Iluzje 4
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 20:43:51
Przedzierałem się przez kolorowe morze powoli i z trudem, starając się odnaleźć wzrokiem jasne włosy Liama. Dojrzałem go za jednym z namiotów, ukrytego przed oczyma ludzi, nie był sam. Zbliżyłem się do niego bezszelestnie, a to, co ujrzałem zaparło mi dech w piersiach. Jossethon. Leżał na ziemi, pobladły i drżący ze strachu, a nad nim pochylał się niedźwiedź. Ogromne, rudobrązowe zwierze stało na szeroko rozstawionych łapach powoli zbliżając rozwartą paszczę ku szczękającej zębami twarzy mego kuzyna. W pierwszej chwili chciałem pobiec po pomoc. Odwróciłem się nawet i... kątem oka dostrzegłem leżącego, jednak ani śladu niedźwiedzia. Cofnąłem się i znów go ujrzałem. Kłapnął paszczą. Zmrużyłem oczy. Nie było go tam. Domyśliłem się, że to kolejna iluzja. Liam stał podpierając się pod boki i krztusił się ze śmiechu, obserwując trwogę Jossego. Z potężnej gardzieli dobył się ryk. Oczy Jossethona uciekły do tyłu, zemdlał. Z jednej strony podobało mi się to, co zrobił białowłosy. Zwłaszcza, gdy na spodniach kuzyna dostrzegłem ciemniejszą plamę. Biedaczek zsikał się ze strachu. Z drugiej jednak przypomniałem sobie słowa Eleny, że gdy uwierzy się w iluzję może ona zabić. Szybkim krokiem podszedłem do zwierzęcia, potrącając przy tym Liama. Wyciągnąłem rękę, chcąc odepchnąć niedźwiedzia od leżącego, jednak moje ręce przecięły powietrze, gdy zniknął
- Co ty zrobiłeś? - dobiegł mnie zszokowany głos gdzieś zza pleców
Pochyliłem się nad Jossethonem. Jego serce biło jak oszalałe, jednak oddech pomału już się uspokajał. Odetchnąłem widząc, że nic mu nie będzie.
- Co ty zrobiłeś?
- A co miałem zrobić? - warknąłem, wbijając w młodego maga wściekłe spojrzenie
- Złamałeś iluzję trzeciego poziomu...
- Gówno mnie to obchodzi - wyciągnąłem rękę, mocno chwyciłem Liama za ramię i pociągnąłem za sobą. Szedł przez chwilę protestując, po czym jego opór zelżał. Obejrzałem się. Trzymałem w ręku potężnego węża, wijącego się w oślizgłych splotach, zbliżającego rozdziawioną szczękę ku mojej dłoni. Zmrużyłem powieki tak, jak zrobiłem to przy niedźwiedziu i ujrzałem Liama, zamykającego w skupieniu oczy - Oh daruj sobie! - warknąłem i szarpnąłem go tak, że niemal się przewrócił, nie nadążając przebierać nogami za moim pospiesznym krokiem
- Puść mnie! - wrzasnął, sprawiając, że kilkoro ludzi popatrzyło na nas w zdumieniu
- Jasne - syknąłem - Rób z nas widowisko. Jakby mało ci było tego, jak wyglądasz...
W normalnych warunkach nigdy bym tego nie powiedział, ale teraz byłem tak wściekły, że z trudem tłumiłem w sobie wybuch. Białowłosy zatrzymał się wpatrując się we mnie zszokowany. Zapewne wielokrotnie słyszał docinki na ten temat, ale widocznie pierwszy raz ktoś rzucił mu to prosto w twarz. Przeproszę go później - pomyślałem jeszcze przyspieszając kroku, niemal biegnąc. Niestety, później nie było. Zbliżałem się już do drzwi Eleny, kiedy Liam podejrzanie znieruchomiał i przestał się wyrywać. Zapukałem do drzwi i wszedłem do środka.
-Wybacz.... - mruknąłem do zaskoczonej kobiety, która zerknęła najpierw na mnie, potem na maga i z wzrokiem utkwionym w jego twarzy zamarła - On tak nie może. Nawet on...
-To znaczy, czego nie może?
-Ja wiem, że Jossethon to dupek... mało kto wie o tym tak dobrze jak ja... - powiedziałem, nie mając nawet czasu by zanalizować burzę moich uczuć - Ale to wciąż jest syn wodza klanu. Teraz być może Der'athern jest jeszcze zły na syna, lecz straszenie go niemal na śmierć szybko zrobi z Jossego ofiarę zamiast kata w jego oczach.
-Rozumiem... - szepnęła Elena, spuszczając w końcu wzrok z twarzy nienaturalnie cichego Liama. Coś mnie tknęło. Jakieś przeczucie.
-Czy on mu znów dokuczał?
-Co...? - udaremniła mój zamiar spojrzenia na albinosa, przyciągając moją uwagę.
-Czy on mu dokuczał?
-Ja... prawdopodobnie tak. Dlaczego pytasz?
Uśmiechnęła się. Dość blado.
-Spójrz na niego.
W końcu przywarłem wzrokiem do twarzy Liama. Zmrużyłem oczy, lecz iluzja tylko nieco zbladła. Liam miał wzrok nieobecny... wzrok lazurowo błękitnych źrenic, ocienionych ciemnymi rzęsami, ciemnymi niemal tak, jak długie brązowe włosy. Zamachałem mu dłonią przed oczyma, lecz nie wywołało to żadnej reakcji. Iluzja nabierała barw z każdą chwilą.
-To bez sensu... - powiedziała Elena, nalewając sobie wina do pucharu i obserwując moje wysiłki - On jest teraz za bardzo skupiony na udoskonalaniu wizji, żeby nas zobaczyć, lub choćby usłyszeć. To największa wada maga.... Kiedy tworzy coś bardzo skomplikowanego, lub dużego, musi się na tym skoncentrować bez reszty. Kiedy tworzy coś, co miałoby przetrwać... długie godziny... i być tak realne, żeby zmylić najbardziej uważnego widza.
-Ale... - zacząłem, nagle czując się paskudnie.
-Jossethon musiał do zranić.
Poczułem jak zdradliwe gorąco wypełza mi na policzki. Elena uniosła brwi.
-To nie był Josse... - szepnąłem w końcu, czując się... gorzej niż paskudnie - To byłem ja.
Kobieta odstawiła puchar... bardzo powoli.
-Niech wystarczy za cały mój komentarz to, że nie spodziewałam się tego po tobie.
-Przepraszam... - zdołałem wydusić - Ja chciałem go stamtąd zabrać. Opierał się... przyciągał uwagę swoim zachowaniem... a nieopodal leżał mój nieprzytomny kuzyn. Bogowie... - głos uwiązł mi w gardle.
-Rodonie... jemu nie jest łatwo. Nigdy nie było.
-Wiem...
-Ludzkie spojrzenia naprawdę potrafią boleć. Ludzkie słowa także.
-Wiem.
-Ludzka nietolerancja, brak wrażliwości i ocena rzucona pochopnie.
-Wiem. Wiem.Wiem - powtarzałem, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. Przecież wiedziałem.
-Wiem, że wiesz... Lecz nie dziw mi się, że jestem zła, kiedy jednym nieopatrznym słowem rujnujesz tę odrobinę pewności siebie, która udało mi się mu wpoić. Te odrobinę samoakceptacji i wiary, że są także inni ludzie. Że nie wzięłabym na naukę kogoś, kto lubi szastać słowami i ocenami.
W całym swoim życiu nie czułem się podobnie. Poczucie winy zaległo mi w żołądku ciężarem. Nie wiedziałem, kiedy łzy zapiekły mnie w oczy.
Elena odwróciła ode mnie wzrok i bawiła się naczyniem.
-Wybacz... - powiedziała po dłuższej chwili -Przesadziłam. Wiem, że nie jesteś złym człowiekiem, Rodonie. To jeden z moich darów... wyczuwam ludzkie intencje... często zanim oni sami je wyczują. Jednak kara cię nie minie.
Poczułem ulgę zmieszaną z lękiem. A co jeśli mnie odeśle? Jeśli nie będzie chciała więcej mnie uczyć?
-Twoją karą będzie skłonić go teraz, po tym, co się wydarzyło, żeby zdjął swoją maskę.
-A czy nie lepiej byłoby... dla niego... nie łatwiej... zostać tak?
-Nie rozczarowuj mnie bardziej, chłopcze. Chciałbyś całe życie chodzić w masce?
Zirytowałem się nagle.
-Tak. Żebyś wiedziała, ile razy się o to modliłem... mieć moc, żeby zmienić siebie. Nigdy więcej nie być odmieńcem. On ma tę moc.
-Łatwe wybory nie zawsze są najlepsze.
-To ciekawe, że właśnie najłatwiej mówić o tym komuś, kto nigdy nie był w takiej sytuacji.
Elena poczerwieniała, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz zrezygnowała.
Mój cholerny niewyparzony jęzor!
W końcu, nieoczekiwanie, moja mentorka i opiekunka od wczoraj, uśmiechnęła się.
-Zapewne masz sporo racji. I choć niełatwo... o, stanowczo niełatwo mi to przyznać, stwierdzam, że może rzeczywiście wiesz więcej na ten temat, niż ja. Wciąż jednak... Liam nie może całe życie chować się pod iluzją. Po prostu ze względów zdrowotnych. Czy ty wiesz ile energii będzie go to kosztować? Już nie wspominając o tym, ile stresu.
Patrzyłem na chłopaka intensywnie, wychwytując drobne zmiany w jego wyglądzie, które pomału dodawał do już istniejącej iluzji. Zorientowałem się, że wciąż ściskam jego ramię, prawdopodobnie sprawiając mu ból, rozluźniłem uchwyt tak, że mógłby z łatwością się z niego uwolnić, jednak tkwił wciąż nieruchomo, milcząco, kłując mnie poczuciem winy.
- Porozmawiam z nim - wykrztusiłem
- Rozmowa nic nie da - westchnęła - Zabierz go do pokoju. Jakby co będę tutaj, lub na dole.
Ująłem dłoń Liama w swoją i poprowadziłem do naszej sypialni. Szedł za mną zupełnie bezwolnie, nie zareagował, kiedy powiodłem go w stronę łóżka, musiałem pchnąć go żeby usiadł. Przystawiłem sobie krzesło, mimowolnie oceniając efekt jego pracy. Kasztanowe włosy lśniły z każdą chwilą głębszą barwą, lazur oczu również zyskiwał wciąż na wyrazistości. Skóra nabrała złocistej opalenizny z lekkim rumieńcem na policzkach, wyglądał prześlicznie, jednak... Elena słusznie zauważyła - nie był sobą. W stworzonej przez niego wizji nie było najmniejszej skazy. Żadnego przebarwienia cery, najsubtelniejszego defektu, nawet fryzura wyglądała, jakby nigdy nie dotknął jej najlżejszy podmuch wiatru. Był zbyt doskonały, co aż kuło w oczy, raziło. I mimo nieskalanej urody patrzyłem z pewnym obrzydzeniem na tę maskę, nie mającą prawa być prawdziwym człowiekiem.
- Przepraszam - wyszeptałem, wiedząc, że mnie nie słyszy - Głupcom w młodości powinni obcinać języki.
Wiele godzin minęło zanim Liam wrócił do rzeczywistości, w której nie było już bladego, białowłosego chłopca, ale lazurowookie ucieleśnienie bóstwa. Gdy uniósł głowę, wyprostowałem się, zesztywniały długim trwaniem w tej samej pozycji. Spodziewałem się dojrzeć gniew w tych prześlicznych błękitnych tęczówkach, lecz nie było w nich nic poza chłodną determinacją.
- Przepraszam cię, Liam, ja nie powinienem był...
- Ależ nie szkodzi - przerwał mi zimno - Powiedziałeś tylko to, czego inni nigdy nie odważyli się rzucić mi w twarz
- Ale to nie prawda... - zacząłem znów
- No popatrz - zakpił - Sam siebie nazywasz kłamcą?
- Tego nie powiedziałem - czułem, że jeszcze pogarszam sytuację
- Czyli jednak...
- Przestań!
- To ty przestań - warknął - Kim jesteś, żeby pozwalać sobie na takie rzeczy? Myślisz, że nie mam lustra? Że nie przeklinam losu za tą kpinę ze mnie? Przeklinam, każdego dnia rano, kiedy wstaję z łóżka i wieczorem, gdy się do niego kładę. Przeklinam tych, którzy odwracają ode mnie wzrok i tych, którzy gapią się, jakbym był potworem. Przeklinam tych, którzy... widzę odrazę w ich oczach...
Każde jego słowo było kolejnym kolcem, wbijanym w moje sumienie
- Nie jesteś odrażający, jesteś...
- Jaki? - i tym razem nie dał mi skończyć - Inny? Oryginalny? Jedyny w swoim rodzaju? Raczej nie. Jestem odmieńcem, i kto jak kto, ale ty powinieneś to wiedzieć! Prawda, a może się mylę? - zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów, po czym wyszedł z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Po chwili dostrzegłem jego sylwetkę przez okno. Przysiadł na poręczy przeznaczonej do przywiązywania koni i zastygł w bezruchu. Chwilę później dołączył do niego drugi kształt, w którym rozpoznałem Elenę. Objęła go ramionami, tłumacząc mu coś po cichu. Kręcił głową, jakby gwałtownie zaprzeczał, nie słyszałem słów. Wyswobodził się z uścisku, odchodząc parę kroków. Zdjął iluzję dosłownie na drgnienie powiek, po czym otulił się nią jak płaszczem, wybuchając śmiechem. Śmiech dotarł do moich uszu, jednak nie dało się w nim słyszeć ani krzty radości, cichł powoli, zastąpiony, widocznym nawet w mroku, spazmatycznym drganiem ramion. Elena chciała znów zbliżyć się do niego, lecz gestem pokazał, że chce być sam. Kara, którą wyznaczyła mi czarodziejka mogła być niemożliwa do wykonania, pomyślałem długo obserwując samotny kształt na wtopionym w noc podwórzu. Tymczasem zaczęła się zabawa.
Różnobarwny tłum zawirował w tańcu, widziałem to nawet z okna. W blasku ognisk, w blasku gwiazd. Liam musiał być gdzieś tam, tak nienaturalnie piękny, nienaturalnie doskonały. Bałem się tego tłumu, lecz skoro musiałem się kiedyś za to zabrać... czemu nie od razu?
Zrzuciłem z siebie codzienny strój i sięgnąłem po... właśnie... te koszule wyszyła mi matka. Na wszelki wypadek, jak powiedziała... czy marzyła wtedy, że będę kiedykolwiek uczestniczył w Zgromadzeniu? Cóż, jakakolwiek myśl jej przyświecała... koszula znakomicie nadawała się na taka okazję. Była biała, tak biała, że aż srebrzysta i tym wyraźniej odcinał się od niej intensywnie niebieski, skomplikowany haft. Tylko zręczne dłonie mojej matki mogły tak dokładnie powtórzyć linie, jakie kreśliła przyroda, tworząc najpiękniejsze ze swoich kwiatów. Była niemal jak mag, twórca iluzji... tylko jej dzieła nie znikały. Wyszedłem na zewnątrz. Wieczorny wiatr przeniknął cienki materiał mojej koszuli i dotknął mojej skóry, lecz ten dotyk był raczej pieszczotliwy niż nieprzyjemny. Tłum przyjął mnie... obojętniej niż oczekiwałem, co w moim przypadku było raczej błogosławieństwem.
Zacząłem wypatrywać Liama... w końcu udało mi się dostrzec ślad brązowych włosów i niebieskich źrenic....przy długim, niskim stole z jadłem... i napitkiem. Liam, sądząc z miny, tym drugim raczył się dość obficie. Odwrócił głowę, na policzkach zamigotał mu ciemny rumieniec... i kątem oka dostrzegł mnie. Uśmiech błyskawicznie znikł z jego warg. Zamarł w bezruchu. Jego spojrzenie było elektryzujące, niemal bolesne w swej intensywności. Oprócz pretensji, gniewu, bólu, było tam cos jeszcze... coś co swą siła odbierało mi oddech. Tęsknota. Pragnienie tak mocne, że odczuwałem je, stojąc kilkanaście kroków dalej. Pragnienie, które odezwało się w moi ciele nieoczekiwanym, zaskakującym rezonansem. Coś z tego doznania musiało zalśnić w moich źrenicach, bo Liam cofnął się nagle, wpadając na stół. Stół, a raczej długa, niska ława zachwiała się, dzbany z winem wraz z nią, a ciemny napój zabarwił obrusy na czerwono. Zewsząd rozległy się karcące, lecz raczej rozbawione okrzyki. Zbyt byłem pochłonięty tym, co działo się we mnie, by zwrócić na nie większą uwagę. Jednak, kiedy zacząłem się przedzierać przez tłum w kierunku Liama, i wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie przed chwila stał... jego już tam nie było. Obejrzałem się wokół, zagubiony, starając się go odnaleźć. I wydało mi się, że dostrzegłem wśród ludzi jego zmienione przez iluzje włosy. Rzuciłem się w pościg, utrudniany przez przypadkowo podstawiane nogi, łokcie, całe korpusy. Walczyłem z nimi, coraz bardziej ogłuszony muzyką, wydobywaną z fletów, skrzypiec, lutni innych, nierozpoznanych przeze mnie instrumentów. Ludzie podrygiwali w rytm muzyki, nucili razem z melodią. Kiedy wreszcie udało mi się wyjść poza ścisły kordon ludzkich ciał, poczułem się niemal jak wypluty. Otarłem czoło zroszone potem.
"Gdzie on idzie?" Zdziwiłem się." I po co?". Gnany niepokojem, niesprecyzowanym, lecz odbierającym oddech, zacząłem biec. Ta noc miała w sobie magię. Miała w sobie moc przyciągania dwóch przeciwległych sobie biegunów, wody i ognia, ducha i materii. Osnuty mgłą, niepasującą do pogodnej nocy, księżyc, migotał w ciemnościach nocy. Pierwsze drzewa były już tuz tuż, w zasięgu stóp i wyciągniętej dłoni. Nie byłem przygotowany na mrok, który odebrał zdolności moim oczom. Poruszałem się po omacku, wpadając na krzewy, drzewa, potykając się o korzenie. A jednak gdzieś przede mną migotało światełko, jakby niewielkiego ogniska. W jego stronę musiał kierować się Liam. Musiał, bowiem chociaż mag, niewątpliwie był tak ślepy jak ja. W tym wszystkim nie zadałem nawet sobie pytania, skąd w lesie to ognisko. Może powinienem był. Może Liam również.
Wpadłem na niego niespodziewanie. Stał na granicy niewielkiej polanki, tej samej na której płonęło ognisko, nieruchomy jak jeszcze jedno drzewo. Wpadłem na niego z impetem, więc ugiął się, ciepłe ciało pod moim ciepłym ciałem. Ale powstrzymał mnie przed tym, bym wbiegł na polankę.
Na polance płonęło ognisko.
Przy ognisku siedziała... leżała Elena.
A także Korathan.
Głośno wciągnąłem powietrze.
Zerknąłem na Liama.
Liam twarz miał spokojną, bladą, za to jego oczy płonęły.
Wyrwał się moim kurczowo zaciśniętym dłoniom, a przynajmniej próbował. Trzymałem go mocno, z szoku raczej, niż świadomej decyzji. Nie do końca jeszcze trzeźwo myśląc wciągnąłem go głębiej w mrok, tam skąd przyszliśmy. Nie szamotał się już, był jak lodowa statua, nieruchomy w moim uścisku. Poczułem się bezpieczniej, zacząłem myśleć, o nim, o tym co zobaczyłem na tej polance, rozluźniłem dłonie zaciśnięte na jego ramionach. To był błąd. Wyrwał się mi tuż na skraju lasu i pomknął jak strzała naprzód. Powinienem był pozwolić mu uciec, ale ja... ja byłem jak oczarowany, jak otumaniony, zaklęty. Zacząłem go gonić. Dopadłem go w połowie drogi, na granicy ciemności nocy i światła rzucanego przez ogniska. Nie wiedziałem, kiedy straciłem równowagę, kiedy obaj ją straciliśmy i runęliśmy na ostro pachnącą trawę. Przeturlaliśmy się obaj, tak, że w końcu ja wylądowałem na górze, wylądowałem... leżąc na nim, na tym szczupłym, drżącym, gorącym ciele. Czułem po sobą, jak ciężko oddycha, jak jego pierś unosi się i opada, tak szybko, tak nerwowo. I wtedy spojrzałem mu w oczy... zobaczyłem błękit, który odbijał ukryty gdzieś w nim karmin. Były to najpiękniejsze oczy jakie widziałem w życiu. Nie zdałem sobie sprawy, że wypowiedziałem to na głos... że musiałem szeptać do niego już od kilku chwil.
Roześmiał się... drwiąco, gorzko i dźwięk ten odbił się bólem w moim sercu.
Zaczął mówić. Spokojnie, cicho, opanowanym, zimnym głosem. Słowa płynęły. Złe słowa, słowa bolesne, szczere, wyrwane z serca przez nieprzewidywalne działanie alkoholu. Zrobiłbym wszystko, żeby zamknąć mu usta.
- Zrobiłbym wszystko, żeby zamknąć ci usta... - jak to możliwe, że nie kontroluję swego własnego języka? Przecież ja nic nie piłem.
-Na przykład co? - czerwień przebiła się przez błękit źrenic, biel przez brąz jedwabiście miękkich kosmyków, którymi nagle zaczęły bawić się moje palce.
Więc zrobiłem coś... zrobiłem to... zanim zdążyłem chociażby pomyśleć, że to złe, zabronione, nienaturalne. Jego wargi nie stawiły mi żadnego oporu, wręcz przeciwnie... Odruchowo pogłębiłem pocałunek, wsuwając w jego usta język, czując jego chętną, gorącą odpowiedź. Jęknął... a może to ja jęknąłem. Poczułem dotyk jego palców na brzuchu, chłodne powietrze na nagich plecach. Gdzie podziała się moja koszula? Dostrzegłem srebrzysty błysk tuż obok. Nie skupiłem na nim uwagi.
Gdzie podziała się jego koszula?
Pod moim wzrokiem jego ciemna, stworzona przez iluzję skóra zbladła, a potem wróciła do swojej sztucznej formy.
-Zdejmij... - nakazałem głosem schrypniętym, jakby nie moim.
-Nie... - zaprotestował. W jego idealnie niebieskich oczach zalśniły łzy i odbite światło księżyca. Wsunąłem dłoń w jego włosy, odgiąłem jego głowę w tył, całując go w szyję.
-Zdejmij - powtórzyłem.
-Nie będziesz mnie chciał...- wyszeptał, wyczułem po ustami kształt tych słów.
-Chcę tylko ciebie. - to była prawda, wiedziałem, że wiedziałby gdybym teraz skłamał. Ale nie wyczuł nic, nie mógł wyczuć nic poza prawdą, która oszałamiała nawet mnie.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jego skóra nabrała białego, lśniącego w mroku nocy odcienia, oczy zalśniły szkarłatem.
Znieruchomiał. Czekał. Na moja reakcję. Nie musiałem nic udawać. A wtedy... wtedy nic już nie mogłoby go powstrzymać.
Jego dotyk, dotyk dłoni, które wdarły się nagle w moje spodnie był przyjemniejszy niż cokolwiek, czego doznałem w życiu. Tym razem to stanowczo ja jęknąłem. Pchnął mnie do tyłu, tak, że teraz to on znalazł się na górze. Nie miałem w sobie siły, która uniemożliwiłaby ten manewr. Ani ochoty na uniemożliwianie mu czegokolwiek. Jego usta, gorące, wilgotne zaznaczyły drogę na moim ciele, ścieżkę od szyi aż do pępka. A potem zsunęły się niżej. Chyba zaprotestowałem, ale to był bardzo słaby protest, a on nie słuchał.
Świat mógłby się w tej chwili skończyć, a ja bym tego nie zauważył. A uszach miałem swój własny przyspieszony oddech, w nosie jego zapach i zapach kwitnących tylko nocą kwiatów, w oczach... przed oczyma miałem tylko jego twarz i gwiazdy, gwiazdy wirujące coraz prędzej. Zanim zdążyły porwać mnie ze sobą w szaleńczy taniec, szarpnąłem jego głowę, powstrzymując go. Jęknął. Z bólu. Natychmiast zwolniłem uścisk, ale on zrozumiał. Położył się na trawie, na plecach, uśmiechnięty.
-Czy ty... ? - zapytałem, z trudnością łapiąc na to pytanie oddech.
-Tak! - to nie była prośba, to nie była zgoda. To był rozkaz.
Z trudnością znajdowałem do niego drogę. Przeszkadzał mi mój własny brak wprawy i jego aż nader oczywiste cierpienie. Kiedy zawahałem się, błysnął złym spojrzeniem spod przymkniętych powiek i sam mnie w siebie wprowadził. Zamarliśmy obaj. On z bólu. Ja z rozkoszy. Jego ból minął, moja rozkosz się wzmogła.
Sadzę, że gdyby tylko na polanie poniżej bawili się trochę ciszej musieliby usłyszeć nasze głosy, splecione ze sobą, nie powstrzymywane, nie pozostawiające cienia wątpliwości co do natury cudu, który tu się właśnie dokonywał.
Ściskał mnie mocno, nie pozwalając odejść, nie dalej niż na granicę naszego zetknięcia się. Trzymałem jego głowę w dłoniach, jego splatane włosy oplatały mi palce. Usta miałem tuż przy jego ustach, wymienialiśmy się szeptem, jękiem i powietrzem. Kiedy dochodził, zacisnął mi ręce z całych sił na ramionach i nie puścił, dopóki nie dołączyłem do niego. I niebo dotknęło mnie, tak jak mi opowiadali i niebo to miało barwę krwi...