Jechali wzdłuż drogi do przecinającego rzekę mostu ułożonego z drewnianych bali. Pogoda była pochmurna, zapowiadało się na deszcz. Dlatego woleli przekroczyć most przed deszczem, na wszelki wypadek, gdyby zamiast małej ilości spadającej wody nastąpiła ulewa. Wtedy rzeka mogłaby wezbrać i zamiast spokojnej wody mieliby wzburzoną toń, która zalałaby most lub, co gorsza, zmyła go, jak było dwie wiosny temu. Innej drogi do Telmar tak blisko nie było, jak tylko przedostanie się przez rzekę. Stąd już ich cel był w zasięgu ręki.
Yavetil jechał na samym przedzie, a za nim Riven oraz Aranel, który po nocnym odpoczynku wyglądał na rześkiego. Natomiast Terrik wlókł się za nimi. Z rana ciągle powtarzał, że nie ma się gdzie wykąpać i jak to on nie lubi podróżować. Niemniej z zainteresowaniem obserwował okolicę. Szczególnie potężne szczyty górskie, jakie były atrakcją tej części Lorin. Cały ten mały korowód zamykali pozostali strażnicy.
Riven zerkał na męża i bardzo starał mu się nie narzucać. Postanowił pomagać mu tak, aby sam młodzian o tym nie wiedział. Zwłaszcza, że obserwował, jak Yavetil to robi. Aranel miał wtedy poczucie samodzielności i był bezpieczny. Czasami tylko, kiedy mąż poprawiał się w siodle, a na twarzy pojawiło się skrzywienie mięśni, które w mgnieniu oka znikało, powracały wyrzuty sumienia. Bardzo pragnął cofnąć czas i powrócić do tamtej nocy z pamięcią taką jak teraz i wszystko zmienić. Z każdą mijającą chwilą zaczynał rozumieć, że wtedy nie tylko go poniosło, ale podświadomie ukarał Aranela za to, że musi z nim być i spółkować z mężczyzną oraz, że to mu się podobało. Dlaczego nie można odwrócić klepsydry czasu w taki sposób, żeby znaleźć się tam znowu i wszystko zmienić?
Aranel wyczuwał wzrok męża na sobie. Starał się czuć komfortowo, ale już miał dość tej drogi. Wczorajsza podróż nadwyrężyła jego dolne partie ciała. Rozumiał, że jakby zgłosił medykowi problem, już dawno czułby się dobrze. Ale wstydził się tego tak bardzo, że wolał sam poczekać na zagojenie wszystkich obtarć. Odrzucał myśli o przykrej nocy w głąb siebie i słuchał okolicy. Wdychał jej zapach. Trawa, z której zeszła poranna rosa, pachniała świeżością, a leśne igliwie wtórowało jej w tym. Ptaki śpiewały rozradowane, nie przejmując się nadciągającym deszczem. Gdy końskie kopyta, których odgłosy zagłuszała na szlaku leśna ściółka, przeszły w miarowy rytm stukotu o drewno, wiedział, że przejeżdżają przez most. Wyczuwał też bardzo blisko siebie męża i Anwara, który zarżał.
Nagle wszystkie mięśnie w ciele Aranela spięły się. W jednej chwili w żyjącym lesie nastąpiła cisza. Gdzieś w oddali słychać było tylko wycie wilka. Poczuł niepokój. Jego doświadczenie zdobyte wśród parków i lasów Risran mówiło mu, że ptaki milczały, kiedy w pobliżu czaiło się niebezpieczeństwo. Na pewno nie oni byli przyczyną strachu skrzydlatych stworzeń. Coś tam w lesie było i uciszyło radosne śpiewy.
Tak samo myślał Yavetil. Nagła cisza zaniepokoiła go. Położył dłoń na rękojeści miecza, jaki wisiał mu u pasa. Zaczął rozglądać się wokół, ale nic nie widział. Zjechał z mostu, a do jego uszu dotarło, że inni też to zrobili. Dobrze, bo nie chciał, by cokolwiek zaskoczyło ich na terenie, z którego ucieczka możliwa była tylko do wody. Podniósł rękę do góry, przywołując jednego ze swoich żołnierzy. Ten podjechał, przytrzymując swojego narowistego konia.
– Coś jest nie tak. Albo to przez nadchodzący deszcz lub... – Yav nie dokończył zdania, gdyż z lasu wyjechał wóz i zatarasował im drogę. Przestraszone konie Yavetila i żołnierza stanęły dęba, co wystraszyło pozostałe zwierzęta. Te zaczęły stąpać w miejscu, rżeć i denerwować się.
Riven zareagował natychmiast. Chwycił wodze Zariona, kiedy ten zamierzał unieść przednie nogi do góry. Widział zdezorientowanie Aranela i strach, jaki przebił maskę obojętności.
– Spokojnie, Aranelu, jestem tutaj.
Aranel na dźwięk uspokajającego głosu przytrzymał się grzywy swego ogiera, przestając być zdezorientowany. Jakby głos męża przyniósł mu ukojenie i stał się ochroną, jakiej potrzebował.
– Dziękuję – powiedział.
Riven odwrócił od niego wzrok i patrzył na scenę przed nimi.
Woźnica zatrzymał wóz, a zaraz za nim pojawiło się trzech jeźdźców na koniach. Na przód wysunął się najwyższy z nich. Jego ubranie składało się z koszuli i kurty dobrej jakości oraz szerokich spodni z nogawkami wyłożonymi na ciężkie wojskowe buty. Drugi z mężczyzn podkasał rękawy i wyjął z pochwy krótki miecz. Położył go sobie na kolanach, a łokcie oparł o łęk siodła. Znajdował się tuż za swoim przywódcą, jak ocenił Galdor. Pozostali trzymali się na razie z daleka.
Yavetil także wyjął miecz, którego rękojeść wysadzana była zielonymi kamieniami.
– Chcemy przejechać. Nie szukamy zwady – powiedział.
– Ale my szukamy – odezwał się przywódca napastników. – Nie chcemy walczyć. Oddajcie nam to, co macie i po sprawie. Inaczej... – Położył dłonie na mieczu. Galdor ocenił, że mężczyzna miał też sztylety przy siodle, a także umocowane dwa do szerokiego pasa trzymającego spodnie.
– Obawiam się, że źle panowie trafili. Nie wieziemy złota ani leitów – mówił dalej Yavetil.
– Jakoś nie wyglądacie mi na zwyczajnych podróżników. Bogate szaty i wyszyte na nich emblematy wskazują na stolicę. Wątpię, żebyście wyruszyli w drogę bez cennych rzeczy – przesuwał po nich wzrokiem. Zatrzymał go na Aranelu. – A co my tu mamy? Smakowity kąsek. Dajcie go nam, a pojedziecie wolno.
Riven zacisnął zęby. Po jego trupie dostaną Aranela.
– Nie lubię mężczyzn, ale Pado lubi. Prawda? – Przywódca obejrzał się na swego kamrata. – Ale takim urodziwym stworzonkiem i ja nie pogardzę. – Oblizał się.
– Nie ma mowy! Zejdźcie z drogi! – krzyknął Galdor. Tracił cierpliwość i jak zajdzie potrzeba, to będzie walczył. Polubił księcia Adantina i na pewno nie pozwoli mu zrobić krzywdy.
Mężczyźni, którzy ich napadli, zaśmiali się.
– A co? Chcesz walczyć, dowódco? – zapytał Pado.
– Jak będzie trzeba, to rozpłatam wam czaszki! – Dobrze walczył. Nie miał sobie równych poza Dante Elesnarem.
– Widzicie, panowie, jak się rzuca? – Ponowny śmiech mężczyzn rozszedł się po okolicy.
Aranel wyczuł, że mówią o nim. Zimny pot oblał mu plecy. Przez to, że nie widział, nie mógł uciekać. W takim wypadku sam sobie nie poradzi. Ręce mu zaczęły drżeć i podskoczył, gdy wyczuł dotyk na dłoni.
– Spokojnie. Jestem tutaj – wyszeptał Riven. Zszedł ostrożnie ze swego konia.
– Ej, ty paniczyku, gdzie leziesz?!
Jeden z woźniców zauważył, co on robi. Riven, nie przejmując się jego słowami, wdrapał się na Zariona i usiadł za plecami męża. Objął go w pasie. Z Aranela jakby powietrze uszło. Odetchnął głęboko.
– Pytałem o coś! – wykrzyknął woźnica.
– Może on nie chce odpowiadać. Zakończmy to, panowie, bo się spieszymy. – Yavetil tracił cierpliwość. Teraz nie myślał, że za sobą ma swego kochanka i może jemu zagrażać niebezpieczeństwo. Wolał nie pokazywać słabości. Ma bronić książęcą parę. Nastawił umysł i ciało na walkę, o ile będzie taka potrzeba.
– Leity, złoto, ten piękny chłopiec lub śmierć! Wybierajcie! – Przywódca napastników także tracił cierpliwość.
– Jak sądzisz, Ioner, zaczynamy z lewej czy prawej? – Galdor zapytał swego żołnierza. Był dumny, że przy boku ma dobrze wyszkolonego człowieka.
– Możemy się podzielić, dowódco – odpowiedział Ioner. Był w wieku swego dowódcy i należał do jego oddanych ludzi.
– Wybieramy śmierć! Waszą śmierć, panowie! – krzyknął Yavetil i zeskoczył z konia. Pozbył się długiego płaszcza okrywającego ciało. Pod nim, jak zawsze, nie miał koszuli. Nigdy jej nie potrzebował. Miał nadzieję, że pozostali strażnicy poradzą sobie z walką, jak i ochroną trójki osób. Obejrzał się szybko, chcąc ocenić sytuację. Terrik patrzył na niego przestraszony, ale z ufnością. Aranel i Riven siedzieli razem na koniu gotowi do ucieczki, gdyby zaszła taka potrzeba.
Przywódca zszedł z konia.
– Wybrali panowie! – Zaatakował pierwszy.
Aranel wzdrygnął się na dźwięk uderzanej o siebie stali. Walczyli. Oparł się o pierś męża, w tej chwili ufając mu najbardziej na świecie. I teraz, jak nigdy wcześniej, żałował, że jest ślepcem. Przerażały go te odgłosy. Wtedy Riven, który cały czas pozostawał w gotowości do walki lub ucieczki, zaczął mu opowiadać, co się dzieje. To go uspokajało.
Yavetil przeskoczył przez leżący na szlaku niewielki głaz i zablokował uderzenie napastnika. Kątem oka zobaczył, jak inni zbóje zaatakowali Ionera, ale pozostali strażnicy oddzielili kilku i walczyli z nimi. Z nieba zaczęły płynąć krople deszczu. Tańcząc, spadały na ich ubrania, włosy, liście pobliskich drzew. Odgłosy walczących ludzi, ich krzyki, uderzenia stali o stal roznosiły się echem po lesie.
Yavetil zamachnął się, a jego lekki miecz zadał pierwszy cios. Mięśnie mężczyzny pracowały pod skórą, która zaczęła błyszczeć się od płynących po niej kropel. Przywódca grupy odskoczył do tyłu i w ostatniej chwili zatrzymał ostrze z dala od swego ciała. Galdor ponownie napierał na mężczyznę i uderzył zamaszyście kolejny raz. Napastnik bronił się jak mógł, gdy spadały na niego nowe ciosy. Wtedy wyjął jeden ze sztyletów i rzucił nim w dowódcę straży. Yav zręcznie uniknął wbicia ostrza w swe ciało i się wściekł.
– Nienawidzę nieczystych zagrywek! Walczysz jedną bronią, nie wieloma! – wrzasnął Galdor.
– Oczekujesz uczciwej walki od barbarzyńcy? Pomyliłeś się, drogi panie! – Tym razem to on naparł pierwszy. Gałąź drzewa smagnęła go po policzku, kalecząc skórę. Nie zwrócił na to uwagi. Szedł do przodu, zmuszając Galdora do wycofywania się. Ale to zmusiło dowódcę królewskich wojsk do przyjęcia innej metody walki. Yav, sapiąc, odskoczył gwałtownie w bok, zręcznie unikając wpadnięcia w krzaki jeżyn, co trochę zdezorientowało agresora, kiedy zniknął mu sprzed oczu. Wtedy Yavetil płynnym ruchem podciął nogę przywódcy rzezimieszków. Śliskie podłoże skąpane w coraz większym deszczu nie utrzymało mężczyzny i przywódca runął na ziemię w cichym łoskocie. Galdor dopadł do niego i przystawił mu broń do gardła.
– Też potrafię grać nieczysto. Powiedz swoim ludziom, by zaprzestali walki! I tak jeden z nich zwija się z bólu, będąc poranionym przez moich żołnierzy. Daj im rozkaz wycofania się, bo inaczej rozpłatam ci gardło jednym pociągnięciem! – Oparł stopę na jego piersi.
Przywódca zerknął na świecącą się i tak ostrą stal, która przecięłaby gałąź bez najmniejszych problemów.
– Wycofać się! – krzyknął.
– Zaatakowałeś księcia i jego męża. Sądziłeś, że pokonasz królewskich żołnierzy? – Yav wycofał się, ale nadal celował w niego ostrzem.
– Kogo? – Wstał, ale powoli. Nie chciał ryzykować życia za kilka leitów.
– A niby taki mądry. – Zaśmiał się któryś mężczyzna ze straży. – Na naszych płaszczach są emblematy królewskie, a nie mieszkańców stolicy – wyjaśnił.
– Nie pokazuj nam się na oczy! Zniknij! Inaczej skończysz w najgłębszym z królewskich lochów. – Galdor musiał puścić ich wolno. Nie zabijał, kiedy nie musiał. Nie miał aż tylu ludzi, by pozwolić sobie na aresztowanie rabusiów i odesłanie do pałacu, a potem pod sąd. Wycofał się powoli.
– Zbieramy się. Nic tu po nas, chłopcy – rozkazał przywódca. W szybkim tempie wsiedli na konie i wóz. Zawrócili w stronę lasu, w krótkim czasie kryjąc się w jego gąszczu.
– Jesteś pewny, że nie wrócą? – zapytał Terrik. Miał sobie za złe, że nigdy nie uczył się walki na tyle, by pomóc ukochanemu.
– Nie wrócą. Widziałem to na ich twarzach. – Obdarzył ciepłym wzrokiem Terrika, któremu mokre włosy opadły na czoło. Przytuliłby go, ale musiał zachowywać się poprawnie. Myślec o bezpieczeństwie i dalszej podróży. Wszystko nadrobi w Telmar. Podszedł do Rivena i Aranela. – Wszystko w porządku?
– Tak. Ruszajmy do Telmar – odpowiedział Riven. Z trudem odsunął się od męża i jego stopy dotknęły trawy. Musiał chronić swoją drugą połowę. Gdyby nie to, sam przyłączyłby się do tego, co rozgrywało się przed jego oczami. Nie na darmo szkolił się przez lata. Ale Aranel był najważniejszy niż chęć zaspokojenia się w bitwie. W razie czego musieli uciekać i miał nadzieję, że Terrik pojechałby za nimi. O Anwara się nie martwił. Ogier pobiegłby za nim na kraniec świata.
Adantin poczuł chłód za plecami. Mąż dawał ciepło, podczas gdy cała sytuacja i wzmagająca się ulewa sprawiały, że marzł. Mokry płaszcz nie pozwalał mu się otulić dotychczas miękkim materiałem, teraz przesiąkniętym wodą. I dziękował bogom, kiedy ruszyli do miejsca, które zapewne będzie suche i ciepłe.