Znam cię z widzenia. Gdzieś przewijasz się przez moje życie od samego początku, prześlizgujesz się tak, że ledwo kątem oka cię łapię, ledwo kamera uchwyci cię obiektywem. Jesteś tym skrawkiem humanoidalnego cienia. Jesteś tą ręką wystającą zza oparcia krzesła albo za drzewa, trzymającą smycz ręką bez ciała. Jesteś falą dźwiękową poniżej słyszalnej częstotliwości, przekazem podprogowym, jesteś jak wspomnienie zapachu z dzieciństwa, albo jak głos matki, która nie żyje Bóg raczy wiedzieć ile to już lat. Znoszę twoją obecność, bo nie dajesz mi wyboru, nie dajesz się uchwycić ani określić, nie pozwalasz mi złapać za połę twojego płaszcza, szarpnąć sobą i ściągnąć na ziemię, na bruk, na ścieżkę parkową, gdzie zwykle cię spotykam, bo to zawsze jest gdzieś na mieście. Nie ośmielasz się wchodzić do domu, zwykle się nie ośmielasz.
Jaką mam ochotę ucapić cię kiedyś za łapę, za tę łapę psią i czarną, wilgotną, skórzaną, śliską, i przydusić do ziemi, i wydrzeć z ciebie, wyrwać, wygwałcić po co łazisz za mną, po co mnie prześladujesz.
Strachu, cieniu, duchu, upiorze, maro, wiju, wąpierzu, jakkolwiek masz na imię i jakiekolwiek imię nadawano ci w przeszłości. Odpuść sobie. Od dawna widzę twoją obecność. Nie musisz się już ukrywać.
Jaką mam ochotę stanąć z tobą twarzą w twarz, podejść bardzo blisko i spojrzeć w twoje psie ślepia, w ślepia groźne i prowokujące, wytrzymać twoje spojrzenie i stoczyć z tobą walkę na śmierć i życie. Daj mi szansę by przegrać. Nie wierzę w swoją wygraną.
Tamtego wieczoru, czy nocy już właściwie pies jak zwykle wyprowadził mnie na spacer, na ulice miejskie przepachniałe nocną roślinnością, nocnymi kwiatami, sokami nocnych zwierząt, w który to zapach gdzieś wślizgiwał się niechciany smród ludzkiego potu, ludzkiego moczu, zagłębień ludzkich ciał, ludzkiego mięsa nieustającego w produkcji. Było cudownie, pies uśmiechał się do mnie szeroko całym swym psim pyskiem, swoim nosem różowym i ogonem, niecierpliwymi, rudymi łapami. Wracając zauważam, że stora w oknie przy biurku nie zaciągnięta, zauważam palącą się lampkę, komputer na biurku, kawę, popielniczkę, całe to otoczenie najbliższe mi, nasączone mną i którym ja nasiąkam chętnie. Wewnątrz – nagłe poruszenie, moje serce podskakuje niespodziewanie, zaglądam nachalniej za firankę szukając umykającego cienia, bo mam silne przekonanie, że był tam. Teraz jednakże pusto, pokój zza szyby jest obcy i odległy, jakby nie mój, jak oglądany w telewizorze.
- Co za chamstwo, ludzi nocą podglądać! - ktoś obok mnie, syczy niemal do ucha, a ja zaprzeczam odruchowo, ja zamotuje się i prawie okręcam, ja przepraszam za coś, ale jego już nie ma, ten moralizator nocny zniknął już za rogiem. Zaglądam z ciekawości w ulicę i szukam jego postaci, szukam rozhuśtanego, pingwiniego kroku, ale ulica jest pusta i wietrzna. Serce bije mi mocno.
Pod drzwiami mojej klatki siedzi Jasiek, pali papierosa podnosi się, widząc mnie.
- Gdzie ty się, kurwa, włóczysz o tej porze? - pytam, wpuszczając go do środka, do trzewi pachnących piwnicą, starymi kartoflami i olejną farbą.
- Ano, byłem... w okolicy – odpowiada mi, idąc za mną blisko, trochę wstawiony, w białej koszulce na swojej chudości, na krótki rękaw i na szczupłe ramiona, trochę za wysoki, mocno pachnący pubem, męskimi perfumami, swoim potem. Zapach jego potu nie jest drażniący. Zapach jego potu jest silnym afrodyzjakiem, jak zapach jej ciała za uszami i w pachwinach. Oboje są tacy niewinni w swoim nieskomplikowaniu.
Zasiadam na chwilę za biurkiem, on nalewa sobie wody w moim aneksie kuchennym, wie doskonale co robić w takiej sytuacji i nie muszę już go instruować. Coś jest tu inaczej, coś mi przeszkadza i uwiera, coś zmieniło się od mojego wyjścia, mimo że wszystko wydaje się takie, jak przedtem. Jakiś pigment wiszący w powietrzu, jakieś chaotyczne ruchy czarnych cząsteczek, jakiś gęsty koloid, którym ciężko mi się oddycha.
Patrzę na niego, kiedy podaje mi szklankę, ale Jasiek nie zauważył niczego, nie odczuł nic na sobie, może dlatego, że nie jest zespolony z tym miejscem tak, jak ja. Zamykam komputer i staram się uśmiechnąć, on odpowiada szybko i natychmiastowo, bo taki właśnie jest i to właśnie w nim cenię.
Zataczamy się potem razem w tę resztkę nocy, która nam została. Ja nie mogę spać i czuję bez przerwy zapach tequili, limonki i soli z jego skóry.
***
Chcę cedzić słowa jak najwolniej, tak, żeby na stronę kapało jedno po drugim i w każde żeby był czas się wsłuchać i każde z jednakową uwagą przemyśleć. Może to nie jest potrzebne, bo najzwyklej jest banalne, ale istnienie potrzeby zapisu tych słów nie musi jednocześnie implikować ich użyteczności.
Cały czas wolny poświęcam ludziom, pomimo świadomości, że wolę samotność. Ludzie są ciągle, we mnie i obok mnie, przesuwają się nieustannie jak zimne, kurze mięso na taśmociągu, nieskończenie błagają uwagi. Nie umiem odmówić, bo czuję miłość i zachwyt do piękna, jakim są, mimo świadomości, że wolę samotność.
Nie mogę wyjść z zachwytu nad dynamiką ruchów, kiedy idzie i jego biodra kołyszą się w czymś, co specjaliści od mody nazywają robot walk. Nie mogę wyjść z zachwytu nad zacienieniem dołeczków na plecach, tuż nad linią dżinsu. Nie mogę wyjść z zachwytu nad tym, jak oblizuje wargę i jak wygląda jego wilgotny język we wnętrzu ust, i nad tym, jak jaśnieją mu włosy w słońcu, ani nad tym, jak pierzchną dłonie i jak brzmi jego oddech po szybkim marszu. Nie mogę znieść tego załamania w głosie, kiedy zaczyna mówić i tej niepewności, kiedy nie wie, co chciałby powiedzieć. Nie mogę patrzeć spokojnie na bogactwo, nieprzebrane skarby jego min i gestów, na całą tę ruchliwość mięśni twarzy zdających się przekazywać więcej informacji niż sam właściciel, nieświadom własnego obnażenia.
Jej oczy są czarne, czarno-brązowe, abisyńskie, lekko skośne, policzki porcelanowo blade i napięte. Dłonie ma długie z kościstymi palcami, wiecznie zimne i lekko fioletowe, szczególnie kiedy pcha je ufnie w obszar mojego ciała, zupełnie nie pytając o zgodę, bo wymaga ode mnie opiekuńczości i wymaga traktowania siebie trochę jak dziecko. Jej głos jest niskim głosem tych dziewczyn z małych miasteczek, które wcześnie zakładają push-up na dyskoteki i wcześnie zachodzą w ciążę, szczycąc się jednocześnie swoją wysoką moralnością. Jej uda są długie i tak niewyobrażalnie miękkie, kiedy dotykam ich twarzą, i pachną słodko różami i zieloną herbatą. Jej usta kapryśne i soczyste, usteczka właściwie, kilka ziaren granatu zbitych w ociekającą sokiem grudkę purpury. Jest słodka i seksowna kiedy przychodzi do mnie i wdzięczy się jak kocię nalegające do pieszczot.
Teraz jednak jestem ja i samotność, cisza bez uciążliwego zachwytu, bez tego jazgotu zmysłów i hormonów, cisza zupełna w moich trzewiach, w mojej głowie, zupełne ukojenie. Kiedy nalewam herbatę z imbryka do filiżanki, skądś ukradzionej, pożyczonej i nigdy nie oddanej antykwariuszowi, kiedy wlewam ją w siebie jak leczniczą tinkturę, błogość i rozkosz grają we mnie melodię bez nut i zupełnie bez tekstu. Nikt nie śpiewa i nie wydobywają się ze mnie żadne słowa, i samotność jest zupełna, ja scalam się zupełnie i mogę trwać w tym wszechświecie bez końca, we wszechświecie jednego popołudnia po pracy, który nie ma minut ani sekund, bo żaden zegarek w domu nie tyka, żaden dźwięk nie ośmiela się tego oznajmiać.
Samotność jest błogosławieństwem, o tylko pies czasem zeskakuje z kanapy, przeciąga rude nogi i wyprowadza mnie na spacer nocą, na chodniki mokre od deszczu, na chodniki suche i pachnące wiosenną ziemią, na chodniki, na których gram muzykę kroków, idąc sobie znaną do bólu trasą i modląc się w duchu, by nie spotkać nikogo. Czasem więc tylko pies, ale jemu wybaczam, bo nasze porozumienie odbywa się poprzez dwa zupełnie różne wszechświaty, jest drogą międzygalaktyczną, jest dźwiękiem niosącym się po linie rozciągniętej nad przepaścią, jest czymś tak niezwykłym i płochym, że często nie wierzę, że w ogóle doświadczam tego. Miłość psa jest bezwarunkowa i widzę to w jego oczach, kiedy patrzy na mnie z wysokości kanapy, z głową przekrzywioną lekko i wyraźnie senną.
A mimo tego szukam ludzi i upajam się nimi jak wódką, upajam się nimi do wzdęcia, upajam się do wymiotów i ciężkiego bólu głowy, aż mi się odechce i aż uleje się nosem. Szukam ich notorycznie, nałogowo oglądam, obserwuję, prowadzę notatki, rejestruję słowa, gesty, zapachy, a potem zabieram ze sobą do miejsca, gdzie śnię, by delektować się wyszukaną elegancją ich ciał. Tego mięsa zimnego, wieprzowego, które można by zakupić poporcjowane zgrabnie na tacce i obmyte świeżo z cielesnych soków. Jeszcze potem ze snu budzą mnie oni, trochę dziki chłopak i abisyńska kobieta, przychodzą z naręczem książek i pudełkiem czarnego Akbaru, pytając czy nie mam nic przeciwko, by dotrzymali mi towarzystwa w ten jeszcze jeden uratowany dzień.
***
Siadają oboje, on chętnie i natychmiastowo niemal, uwala się całym ciałem na fotelu, zwykle na moim fotelu, na próby perswazji zmiany miejsca reagując zdawkowym: no daj spokój. Ona poczuwa się chyba do obowiązków gospodyni, jej zakrzątnięcie się zaraz po przyjściu, zaparzanie herbaty w tym kubku, co lubię, bo ona pamięta takie rzeczy i chce dać mi to odczuć. Odczuć, że skupia się na mnie i że stara się mnie czytać, zapamiętywać i notować, że się ode mnie uczy i wchodzi w zmanierowaną rolę uczennicy gładko. Tu się nic wielkiego dziś nie wydarzy, czuję to w beznadziejnej leniwości tego późnego popołudnia, nie będzie tu seksu, elektryzującej wymiany myśli, nie będzie nic ponad wspólne zamęczanie się próbami wykrzesania z siebie entuzjazmu.
- A twój pies coraz grubszy- mówi ona, spoufala się i chce mi się tylko westchnąc z rozdrażnieniem, bo wiem co będzie dalej i jaka lawina frazesów i uprzejmości, uszczypliwości spadnie zaraz na moją głowę. Pozwalam sobie milczeć. Nie mam ochoty nic mówić. Mogę się długo nie odzywać. Nie czuję potrzeby. W ogóle, mam problem z mówieniem, z komunikowaniem, z przebywaniem, z własną podmiotowością i najchętniej zostaję tam, gdzie moje miejsce ulubione, w fotelu pod doniczkową palmą, tak wysoką, że dotyka czubkami palców wysokiego sufitu kamienicy.
- Lidka chciała przyjść, bo myślała, że nie żyjesz. Doładowanie na telefon ci zrobić, czy co? - pyta on, próbuje mnie z drugiej strony ukąsić, użreć mnie próbą bezczelności, jakby nie pamiętał, że nie obchodzi mnie zupełnie co myśli na mój temat. Ja nie jestem od tego, by być obiektem rozmyślań. Ja jestem od tego, żeby myśleć o was. Żeby się wami zadręczać, żeby się wami dławić, obżerać, żeby was konsumować na zimno i łapczywie, w środku nocy prosto z lodówki, żeby paprać sobie wami ręce i pysk nie do zapchania. Głód nie do zaspokojenia.
Przypomina mi się gwałtownie smak miętowych lodów gdzieś nad morzem, z kawałkami gorzkiej czekolady gdzieś przypadkowo rozsianymi po gałce, takich tanich, oszukanych lodów w dzień wietrzny i przesłoneczniony. We wspomnieniu zdejmuję buty i łażę boso po piasku, woda jest arktycznie zimna, jest lodowata i gęsta, jest cudownym prądem wędrującym od stóp prosto w serce, prosto w naćpany chemią mózg, prądem spinającym całą tę fabrykę organicznego życia jednym impulsem, skutkiem czego była wówczas gorączka i katar przez przepisowe siedem dni.
Opowiadam im o tym, pozwalając, by cały nonszalancki felgamtyzm popołudniowy wypłynął ze mnie wraz ze słowami, które sączą się, sączą się powoli w nieskończoność tego dnia, tego świata, tego uniwersum złożonego z pochrząkiwań zapomnianych książek, ze stękania podłogowych klepek, z farby osypującej się ze ścian cząstka po cząste. Moje życie nie ma końca. Moje życie to najdłuższy czasu, jakiego dane mi było doświadczyć.
Studiuję ich miny i postawy. Jego niedopięty rozporek w markowych spodniach, wiszących mu na płaskich pośladkach siłą woli, cudu i paska. Rozchylający się dekolt jej bluzki, spod którego wyziera rąbek stanika z czarnej koronki i rząd żeber pod cienką, bladą skórą. Jego oczy zmrużone od śmiechu, jej oczy zmrużone oczekiwaniem, znudzeniem.
Po co my tu siedzimy bezczynnie, mówię, wstając z kanapy na której leżakuję bezczelnie od czasu ich przyjścia, od czasów zamierzchłych, od dawien dawna zdaje mi się. Herbata stygnie, kurwa, książki nie omówione, film miał być, Jasiek, przyniosłeś? No, no chociaż tyle, daj no papierosa, tego twojego słabego, ruskiego, coś mnie kłuje dzisiaj w żebrach.
Jasiek podnosi się również, wszyscyśmy raptem zakrzątnięci, herbata słodzi się, mimo że nie lubię, poduszki dostają lanie od niej, kurze nasze kupry zapadają się w przesadną miękkość kanapy. Okno zaciągnięte storą, ja zaciągam się dymem, on także, Lidka macha dłonią w jednym z tych bezsensownych, teatralnych gestów. Nie lubi dymu, i zła jest, że on przyszedł z nią, bo założyła stanik z koronki na swoje płaskie niemal cycki a dziś jednak nie będzie pieprzenia.
Oboje oglądają w skupieniu, nie spuszczając oczu z obrazu wyświetlanego na ekranie. Mnie bardziej frapują moje stopy spuchnięte, którym przyglądam się badawczo, póki Lidia nie zauważy braku nabożnej uwagi. Bardziej frapuje mnie musowanie wody w szklance, subtelne uczucie głodu gdzieś głęboko we flakach, rodzące się dopiero jak Wenus z morskiej fali, jak prawdziwe piękno doskonałe, zupełnie bez końca rozpruwające moją jaźń między pragnienia ciała i pragnienia świadomości. Dopiero pod koniec seansu zauważam, jak on beztrosko i na pół bezmyślnie zabawia stopą jej stopę, a ona wcale temu nie protestuje. Oboje bez butów i skarpet w ten wiosenny dzień są nadzy i przaśni jak parobkowie albo pastuszkowie pasący owieczki na wzgórzach. Ona udaje, że nic się nie stało, on wodzi za nią wzrokiem, kiedy Lidia wstaje spomiędzy nas, bo do toalety. On patrzy na mnie i uśmiech powoli, powolutku wypływa na jego twarz. Jego oczy są ciemne i żywe. Jego dłoń pełźnie ku mojej przez długość kanapy, spierzchnięta jak zawsze, ciepła. Zamówimy makaron, mówi, kiedy jego kciuk drażni wnętrze mojej dłoni. I ja też będę udawać, że nic się nie stało.