Dni mijały spokojnie, aż do tego pewnego dnia, gdy życie Bazylego stało się koszmarem. Chociaż nic tego nie zapowiadało, przynajmniej rano, gdy wstawał. Ostrożnie wyswobodził się z obejmującego go ramienia i cicho ewakuował się do łazienki. Przed wyjściem z domu jeszcze ucałował Kostka, który nawet nei drgnąl, chociaż Bazyli doskonale wiedział, ze jego chłopak nie spał. Nie potrzebował snu. Trochę to go zdziwiło, lecz nie miał czasu by się zastanawiać, musiał lecieć na zajęcia, a nie lubił się spóźniać. Niestety wszystko jakby sprzysięgło się przeciwko niemu. Na początek uciekł mu tramwaj. Przyjechał za wcześnie i nawet nie czekał, by odjechać o właściwej godzinie, tylko ruszył od razu dalej, o mało nie przycinając Bazylemu nogi, która już prawie wchodził do środka. Na szczęście odruchowo ją cofnął. Zaklął wściekle, gdy tramwaj odjechał. Niestety następny miał być dopiero za czterdzieści minut. Postanowił więc pójść na autobus odjeżdżający z sąsiedniej ulicy. Wprawdzie wiązało się to z dwiema przesiadkami, a nie jedną, jak w przypadku tramwaju, ale przynajmniej trwało to krócej niż czekanie na następny tramwaj. Na szczęście autobus miał być za pięć minut. Na szczęście przyjechał o czasie. I na tym skończyły się jego drobne szczęścia. Autobus pędził jak szalony, przynajmniej takie wrażenie odnosił Bazyli, ale póki jechał, a nie stał w korkach, nie miał nic przeciwko. Aż do momentu gdy gwałtownie zahamował i ludzie polecieli do tyłu. Na niego poleciał jakiś dzieciak wylewając zawartość trzymanego kubka. Bazyli wypuścił dość soczystą wiązankę, że aż matka zatkała dziecku uszy i oburzona powiedziała co myśli o takim zachowaniu. Bazyli nie był jej dłużny. Kultura kulturą, ale oparzone klejnoty są ważniejsze.
- Pani bachor podpalił mi jaja – warknął pokazują na ogień płonący na jego kroczu. – Może mam ci podpalić cipę, żebyś sama zobaczyła jakie to przyjemne? – wyszarpnął dzieciakowi kubek i ugasił ogień.
Kobietę aż zatkało. Chwilę gniewnie sapała, aż w końcu mruknęła „gbur”, zabrała dziecko i wysiadła z autobusu. Bazyli tylko wzruszył ramionami. Co go to obchodzi.
W końcu autobus dojechał na miejsce. Bazyli trochę się nawet zdziwił gdy drzwi się otworzyły tuż przed wejściem do uczelni, ale zanim zdążył o to zapytać kierowcę, autobusu już nie było. Nie zawracając sobie tym więcej głowy wszedł do budynku. I wywinął orła.
- Co jest? – mruknął rozcierając pulsujące bólem siedzenie.
Kiedy w końcu podniósł wzrok, zdumiał się. Znajdował się na środku ogromnego lodowiska.
- Lodowisko? Tutaj? – Rozejrzał się w koło i zauważył, że to nie jest zwykłe lodowisko tylko stadion narodowy. Zamrożony, jakby jakaś tajemnicza siła dmuchnęła na wszystko lodem, nie tylko na murawę, ale nawet na ławki i loże dla vipów. Spojrzał w górę i zobaczył intensywnie grzejące słońce. Jednak nie było ono w stanie stopić lodu.
Na przeciwległym końcu, tuż za bandą zauważył schody prowadzące w górę. To do nich musi się dostać! Tam będzie wybawienie! Ruszył powoli, ostrożnie stawiając kroki. Przesuwał się wręcz w żółwim tempie. W końcu jakoś dotarł do bandy. Przytulił się do niej i zaczął łapczywie łapać powietrze. Kiedy w końcu rozkołatane serce się uspokoiło, zszedł z lodu i ściągnął łyżwy. Rozejrzał się w koło ale nigdzie nie zobaczył swoich butów, za to na najbliższym krzesełku stały papucie w kształcie królików. Nie mając wyjścia założył je i poszedł w stronę schodów. Szedł po nich i szedł, a one wydawały się nie mieć końca. Zakręcone niczym w jakiejś wieży pięły się w górę. A on szedł uparcie do góry bo przecież kiedyś w końcu te schody muszą się skończyć. Zmęczenie zaczęło się wkradać w ciało, jednak mimo to wciąż szedł. Kolana ze zmęczenia zaczęły się pod nim uginać, że aż w pewnym momencie musiał się podpierać rękami i iść na czworakach. W pewnym momencie upadł bezsilnie. Po chwili podniósł się z wysiłkiem i spojrzał w górę. Dlaczego to cholerne słońce musi tak grzać? Dlaczego ta pustynia się nie kończy? Gdzie okiem sięgnąć tylko piasek i piasek.
Nagle zobaczył drzwi. Na ten widok w jego ciało wstąpiły nowe siły. Podniósł się i zataczając się doszedł do drzwi. Otworzył je i wszedł do sali wykładowej.
- Pan spóźnialski wreszcie raczył do nas dołączyć – dobiegło od strony katedry, a oczy wszystkich skierowały się na niego – Już myśleliśmy, że trzeba będzie wysyłać specjalne zaproszenie.
Bazyli spojrzał w stronę wykładowcy i zdębiał.
- Anita? Co ty tu robisz?
Przed katedrą stała Anita ubrana w czarny skórzany kostium nabijany ćwiekami, do tego wysokie buty i długi pejcz w dłoni.
- Jak śmiesz się odzywać do swojego profesora?! Chcesz żebym cię za to ukarała?! – wykrzyknęła i strzeliła biczem. – Siadaj na miejsce, bo inaczej zaraz poczujesz co znaczy mój gniew!
Bazyli błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od pierwszej ławki w której zawsze siedział. I zdębiał. Na jego miejscu siedział kostkowy aniołek. A ponieważ był za mały, na krześle leżało kilka grubych tomów encyklopedii a dopiero na nich siedział Mikołaj.
- A ty co tu robisz?
- Jak to co? – burknął Mikołaj. – Chyba widać, studiuję.
- Ale ty?
- A co, masz coś przeciwko mnie? – Mikołaj podfrunął i znalazł się naprzeciwko twarzy Bazylego patrząc na niego wściekle. W jego ręce błyszczał miecz. – Mówisz, że nie powinienem tu być?
Jego oczy nagle zaczęły płonąć, twarz wykrzywiła się wściekle, a z ust zaczął buchać ogień. Nagle Mikołaj zaczął rosnąć, a jego twarz wykrzywiała się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu przypominała straszna maskę. Powietrze za nim zaczęło falować, czarne chmury zasnuły niebo. Przerażony Bazyli zaczął się cofać. Żwir chrzęścił pod jego butami. Nagle potknął się o jakiś kamień i poleciał do tyłu. Zaczął się turlać z górki a kamienie na które co rusz wpadał, boleśnie wbijały mu się w ciało. W końcu doleciał do końca. Podniósł się i otrzepał. Nagle zobaczył przed sobą Śmierć w czarnym habicie.
- Kostek? – zdziwił się. – Co ty tu robisz? Co tu się dzieje? I gdzie ja w ogóle jestem.
- Jesteś w piekle – odparła Śmierć grobowym głosem i roześmiała się złowrogo. – I zaraz zostaniesz ukarany!
- Ależ kochanie, o czym ty mówisz, to ja, twój ukochany! – zawołał przerażony. Jednak Śmierć nie zareagował na to. Wyciągnął z kieszeni habitu ostrzałkę i zaczął ostrzyć kosę śpiewając przy tym wesoło:
zupa z trupa, kości grzane, żygowiną polewane.
a na deser pół słoika bitej flegmy od gruźlika.
Kosteczki, kosteczki, jak ja kocham was.
Obgryzać mięsko aż do kości, mniam, mniam, mniam,
Urządzim przyjęcie, zaprosim robaczki
Niech se ucztują aż się porzygają
Jak już skończą, to je upichcimy.
Chrupać je będziemy, krwią się upijemy
Na kosteczkach se zagramy,
Ładna melodyjkę wam podamy
Kosteczki bielutkie, w słońcu ususzymy
Płotek śliczny z nich zrobimy.
Nagle przestał śpiewać i powiedział do Bazylego, uśmiechając się złowrogo.
- Szykuj się, nadeszła twoja pora. - I zamachnął kosą
Bazyli odruchowo uskoczył, tak że kosa trafiła w ziemię. Wbiła się dość głęboko i Śmierć zaczął się szamotać, by ją wyciągnąć. Wykorzystując fakt, że przeciwnik jest chwilowo zajęty, Bazyli podniósł się i zaczął szybko uciekać. Był przerażony. Nie mógł zrozumieć dlaczego nagle Konstanty chce go zabić. Przecież tyle razy powtarzał, że go kocha, że gotów by był za niego oddać życie. Więc dlaczego teraz tak się zachowuje? Z oczu pociekły mu łzy. Nie mógł tego zrozumieć. Łzy zaczęły przesłaniać mu widok, lecz mimo to biegł dalej. Nagle usłyszał gdzieś za plecami złowrogi śmiech i głos wołający:
- No nareszcie! Koledzy, za nim! Nie pozwólcie by nam uciekł taki smakowity kawałek mięsa!
Nie przestając biec, Bazyli obejrzał się za siebie i zobaczył pojawiające się kolejne Śmierci w czarnych habitach. Nad nimi wszystkim górował Konstanty ze swoją błyszczącą kosą. Jego habit powiewał złowrogo na wietrze, a nad głową raz po raz rozbłyskały krwawe błyskawice. BAzyli wzdrygnął się przerażony i zaczął przebierać jeszcze szybciej nogami. Jednak mimo iż się starał, to nie mógł się ruszyć z miejsca, jakby coś go przytrzymywało. Zaczynało już mu brakować powietrza w płucach, a na plecach prawie czuł oddech pogoni. Nagle ziemia zaczęła się trząść. Upadł. Nie zdążył się podnieść, gdy nagle ziemia pod nim otworzyła się i zaczął spadać. Przeraził się. z jego piersi wyrwał się krzyk, który trwał przez cały czas jak spadał. W końcu doleciał. Jęknął kiedy jego ciało gwałtownie zderzyło się z podłożem, wzbijając tumany czerwonego pyłu. Wdzierał się on do oczu, uszu i nosa, uniemożliwiając oddychanie. Bazyli czuł wręcz jak wysysa z jego płuc całe powietrze, zaciskając się coraz mocniej na jego klatce piersiowej. Rozpaczliwie zaczął walczyć o życie. Nie wiedział kto go trzyma, al. mimo to walił pięści na oślep, czując, ze raz po raz coś trafia. W pewnym momencie ściskająca go siła zniknęła, a czerwony pył opadł. Odetchnął pełną piersią kilka razy i przetarł oczy, żeby pozbyć się z nich resztek piachu. Kiedy skończył, zobaczył na wysokości swojej twarzy dwa diabliki.
- Adam? Lisa? A co wy tu robicie?
Diabliki uśmiechnęły się złowrogo, szczerząc zęby ostre niczym u wampira i powoli wyciągnęły zza pleców ręce, w których trzymały widły. Ociekające krwią widły. Nie czekając na reakcję Bazylego, rzuciły się na niego i zaczęły dźgać tymi widłami. Chłopak próbował uciec, ale nie mógł ruszyć nogami. Spojrzał w dół i zobaczył oplatające się wokół jego kończyn bluszcze. Złapał je rękami i próbował wyrwać, ale te się nie dawały, raniąc mu ręce kolcami. A diabliki wciąż go dźgały tymi swoimi widłami. A każde takie dźgnięcie rozlewało się niczym ogień po całym ciele, paraliżując wszystkie kończyny i odbierając zmysły. Krzyczał. To było jedyne co mógł robić, krzyczeć z bólu.
Nagle, kiedy był już bliski obłędu, wszystko zniknęło: bluszcze, ból i diabliki. Rozejrzał się w koło. Niebo wciąż było krwisto-czarne, ziemia pod stopami bardziej przypominała popiół niż piach, a w powietrzu unosił się odór zgnilizny. Skrzywił się. Odór stawał się coraz mocniejszy, że nawet zatkanie nosa i oddychanie przez usta nie pomagało. Postanowił szybko stąd odejść. Rozejrzał się w koło. W oddali zobaczył las. Przypomniało mu się z lekcji biologii w podstawówce, ze drzewa produkują tlen, a tlen oznaczał czyste powietrze. Ruszył w tamtą stronę, lecz nagle zrobił kilka kroków, gdy ziemia pod nim zaczęła się zapadać. Zaczął się rozpaczliwie szarpać, próbując się uwolnić, lecz im mocniej się szarpał, tym bardziej się zapadał. Piasek sięgał już do jego ust, a chwilę potem nakrył go całego, przesłaniając kompletnie widok.
Kiedy w końcu odzyskał ostrość widzenia, okazało się, ze leży na kamiennej posadzce. Rozejrzał się we wszystkie strony. Niestety to, co zobaczył nic mu nie mówiło, nie znał tego otoczenia. Kamienne ściany, łukowate sklepienia i płonące wszędzie pochodnie. Ruszył przed siebie, rozglądając się w koło, mając nadzieję, że znajdzie jakieś drzwi. Tak był tym zajęty, że nawet nie zauważył, ze na coś wpadł. Poleciał do tyłu i klepnął tyłkiem na posadzkę. Rozmasował czoło i dopiero wtedy spojrzał w co właściwie uderzył. Przed nim stał rosły demon z dziwnie błyszczącymi oczami. Bazyli, mając złe przeczucia co do niego zaczął się cofać szorując tyłkiem po posadzce. A demon powoli szedł w jego stronę, uśmiechając się coraz bardziej drapieżnie i oblizując się długim niczym u jaszczurki językiem. Nie spuszczając oczu z ofiary demon powoli zaczął rozpinać spodnie, a kiedy w końcu opadły, Bazyli z przerażeniem zobaczył gigantycznych wręcz rozmiarów członek.
- Chodź tu, słodki – wymruczał demon, wciąż się przybliżając – zabawimy się. Zobaczysz, będzie ci jak w niebie. – Zaśmiał się.
- Nie! – krzyknął przerażony Bazyli, podniósł się i zaczął uciekać.
Nie zdążył uciec zbyt daleko, gdy nagle jakaś tajemnicza siła uniosła go w powietrze. Zaczął rozpaczliwie machać nogami i rękami. Nagle spłynął na dół, lecz w dalszym ciągu nie mógł się ruszyć. Wtem poczuł jak czyjeś ręce go obejmują, a gorący oddech owionął jego kark.
- Nie uciekniesz, kochanieńki – wymruczał mu demon do ucha jednocześnie powoli sunąc ręką wzdłuż jego brzucha aż do rozporka.
Bazyli rozpaczliwie próbował się uwolnić, lecz demon był od niego silniejszy. I coraz bardziej napalony. Chłopak czuł jak członek tamtego wbija mu się w tyłek. Pazury demona rozrywały mu ubranie zostawiając ślady na skórze i nieubłaganie zbliżając się do jego członka.
- Nie! – zaczął krzyczeć Bazyli przeczuwając co się zaraz sranie. – Kostek! Ratuj!
- Ktoś mnie wzywał? – doleciało nagle do jego uszu i przed oczami chłopaka pojawił się jego ukochany w swoim służbowym stroju.
- Kostek! Ratuj!
- Ależ z miłą chęcią – uśmiechnął się Konstanty i machnął parę razy kosą odcinając demonowi obie ręce. Krew trysnęła strumieniami, oblewając Bazylego. Konstanty machnął jeszcze raz kosą i głowa demona potoczyła się. Kostek zamachnął się swoim narzędziem pracy i posłał ją do znajdującego się niedaleko dołka golfowego, a gdy wpadła do środka, uniósł radośnie rękę zaciśniętą w pięść i powiedział:
- Yes, yes, yes! – A potem odwrócił się do Bazylego. – Należy mi się za to nagroda.
- Nagroda? – wybąkał niepewnie chłopak próbując zetrzeć z twarzy krew demona.
Śmierć pstryknął palcami i nagle za plecami Bazylego wyrosła ogromna skała. Kolejne pstryknięcie palcami i ze skały wystrzeliły łańcuchy oplatając Bazylego i przyciskając go do skały.
- Kostek?! Co to jest?! – zapyta histerycznie Bazyli, niestety Śmierć nic nie odpowiedział, tylko zaczął powoli ostrzyc kosę, wesoło przy tym nucąc. – Kostek, co ty robisz?!
- Jak to co? - odparł Śmierć niedbale, nie przerywając zajęcia. – Przygotowuję sobie obiadek. Jak myślicie – spojrzał na dół, gdzie stały Wicher i Tornado – będzie bardziej smakował z kechupem czy musztardą?
Kociaki miauknęły i oblizały się, drapieżnie wpatrując w ofiarę.
- Kostek, co ty robisz?! To ja, twój ukochany, Bazyli.
- Wieeem – odparł flegmatycznie Kostek, nie przestając ostrzyć kosy.
- Więc dlaczego mi to robisz?!
- Bo jestem głodny, a ty wyglądasz tak apetycznie. Powinna już być dobra – mruknął sprawdzając ostrość kosy. – To od czego zaczniemy? - zwrócił się ponownie do kociaków. Te miauknęły. – Mówicie? Czemu nie.
Machnął kosą i prawa noga Bazylego odpadła a z rany zaczęła tryskać fontanna krwi. Bazyli zaczął krzyczeć z bólu i ze strachu. Kolejne machnięcie kosą i lewa noga leżała obok prawej. A potem lewa ręka i prawa. Krew sikała z niego strumieniami, a Bazyli nie przestawał krzyczeć.
- Rany – jęknął Kostek – mógłbyś się tak nie drzeć? Łeb mi od tego pęka. – Po czym wsadził w usta chłopaka jabłko. – No, w końcu cisza. Nie sądziłem, że kiedykolwiek tak się z tego ucieszę. A jabłuszko powinno dodać smaczku. Wolicie rękę czy nogę? – zapytał kociaków, a gdy te miauknęły, rzucił im jedną z nóg.
Koty rzuciły się na kończynę łapczywie i zaczęły ją szarpać, mrucząc przy tym z zadowolenia niczym traktor.
- Kochane kociaki – Kostek uśmiechnął się z rozczuleniem, patrząc na zwierzaki. - W końcu się najecie ile chcecie.
Podniósł pozostałe kończyny i wrzucił je do stojącego obok ogromnego kotła, a potem zaczął dodawać przyprawy, mrucząc przy tym:
- Dużo czosneczku, bo przecież lubimy czosneczek, pieprzyk i papryczka, żeby było na pikantnie, bazylia, tymianek, troszkę soli, ale nie za dużo, żeby nie przesadzić… - zaczerpnął chochlą i spróbował.– Hmmm, czegoś tu brakuje – mruknął – tylko czego? – zamyślił się. – O, już wiem, listek laurowy!
Jeszcze przez chwilę mieszał, po czym nalał sobie zupy do miski i postawił ją na stole. Rozłożył jedną serwetkę na kolanach a druga pod szyją, powąchał stojącą w wazonie różę i zabrał się za jedzenie.
- A teraz czas na deserek – mruknął wytarłszy usta serwetką. Podszedł do wciąż przykutego do skały Bazylego i rozciął mu brzuch. Wnętrzności wypłynęły z plaskiem na ziemię. – Kiiiici, kici, kici – zaczął wołać, a gdy kociaki przybiegły, powiedział czule: - Macie deserek.
Koty rzuciły się na wnętrzności łapiąc jednocześnie jelita. Chwilę potem mocowały się między sobą próbując zagarnąć ten sam kawałek.
- No to teraz nasz deserek – mruknął Kostek i końcem kosy wydłubał Bazylemu oczy, a potem schrupał je. – Nie, to nie to – mruknął, po czym wbił mu w głowę słomkę i wyssał przez nią cały mózg.
Bazyli przez cały czas patrzył jak koty pożerają jego wnętrzności, dopóki nie ogarnęła go ciemność po tym jak wydłubano mu oczy. Słyszał jak jego Konstanty chrupie jego gałki oczne, potem poczuł ból gdy coś wysysało mu mózg, a potem nie czuł już nic. Był martwy.
Przerażony zaczął krzyczeć. Poczuł czyjś dotyk na plecach, odruchowo się szarpnął, próbując od niego uciec. Lecz coś go ograniczało, jakaś ściana.
- Kochanie, co się stało? – usłyszał zaniepokojony głos Kostka. Błysnęło światło. – Wszystko w porządku?
- Nie dotykaj mnie, ty potworze! – wystękał.
Dotyk na jego plecach zniknął, a materac poruszył się. Bazyli skulił się i zaczął płakać. Nie miał już siły uciekać, nie miał już siły znosić cały ten ból. Nie mógł zrozumieć co tu się dzieje i dlaczego Kostek tak się wobec niego zachowuje.
Nagle poczuł jak materac ugina się, dotyk na jego plecach znowu się pojawia. Zaczął drżeć.
- Nie bój się – usłyszał spokojny głos Kostka – nic ci nie zrobię. Zrobiłem ci ciepłą czekoladę, podobno jest dobra na senne koszmary.
Bazyli podniósł niepewnie wzrok i spojrzał na Kostka. Trzymał w ręce parujący kubek a w oczach miał troskę i niepokój.
- Senny koszmar? – zapytał niepewnie i z niedowierzaniem, wycierając jednocześnie łzy.
- Oczywiście – odparł Konstanty uśmiechając się łagodnie. – Nie wiem co ci się śniło, ale to był tylko zły sen. Wypij czekoladę, a na pewno już się nie powtórzy.
Bazyli wziął kubek i niepewnie upił łyk. Smakowało czekoladą. Taką jak lubił. Odetchnął z ulgą, biorąc kolejny łyk.
A więc to wszystko to był tylko najzwyklejszy w świecie koszmar…