Co w tobie jest 8
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 20:37:04
"Plan, którego rozpracowanie kosztowało życie pięciu ludzi i tygodnie śledztwa".
Vellris zerknął ciekawie na najemnika, jakby chcąc dociec jego prawdziwych intencji. Ale czarnowłosy już zadbał, by mieć na twarzy mieszaninę podziwu i lęku. Książę uśmiechnął się, zgodnie z oczekiwaniami.
- Tak było, czyż nie... - powiedział tylko.
- Jak to się zatem stało, że tak przebiegły plan nie wypalił? - ośmielił się zapytać Hobe.
- To wszystko wina Riddermarka... zamiast do królewskiej, wypał truciznę do mojej i Vellrany potrawy. A mówiłem mu "Wrzuć to do jadła króla, on od lat już nie sprawdza swego jedzenia. Uważaj tylko, żeby trucizna nie trafiła do mego, czy księżniczki talerza." Ale on musiał wszystko pomieszać i teraz....Rana nie żyje... a ja, ja cudem uniknąłem śmierci. Ale na szczęście mam nowy plan. Jeszcze sprytniejszy plan.... Tym razem nie popełnię błędu.
- To rzeczywiście... - rzekł słabo najemnik - Niefortunnie.
Vellris nagle się nim zainteresował.
- Pomyślałby kto, że masz jakiś interes w tym, żeby król zmarł?
- Wiesz... - Hobe zdecydował się w jednej chwili - Nie mówiłem ci nigdy, czemu służę mu tak wiernie...
- O... - jedna z jasnych brwi księcia podjechała wyżej. - A czemu służysz mu tak wiernie, jak nikt inny?
- Widzisz, król jest w posiadaniu pewnych wielce mnie kompromitujących informacji... Jednak gdyby... zginął...
Książę roześmiał się.
- Czyżbym zyskiwał sojusznika?
- Na to wygląda.
- Jednak... obawiam się czy twoje piękne słowa to nie podstęp. Czy nie planujesz opuścić tego pokoju i pobiec od razu do mego ojca, by mu wszystko wyśpiewać...
Hobe spocił się pod skórzaną kamizelką i jasną koszulą.
- Ale nie... - zaprzeczył książę sam sobie - Kto by ci uwierzył? Przecież nieledwie umarłem tamtego dnia...
Czarnowłosy pozwolił sobie głębiej odetchnąć. Doprawdy arogancja przeciwnika była najskuteczniejszą bronią przeciw niemu.
- Przyznam, zatem... że posiadanie cię za sojusznika jest mi bardzo na rękę - uśmiechnął się Vellris.
Hobe pochylił głowę w dwornym ukłonie.
- Pozostaje jednak między nami jeszcze jedna niewyjaśniona kwestia...
- Jaka, mój panie?
- On... - Hobe po raz pierwszy od długiego czasu zerknął na uzdrowiciela, bowiem to jego wskazywała upierścieniona dłoń jasnowłosego. "Aura...". Zacisnął powieki.
- On już mnie nie interesuje. Nie będę przeszkadzał waszej wysokości.
Tym razem obie jasne brwi podjechały wyżej.
- Naprawdę?
- Tak.
Vellris zamilkł, zamyślił się, bawiąc się kosmykiem włosów Płomiennego.
- Jego los tak bardzo cię już nie interesuje, że byłbyś gotów wyjść stąd teraz, pozostawiając go całkowicie w mojej mocy?
Nie możesz się zawahać". "Nie możesz teraz się zawahać" powtarzał sobie w duchu najemnik, jednak to nie było takie proste.
- Tak - powiedział i głos mu nawet nie zadrżał.
- W porządku, teraz ci wierzę. Wyjdź.
- Czy może mógłbyś zdradzić mi, panie, jakieś szczegóły swego nowego planu?
Wargi księcia wykrzywiły się.
- Za dużo byś chciał wiedzieć. Powiem ci tylko, że koło króla jest morderca. Ktoś komu ufa, a kto wyżej ocenił złoto niż królewskie zaufanie. A teraz... wyjdź.
Hobe skinął głową i wycofał się z pokoju.
"Wybacz mi, Aura" wyszeptał "Ale ten kraj nie może mieć szaleńca za króla". I zaczął biec. "Proszę cię, Aura, wytrzymaj. Tylko wytrzymaj".
Hobe wybiegł z zamku, wprost do stajni. Przywitały go zaniepokojone parsknięcia koni. Rozejrzał się uważnie. Ale poza wierzchowcami i kotem, który lustrował go nieufnym spojrzeniem, nie było nikogo. Szybko podstawił drabinę i wdrapał się na stryszek.
W ciemności zamigotało światełko zapalanej zapałki.
- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - rozległ się głos.
- Loft... Nie jest dobrze.
- Tego domyśliłem się od razu, słysząc jak hałasujesz w stajni. Spłoszyłeś konie. - powiedział ten sam głos.
- Mamy kłopoty. Koło króla jest morderca.
- Kto? - rozległo się suche pytanie.
- Nie wiem. Zaufany człowiek. Nasłał go...
- Tak? - ponaglił go głos, gdy zamilkł.
- Nasłał go Vellris.
- Vellris? - zabrzmiała wątpliwość.
- Tak. On także nasłał Riddermarka.
- Jakże się zatem stało, że sam niemal nie umarł?
- Riddermark się pomylił. Nie możemy tym razem liczyć na takie szczęście. Nawet głupcy pokroju Vellrisa uczą się na błędach.
- Hmmm... rozumiem. Uruchomię swoje rezerwy.
- Dobrze. I...Loft. Pospiesz się. Vellris ma kogoś na kim mi zależy.
- Przecież tobie na nikim nie zależy.
- Świat się zmienia.
Aura spał. Śnił, niosąc w każdy swój sen wspomnienie bólu. Uciekał przed nim wciąż w nowe krainy, ale nawet w tej najspokojniejszej, krainie jego dzieciństwa, ból potrafił go odnaleźć. Szarpał się i miotał, na jawie i śniąc, szukając ratunku, czy pomocnej dłoni. Samotność była w tym najgorsza.
Pomocna dłoń nadeszła, wynurzyła się z odmętów mroku i cierpienia, odsuwając w oczu spoconą grzywkę i gładząc po czole.
"Jak dobrze" odetchnął Aura, półprzytomny, niemal nie wybijając się ze snu. Dłoń była przyjemnie chłodna. Płomienny wyraźnie czuł zimniejsze jeszcze okręgi pierścieni na jej palcach.
"Hobe" pomyślał, czepiając się tej nadziei jak ratunkowej tratwy.
Nie miał nawet siły zastanawiać się, czemu ze wszystkich dłoni na świeci, tę uważał za najbardziej mu potrzebną, najbardziej upragnioną.
Minęło kilka chwil, na pograniczu snu i rzeczywistości, zanim przyszła kolejna myśl, nie proszona.
Lekka ręka zsunęła się na jego kark, zatrzymując się na granicy jego ran i pochodzącego stamtąd bólu.
"Hobe nie nosi pierścieni".
Nie przejął się nią początkowo, szczęśliwy, że nie musi być sam. Jednak zaniepokoił go dotyk, dotyk, który w jednej chwili przeniósł się z jego karku na pośladek. Zdał sobie sprawy, że między jego skórą, a tamta ręką nie ma nawet cienkiej zasłony materiału. Doświadczanie tej pieszczoty... bo tym przecież był dotyk chłodnej dłoni, nie przynosiło ze sobą pożądania, tylko... strach? "Hobe nie ma gładkich rąk, rąk budzących przerażenie".
Zmuszony natrętnymi myślami zmusił swoje powieki, by otwarły się, wnosząc do jego świata zewnętrzne światło nadchodzącego dnia.
Miał duże trudności ze skupieniem wzroku na jakimkolwiek przedmiocie, wszystko widział w formie jaśniejszych i ciemniejszych rozmazanych smug. Wykręcił głowę, by dostrzec sylwetkę, którą miał za swymi plecami. Sylwetka była spowita w barwy granatu i złota.
"To nie może być Hobe" Aura zamarł, czując w sobie niepożądaną obecność "To nie może być...".
Gdy dotarła do niego prawda, chciał krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie dobył się ze spierzchniętych warg. "Hobe!" desperacka myśl, myśl skierowana tylko na wezwanie pomocy, pojawiła się w jego umyśle, zatańczyła bezradnie i nie doczekawszy się odpowiedzi, umilkła. Hobe nie przyszedł. Nie przyszedł mu pomóc, kiedy Vellris z zimnym okrucieństwem zabierał Aurze to, czego nie chciał mu dać dobrowolnie. Nie przyszedł, kiedy drgające przeżywaną rozkoszą palce zacisnęły się na poranionych plecach rudowłosego, niszcząc to, czego dokonali uzdrowiciele z takim trudem. Nie przyszedł, mimo, że Płomienny tak pragnął jego obecności, jego pomocy. Spierzchnięte wargi ułożyły się w jedno, jedyne słowo, powtarzane tysiąc razy, beznadziejnie, bezsensownie, bezsilnie.
- Hobe...
Książe roześmiał się głośno, dotykając skrwawiona dłonią policzka zielarza, zostawiając na nim szkarłatną smugę.
- Hobe...
Myśli Vellrisa zaabsorbowane wykonywaną czynnością, na wspomnienie imienia najemnika, popłynęły swobodnie ku królowi, który dokładnie w tej chwili powinien konać. Właśnie to podniecało go bardziej, niż obecność pod nim rozpalonego gorączką, drobnego ciała. Świadomość, że władza właśnie spływa do jego dłoni targnęła jego lędźwiami przynosząc spełnienie. Ekstatyczny spazm, zacisnął dłonie Vellrisa na krwawym deseniu po uderzeniach bata, rwąc ledwie zasklepiające się pręgi, zatapiając je w ciele
- Hobe....- wyszeptał ostatni raz zielarz, zapadając się w otchłań ciemności
Książe wstał z łoża, wciąż rozgrzany przeżytą przed chwilą rozkoszą. Zaplątał dłoń w kasztanowych lokach, unosząc głowę nieprzytomnego uzdrowiciela ku swojej twarzy
- A ty wciąż Hobe i Hobe. Hobe jest nikim!! To mnie powinieneś pragnąć! Mnie! Jestem królem, słyszysz? Królem. Umarł król, niech żyje król - szaleństwo płonęło w niebieskich oczach, kiedy Vellris potrząsał bezwładnym ciałem Płomiennego - Czy ty wiesz, co ja przeszedłem, żeby to osiągnąć. Skąd możesz wiedzieć? Głupiec Riddermark niemal mnie nie zabił, a miał tylko dosypać trucizny do jedzenia ojca. Czy to jest takie skomplikowane?? - pchnął Aurę z całej siły na poduszki, pochylając się nad nim tak, że jego twarz znalazła się tuż przy śmiertelnie pobladłej twarzy zielarza. - Czcij ze mną wielki dzień mój piękny. Livanes zatopił sztylet w ciele mego ojca, a ja... wszyscy potwierdzą, że byłem wtedy w swojej komnacie. Zaufany doradca króla. Kto by pomyślał, że jest zabójcą. Oczywiście nie działał sam. Zgadnij kto mu pomagał.... Hobe!!! - przeraźliwy śmiech wstrząsnął nagim ciałem księcia - Nikt nie powiąże tego ze mną. Zrozpaczony Książe z oporami przejmie tron. A ty.... - pocałował nieruchome, wyschnięte wargi - ty będziesz tylko mój....
- Wystarczy tego - ostry głos najemnika podziałała księcia jak policzek. Odwrócił się i ujrzał czarnowłosego wychodzącego z tajnego przejścia za regałem. Za Hobem z cienia wynurzył się pobladły Vellran, nie rzucający się w oczy nieznajomy mężczyzna i sześciu zbrojnych gwardzistów
- To niemożliwe - wyszeptał Książe patrząc na ojca, jakby zobaczył ducha - Przecież sam zapłaciłem Livanesowi
- Livanes jest starym głupcem - przerwał mu król - Ty również jesteś głupcem syn.... Vellrisie. Z tą chwilą odmawiam ci prawa do nazywania się moim synem, następcą tronu ziem północnych i dolin Whregonu. Nie jesteś już krwią z mojej krwi, kością z kości - drżącym głosem wymówił tradycyjną formułę wydziedziczenia - Z samego rana staniesz przed trybunałem, za zdradę stanu. Zabierzcie go i pilnujcie - zwrócił się do gwardzistów
Hobe postąpił krok do przodu, wyminął Vellrana i uczynił to, na co miał ochotę od dawna - cofnął ramię i z całej siły, od serca, uderzył zdrajcę zaciśniętą pięścią w twarz. Rozległo się nieprzyjemne chrupnięcie, polała się krew, Vellris padł nieprzytomny. Najemnik przekraczając jego ciało, mocno kopnął niedoszłego zabójcę w krocze
- To za Aurę - mruknął
Gwardziści wynieśli pojękującego zamachowca z komnaty, a Hobe przyklęknął przy zielarzu
- Płomienny - wyszeptał, głaszcząc splątane, rude kosmyki - Płomienny obudź się... błagam... nie zostawiaj mnie...
Król zmieszany odwrócił twarz, gdy po policzkach czarnowłosego popłynęły łzy. Wyszedł cicho i polecił służbie jak najszybciej ściągnąć królewskich medyków.
Vellris, postawiony przed najwyższym trybunałem Whregonu nawet nie próbował się bronić. Z szaloną dumą opowiedział jak zaplanował śmierć swojego ojca, jak trzykrotnie próba się nie udała, jak skłonił najbliższego królewskiego doradcę do zdrady. Krzyczał, że Vellran jest słabeuszem, że władca powinien rządzić mocna ręką, wzbudzać strach. Wysłuchano uważnie każdego słowa, płynącego z opuchniętych, zmiażdżonych warg niedoszłego króla. A potem wydano wyrok. Trzy dni później na środku głównego rynku stolicy, publicznie wymierzono Vellrisowi osiemdziesiąt batów, a następnie barwny korowód mieszczan udał się za eskortą gwardii na plac kaźni, gdzie ramiona zdrajcy przywiązano do grubej sosnowej belki, którą następnie wciągnięto na wysoki, masywny pal. Długo w noc dało się słyszeć zadowolone nawoływania sępów i opętańczy krzyk nieszczęśnika. Nikt nie pofatygował się zdjąć ciała i oddać go ziemi. Vellran tego samego dnia przemówił do ludu. Oznajmił, że jego syn pozbawił się życia na długo przed tym, jak jego ciało uległo zniszczeniu. Nie zapłakał ani jedną łzą.
Plecy Aury goiły się długo i trudno. W rozszarpane palcami księcia rany wdała się infekcja, która na kilka tygodni unieruchomiła go w łóżku z wysoką gorączką. Medycy wychodzili z siebie, Hobe nie odstępował posłania Płomiennego ani na krok, Vellran zaglądał do niego kilka razy dziennie. W najemnika wstąpiło nowe życie, gdy pewnego dnia powieki rudowłosego uniosły się lekko, a szmaragdowe oczy spojrzały na niego całkowicie przytomnie. Schrypnięty głos, szepczący jego imię był najcudowniejszą muzyką jaką mógł usłyszeć. Pomógł zielarzowi usiąść, opierając go o swoją pierś, ostrożnie obejmując ręką blade ramiona. Aura długo wpatrywał się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, w końcu zagadnął
- Hobe...
- Tak ukochany?
- Pamiętam jak... Vellris... - głos uwiązł mu w gardle, a ramiona spięły się nagle
- Ciiii - czarnowłosy pieszczotliwym gestem położył dłoń na jego ustach - To był tylko zły sen. Tylko sen...
Nigdy więcej nie wrócili do tej rozmowy. Gdy drzewa poczerwieniały i zaczynały gubić liście postanowili wrócić do wioski. Razem. Gwiazdy stały wysoko na niebie, gdy zajechali na czarnym rumaku Hobego przed dom uzdrowiciela. Wyglądał, jakby od jego odejścia nic się nie zmieniło. Ktoś naprawił drzwi i osadził je z powrotem w zawiasach, ktoś poprzycinał kępy lawendy i szałwi w równe kule i podparł wybujałą ciemiężycę długą tyczką. Ktoś wymiótł piach i pył z drewnianej podłogi, wytarł kurze i poustawiał wiklinowe koszyczki w równym rządku na półce. Na drewnianym stole, przykrytym białą serwetą stał wazonik ze świeżo zerwanym leśnymi wrzosami. Aura poczuł dziwne, nieznane dotąd ciepło w sercu. Miło było wiedzieć, że ktoś na niego czekał. Tej nocy kochali się z Hobem pierwszy raz od wydarzeń w stolicy. Kochali się długo i sennie, leniwie i powoli tak, jakby mieli cały czas tego świata. Przed świtem rozległo się natarczywe pukanie i przez uchylone drzwi do sypialni wsunęła się siwa głowa Irsy.
- Skaranie boskie z tym chłopakiem. Aura wstajesz, czy nie?
Rudowłosy roześmiał się radośnie i owijając biodra prześcieradłem szybko pobiegł do drugiego pokoju. Kobieta zmartwiała, widząc ciemne, sine blizny na plecach uzdrowiciela. Wciąż zakopany w pościel Hobe mrugnął do niej porozumiewawczo. Odpowiedziała tym samym. Poszli do lasu nad rzekę, po purpurową dzierotkę. Szmaragdowe oczy Aury płonęły wewnętrznym blaskiem, rozświetlając jasną, piegowatą twarz refleksami szczęścia. Irsa objęła go ramionami, gdy zatrzymali się na chwilę nad brzegiem rzeki.
- Witaj w domu Płomienny. Tęskniłam za tobą
- Brakowało mi ciebie Irso....