był bliski płaczu.
- Nie chciałem. Broniłem się tylko.
Przekląłem i chwyciłem go pod ramię, odciągając w stronę zagajnika. Za późno.
Pierwsze kilka ciosów zablokowała nałożona przeze mnie pośpiesznie osłona, kilka innych udało się Ceartehowi sparować. Sięgnąłem po moc, nabrałem jednak pustki i nagle pojąłem, że jestem tu zupełnie bezbronny. Nie miałem nawet noża. Zrzuciłem z siebie czar kamuflażu i zaatakowałem pazurami, jednak mężczyzn było zdecydowanie zbyt dużo, bym zdołał dosięgnąć każdego. Do tego kapłan wcale mi nie pomagał. Był oszołomiony, wyraźnie to wyczuwałem, i nie mógł zmusić się do ataku. Pociągnąłem go między drzewa, ale tam dopadli nas następni, zachodząc od tyłu i blokując drogę ucieczki. Odwróciłem się do nich, unikając ciosów, a wtedy poczułem, jak ramię Cearteha wyślizguję się z mojego uchwytu. Krzyknąłem, próbując go złapać, jednak wtedy któryś z noży wbił mi się w udo, zgrzytając o kość. Okropny ból sparaliżował mnie na moment, ale wraz z nim przyszła moc, gorzka krwawa moc. Zachłysnąłem się nią, nabrałem jej do pełna. A potem uwolniłem i cisnąłem prosto w otaczające mnie, szczerzące zęby twarze.
Kiedy mgła krwi wreszcie opadła, kiedy przed oczyma rozjaśniło mi się na tyle, bym mógł rozróżniać poszczególne kształty, wstałem z klęczek i strzasnąłem z siebie pozostałości napastników. Bojowy szał wyprał mnie nie tylko z sił. Pozostawił mnie zupełnie pustego i obojętnego na to, co roztaczało się przed mymi oczyma. Wiedząc, że uczucia kiedyś powrócą, starałem się nie spoglądać w kierunku, gdzie niegdyś stały kobiety z dziećmi. Wypatrzyłem wśród ciał Cearteha i uklęknąłem obok niego, delikatnie unosząc nad ziemię. Był nieprzytomny, jednak osłona uratowała go przed moją furią. Nadal kurczowo ściskał miecz, choć stracił mały palec prawej ręki. Biorąc go na ręce usłyszałem chrzęst połamanych żeber, jednak kręgosłup nie był uszkodzony. Ciepła krew spłynęła mi po rękach i nogach, gdy wszedłem pomiędzy drzewa i nie odwracając się skierowałem się w stronę powozu. Życie ledwie się w nim tliło, jednak dusza wciąż znajdowała się w jego ciele. Resztką mocy naparłem na nią i powstrzymałem przed wycieknięciem.
Szok mijał, pustka się wypełniała. Pierwszy powrócił gniew.





Poruszył się i otworzył oczy, by za moment zmrużyć je pod wpływem światła świec oświetlających pokój. Zamrugał i wbił we mnie oszołomione spojrzenie. Chyba mnie nie rozpoznawał.
- Nie ruszaj się - powiedziałem cicho - Żebra masz pozrastane, ale może boleć.
Długo patrzył na mnie w milczeniu, najwyraźniej próbując sobie wszystko przypomnieć. W jego oczach dostrzegłem, kiedy to się stało. Zakrył twarz dłońmi i zapłakał, szepcząc imię boga. Przyciągnąłem go do siebie i otoczyłem ramionami. Drżał.
- Broniłeś się - powiedziałem - Nie zapominaj o tym.
Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczyma.
- Gdybym cię wtedy posłuchał... gdybym nie wrócił... nic by się nie stało.
Też tak myślałem, ale zachowałem to dla siebie. Starłem łzy z jego policzków i pocałowałem w czoło. Nie zareagował, a to przekonało mnie do końca, że naprawdę jest w szoku.
- Przyniosę ci coś do picia - powiedziałem i dźwignąłem się z łóżka. Natychmiast zakręciło mi się w głowie. Pochyliłem się i schowałem głowę między kolanami, przeczekując mdłości.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał - Co z dziećmi?
- Odwiozłem je do rodziców. Jesteśmy w karczmie. W podzięce za darmo oddano nam pokój. Wszyscy się tu o ciebie martwią.
Poczułem jego dotyk na plecach. Materac zaskrzypiał, gdy spróbował się podnieść. Mimo słabości poderwałem głowę i odwróciłem się, by go powstrzymać, ale on chwycił jedną z moich dłoni i przyciągnął do oczu. Potem przyjrzał się mej twarzy.
- Jesteś blady jak kreda - wyszeptał - I schudłeś. Terinose, kiedy ty ostatnio jadłeś?
Nie pamiętałem.
- Mięso i tak nic by nie załatwiło - powiedziałem, próbując ukryć zmęczenie - To nie o jedzenie tu chodzi.
Zrozumiał. Uniósł kołdrę i spojrzał na swoją klatkę piersiową, a potem na zabandażowaną dłoń. Poruszył na próbę palcami.
- Uzdrowiłeś mnie.
- Trochę czasu mi to zabrało - przytaknąłem - Zacząłem tuż po ataku, gdy niosłem cię do powozu. Inaczej nie przeżyłbyś podróży. Nie licząc połamanych żeber, miałeś pękniętą miednicę i kilka płytkich ran kłutych na ramionach i barkach. Przykro mi z powodu palca. Nie mogę sprawić, by odrósł.
Dotknął mojej twarzy. Znów chyba zbierało mu się na płacz, byłem jednak zbyt słaby by wyczuwać i karmić się jego uczuciami.
- Nie musiałeś - powiedział, z trudem przełykając ślinę - Nie musiałeś tego robić.
Spojrzałem na niego gniewnie.
- Tyle razy ci mówiłem, a ty jeszcze nie rozumiesz. Zależy mi na tobie, kapłanie - wstałem, ale musiałem przytrzymać się wezgłowia łóżka, by nie upaść. Kolana miałem jak z waty - Poproszę karczmarza, by ci coś przyniósł. Za chwilę obejrzy cię tutejsza znachorka.
- A ty? - próbował usiąść. Byłem zbyt słaby, by go powstrzymać - Gdzie idziesz?
- Najeść się. I przejść.
- A moc? Co z twoją mocą?
Spojrzałem na niego z krzywym uśmiechem.
- Czyżbym miał twoją zgodę na złożenie ofiary, kapłanie? - zapytałem szyderczo i otworzyłem drzwi - Odpoczywaj. Wrócę wieczorem.
Karczmarz i wójt doskoczyli do mnie natychmiast, gdy zszedłem na dół i zaczęli wypytywać o zdrowie Cearteha. Uspokoiłem ich i poprosiłem, by ktoś zaniósł na górę herbatę oraz posiłek, a także wezwał znachorkę. Ulga na ich twarzy była szczera, podobnie jak westchnięcia bywalców karczmy.
Powiedziałem im, że nekromanta nie żyje i odwiozłem ich dzieci. Ich wdzięczność nie miała granic i nie wahałem się jej wykorzystać. Nawet nie nałożyłem z powrotem kamuflażu. Początkowo wzięli mnie za swojego ciemięzcę, jednak gdy wyniosłem rannego kapłana z powozu i wygoniłem z niego dzieci, wszyscy przestali zważać na mój wygląd. Czasami przechwytywałem ukradkowe spojrzenia w stronę moich pazurów, lecz wydawały się bardziej zaciekawione niż wrogie czy przerażone.
Wyszedłem z karczmy na jasny, chłodny dzień i skierowałem się w stronę wrót w palisadzie. Przez ten tydzień gdy Cearteh leżał nieprzytomny, ukrywałem się przed pytaniami mieszkańców i ciekawością dzieci na pobliskim cmentarzu. Tam też się karmiłem, dopóki nie wyssałem całej unoszącej się nad nim aury śmierci. Czarne plamy latały mi przed oczyma, gdy powoli, wspierając się o bielone wapnem ściany chałup, przemierzałem wioskę. Czułem na sobie zaniepokojenie, czasami troskliwie spojrzenia, jednak nikt nie śmiał zapytać mnie, czy nie potrzebuję pomocy. Smoki zawsze wzbudzały w ludziach instynktowny strach i nie zmieniło się to nawet, gdy o nich dawno zapomniano.
W połowie drogi przez las, kolana ugięły się pode mną i upadłem na miękką od spadłych liści i mchu ściółkę. Zabrakło mi tchu i przez moment walczyłem jedynie o następny oddech, siłując się z własną niemocą. Zdarzały się okresy w moim życiu, gdy próbowałem odrzucić mroczną moc i głodziłem się tak jak teraz, nigdy jednak nie zaszedłem tak daleko. Byłem uzależniony od krwi i śmierci, od gorzkiego posmaku nekromanckiej magii. Głodówka nie mogła zerwać tej więzi, nie była rozwiązaniem na dłuższą metę. Mogła mnie zabić, jednak nie uzdrowić. Chyba, że potraktujemy śmierć jako oczyszczenie.
Usiadłem i nabrałem w płuca pachnącego jesienią powietrza. Zawroty głowy mijały, jednak słabość nie ustępowała. Słuchając śpiewu uspokojonych mym bezruchem ptaków, przekląłem w myślach kapłana i swoją głupotę. Byłem jednak zakochany, a zakochane smoki, podobnie jak ludzie, tracą pomyślunek i zdrowy rozsądek.
- Poświęcenie - mruknąłem - I teraz cierp, durniu. Umieraj.
Miałem misję do spełnienia, niezwykle ważną misję. Wybicie mrocznych i oczyszczenie świata z ich magii było jednie preludium do tego co mnie czekało. Spojrzałem na bladą kość mego ojca i pocałowałem ciepły pierścień. Na świecie istnieje setki podobnych jak ten, pamiątek po dawno umarłych rodzicach i kochankach. Każdy z tych kamieni nosi w sobie informacje o zmarłym i mogłem to wykorzystać. Trzeba tylko czasu i cierpliwości. Trzeba odszukać smoczą magię. No i trzeba żyć.
- Dureń - powtórzyłem i rozejrzałem się w poszukiwaniu ofiary. Kilka ptaków zamilkło gwałtownie i spadło na ziemię. Moc, którą mi podarowały, była słabiutka, jednak wystarczyła, by podnieść się i na nowo podjąć wędrówkę. Miałem plan i teraz, gdy byłem już spokojny o los Cearteha, mogłem go wykonać.
Cmentarz był niewielki i zaniedbany, ale w końcu dla zwykłych ludzi groby nie były czymś więcej jak symbolem i pamiątką. Przysiadłem na jednym z nich, wspierając się o znak śmierci i odrodzenia. Dotyk gładkiego drewna pod palcami sprawił mi przyjemność. Będąc zamknięty w mieczu zapomniałem, jak wspaniałym zmysłem jest dotyk. I węch. Nabrałem w płuca zapach ziemi, grzybów i jesiennego rozkładu. Wyczuwałem w wietrze dym z kominów chałup i gotowane obiady. Wyczuwałem życie.
I śmierć. Wszystko wokół mnie umierało, szykowało się do zimowego transu. Miliony liści oddzielały się od drzew rodzicielek i szybowały w dół, w swej jedynej i ostatniej wędrówce. Setki małych zwierząt traciło życie, by większe mogły obrosnąć tłuszczem. Miliardy owadów i żyjątek gasło jak gwiazdy nad ranem. To była potężna moc, to ogólne umieranie, jednak napawała mnie wstrętem. Mogła zniszczyć mnie w jednej chwili, mogła pozbawić mnie woli i rozumu. Nienawidziłem jej za to, czym była i siebie przez to, co musiałem zrobić. Przycisnąłem pierścień do ust i zacisnąłem powieki, szukając wsparcia w osobie ojca i jego słowach. Byłem ostatni z mego gatunku, musiałem to zrobić. Musiałem napełnić się tym rozkładem i śmiercią. Śmiercią po stokroć okropniejszą, bo zadawaną przez samego Tworzyciela. Śmiercią, która mogła zapanować nad nieostrożnym nekromantą i zmienić go w bezrozumną bestię.
- Dureń - powiedziałem cicho, otwierając oczy i spoglądając w ciemnobłękitne niebo - Dlaczego po prostu nie wrócisz do wioski i nie złożysz kilku ofiar?
Tak. Ofiary z inteligentnych istot, takich jak ludzie czy smoki, podarowałyby mi wystarczającą ilość mocy, by wystarczyła na kilka tygodni i zaspokoiła głód. Troje ludzi, tyle śmierci musiałbym zdać. I nie musiałbym kalać się mocą śmierci zalegającą nad lasem. Uśmiechnąłem się gorzko i spojrzałem w stronę wioski. I tu wkraczała jednak natura smoka. Dałem słowo, kochałem, byłem wierny i jemu i sobie. Nie mogłem zabić bez jego zgody. A tej zgody, byłem tego absolutnie pewien, nigdy mi nie udzieli.
- Honor - warknąłem - Pieprzony honor smoków.
I wokół tego się wszystko kręciło.
Wsparłem głowę o drewniany symbol i przymknąłem oczy, ciesząc się, póki mogłem, ciepłem słońca i pełnym woni wiatrem. Usłyszałem jego kroki, zanim wyczułem jego obecność. Byłem zły, właściwie to wściekły, nie zmieniłem jednak pozycji. Musiałem zachować siły.
- Tu jesteś - westchnął. Sądząc po zmianie w odgłosie stąpnięć, wyszedł z lasu na polanę - Terinose, dobrze się czujesz?
- To raczej ja powinienem o to zapytać - warknąłem, nie otwierając oczu - Powinieneś leżeć i odpoczywać, nie szwędać się samemu po lesie.
Podszedł bliżej i po chwili wahania usiadł obok mnie. Pachniał potem, zmęczeniem i ziołowym naparem. Oddychał ciężko, głos jednak miał mocny.
- Martwiłem się o ciebie.
Uniosłem głowę i spojrzałem na niego ze złością. Wyglądał zdumiewająco dobrze, jak na kogoś, kto niedawno wrócił do siebie po tygodniowym leżeniu bez świadomości.
- Tak - powiedział, gdy dostrzegł, że to zauważyłem - Czuję się doskonale, bo podarowałeś mi wiele ze swych sił. Za to ty wyglądasz okropnie.
Wzruszyłem ramionami i odwróciłem wzrok. W jego oczach dostrzegałem litość.
- Bywało gorzej.
Chwycił mnie za brodę i zmusił, bym na niego spojrzał.
- Nie zabiłeś nikogo, choć ledwie trzymasz się na nogach - powiedział cicho - Sam odprowadziłeś dzieci do matek. Uratowałeś mi życie, choć mogłeś mnie tam po prostu zostawić. Uleczyłeś mnie - spojrzał mi poważnie w oczy i uśmiechnął się zdumiewająco ciepło - Dziękuję.
Zamrugałem. Delikatnie odsunąłem jego rękę i odwróciłem głowę, by nie patrzeć mu w oczy.
- Zabiłem ich - powiedziałem sucho - Wszystkich. Nawet kobiety i dzieci. Teraz też mi dziękujesz?
Milczał długą chwilę.
- Ale nie nakarmiłeś się ich śmiercią, prawda? - zapytał spokojnie.
- Nie. I cholernie tego żałuję - warknąłem - Przynajmniej byś tego nie widział.
Nie patrzył na mnie, ale przed siebie, na poruszane wiatrem drzewa. Uśmiechał się smutno. W jego oczach widziałem ból.
- Zabiłeś ich więc w samoobronie - powiedział zdumiewająco pewnie - Podobnie jak i ja - spojrzał na mnie - Sam mi to mówiłeś całkiem niedawno, pamiętasz? Broniliśmy się.
Patrzyłem na niego w milczeniu. Nie rozumiałem do czego dąży. A może po prostu bałem się w to uwierzyć.
- Co masz zamiar teraz zrobić? - zapytał, gdy nic nie odpowiedziałem.
Wzruszyłem ramionami.
- Nakarmić się. Tym - zatoczyłem ręką koło - Wszystkim. To najgorszy rodzaj mrocznej mocy, jednak nie będę musiał nikogo zabijać.
Rozejrzał się. I zrozumiał. W końcu był kapłanem.
- Nie zrobisz tego - powiedział gwałtownie - To splugawi cię jeszcze bardziej. Albo zniszczy! Widziałem mrocznych opętanych tą mocą. Nie byli już nawet bestiami, ale stokrotnie czymś gorszym - chwycił mnie za rękę, jakby się bał, że wstanę i odejdę - Przecież chcesz się tego pozbyć, do cholery. Oczyścić. Nie możesz tego rozpocząć podobnym czynem.
Uśmiechnąłem się zimno.
- Bez mocy nie uda mi się nic zrobić. Mam wystarczające doświadczenie, by spróbować zapanować nad tą aurą - powiedziałem - Wolisz, żebym kogoś zabił?
Zacisnął wargi i wstał.
- Chodź - powiedział - Chcę ci coś pokazać.
Nie ruszyłem się z miejsca.
- Jestem słaby, Cearteh. Sił starczy mi tylko do wioski. A będę musiał tutaj wrócić, żeby zaczerpnąć mocy.
- A jeżeli powiem ci, że i w wiosce znajdziesz na to sposób.
Uniosłem brwi.
- Nie uwierzę. Jedynym sposobem na zdobycie mocy w osadzie jest śmierć któregoś z ludzi.
Chwycił mnie za rękę i pomógł wstać.
- Przekonasz się - powiedział i pociągnął w stronę drzew - Zobaczysz.
- Co takiego? - zapytałem nie bez ironii, jednak ruszyłem za nim. Byłem zbyt słaby, by oponować. Poza tym, nie powiem, zaciekawił mnie.
- Że wiem, co to wdzięczność. Poświęciłeś się dla mnie, teraz ja zrobię to dla ciebie.
Spojrzałem na niego w osłupieniu. Szedł pierwszy nie widziałem więc dobrze jego twarzy, wydawało mi się jednak, że była na niej złość. Lub determinacja.
Kiedy przekraczaliśmy bramę wioski musiał już mnie podtrzymywać, inaczej przewróciłbym się na drogę. Na nasz widok kilku mężczyzn porzuciło swe zajęcia i przyszło nam z pomocą. Cearteh odetchnął z wyraźną ulgą gdy pozbawiono go mego ciężaru.
- Zaprowadźcie nas do znachorki - powiedział, przyjmując ramię jednego z chłopów i wspierając się na nim z wdzięcznością - Do chaty, jaką jej przeznaczyliście.
Uniosłem niesamowicie ciężką głowę i spojrzałem na niego ze zdumieniem i podejrzliwością, nie patrzył jednak w moją stronę. Mogłem się za to przekonać, że naprawdę był zdeterminowany. Moja ciekawość wzrosła i nie oponowałem, gdy niemal wleczono mnie przez osadę. Cearteh rzucał mi niespokojne spojrzenia, jednak milczał.
Ciemne wnętrze chaty śmierdziało ziołami, rozkładem i śmiercią. Zachłysnąłem się, gdy wyczułem to ostatnie, wessałem się w tą aurę niczym wampir. Wprawdzie energii wyciągnąłem z niej niewiele, jednak pozwoliło mi to stanąć pewniej na nogach i wejść głębiej o własnych siłach. Cearteh zamknął za nami drzwi, dziękując wcześniej za pomoc, a potem bez słowa pokazał mi, bym przeszedł do kolejnego pokoju. Po chwili wahania przekroczyłem próg i tam zamarłem, wbijając wzrok w stojące pod ścianą dwa łóżka.
- Jesteśmy - powiedział Cearteh, a staruszka siedząca na chwiejnym krześle niedaleko posłań, wsparła się o lasce i ze stęknięciem powstała. Mijając mnie, rzuciła mi spokojnie spojrzenie.
- Umierają - powiedziała - Nic nie mogę dla nich zrobić. Skróć ich cierpienia.
Odwróciłem się by spojrzeć na Cearteha, on jednak podał ramię kobiecie i bez słowa wyprowadził ją z chaty, zamykając za sobą drzwi. Zostałem sam z umierającymi i unoszącą się nad nimi aurą śmierci.
Hamując podniecenie, podszedłem do posłań i usiadłem na krześle, które zaledwie przed chwilą zajmowała znachorka. Czułem od dwójki nieprzytomnych mężczyzn własną moc, ale przestało mnie to dziwić gdy obejrzałem ich obrażenia. Musieli być ocalałymi z wioski, którą nie tak dawno temu zrównałem z ziemią, mszcząc się za krzywdy wyrządzone Ceartehowi. Zdumiewające, że komuś udało się przeżyć mój atak furii. Z drugiej strony jednak, w szale wściekłości mogłem przegapić kilka ledwo tlących się istnień.
Przyłożyłem dłoń do czoła jednego z nich i uśmiechnąłem się drapieżnie. Kobieta miała rację, nie udałoby się jej ich uratować. Tu potrzebna była moc i choć ja mogłem obudzić ich ze śpiączki, nie zamierzałem tego robić. Wprost odwrotnie. Miałem zamiar sprowadzić na nich wieczny sen.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu noża, w myślach układając już słowa rytuału. I naprawdę starałem się szeroko nie uśmiechać.