***
Kiedy otwierała oczy, była już całkiem przytomna. Jakby podświadomie wyczuła, że nie jest sama. Przekręciła głowę…
- Tahnir – Uśmiechnęła się wyraźnie ucieszona. Chociaż już dawno nic do niego nie czuła, to jednak wciąż go lubiła.
- Znasz mnie? – zdziwił się siedzący na brzegu łóżka medyk.
Marenie zrobiło się gorąco ze zdenerwowania. Cholera! Zapomniała się.
- Malnih mi o tobie mówił. Mówił, że jesteś bardzo miłym elfem – odparła, modląc się w duchy, by uwierzył.
Chyba uwierzył, bo roześmiał się rozbawiony.
- Cały Malnih, wychwala wszystkich tylko nie siebie. Jak się dzisiaj czujesz? – Położył rękę na jej czole. – Gorączki nie masz.
- Chyba dobrze – odparła niepewnie.
Medyk odchylił kołdrę i zaczął delikatnie obmacywać brzuch kobiety, jednocześnie przykładając do niego ucho.
- Wychodzi na to, że z dzieckiem wszystko w porządku – powiedział, kiedy skończył badanie. – Jednak na wszelki wypadek jeszcze przez jakiś czas nie ruszaj się z łóżka i pij zioła, które przygotowałem. Poinstruowałem Malniha jak ma je przygotowywać.
- To nie będziesz ich sam robił? – Była wyraźnie zawiedziona.
- Niestety nie mogę. To jest odosobnione miejsce i może w nim tylko przebywać Malnih, ja wpadam tu tylko raz na jakiś czas, sprawdzić czy nie potrzebuje mojej pomocy. Tak po prawdzie nawet ty tu nie powinnaś być, ale w tym stanie ruszanie cię jest niewskazane. Mogłoby się to skończyć źle dla dziecka. Właściwie to się dziwię, że nic mu nie jest po tym, co przeszłaś. Twarda kobieta z ciebie – dodał z lekkim uśmiechem.
Odruchowo odwzajemniła uśmiech.
- Poza tym, skoro tu weszłaś, znaczy, że bogini Luna spojrzała na ciebie łaskawym okiem. Nikt nie może tu wejść bez jej zgody. To specjalne miejsce dla nas elfów.
- Nie chciałabym sprawiać kłopotów – powiedziała z zakłopotaniem.
- Nie sprawiasz. Malnih świetnie sobie ze wszystkim radzi, z pracami gospodarskimi też, więc dodatkowa osoba do opieki nie stanowi dla niego problemu.
- Mówisz, że świetnie sobie radzi. To znaczy, że nie ma żony?
Twarz medyka stężała.
- Lepiej o tym zapomnij.
- O czym? – zdziwiła się.
- Wprawdzie nie mamy nic przeciwko łączeniu się w pary ludzi i elfów, ale Malnih nie jest wolny. To, że teraz jest sam, nie znaczy, że zawsze będzie. Po prostu… - zamilkł na chwilę. – Zapomnij i już – uciął krótko, wstając.
- Nie o to mi chodziło – powiedziała – Tak tylko zapytałam, z ciekawości. Poza tym, gdyby miał żonę, to by lepiej o niego dbała. Jest taki chudy… Gdyby mi tylko pozwolił, to bym się postarała żeby przybrał ciała.
- Nie ma takiej potrzeby. Sam daje sobie radę. A gdyby coś złego się działo, ja mu pomogę moimi ziołami. Więc nie martw się o niego, tylko o zdrowie swoje i swojego dziecka.
- A kiedy będę mogła wstać z łóżka?
- Do mojej następnej wizyty na pewno nie. Możesz co najwyżej usiąść podparta poduszkami.
Marena jęknęła.
- A kiedy znowu przyjdziesz?
- Za trzydzieści dni.
- Ale to strasznie długo. Zanudzę się tu.
- Jak poprosisz Malniha, to wyniesie cię przed chatę. Słońce ci nie zaszkodzi. Tylko ruszać się nie możesz.
- Dobre i to. Może jakoś wytrzymam te dni.
Tahnir uśmiechnął się rozbawiony.
- Do zobaczenia. – I wyszedł.
W tym momencie do chaty wszedł Malnih.
- Potrzebujesz czegoś? – zapytał.
- Medyk powiedział, że mogę siedzieć na dworze i tak się zastanawiałam czy mógłbyś mnie wynieść.
- Dzisiaj może nie. Muszę ci przygotować jakieś wygodne miejsce. Ale jutro jak najbardziej.
- Bardzo chętnie – uśmiechnęła się. Niestety elf nie odwzajemnił uśmiechu, tylko wyszedł bez słowa. Westchnęła ciężko. Ponieważ nie miała co robić, więc ułożyła się wygodniej i przymknęła oczy. Chciała sobie przypomnieć ten niezwykły sen. Wiedziała, że to chodzi o nią i Sliveta, ale wszystko widziała jakby nie była sobą, tylko kimś trzecim, obserwatorem, który nie może nic zrobić, tylko patrzeć.
***
Siedział skulony wpatrując się w ogień. Ten obcy elf tak długo nie przychodził, że zaczął się bać, że jednak ich zostawi tu na pastwę losu. A jemu tak bardzo chciało się jeść, no i kończyło się drewno. A Marena wciąż nie odzyskiwała przytomności, chociaż już nie oddychała tak niespokojnie. Dotknął jej ręki i głowy. Były rozpalone. Zaniepokoił się. Nie był pewien czy to od ognia czy może toczy ją jakaś choroba, wszak ostatnio nie czuła się zbyt dobrze. Żeby tylko dziecku nic się nie stało. Czule pogłaskał ja po policzku. Nagle usłyszał jakiś szelest. Podskoczył przerażony. Odetchnął z ulgą gdy zobaczył wyłaniającego się zza drzew nowego znajomego z dwoma królikami w ręku.
- Co z nią? – zapytał kładąc zwierzaki na ziemi.
- Bez zmian – odparł zrezygnowany.
Obcy bez słowa wprawnie oprawił króliki i i zamocował je odpowiednio wysoko nad ogniem, by się upiekły. Dopiero wtedy podszedł do nieprzytomnej kobiety. Tak jak wcześniej Silvet, tak teraz on dotknął jej czoła.
- Trzeba zbić gorączkę – mruknął.
- Ale ja nie wiem jak.
- Ja wiem. Pilnuj żeby mięso się nie przypaliło. – I zanim Silvet zdążył coś powiedzieć odszedł bez słowa.
Elf posłusznie usiadł przy ogniu i co chwila obracał mięso, żeby było równo przypieczone z obu stron, jednocześnie czujnie nasłuchując.
Ich wybawca wrócił po dość długiej chwili.
- Masz szczęście, że nasz medyk nauczył mnie kiedyś kilku prostych mikstur, bo inaczej już by było po twojej kobiecie – mruknął gotując zioła w niewielkim rondelku, który wziął nie wiadomo skąd.
- Ona nie jest moją kobietą – burknął zawstydzony, ale obcy zupełnie nie zareagował zajęty przygotowywaniem ziół. – Tak w ogóle to jestem Silvet, ona to Marena.
- Malnih – odparł krótko, nawet nie patrząc na rozmówcę.
- Nie jesteś zbyt miły – stwierdził z pretensją w głosie Silvet, ale Malnih w ogóle nie zareagował.
- Napój ją tym – Malnih podał Silvetowi rondelek. – Powinno pomóc zanim medyk przyjdzie.
- Medyk? To gdzieś tu w pobliżu jest medyk? Czemu do niego nie pójdziemy, tylko siedzimy bezczynnie? – zdenerwował się Silvet.
- Nie ma w pobliżu medyka. Jutro ma przyjść do mnie, wtedy będzie mógł ją obejrzeć.
- Do ciebie? Znaczy mieszkasz gdzieś w pobliżu?
- Kawałek stąd.
- To czemu nie zabierzesz nas do siebie, tylko każesz tu siedzieć? – Silvet był wyraźnie zbulwersowany.
- Nie możecie tam iść.
- Dlaczego?
- Bo to jest specjalne miejsce, tylko dla wybranych. Inne elfy ani ludzie nie mogą tam wejść.
- Dlaczego nie?!
- Bo tak mówi bogini Luna. Dasz jej to w końcu do picia czy masz chcesz żeby umarła?
Silvet tylko zgrzytnął zębami i nic już nie mówiąc próbował napoić Marenę ziołowym naparem.
Kiedy już wlał jej w gardło całą zawartość rondelka, okazało się, że mięso jest już gotowe.
- Jedz – mruknął Malnih podając Silvetowi jednego z zająców, jednocześnie zabierając się za drugiego.
- Co to za bogini, o której mówiłeś? – zapytał Silvet między jednym kęsem a drugim.
- Ty jesteś z tych co żyją wśród ludzi?
- Skąd wiesz?
- Bo pytasz mnie o boginię Lunę. Gdybyś był jednym z nasz, albo Jedynym Oświeconym, byś wiedział, kto to jest. Tylko miastowi zapomnieli o naszej stworzyciele.
- To ona was stworzyła?
- Nas – poprawił go Malnih. – Stworzyła wszystkie elfy, nawet te, które żyją w mieście z ludźmi. Dała nam życie i opiekuje się nami.
- O nas chyba zapomniała – mruknął Silvet.
- Bogini Luna nie zapomina o żadnym ze swoich dzieci, to dzieci zapominają o swojej stworzycielce. W każdym razie jutro przyjdzie nasz medyk i ją zobaczy – wskazał głową w stronę Mareny. – Do tego czasu powinny pomóc zioła, które jej zrobiłem. Powinieneś nazbierać gałęzi na jakiś szałas dla was, póki jest jeszcze w miarę jasno.
- Ale ja nie umiem – jęknął Silvet.
Malnih tylko spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.
- Pilnuj, by ogień nie zgasł. Tyle chyba potrafisz? – spytał kpiąco i odszedł nie czekając na odpowiedź.
Przez następnych kilka chwil przychodził ciągnąć za sobą gałęzie i odchodził po nowe, a gdy było ich już wystarczająco dużo, zbudował szałas, w którym mogły się zmieścić dwie osoby. Na koniec wziął kobietę na ręce i ostrożnie przeniósł do szałasu.
- Przyniosę wam jeszcze gałęzi na ognisko – mruknął.
- Zostawiasz nas tu? – zapytał lekko spanikowany Silvet, kiedy po wszystkim Malnih wziął swoje rzeczy i chciał odejść.
- Macie wszystko, co potrzeba, przynajmniej do jutra. Jutro przyniosę wam coś do jedzenia i przyprowadzę medyka. – I odszedł.
Silvet westchnął ciężko i dorzucił gałęzi do ognia. Trochę się bał tego lasu, wszystkich tych odgłosów. Upewnił się, że w ogniu jest wystarczająco drewna i położył się w szałasie, odruchowo przytulając się do Mareny.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – wyszeptał. Chwilę potem spał.
Kiedy rano w końcu wstał, przy ognisku siedział Malnih mieszając w kociołku, a obok niego siedział jakiś obcy elf.
- To jest tahnir, nasz medyk – powiedział Malnih.
- Witaj – Tanir podszedł do Silveta i uścisnął mu rękę. – podobno twoja kobieta jest przy nadzieji.
- Ona nie jest moją kobietą – mruknął zawstydzony Silvet.
Tahnir uśmiechnął się ponownie i wszedł do szałasu.
- On na pewno jej pomoże? – zapytał Silvet Malniha z niepokojem w głosie.
- Na pewno zrobi co w jego mocy. Ale nie można mu przeszkadzać, więc siadaj i czekaj. Zaraz będzie gotowe jedzenie.
- Nic nie przełknę, jestem za bardzo zdenerwowany – mruknął Silvet. Jednak chwilę potem kompletnie przecząc swoim słowom zjadł całą miskę potrawy przygotowanej przez Malniha.
- Nie jest dobrze – stwierdził zasępiony Tahnir wychodząc z szałasu.
- Znaczy, że ona umrze? – W oczach Silveta pojawiły się łzy.
- Tego nie powiedziałem. Musimy ją zabrać do ciebie, tutaj nie może zostać – zwrócił się do Malniha.
- Przecież ludzie nie mają tam wstępu.
- Skoro byłeś w stanie dojść aż tutaj, znaczy, że bogini musiała zdjąć bariery nałożone na tą dolinę. A to oznacza, że nie powinno być problemu z zaniesieniem jej tam.
- Dobrze – pokiwał twierdząco głową. Szybko zagasił ognisko i ostrożnie wziął wciąż nieprzytomną kobietę na ręce, po czym ruszył przed siebie, a za nim Tahnir. Silvet nie miał wyjścia, jak zrobić to samo.
Szli przez jakiś czas w milczeniu, aż nagle Tahnir przystanął.
- Dalej nie możesz iść – zwrócił się do Silveta.
- Ale dlaczego? – zaniepokoił się.
- To jest szczególne miejsce, do którego dostęp mają tylko wybrani. Wprawdzie bogini luna zdjęła bariery je chroniące, ale to nie zmienia faktu, że to jest dla nas szczególne miejsce i byłbym wdzięczny gdybyś to uszanował.
- Co więc mam robić?
- Zaprowadzę cię do naszej wioski. Będziesz mógł tam zaczekać aż ona wróci do zdrowia, a jeśli uznasz, że takie życie ci odpowiada, będziesz mógł z nami zostać.
- A co ja miałbym tam robić? – zaciekawił się. – Nie potrafię wiele. Całe życie spędziłem w kuchni tawerny, tylko na tym się znam.
Tahnir uśmiechnął się uspokajająco.
- O tym pomyślimy później. A teraz poczekaj tutaj, dopilnuję by z twoją towarzyszką było wszystko w porządku i wrócę po ciebie.
Silvet skinął twierdząco głową i usiadł na zwalonym pniu drzewa.
***
Następnego dnia Malnih bezbarwnym głosem oznajmił, że przygotował jej miejsce przed chatą. Marena ucieszyła się z tego faktu i poprosiła elfa by ją tam zaniósł. Okazało się, że tym miejscem jest zwykle łóżko z wysokim oparciem wyłożone dużą ilością poduszek.
- Dziękuję. – Marena uśmiechnęła się. – Może mogę ci w czymś pomóc? Tahnir nie powiedział, że nie mogę nic kompletnie robić, tylko że nie mogę wstawać z łóżka – dodała widząc jak elf intensywnie się zastanawia.
- Umiesz szyć? – zapytał po chwili.
- Nie wychodzi mi to najlepiej, ale jakoś sobie radzę. – Marena odetchnęła w duchu, że kiedyś postanowiła podpatrzeć kobiety w pralni przy tej wyjątkowo babskiej czynności.
- Mam parę rzeczy do zacerowania – mruknął.
- Bardzo chętnie się im przyjrzę – odpowiedziała z uśmiechem.
Malnih bez słowa odszedł i przyniósł cała stertę rzeczy. Parę z nich było zbyt zniszczonych, by Marena dała sobie z nimi radę, ale z resztą poradziła sobie bez problemu. Zajęło jej to parę dni i tak była tym zaabsorbowana, że nawet nie zauważyła, że Malnih pojawia się przy niej tylko wtedy, gdy musi ją przenieść, albo podać posiłek czy leki zaordynowane przez medyka.
Kiedy już wszystkie rzeczy elfa były zacerowane, jedynym zajęciem na jakie mogła sobie pozwolić było wylegiwanie się na słońcu.
Tak minęło trzydzieści dni i Tahnir znowu się pojawił, co wyraźnie ucieszyło Marenę. Próby wciągnięcia Malniha do rozmowy za każdym razem spełzały na niczym. Jednak najbardziej bolało ją, że nie może go przytulić ani pocieszyć w jakikolwiek inny sposób. Nie mogła się już doczekać, kiedy to wszystko się skończy. Ponieważ Tahnir był rozmowny tak jak zawsze, Marena mogła się dowiedzieć, co ciekawego, a przede wszystkim nowego, wydarzyło się w wiosce. Strasznie ją rozbawiła opowieść o tym jak Manali postanowiła zaopiekować się biednym Silvetem.
- Czyli zaaklimatyzował się u was?
- Na to wygląda.
- I będzie mógł zostać?
- Jeśli tylko zechce… - odparł spokojnie Tahnir. – A jest szansa, że zechce. Już teraz wodzi wyraźnie rozanielonym wzrokiem za Manali.
- Myślisz, że coś z tego będzie? – zapytała zaaferowana.
- Nie zdziwiłbym się – Tahnir zachichotał.. – Wybacz, ale muszę już uciekać.
- A co ze mną?
- A, wybacz. Możesz już wstawać z łóżka. Zagrożenie dla dziecka minęło. Oczywiście to nie zwalnia cię z konieczności uważania. Nie chodź dalej niż chaty. Do porodu zostało ci już chyba niewiele czasu, więc musisz szczególnie uważać.
- Wiem, wiem.
Marena ucieszyła się. Bezczynne leżenie naprawdę ją denerwowało. Skoro mogła już chodzić, postanowiła zadbać o Malniha. Wprawdzie ten marudził, ale ona była nieugięta. Stwierdziła, że skoro pozwolił jej tu zamieszkać, to ona może przynajmniej dbać o jego posiłki. Jednocześnie przeniosła się z chaty Malniha do innej wolnej. Nie chciała by Malnih spał w sąsiedniej izbie. Zbyt dużo nerwów ją to kosztowało. Świadomość, że ukochany jest tak blisko, a jednocześnie daleko sprawiała, że bolało ją serce. Wolała więc wyprowadzić się do innej chaty. Na szczęście Malnih nie oponował. Niestety duży brzuch uniemożliwiał jej prace w ogródku, ale mogła zrywać owoce z drzew, przynajmniej z tych gałęzi do których mogła dosięgnąć. A gdy nie miała ochoty nic robić, pluskała się w strumieniu.
Dwa tygodnie później aż zaniemówiła z wrażenia, gdy zobaczyła Tahnira, a za nim Silveta i Marenę.
- Silvet! – wykrzyknęła radośnie i uściskała przyjaciela. – Co tu robisz?
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę – odparł elf. – Wprawdzie Tahnir mówił, że u ciebie wszystko dobrze, ale zawsze to lepiej zobaczyć na własne oczy. A co ja tu robię? No wiesz – zaczerwienil się i zaczął jąkać. – Jakoś tak wyszło, że Manali i ja… no wiesz… Wybacz – popatrzył na Marenę żałośnie.
- Co takiego?
- No, nie będę teraz miał dla ciebie tyle czasu ile bym chciał – zaczął się tłumaczyć. – Ale sama rozumiesz, muszę dbać o Manali. Znaczy dalej będę twoim przyjacielem i będę słuchał jeśli będziesz chciała porozmawiać i pocieszę, ale sama rozumiesz … - popatrzył na nią bezradnie.
- Rozumiem – Marena uśmiechnęła się. – Nie mam prawa wymagać byś dla mnie poświęcał całe swoje życie. Jestem wdzięczna za to wszystko, co dla mnie zrobiłeś, ale nadejdzie czas, kiedy będę musiała stąd odejść, a ty musisz myśleć o własnym szczęściu.
- Dziękuję – Silvet uśmiechnął się i uściskał Marenę.
Kobieta podeszła do Manali.
- Dbaj o niego – powiedziała. – Wiele w życiu wycierpiał.
- Wiem. Opowiedział mi o wszystkim.
- Mam nadzieję, że będziecie mieli wspaniałe dzieci. Myślę, że Silvet będzie cudownym ojcem. Ma w sobie dużo czułości.
- Też mam taką nadzieję.
Od tego momentu czas upływał Marenie o wiele szybciej i ciekawiej. I było miło. Aż do tego dnia miesiąc później.
Którejś nocy Marenę obudziły silne bóle brzucha. Tak silne, że aż nie mogła powstrzymać krzyku. Trzymając się za brzuch zwlekła się z łóżka i z trudem wyszła z chaty. Ruszyła w stronę strumyka, mając nadzieję, że woda chociaż trochę złagodzi ból. Niestety nie doszła tam. Tuż przy brzegu złapał ją ból silniejszy niż wszystkie inne dotąd. Zawyła i padła na kolana, z trudem utrzymując świadomość. Chwilę potem byli przy niej Manali, Silvet i Malnih.
- Co się dzieje? – Zapytał zaniepokojony Silvet, próbując objąć przyjaciółkę. Lecz ta odepchnęła go i znowu głośno krzyknęła z bólu.
- Na moje oko ona rodzi – stwierdziła Manali.
- Rodzi? I co my teraz zrobimy? – zaczął panikować Silvet.
- Mogę przygotować zioła, które powinny jej trochę ulżyć – odparła elfka.
- Wiesz jak je zrobić? Nie jesteś przecież medykiem.
- No pewnie. – Wzruszyła ramionami. – Każda delficka kobieta wie jak je zrobić. Nie trzeba do tego być medykiem.
- No to idź zrobić, idź – Silvet popchnął żonę w stronę chaty, potem objął Marenę. – Wszystko będzie dobrze – powiedział uspokajająco, chociaż sam był cholernie zdenerwowany. – Zobaczysz, Manali zaraz przygotuje zioła, które ci pomogą…
Marena nie miała nawet siły by cokolwiek powiedzieć, więc tylko skinęła głową.
Po chwili, która wszystkim wydała się strasznie długa, wróciła Manali z kubkiem w reku.
- Wypij to – podała kubek Marenie.
- I jak, przestało boleć? – zapytał z troską Silvet po chwili.
- Nie – odparła Marena – ale boli jakby mniej. – Znowu krzyknęła.
- Co się dzieje? – zaniepokoił się Silvet widząc ściekającą po nogach Mareny ciecz.
- Trzeba ją położyć – zadysponowała Manali.
Silvet posłusznie wykonał jej polecenie. Nie minęło wiele czasu, gdy dziecko przyszło na świat.
- To chłopiec – powiedziała z dumą Manali, trzymając w ramionach chłopca.
- Słyszysz? Chłopiec – Silvet odwrócił się do Mareny. - Nie! – krzyknął zrozpaczony. Wszyscy spojrzeli w stronę kobiety. Leżała z zamkniętymi oczami i nie reagowała na głos Silveta.
- Ona nie żyje – wyszeptał w końcu, tuląc Marenę do piersi. – Ona nie żyje. – Z oczu popłynęły mu łzy.
- Ona nie umarła – rozległ się nagłe gdzieś z boku spokojny melodyjny głos. Wszyscy odwrócili głowy w tamtą stronę.
- Bogini Luna – wyszeptali jednocześnie Malnih i Manali. Silvet patrzył na nich wszystkich niepewnie, wciąż mając łzy w oczach.
- Ona nie umarła – powtórzyła bogini. – Spełniła swoje zadanie i musi odejść.
- Jak to? – zdumiał się Silvet.
Bogini bez słowa podeszła do nieprzytomnej kobiety i przesunęła ręką nad je twarzą.
- Marek! – Krzyknął Malnih, który do tego momentu stał z boku i tylko się wszystkiemu przyglądał. – Ukochany – wyszeptał tuląc go do siebie.
- Uważaj, bo mnie udusisz – jęknął Marek.
- Ty żyjesz – W oczach Malniha pojawiły się łzy szczęścia. - Kochany mój.
- Kochany? –zdziwił się Marek. – W takim razie… Czekaj. – pomacał się po klatce piersiowej. Dla pewności nawet wsadził rękę pod suknię. Kiedy w końcu dotarło do niego, że to nie sen, że znowu jest sobą, łzy szczęścia pociekły mu z oczu.
- Nareszcie – wyszeptał i objął Malniha. – Nawet nie wiesz jak za tobą tęskniłem.
- Nic z tego nie rozumiem – wyszeptał Silvet do Manali.
- Ja też – odparła elfka.
W tym momencie dziecko zakwiliło.
- To moje dziecko? – zapytał się z niepokojem Marek odrywając od ukochanego.
- Twoje – odpowiedział Silvet podając mu zawiniątko. – To chłopiec. Elf. Piękny, prawda? – zwrócił się do Malniha.
- Prawda – odparł tamten zduszonym głosem.
- Mamy pięknego syna. – Marek uśmiechnął się czule.
- My? – zdziwił się Malnih.
- Oczywiście. To twoje dziecko. Bogini Luna zmieniła mnie w kobietę bym mógł dać ci dziecko.
- Naprawdę? – Malnih jeszcze nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
- Oczywiście. Pamiętasz, co powiedział Tahnir? Że bogini obdarzyła nas szczególną łaską. Dlatego właśnie zrobiła to, co zrobiła.
- Oczywiście – odezwała się bogini. – Widziałam uczucie jakim się obdarzacie i nie mogłam zostać obojętna.
- Dziękuję – wyszeptał Malnih tuląc dziecko do piersi.
- Jak damy mu na imię? – zainteresował się Marek.
- Nie wiem – odparł Malnih. – Może ty coś zaproponujesz?
- Może Lunar? Na cześć bogini.
- Piękne imię – Malnih uśmiechnął się.
- To prawda – powiedziała bogini melodyjnym głosem. – Piekną imię. A ja jestem niezmiernie zaszczycona, że zechcieliście dać mu tak na imię. Niestety, Marek, to nie uchroni cię przed tym, co muszę teraz zrobić.
- Co takiego? – zaniepokoił się Malnih.
- Wypełnił swoje przeznaczenie i musi odejść.
- Jakie przeznaczenie? – zaniepokoił się Malnih.
- Ja nie chcę – powiedział Marek.
- Przykro mi, ale nie masz wyjścia – odparła bogini, po czym wykonała niewielki ruch ręką.
Jakaś tajemnicza siła uniosła Marka i zaczęła go odciągać od pozostałych.
- Nie! – krzyknął i zaczął się rzucać. Niestety nic to nie dało, z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej od ukochanego i ich dziecka. Nagle pociemniało mu w oczach i zabrakło tchu. Zaczął się dusić. Chwilę potem stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, pierwszej chwili nie mógł się zorientować gdzie się znajduje. Chwilę mu zajęło zanim zrozumiał, że siedzi w autobusie. I ma na sobie te same rzeczy, w które był ubrany, kiedy to wszystko się zaczęło.
- Niemożliwe – wyszeptał zbielałymi ustami. – Dlaczego właśnie teraz? Nie, to nie może się tak skończyć.
Wstał szybko z siedzenia i wcisnął guzik stopu, jednak kierowca nie reagował na niego w ogóle.
- Panie kierowco, proszę się zatrzymać, muszę wysiąść! – krzyknął. Zero reakcji. Autobus jechał dalej.
Podbiegł do przodu i z przerażeniem stwierdził, że miejsce kierowcy jest puste. Spanikowany zaczął wciskać wszystkie guziki po kolei. Niestety6 ani drzwi się nie otworzyły, ani autobus nie zwolnił. To wkurzyło Marka. Podbiegł do okna na którym był napis „wyjście awaryjne”. Niestety nigdzie nie było młotka, którym mógłby zbić szybę. Złapał więc za poręcz i podciągając się wyrzucił obie nogi w kierunku szyby. Musiał to powtarzać parę razy zanim szyba w końcu się roztrzaskała.
- Tak łatwo mnie nie powstrzymasz, ty cholerna bogini – mruknął z dziwną satysfakcją w głosie i zaczął się przeciskać przez powstała dziurę. Nie chciał tracić czasu na usuwanie zbędnego szkła.
***
Wszyscy w wiosce otoczyli Malniha. Każdy chciał zobaczyć jego syna. I każdy się nim zachwycał. Lecz to nie cieszyło świeżo upieczonego taty. Jego serce było rozdarte. Chociaż błagał boginię, narażając się na jej gniew, ona była nieugięta. Marek spełnił swoje zadanie i musiał odejść. Malnih już na zawsze musiał żyć bez swojej miłości. Bo nawet umrzeć nie mógł z tęsknoty. Bogini powiedziała, że musi żyć, by wychować to dziecko, które przywróci świetność elfickiej rasy. Musi żyć i cierpieć.
Nagle wszyscy umilkli. Malnih, który wyłączył się z tych wszystkich czułości wobec jego syna popatrzył na nich wszystkich. Ze zdumionymi minami wpatrywali się w jednym kierunku. Odruchowo spojrzał w tamtą stronę i zdumiał się. W ich stronę szedł ten, którego nie powinno tu być, ten, o którym zdążył już powiedzieć innym, że wolą bogini musiał wrócić do swojego świata. Ktoś, Malnih nawet nie zauważył, kto, zabrał mu z rąk zawiniątko z dzieckiem. Elf podszedł do uśmiechającego się tryumfalnie przybysza.
- Marek? Jakim cudem? – wyszeptał ze ściśniętym gardłem.. – Bogini Luna powiedziała, że musisz wrócić do swojego świata. Że takie było twoje przeznaczenie.
- To ja decyduje o moim przeznaczeniu, a nie jakaś bogini. A ja chcę zostać tutaj. Z tobą i naszym synem.
- Naprawdę? - W oczach Malniha pojawiły się łzy. Objął ukochanego i mocno przytulił. - Nawet nie wiesz jak się cieszę. Bałem się, że będziesz wolał wrócić do swojego świata.
- No co ty i miałbym was zostawić? Nie było mnie parę miesięcy i zobacz jak wyglądasz, sama skóra i kości. Będę musiał cię odkarmić, żebyś wyglądał jak dawniej.
Malnih roześmiał się przez łzy.
- A to co? Co ci się stało? – zapytał dotykając niewielkich ranek na całej twarzy Marka. Z jednej z nich nawet wyciągnął kawałek szkła.
- To? Niewielkie trudności z powrotem. Ale jak widzisz, udało mi się je pokonać. Chodźmy do domu. Nie mogę się doczekać, jak się tobą zajmę. – Pocałował ukochanego w usta. Odebrał syna i przy akompaniamencie oklasków i słów zachęty ruszył w stronę malnihowej chaty, która od teraz, już bez żadnych przeszkód miała być ich domem. I ani przez chwilę nie pomyślał, że robi błąd pozostając tutaj. Był pewny, jak nigdy dotąd, że podjął właściwą decyzję i żadna bogini nie stanie na przeszkodzie jego szczęścia. Szczęścia, którego wszystkie składniki miał przy sobie: Malnih, Lunar, ta wioska, ten świat.
Był środek nocy, gdy śpiące w kołysce dziecko obudziło się. Jednak nie zakwiliło, a jedynie uśmiechało się wpatrując się w pochylającą się nad nim świetlistą postać.
Bogini Luna uśmiechała się do dziecka, delikatnie głaszcząc je po brzuszku.
- I znowu miałam rację – powiedziała z zadowoleniem. – Wypełnił swoje przeznaczenie do końca. Właściwie to mogłam mu powiedzieć cała prawdę, ale po co? Nie musi znać całej swojej przyszłości. Nie musi wiedzieć, że da początek nie jednemu, a wielu nowym wspaniałym i dumnym elfim rodom. Zobaczysz, za jakiś czas dam mu znowu dziecko. Może tym razem dziewczynkę. Co ty na to? – dziecko zakwiliło radośnie, wymachując wesoło nóżkami i rączkami, na co bogini roześmiała się rozbawiona. – Jeszcze się nad tym zastanowię. A na razie musze zrobić jedną rzecz.
Podeszła do łóżka na którym spał marek, przytulony do Malniha i wykonała ręką niewielki gest. W tym momencie twarz Marka stała się bardziej pociągła, rysy bardziej delikatne, a uszy wydłużyły się.
- Teraz jesteś jednym z nas – powiedziała łagodnie się uśmiechając, po czym zniknęła otulając promieniami księżyca dwóch przytulających się do siebie elfów. Szczęśliwych elfów.