Goodnight starlight 1
Dodane przez Aquarius dnia Sierpnia 23 2014 11:37:44


Od Chochlika: Kolejne AU. Co poradzę - lubię AU. Jak to ktoś ładnie określił, AU powstają po to, żebyśmy mogli uzmysłowić sobie, że ta dwójka ludzi spotkałaby się i zakochała w sobie bez względu na okoliczności. Uwielbiam ten paring, destiel trafia prosto w moją przepełnioną szlamem duszę.
Uwaga - alkoholizm, alkohol używany jako środek do radzenia sobie z problemami i wulgaryzmy. Czyli Dean w pełnej krasie. Aha, i brak bety. Wszelkie błędy są moje i z góry za nie przepraszam.
Chociaż to AU jest lekko dziwne, bo Cas jest tu, tak dla odmiany, kosmitą. Miłego czytania!
Link do bloga autorki:

http://thekingslover.tumblr.com/

Rozdział 1: Po Prostu Nie Wierzę, Że To Się Dzieje Naprawdę


Dean odkąd był mały lubił obserwować gwiazdy. Cieszyła go myśl, że gdzieś w tym rozległym wszechświecie istniały miejsca, w których żyli ludzie nie mający pojęcia o wszystkich problemach, z jakimi zmaga się ludzkość. W jego wyobrażeniach kosmici nigdy nie tracili matek, ani nie musieli oglądać jak ich ojcowie powoli zatracają się w alkoholizmie. Nigdy nie musieli wychowywać swoich młodszych braci, jakby sami nie byli jeszcze dziećmi.
W miarę jak Dean dorastał, jego marzenia o tajemniczych, odległych planetach i pięknych kosmicznych księżniczkach i książętach powoli zanikały. Jego wyobraźnia kompletnie przestała pracować w dniu, w którym umarł ich ojciec, którego ostatnim słowem do najstarszego syna było "rozczarowanie". Kiedy Dean wyszedł wtedy ze szpitala, skierował się prosto do baru. Tylko jego brat, Sam, był w stanie kilka godzin później oderwać go od butelki.
Dean jednak nie umiał się na stałe trzymać od niej z dala. Kiedy Sam i jego irytujące, pełne krytyki spojrzenie - i miał to na myśli w najlepszym możliwym sensie, jaki jest z siebie wykrzesać starszy brat wobec młodszego - wyprowadził się do akademika, Dean zaczął przesiadywać w barze częściej niż w domu, tym cholernym miejscu, w którym było zdecydowanie za wiele wspomnień i za mało ludzi.
Ludzie zawsze opuszczali Deana. Ostatnie słowa ojca osiadły na nim niczym znamię i Dean często się zastanawiał, czy przypadkiem nie jest widoczne dla wszystkich. To by tłumaczyło, czemu kompletnie obcy mu ludzie patrzą na niego nieufnie albo wprost z pogardą. Nie lubił myśleć o tym, że mogą go nienawidzić dlatego, że nienawidzili jego ojca. Dean był sobą i własną, ciężką pracą zarobił na niechęć reszty świata.
Dean pracował w garażu osiem godzin, a potem szedł do baru. Tak teraz wyglądało jego życie: praca i picie, picie i praca.
Na sąsiednim stołku przysiadła się do niego kobieta, obczajając go, jakby był tego wart. Położyła dłoń na jego nadgarstku i choć się uśmiechnęła, jej uśmiech nigdy nie sięgnął oczu.
- Samotny, kotku?
Wyszła z jego domu o drugiej nad ranem, kiedy on siedział na tarasie przed domem i palił papierosa, mając na sobie tylko parę niebieskich jeansów. Zauważyła go i posłała mu kolejny fałszywy uśmiech, jeszcze mniejszy od poprzedniego. Poszła sobie, zanim zdążył odwzajemnić gest.
Dean ignorował to, że gwiazdy tej nocy świeciły tak jasno, że mógł zobaczyć swoją ukochaną Impalę zupełnie jakby to był dzień, mimo, że przy jego ulicy nie było latarni. Zamiast tego sięgnął po butelkę Jacka, która stała obok jego krzesła, i pociągnął głęboki łyk.
Whiskey zabiło jego ojca. Dean nienawidził tego gówna. Ale to była jego jedyna ucieczka od jego żałosnego życia, nawet jeśli działała tylko przez chwilę i zawsze kończyła się nieprzyjemnymi konsekwencjami. Dean przejechał palcami po kwadratowej podstawie butelki. Takie podstawy miały gwarantować bezpieczeństwo, ale z drugiej strony twój dom rodzinny też powinien - tak samo jak twoje marzenia.
Dean stał gwałtownie i cisnął butelką z tarasu, po czym patrzył jak kwadratowa podstawa ląduje na ulicy. Roztrzaskała się po kontakcie. Kawałki szkła rozstrzeliły się po asfalcie. Światło zamigotało na krawędziach potłuczonego szkła i droga zaczęła wyglądać jak niebo nocą.
Jako dzieciak, Dean często się zastanawiał jakby to było, mieć kosmitę za przyjaciela. Zaśmiał się gorzko, bo teraz już wiedział.
- Rozczarowanie - przypomniał sobie, po czym wrócił do domu, wiedząc, że znajdzie kolejną butelkę whiskey w szafce pod zlewem.
Przeszedł przez salon. Telezakupy coś tam szumiały z telewizora przed którym stał fotel jego ojca, nie ruszany od jego śmierci. Numer 10 na sekretarce w telefonie migał na czerwono, wszystkie wiadomości były od Sama, Dean dobrze to wiedział i nawet nie miał zamiaru ich odsłuchiwać. Sam był już wolny. Dean nie miał zamiaru go przywiązywać z powrotem.
Stawy Deana strzeliły, kiedy sięgał po nową butelkę whiskey. Ledwie chwycił palcami szyjkę, kiedy nagle za oknem rozbłysło jasne światło. Zamknął oczy, oślepiony, a butelka roztrzaskała się o zlew. Kiedy otworzył oczy przez dłuższą chwilę widział tylko niebieskie i fioletowe plamy. Zamrugał kilka razy, żeby je przegonić, i spojrzał do zlewu, gdzie zobaczył jak resztki świeżego alkoholu właśnie spływają do ścieków.
- No dajcie spokój - warknął na zlew, siebie i na życie jako takie. Jakiś głupi rozbłysk światła skazał go na spędzenie reszty nocy na trzeźwo. Zacisnął ręce na krawędzi zlewu, mocno, bo z frustracją, i zaczął kląć na czym świat stoi.
Sekundę później ziemia pod nim zatrzęsła się, jakby w odpowiedzi. Okna i naczynia zaszczękały. Ściany zaskrzypiały. Dean przytrzymał się zlewu, ale wstrząsy skończyły się w chwilę później, równie szybko co się zaczęły.
Kiedy Dean zdołał wreszcie stanąć na dwóch nogach, ruszył w stronę frontowych drzwi. Na zewnątrz gwiazdy i rozbite szkło dalej migotały, ale teraz powietrze było gęste od zapachu spalonego prochu. Dean zakaszlał i przeszedł na krawędź tarasu. Dym pochodził z pola za jego domem. Dean zeskoczył z tarasu i poszedł za tropem gęstniejącego dymu, żeby sprawdzić jego źródło.
Im bardziej się zagłębiał w gęsty dym, tym mniej bosymi stopami czuł trawy, a więcej porozrzucanej ziemi. Grunt zdawał się zapadać i Dean zatrzymał się na brzegu czegoś, co wyglądało jak głęboki krater. Usiadł na jego brzegu, sprawdzając stopami teren tak daleko jak tylko mógł sięgnąć. Palcem dotknął czegoś okropnie gorącego i odskoczył do tyłu, upadając z zaskoczeniem na trawę.
Pobiegł do domu i kilka minut później wrócił w trampkach i z gaśnicą. Oglądał czasami programy edukacyjne. Meteory spadały z hukiem i były gorące, a Dean nie miał zamiaru pozwolić, żeby pole jego ojca zostało spalone przez jakiś głupi kamulec z kosmosu.
Wskoczył do krateru, odpalając gaśnicę i dym powoli zaczął się rozwiewać.
Gaśnica wypadła Deanowi z rąk i szczęknęła - z charakterystycznym dźwiękiem metalu o metal.
- Jasna cholera - powiedział Dean, orientując się, że stoi na cholernym statku kosmicznym.
To był metalowy dysk, szeroki na może półtora, czy dwa metry i kto wie, jak głęboki. Wybrzuszał się po środku, co wyglądało jak kabina, ale nigdzie nie było widać żadnego uchwytu, którym można by ją było otworzyć. Podczas gdy Dean stał i się gapił, krąg wokół wybrzuszenia się pogłębił z syknięciem. W chwilę potem właz odskoczył. Siedząca do tej pory w środku postać wstała, oświetlana od tyłu błyskającymi jasnoniebieskimi i czerwonymi światłami.
Humanoidalny kształt wyciągnął rękę w stronę Deana, powiedział coś niezrozumiałego bardzo głębokim i męskim głosem, po czym opadł.
Dean stał tam, gapiąc się, czekając aż to coś znowu wstanie i jednocześnie zastanawiając się, ile właściwie wypił tej nocy - z odpowiedzią, że zdecydowanie nie dość, żeby mieć teraz do czynienia z czymś takim. Kiedy coś nie ruszyło się ze swojej przewieszonej przez właz, zdecydowanie niewygodnej pozycji, Dean nieśmiało zrobił krok do przodu.
- Halo? - zapytał ostrożnie.
Coś nie odpowiedziało, więc Dean odważył się zrobić kolejny krok w jego kierunku. Nie zareagowało nawet, gdy szturchnął je w ramię czubkiem swojego trampka.
Dean przełknął ślinę i rozejrzał się wokół, mając poniekąd nadzieję, że pojawią się gliny i nie będzie miał już tego dłużej na głowie. Z drugiej strony miał nadzieję, że nie pojawi się nikt, w razie, gdyby właśnie wariował i to wszystko mu się wydawało.
Nie wiedział, co robić. To coś wyglądało na ranne, ale jak mógł mu pomóc? Czy w ogóle powinien?
Coś zamamrotało i jego palce drgnęły. Dean odskoczył na pół metra z zaskoczenia. Poślizgnął się na metalu, mokrym od piany, i upadł na tyłek. Coś poniosło głowę.
Miało wyjątkowo ludzko-wyglądającą twarz. Płaskie czoło, prosty nos i pełne usta. Kości policzkowe wysokie i wydatne. Jego oczy świeciły, były szeroko otwarte i tak jasno niebieskie, że Dean niemal się zarumienił, bo jasna cholera. Miało krótkie, roztrzepane, ciemne włosy, które zdawały się być skołtunione w paru miejscach. Miało szerokie ramiona, trochę kościste, ale ładnie opalone i do diabła, Dean musiał odwrócić wzrok, bo inaczej nie byłby w stanie przestać się gapić.
To nie mogło się dziać naprawdę.
Coś spróbowało się podźwignąć z włazu, ale opadło z sił w połowie drogi. Z gardła mu uciekł zdławiony jęk. Wilgoć pojawiła się w tych niebieskich oczach, dodając im jeszcze więcej blasku, i sprawiła, że coś się wywróciło w żołądku Deana.
- Hej, już dobrze - powiedział Dean, zbliżając się lekko. Podniósł się na klęczki.
Coś zagryzło wargę, kiedy łza spłynęła po jego policzku. Powiedziało coś, ale to był dla Deana tylko zbitek samogłosek i nie miało dla niego wiele sensu.
- Już dobrze - powiedział Dean tak łagodnie jak tylko zdołał, czując, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. - Nic ci nie będzie. - Wyciągnął ręce w stronę tego czegoś. - Pomogę ci.
Zagapiło się na ręce Deana, ale nie ruszyło się kiedy Dean dotknął jego ramienia, czując tam ciepłą, nagą skórę.
- Pomogę? - zapytało stworzenie.
- Tak. - Ręce Deana prześlizgnęły się wzdłuż jego ramion i złapało je w łokciach. Zaczął ciągnąć.
Coś zachwiało się lekko, po czym złapało odsłoniętych ramion Deana.
- Trzymam cię - powiedział Dean, żeby je uspokoić, ale to i tak patrzyło wokół z paniką, nawet jak jego nogi znalazły sobie kawałek miejsca, żeby stanąć.
Dean zerknął w dół, od umięśnionego torsu po bardzo ludzkie, męskie genitalia, po czym, rumieniąc się gwałtownie, podniósł wzrok na oczy stworzenia i już go stamtąd nie ruszał. Nie miał zamiaru myśleć o tym jak strasznie przystojne jest to coś, chociaż chyba wreszcie powinien się zdecydować na "on" i myśleć o nim bardziej jak o człowieku - człowieku, którego skóra błyszczała na zielono w łokciu, miejscu, które Dean wciąż trzymał w ucisku. Poczuł łaskotki pod palcami i czym prędzej zabrał ręce.
- Jasna cholera - powiedział chyba już milionowy raz tej nocy.
Coś przechyliło swoją głowę lekko na bok.
- Castiel - powiedział.
- Co?
Wskazał na siebie.
- Nie cholera. Nie co. Castiel.
Och.
- Tak się nazywasz, co? - zapytał Dean. Zaśmiał się, lekko histerycznie, bo po prostu nie było szansy, żeby to wszystko się naprawdę działo.
Castiel wskazał na Deana.
- Jasna cholera?
- Nie, nie - powiedział szybko Dean. Poklepał się w pierś. - Dean.
- Dean - powtórzył Castiel, a Dean spróbował nie myśleć o tym jak zajebiście jego imię brzmiało wypowiedziane w tym głębokim barytonie.
- Castiel - powiedział Dean.
Castiel uśmiechnął się do niego - niewielki uśmieszek, który ledwie uniósł mu kąciki ust - i może Dean odpowiedział uśmiechem. Moment minął i Castiel zwinął się w pół, trzymając się za brzuch. Zielone światło przemknęło po jego skórze. Z ust wymknął mu się zbolały jęk.
Dean złapał go za ramię.
- Hej, w porządku?
- Niebezpiecznie - wycedził Castiel. - Idź stąd, Dean. Idź.
Dean położył ręce na jego ramionach i pchał, póki Castiel nie spojrzał na niego.
- Ta, jasne, nie - mruknął Dean. - Potrzebujesz pomocy. Pozwól mi pomóc.
Castiel pokręcił głową.
- Zostaw mnie. Oni przyjdą. Skrzywdzą. Mnie skrzywdzili.
W Deanie rozpalił się żar chęci niesienia ochrony i choć wcale się o niego nie prosił, to nie próbował go zagasić. Castiel nic mu nie zrobił. Nie zrobił niczego poza byciem rannym, bezradnym i smutnym.
Dean przełożył sobie jedną z rąk Castiela ponad swoim ramieniem i zaczął go wyciągać z krateru.
- Dean - zaczął Cas, ale Dean mu przerwał.
- Odpuść sobie, Cas. Potrzebujesz pomocy. To ci pomogę.
Oddech Castiela zaskrzeczał, kiedy ten wciągał z wyraźnym trudem powietrze.
- Dean... Pomaganie mi... Niebezpieczne.
- Co, zabijesz mnie, czy coś?
- Nie! - Castiel powiedział z oburzeniem. Pewnie zatrzymałby się w miejscu, gdyby Dean nie ciągnął go dalej za sobą. - Inni. - Jego stopy zaszurały po ziemi, kiedy oparł się ciężej na ramieniu Deana. - Zostaw mnie - wyszeptał, po czym stracił przytomność.
- Mowy nie ma - mruknął Dean, po czym zaciągnął Casa do domu.
Wciągnął Castiela przez frontowe drzwi, po czym, po jakichś dwóch minutach rozważania wszystkich opcji, położył go na sofie. To było trochę dziwne uczucie, widzieć ten mebel w użytku po raz pierwszy od trzech lat, ale jak już był, to mógł się przydać.
Dean obejrzał Casa na szybko, żeby sprawdzić, czy ten nie jest gdzieś ranny. Facet wyglądał tak strasznie ludzko, że Dean zaczął się zastanawiać, czy sobie tego wszystkiego czasem nie zmyślił, może na polu jego ojca rozbił się po prostu jakiś samochód. Ale wtedy po skórze Casa przemknęło jasnozielone światło i nie dało się już dłużej kryć przed prawdą.
Usatysfakcjonowany, że Cas nie ma bebechów na wierzchu i generalnie nic mu nie jest poza paroma obtarciami, Dean wycofał się do swojej sypialni, żeby znaleźć Castielowi jakieś spodnie i t-shirt. Dla siebie złapał jakąś bluzę.
Za duże o numer czy dwa jeansy wisiały nisko na wąskich biodrach Castiela, ale przynajmniej zakrywały wszystkie prywatne miejsca - dzięki Bogu. Dean mógł wreszcie oddychać swobodniej, mimo, że w jego mózgu buczało od myśli gnających sto mil na godzinę.
Kosmici. Niemożliwe.
Po przeciśnięciu zwykłego, szarego podkoszulka przez głowę Castiela, Dean przysiadł na piętach. Oddech Castiela był płytki, ale stabilny. Nie mając do opatrzenia żadnych widocznych ran, Dean nie bardzo wiedział, co jeszcze może zrobić, poza przykryciem go kocem.
Dean wyszedł na taras i zapalił kolejnego papierosa. Dym drażnił jego płuca i gardło. Nie znosił papierosów, nie cierpiał ich smaku i zapachu, ale czasem po prostu musiał zapalić. Dzisiaj były dobrym odwróceniem uwagi.
Odłamki szkła dalej migotały na asfalcie. Gdyby Dean zignorował unoszący się w powietrzu zapach prochu, mógłby udawać, że na jego sofie wcale nie leży nieprzytomny kosmita, albo że nie ma żadnego statku na polu za domem.
Kiedy Dean był mały, rysował obrazki odległych planet i uśmiechniętych stworzeń z całym mnóstwem macek. Dean pokazywał je z dumą swojemu ojcu. Słyszał, że inni rodzice wieszali prace swoich dzieciaków na lodówkach. Na lodówce Deana, tata Deana zawiesił tylko jedną rzecz - wycinek z gazety z nekrologiem mamy Deana - i nic więcej. Prace Deana lądowały w koszu na śmieci.
- Marnujesz swój czas, Dean - mówił tata Deana, gniotąc rysunki w kulki i rzucając nimi. - Marnujesz swoje życie. Skończ z tymi bezsensownymi marzeniami.
Dean zastanawiał się, co by jego tata powiedział teraz. Pewnie uznałby, że Dean zwariował. Może i tak było.
Dean zgasił peta o jedną z pustych butelek, które walały się po tarasie i po raz kolejny przeszedł na tył domu. Statek już zaczynał stygnąć, więc mniej dymił i Dean zobaczył, że spód statku to zwykła płachta szarego metalu. Przód statku Castiela był sprasowany jak aluminiowa puszka po nadepnięciu. Ziemia częściowo pokrywała pomięty metal. Właz wciąż był otwarty. Dean zajrzał do środka, ale niewiele widział przez oślepiające niebieskie i czerwone światła. Zauważył tylko jakieś namalowane symbole, których kompletnie nie rozumiał i obrazki tak jasne, że oczy go bolały od patrzenia na nie. Złapał pokrywę włazu i zamknął ją z powrotem. Nie zatrzasnęła się, ale przynajmniej nie było widać dłużej tego światła. Dopiero wtedy Dean wyszedł z krateru.
Nie miał sąsiadów - najbliżsi mieszkali jakieś dwa kilometry dalej - ale Dean wiedział, że prędzej czy później ktoś się pojawi żeby zbadać tę sprawę. Miał wybór: może oddać wszystko władzom, które będą badać Castiela do zdechu i pewne go skrzywdzą, albo ukryć to wszystko i dowiedzieć się o co chodzi na własną rękę.
Sam zawsze narzekał, że instynkt obronny Deana jest zdecydowanie za silny, i może miał rację, bo był zdecydowanie silniejszy kiedy Sam był mały. Dean nie znosił dręczycieli, zwłaszcza tych, którzy obierali sobie za cel jego młodszego brata. Ale to był Sam, jego krewniak, a to był Castiel, kosmita, którego Dean znał może z dziesięć minut. Nie było żadnego logicznego powodu, dla którego Dean miałby iść do szopy po łopatę i spędzić resztę nocy na zakopywaniu statku Castiela, tworząc na nim kopiec, tak, żeby nikt nie mógł go potem znaleźć bez grzebania się godzinami w ziemi. Nie było żadnego logicznego powodu, dla którego Dean miałby potem odłożyć łopatę z powrotem do szopy, wrócić do domu, wziąć prysznic, po czym oklapnąć na tapczanie obok sofy, obserwując Castiela z ukosa przez kilka minut, jakie pozostały do wschodu słońca.
Ale to właśnie zrobił.
Telezakupy przełączyły się na wczesnoporanne wiadomości i ich jaśniejsze światło rozjaśniło nieco pokój, rzucając poświatę między innymi na orli nos Castiela i kącik jego ust. Jego oddech był głębszy niż wcześniej i Dean poczuł ulgę. Chociaż wolał nie myśleć o tym, czemu właściwie ją poczuł.
Dean zamknął oczy tylko na chwilę, słuchając cichego szumu telewizji. Kiedy znowu je otworzył, w pokoju było jaśniej, w telewizorze grała jakaś opera mydlana, a Castiela nie było. Jedynym śladem, że ktoś w ogóle tej nocy leżał na sofie, był przerzucony przez jej oparcie koc.
Dean przesłonił sobie oczy przedramieniem, czując nadchodzący ból głowy.
Może wyobraził sobie to wszystko. Może Castiel nie był prawdziwy. Może Dean miał halucynacje.
Potrzebował się napić. Rad, że to sobota i nie będzie musiał iść do pracy, Dean stoczył się z kanapy i podźwignął się na nogi. Będzie musiał skoczyć do sklepu, dokupić sobie więcej whiskey, więc w pierwszej kolejności zwrócił się w kierunku łazienki i zatrzymał się dopiero, kiedy stanął przed jej zamkniętymi drzwiami.
Hm. Nie przypominał sobie, żeby ją wczoraj za sobą zamykał.
Dean zamarł, sięgając po klamkę, kiedy ze środka dobiegł go głośny huk. Przycisnął ucho do drzwi i usłyszał jeszcze kilka delikatnych szczęknięć. Odsunął się ostrożnie i pobiegł do swojej sypialni po kij do baseballa. Jeśli Castiel nie był prawdziwy - jeśli ktoś sobie robił z Deana jaja - to cóż, czas najwyższy, żeby mu przywalić.
Sięgnął po klamkę, trzymając kij w pogotowiu. Przekręcił gałkę i kopem otworzył drzwi. Zaciskając dłonie na kiju i powoli go podnosząc nad głowę, wszedł do ciemnej łazienki, gdzie zobaczył Castiela, skulonego w kącie i zasłaniającego sobie dłońmi oczy.
- C-Cas? - zająknął się Dean. Kij niemal wypadł mu z rąk, więc go opuścił.
Zielone światło przemknęło po skórze Castiela, jaśniejsze i szybsze niż Dean je pamiętał z poprzedniej nocy.
- Dean.
Dean oparł kij o ścianę i podszedł do Castiela, podnosząc obie ręce w geście, którego miał nadzieję tamten uzna za pokojowy.
- Wszystko w porządku?
- Boli - jęknął Castiel.
- Co cię boli? - zapytał Dean, podchodząc bliżej. - Cas?
- Tak jasno. Za jasno.
- No dobra, poczekaj chwilę. - Dean pobiegł do swojego pokoju. Po chwili wrócił z parą okularów przeciwsłonecznych. Przyklęknął przy Casie. - Weź te ręce, mały. Zamknij oczy i zabierz ręce.
- Dean.
- Ja tylko chcę pomóc - powiedział Dean. - Obiecuję.
- Ja... dobrze. - Powoli odsunął swoje ręce i odsłonił mocno zaciśnięte powieki. - Jasno.
- No wiem. - Starając się nie dotknąć skóry Castiela Dean umieścił okulary na jego nosie i zahaczył zauszniki za uszami. To były okulary starszego typu, szkła były grube i miały toporne oprawki, ale były znacznie ciemniejsze od swoich nowocześniejszych odpowiedników, co teraz mogło okazać się zbawienne. - Już.
Castiel opuścił ramiona i odetchnął szybko, jakby z ulgą.
- Lepiej? - zapytał Dean.
- Tak - odpowiedział Castiel. Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
Dean usiadł po drugiej stronie pomieszczenia. Starał się nie myśleć o tym, jak strasznie nierealnie to wszystko wyglądało, zupełnie jakby śnił, chociaż wiedział, że nie śpi.
- Właściwie to jakim cudem przeszkadza ci światło słoneczne? Zajrzałem do twojego statku. Tam jest jasno jak diabli. - Nie widział oczu Casa, ale wiedział, że kosmita się na niego gapi. Dean podrapał się po karku, czując się niezręcznie na myśl, że pewnie naruszył jego prywatność. - Znaczy, no wiesz...
- Ludzkie oczy są wrażliwe - powiedział Castiel.
- Co?
- Moje oczy - moje prawdziwe oczy - nie widzą równie dobrze.
No tak. Kosmita.
- Aha, dobra - mruknął Dean. - Czyli co, gwizdnąłeś komuś ciało, czy coś?
Castiel lekko przechylił głowę na bok.
- Nie rozumiem.
- Skąd masz ludzkie ciało, Cas?
- Och. - Castiel przygryzł wargę. - Zrobiłem je.
- Mhm. - Dean czuł, że teraz naprawdę potrzebuje się napić. - Czyli jesteś zmiennokształtny?
- Umiem zmienić własną formę, tak - odparł Castiel.
- Rozumiem.
Dean wstał i poszedł do swojej sypialni. Złapał parę jeansów i akurat był w trakcie ściągania dresów, kiedy zerknął w górę i zobaczył stojącego w drzwiach Castiela. Z krótkim wrzaskiem "Jezu!", bo nie słyszał nawet, żeby koleś się zbliżał, Dean, z dresami na poziomie kolan, zrobił susa do szafy. Następnie przeklął sam siebie, bo Castiel był prawdopodobnie halucynacją przed którą Dean chował się w szafie jak jakaś przewrażliwiona nastolatka. Mimo tych myśli nie ruszył się z miejsca póki się do końca nie przebrał. Kiedy wreszcie wyszedł z szafy Castiel stał tam, gdzie wcześniej, znowu lekko przekrzywiając głowę.
- Dean, musimy porozmawiać.
- Całkiem nieźle mówisz po angielsku - zauważył Dean, łapiąc za klucze i swój portfel, które leżały na komodzie.
Cas przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę.
- Wiem. Od kilku lat badaliśmy wasz gatunek.
- A-ha.
- Wyłącznie obserwując, zapewniam cię.
- A-ha. - Dean wyciągnął koszulę flanelową z jednej z szuflad.
- Dean.
- No?
- Całkiem nieźle to znosisz - powiedział Castiel.
- Zacznę to znosić jeszcze lepiej jak tylko wrócę z monopolowego. - Dean podszedł do framugi i poczekał chwilę, żeby Castiel się mu odsunął z drogi. Czego nie zrobił. - Stary - mruknął Dean, patrząc na Castiela - naprawdę na niego patrząc. Z takiej odległości naprawdę już nie mógł go dłużej ignorować.
Okulary przeciwsłoneczne były dla niego za duże, zasłaniały mu brwi i kości policzkowe, ale popołudniowe słońce kładło ostry cień na szczęce, która wydawała się być wycięta z granitu. Dla dobra własnej psychiki Dean musiał spojrzeć gdzie indziej, więc jego wzrok przewędrował wzdłuż nosa Castiela i gładkiego czoła po burzę włosów na jego głowie. Były ciemnobrązowe, ale niektóre kosmyki wydawały się wręcz czarne i te właśnie odstawały od głowy najsztywniej.
- Dean, musimy porozmawiać, to jest naprawdę ważne - powiedział mu Cas.
Dean pokręcił lekko głowa, odrywając wzrok od jego zaskakująco kuszącej poduszkowej fryzury - zaczynał nabierać dziwnej ochoty przeczesania jej palcami.
- Jak tylko wrócę z monopolowego to możemy gadać ile dusza zapragnie.
Nie miał najmniejszej ochoty pozostawać trzeźwym w czasie tej konwersacji, o ile, oczywiście, Castiel w ogóle tu jeszcze będzie jak Dean tu wróci. Sam nie był pewien, czy chce, żeby Castiel został, czy nie.
Czyli jesteś równie pojebany co zawsze, zrugał się w myślach.
- Dean, proszę cię - powiedział Castiel z naciskiem.
- Zejdź mi z drogi, Cas - warknął Dean.
Castiel otworzył usta, ale po dłuższej chwili spędzonej pod twardym wzrokiem Deana, ustąpił z przejścia. Dean minął go i poszedł do dużego pokoju.
- Jesteś w niebezpieczeństwie! - zawołał za nim Castiel. - Proszę, wysłuchaj mnie.
Deanowi się nie chciało, ale Castiel sięgnął w jego kierunku. Ciepłe palce owinęły się mocno wokół jego ramienia. Kiedy zielone światło przemknęło tam, gdzie ich skóra się stykała, Dean poczuł delikatne ukłucie, jakby prądu.
- Naraziłeś się na wielkie niebezpieczeństwo pomagając mi - powiedział Castiel. - Inni przyjdą mnie szukać.
- Ukryłem twój statek, jeśli o to się martwisz - powiedział Dean. - Zakopałem go za domem.
- Ja... Tak, to pomoże. Dziękuję. - Głos Castiela dalej był spięty. - Ale nie muszą widzieć statku, żeby wiedzieć, że on tu jest, Dean. Przyjdą mnie szukać i znajdą ciebie.
Dean spojrzał z tęsknotą na drzwi frontowe.
- To akurat bez znaczenia. Znajdą tu tylko starego, nic nie wartego pijaka.
- Co? - zapytał zaskoczony Castiel.
- Puść mnie, Cas.
- Nie.
- Cas...
- Zasługujesz na więcej niż to, co mogą ci zrobić, Dean.
Dean poczuł jak zalewa go niespodziewany napływ gniewu, obrócił się na pięcie w stronę Casa, który odruchowo cofnął się o krok. Dean oderwał siłą jego rękę od swojego ramienia.
- Przecież ty mnie nawet nie znasz, Cas. Nie znasz mnie i nawet nie zostaniesz dość długo, żeby mnie poznać.
Wszyscy odchodzą. Nawet moja własna halucynacja sobie ode mnie pójdzie.
Rozdziawione usta Castiela zamknęły się gwałtownie, kiedy ten sięgnął i położył dłonie na ramionach Deana.
- Uratowałeś mi życie. Wziąłeś mnie do siebie do domu. Nie musiałeś robić żadnej z tych rzeczy.
- No to co? - Dean spróbował się wyrwać, ale uchwyt kosmity był nie do ruszenia.
- Jesteś dobrym człowiekiem...
- Cas...
- I mam zamiar cię ochronić.
Dean pokręcił głową z desperacją odrzucając od siebie te słowa zanim zdążyły się w nim zagnieździć. Nikt go nigdy nie chronił; to on chronił wszystkich.
- Nie potrzebuję, żeby ktoś mnie ochronił - powiedział Dean nie dlatego, że to była prawda, ale dlatego, że to musiała być prawda. Dean mógł zawsze polegać tylko na sobie. - Daj mi spokój.
Castiel znowu otworzył usta, prawdopodobnie po to, żeby się z nim kłócić, ale przerwało mu pukanie do drzwi. Zielone światło przemknęło po nim szybko dwa razy. Zrobił ruch, jakby chciał otworzyć, ale Dean dotknął jego ramienia, zatrzymując go. Zabrał rękę zanim światło znowu zdołało go porazić prądem.
- Dean.
- Zajmę się tym, Cas - mruknął Dean.
Frontowe drzwi były solidne, ale miały judasza, przez którego Dean zerknął i zobaczył po drugiej stronie szeryfa. Dean machnął ręką na Castiela w uniwersalnym, jak miał nadzieję, geście oznaczającym chowaj się, kurwa. Castiel przymrużył oczy, wyraźnie nie rozumiejąc o co mu chodzi, i Deanowi pozostało tylko wywrócić oczami.
Uchylił drzwi akurat na tyle, by wystawić przez nie głowę.
Benny Lafitte, miejski szeryf, nie przestał przyglądać się porozrzucanej kolekcji butelek walających się po tarasie Deana nawet kiedy ten go zawołał.
- Hej, Benny. Dawno się nie widzieliśmy. - To był fakt. Dean nie widział Benny'ego odkąd ten jakiś rok temu skończył z piciem. Wcześniej bez przerwy włóczyli się razem od baru do baru. - To dobrze o tobie świadczy.
Niestety, Deanowi nie udało się go wciągnąć w niezobowiązującą rozmowę.
- Wielu sąsiadów się skarżyło na zniszczenia po wczorajszej burzy, bracie - powiedział Benny. Zerknął na Deana z ukosa. - Słyszałeś coś może?
Deanowi nie przeszkadzała nagła zmiana tematu. Mieli z Bennym więcej wspólnego niż kiedykolwiek byliby skłonni przyznać, obaj zdawali sobie z tego sprawę. Nie rozmawiali ze sobą, bo po prostu nie mogli - nie teraz, kiedy Benny był oficjalnie trzeźwy, a Dean oficjalnie bez przerwy napruty. Dean uznał, że warto postawić na to wypaczone mniemanie, jakie miał o nim Benny.
- Gdzie tam, stary - żachnął się Dean. - Znasz mnie. Tornado mogłoby przejść i obudziłbym się bez dachu nad głową, zastanawiając się, co się właściwie stało.
Benny spojrzał ponownie na butelki.
- Czyli niczego nie słyszałeś.
- Nie - odpowiedział Dean. - To pewnie była jedna z tych dziwnych burz, co się kończą zanim się obejrzysz.
- Tak myślisz?
- To możliwe. - Dean wzruszył ramionami.
Benny podrapał się po brodzie i do Deana dotarło, że ta rozmowa nie będzie łatwa.
- Dean...
- Benny, daj spokój - powiedział Dean. - Czemu tu tak naprawdę przyjechałeś? Nikt od dawna niczego nie przeskrobał, więc z nudów postanowiłeś zacząć mnie nachodzić?
- Jakbyś mi nie dawał powodów, żeby się o ciebie martwić - burknął Benny, machając ręką w stronę tarasu.
- A ciebie co tak nagle zaczęło to obchodzić? - Dean i Benny dorastali razem - poszli do tej samej szkoły, grali w tej samej drużynie baseballa. Benny wiedział o Deanie wszystko, co można było wiedzieć, a i tak unikał go przez ostatni rok. - Po roku nie odzywania się do mnie?
- Powinieneś zadzwonić do brata - powiedział Benny.
Dean westchnął ciężko, czując jak obrzydzenie miesza mu się w brzuchu z poczuciem zdrady. Złapał się drzwi dla utrzymania równowagi, uchylając je nieco szerzej.
- Sammy do ciebie zadzwonił.
- Domyślam się, że zrobił to w ostateczności.
- Jeb się, Benny - warknął Dean. Nie potrzebował cholernej niańki. - Wynoś się stąd.
- Więc niczego nie słyszałeś wczoraj w nocy?
- Przecież ci powiedziałem, że nie.
- No tak, ale kłamałeś - odparł Benny. Zanim Dean zdążył mu się jakoś odciąć, dodał: - Znam cię za długo, żeby się nie zorientować kiedy łżesz jak pies.
- Wcale nie...
- Dean - powiedział głośno Castiel, stojąc tuż za nim.
Dean obrócił głowę, żeby rzucić zirytowane spojrzenie, ale Castiel był za bardzo zajęty ciskaniem wzrokiem gromów na drzwi, żeby zauważyć.
- Kto to? - zapytał Benny.
Dean otworzył szerzej oczy z zaskoczenia, odwracając się z powrotem w jego stronę.
- Słyszałeś to?
Wzrok Benny'ego prześlizgnął się ponad ramieniem Deana, gdzie Castiel najwyraźniej postanowił ugościć się w przestrzeni osobistej Deana.
- Myślę, że powinieneś już sobie pójść - powiedział Castiel Benny'emu, a w jego głosie zabrzmiał warkot, którego nie było kiedy rozmawiał z Deanem, nawet jak się kłócili. - Denerwujesz Deana.
Benny podniósł brwi, kiedy jego spojrzenie niezbyt subtelnie przeniosło się z twarzy Castiela na t-shirt, który zdecydowanie należał do Deana i był sporo na niego za duży.
Dean zamrugał raz i drugi. Patrzył to na Castiela, to na Benny'ego. Benny patrzył na Castiela. Benny widział Castiela.
Castiel był prawdziwy.
- Jasna cholera.