Co w tobie jest 2
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 20:30:22
- Ja nie...
- Powiem ci, co teraz zrobisz - przerwał mu obcy - Użyjesz wszelkich... wszelkich, podkreślam, dostępnych ci środków, żeby przywrócić go chociaż do przytomności. A ja... - zamilkł na kilka chwil, patrząc na jasną twarz rozmówcy, jego zaciśnięte wargi, przymknięte oczy, piegi widoczne wyraźnie nawet w cieniu pokoju. - A ja zapomnę, dla kogo kiedyś pracowałem.
Uzdrowiciel zacisnął dłonie na krawędzi stołu.
- Czasy Inkwizycji minęły.
Obcy roześmiał się cicho.
- Tak. Minęły. - powiedział i skierował się do wnętrza domu. Rozpiął zapinkę płaszcza i rzucił go na krzesło. - Ulokuję się tu. Jeśli pozwolisz.
- W wiosce jest gospoda... - zaprotestował słabo Aura.
- Nie zostawię go - zimne nuty w głosie nieznajomego stłumiły wszelki sprzeciw Płomiennego - Nawet o tym nie myśl.
I wszedł do pokoju, który dotychczas był sypialnią Aury.
Zielarz, nie widząc innego wyjścia, przyjrzał się swemu pacjentowi. Ostrożnie rozchylił jego kaftan i poplamiona krwią koszulę. Rana na piersi była niewielka, lecz otaczała ją brzydko zsiniała skóra. Płomienny zbladł i wciągnął głęboko powietrze. Trucizna. Delikatnie ucisnął skórę wokół rany. Badany mężczyzna nawet nie jęknął. Było źle.
Aura odgarnął za uszy opadające mu na twarz kosmyki długich włosów, nieświadomy jasnych oczu, śledzących każdy jego ruch z zimną ciekawością.
Uzdrowiciel roztarł dłonie, jakby chciał je rozgrzać i rozpostarł je nad piersią rannego. Ostrożnie tchnął w niego odrobinę własnej energii. Reakcja przeraziła go. Odrobina tej siły, którą skierował w stronę pacjenta, wróciła do niego, zwielokrotniona, odepchnięta od dziwnej bariery i niemal cisnęła go na ścianę.
- Co jest? - zapytał czarnowłosy przybysz, wchodząc do kuchni.
- On... - wyjąkał Aura - On nie reaguje. Jest... jakby chroniony przed wszelką ingerencją.
- Posłuchaj...- zaczął obcy złowrogo, lecz przerwał mu jęk.
Ranny wpatrywał się w pustkę między nimi, a jego sine usta starały się ułożyć w kształt jakiegoś słowa.
Płomienny przypadł do niego, nachylił się. Obcy był tylko o moment wolniejszy, jednak ta chwila wystarczyła, by ranny wykrztusił w ucho zielarza jedno słowo i opadł bezwładnie na blat.
Aura poczuł, jak wątła nitka życia jego pacjenta wymyka mu się z rąk.
- Nie! - krzyknął i wskoczył na stół.
Złożył ręce nad mostkiem konającego i z całej siły ucisnął jego pierś. Uciskowi towarzyszyło uderzenie energii, która ponownie została odepchnięta. Nie zraził się tym.
Wkładał w masaż nieruchomego już serca wszystkie swoje siły fizyczne i mentalne, nie uświadamiając sobie, że tym samym wyciekają one z niego, jak wino z przebitego bukłaka. Obcy przyglądał się mu z chłodną kalkulacją w oczach. Widział pogłębiającą się bladość jego policzków, rwący się oddech, pot występujący na czoło. Widział swego martwego już niewątpliwie towarzysza. Podjął decyzję. Pchnął Płomiennego tak, że ten spadł ze stołu.
Uzdrowiciel chciał podnieść się, zaprotestować, ale ziemia skoczyła ku niemu i pojął, że zaraz upadnie.
"Nie. To niemożliwe. Nie znowu." pomyślał jeszcze, zanim stracił przytomność.

Obudził go ból głowy, pulsujący w skroniach, głęboki jak nigdy dotąd. Zdał sobie sprawę, że leży w łóżku, a ciepłe światło popołudnia przesącza się przez zasłonięte okno. Parę chwil zabrało mu, przypomnienie sobie, co się wydarzyło. W jego wspomnieniach był tajemniczy, przerażający, czarnowłosy mężczyzna i jego ranny towarzysz, który... Poderwał się gwałtownie, fundując sobie potężny zawrót głowy, kończący się mdłościami, które podeszły mu do gardła.
- Spokojnie... - usłyszał gdzieś z boku - Już się nie musisz nigdzie spieszyć.
Nieznajomy siedział rozparty wygodnie w fotelu, w samych tylko spodniach i koszuli, trzymając na kolanach szpadę w pochwie. Uśmiechał się niepokojąco, wbijając w uzdrowiciela zimne spojrzenie stalowych oczu.
- Czy to znaczy... - wyszeptał Aura zdrewniałymi ustami.
- Tak. Mój towarzysz nie żyje. Zawsze wkładasz w uzdrawianie tyle energii, że sam mdlejesz?
Płomienny nie odpowiedział mu z tego względu, że nawet nie usłyszał jego pytania.
"Nie żyje."
Drżącą dłonią zakrył twarz.
Czarnowłosy zaczął coś mówić, lecz przerwał, widząc, że nie jest słuchany.
- Czy to pierwszy raz?... - zapytał w końcu.
- Co? - zapytał uzdrowiciel, oszołomionym wzorkiem patrząc na rozmówcę.
- Czy to pierwszy raz, kiedy umarł ci pacjent? - powtórzył czarnowłosy cierpliwie.
- Nie... W czasie wojny... Drugi - wykrztusił w końcu Aura.
- Rozumiem.
Na parę chwil zapadła cisza. Jasne oczy wpatrywały się w zielarza z narastającą ciekawością.
- Nazywam się Hobe.
- Co?... - powtórzył Aura nie do końca przytomnie.
- Hobe.
- Ah, tak.... Aura.
- Nawet imię masz magiczne - powiedział Hobe miękko.
Płomienny zerknął na niego niepewnie, z nowo obudzoną nieufnością.
- Co teraz zrobisz?
Czarnowłosy uśmiechnął się lekko.
- Nie bój się. Nie skrzywdzę cię. Czasy Inkwizycji minęły. Zresztą... jestem tylko najemnikiem, a nie idealistą.
- Powiedziałeś...
- Chcę tylko wiedzieć, co powiedział ci mój towarzysz, zanim umarł.
- Dlaczego?
- To już moja sprawa. - zmysłowe usta zacisnęły się w wąską kreskę - Ale dobrze, powiem ci. On jeden znał nazwisko zdrajcy, który planuje zamach na życie króla.
- Więc to było nazwisko zamachowca.
- Tak.
Aura ponownie przetarł twarz dłonią.
- Powiedział coś, co brzmiało, jak Riddermark.
- Tylko to? - Rysy Hobego ściągnęły się.
- Tak. Mówi ci to coś?
- Jeszcze nie. Ale powie.
Płomienny kiwnął głową. Odsunął kołdrę, próbując wstać.
- Powinieneś jeszcze leżeć.
- Nie.
Zachwiał się tylko trochę.
Podszedł do drzwi i oparł się o framugę. Fotel skrzypnął cicho, gdy siedzący na nim mężczyzna podniósł się. Po chwili Aura poczuł jego oddech na karku. Silna dłoń ujęła go od tyłu, w pasie i przyciągnęła do drugiego ciała.
- Co... - zaczął Płomienny, odwracając się tylko po to, by Hobe przygniótł go ciałem do ściany. Reszta pytania zginęła w pocałunku.
- Mój mały, piegowaty uzdrowiciel... - wymruczał mu Hobe do ucha, obsypując pocałunkami jego twarz i szyję.
- Nie - wyszeptał zielarz słabo.
- Tak.
Szorstkie, znające tylko dotyk broni dłonie znalazły sobie drogę pod cienką koszulą rudowłosego.
Ten uchylił powieki, tylko po to, by spojrzeć w jasne tęczówki najemnika.
- Zgódź się - wyszeptał mu Hobe prosto do ucha - Musisz tęsknić. Czuję, jak bardzo tęsknisz.
- Nie... - powtórzył Aura prawie płaczliwie.
Czarnowłosy cofnął się o krok.
- Siłą cię nie wezmę...
Płomienny wyciągnął rękę, zanim zdołał się powstrzymać.
Teraz to on przyciągnął najemnika do siebie, szukając wargami jego ust. Ta chwila, kiedy starszy mężczyzna go pocałował wystarczyła, by obudzić wspomnienia. Tak dawno nikt nie dotykał Aury w ten sposób. Tak strasznie dawno... Silne ręce Hobego objęły go za plecami, przyciskając szczupłe ciało, do szerokiej piersi. Czarnowłosy postąpił krok, potem kolejny, prowadząc uzdrowiciela w kierunku łóżka. Płomienny w ostatnim przebłysku zdrowego rozsądku, pomyślał, że nie chce robić tego z mężczyzną, którego widzi pierwszy raz w życiu, jednak jego ciało domagało się dotyku szorstkich ciepłych dłoni. Zamknął oczy i poddał się chwili. Liczyło się już tylko tutaj i teraz - ogniste pocałunki, zsuwające się po jego szyi, piersi i brzuchu, głuchy łomot serca, szum krwi w uszach, ciepło rozlewające się spomiędzy zapraszająco rozchylonych ud, docierające aż do policzków. Hobe był stanowczy, a jednocześnie zaskakująco czuły. Dziesiątki jego pocałunków okryły zaciśnięte z bólu powieki Aury, kiedy czarnowłosy wszedł w niego głęboko. Z pewnością nie był pierwszym kochankiem uzdrowiciela, jednak musiało minąć dużo czasu od jego ostatniej nocy z mężczyzną, gdyż jego wnętrze było ciasne, jakby nieprzywykłe do miłości. Zrazu wolne ruchy bioder najemnika stawały się coraz szybsze i bardziej gwałtowne. Drobne ciało zielarza, przyciśnięte do pościeli, rwało się do dotyku, prężąc się i lgnąc do gorącej skóry starszego mężczyzny. Zatonęli w oddechach, urwanych się jękach, w fali odbierającej zmysły ekstazy. Hobe przywarł do ust kochanka, nabierając w płuca westchnienia jego rozkoszy, wypełniając go śliskim ciepłem swojego spełnienia. Leżeli jeszcze przez chwilę, nadal spleceni w miłosnym uścisku, wsłuchując się w szaleńczy rytm swoich serc. Gdy oddech czarnowłosego się uspokoił, wstał on i bez słowa zaczął się ubierać. Aura wsłuchiwał się w odgłosy jego ruchów, jednak nie miał odwagi spojrzeć w zimne znów, stalowe oczy. Dopiero, gdy najemnik wyszedł do kuchni wstał i ubrał się pospiesznie, podążając za nim. Mężczyzna zawinął martwe ciało w swój płaszcz, podniósł je i ruszył w kierunku drzwi, zielarz wyprzedził go i otworzył je na oścież, wypuszczając najemnika w wilgotny chłód szybko zapadającego zmroku.
Hobe przerzucił zwłoki przez łęk siodła, po czym odwrócił się, wbijając lodowate spojrzenie w szmaragdowe tęczówki rudowłosego.
- Jeżeli ktokolwiek dowie się, co zostało powiedziane w tym domu...
W tym momencie na podwórze wkroczyła Irsa. Jej policzki płonęły szkarłatem zmęczenia, a oddech rwał się od szybkiego biegu.
- Zostaw go - spojrzała na najemnika wzrokiem, w którym wściekłość mieszała się z lękiem - Już dość kłopotów sprowadziłeś...
Czarnowłosy uśmiechnął się zimno, po czym błyskawicznym ruchem chwycił Aurę za gardło, przyciskając go mocno, do pobielonej ściany domu.
- Płomienny! - krzyknęła kobieta, próbując odciągnąć starszego mężczyznę od uzdrowiciela.
- Jeżeli ktokolwiek się dowie, wrócę tu i nie będę już taki uprzejmy - wyszeptał wprost w przerażoną twarz rudowłosego - Obiecuję ci...Płomienny... - w jego głosie zabrzmiała nieskrywana drwina. Rozprostował palce, pozwalając Aurze osunąć się na ziemię. Stanowczym ruchem odepchnął od siebie wściekłą Irsę i zgrabnym podrzutem ciała wskoczył na konia. Pozdrowił ich jeszcze szyderczym ruchem ręki, po czym pogalopował w gęstniejące ciemności. Uzdrowiciel ukrył twarz w dłoniach, wsłuchując się w cichnący z wolna tętent kopyt. Po chwili spomiędzy drżących palców popłynęły łzy. Kobieta patrzyła na niego przez moment współczująco, po czym chwyciła go za ramiona i stanowczo poprowadziła do domu. Gdy wzrok Płomiennego padł na ciemnoszkarłatną plamę na drewnianym stole, jego ramiona drgnęły nerwowo, a usta zacisnęły się w cienką, białą kreskę. Irsa zdumionym wzrokiem obrzuciła skopaną pościel na łóżku, w tej chwili dotarło do niej, co miał na myśli, mówiąc tamtego dnia o ślubie, ale nie skomentowała.. Łagodnie, acz nieustępliwie zmusiła Aurę, by się położył. Zagotowała wodę i podała mu kubek z orzeźwiająco pachnącą herbatą. Nawet gdy wyczuł w niej cierpkawy smak sprowadzającej sen pokotki nie zaprotestował. Skulił się odwracając się twarzą do ściany, nie chcąc, nie mogąc na razie spojrzeć w twarz przyjaciółki. Zasnął, a jego sen był pełen ciepłych dłoni i lodowatych stalowych oczu. Irsa czuwała przy nim całą noc.
Po ciężkiej nocy przyszedł poranek, i świt tak jasny, jakby nic się nie zdarzyło. Pościel wciąż jeszcze utrzymywała w swych włóknach zapach ich splecionych ciał, wyrzutami męcząc jego nos przez wiele godzin. Aura czuł wstyd na myśl o wczorajszym dniu, ale oprócz wstydu czuł także pragnienie. Na przekór wszystkiemu. Żałował tej chwili, kiedy poddał się pod dyktando zmysłów, bo wiedział, że za tę krótką, intensywną chwilę przyjemności przyjdzie mu zapłacić całymi tygodniami tęsknoty. Całymi tygodniami wmawiania sobie, że czyjaś obecność wcale nie jest niezbędna, że jest niepotrzebna. Że znakomicie radzi sobie sam, radzi sobie ze swoją samotnością i... ze swoją żądzą.
Tylko, że prawda była inna. Nie radził sobie. Wizyta Hobego boleśnie mu to uświadomiła. Nie potrafił żyć sam.
Nie chciał.
Niepożądana łza wymknęła się spod powieki i spłynęła po policzku.
Irsa matczynym gestem przygarnęła go do piersi. Nie chciała go pocieszać, bo wiedziała, że nic to nie da. Mogła wspierać go jedynie swoją obecnością, pozwalając by czas ukoił jego ból i zaleczył tęsknotę. Aura na powrót zamknął się w sobie, odzywając się jeszcze rzadziej niż dotąd, prawie wcale się nie uśmiechając. Pościerał sobie dłonie do krwi, usiłując zmyć krwawą plamę z drewnianego stołu, jednak jakby się nie starał, wciąż pozostawała ciemniejsza obwódka, kpiąc sobie z jego prób, kłując w oczy, wołając "nie pomogłeś mu!".
Wytchnienie przynosiła jedynie praca. Leczył wszystko od błahych skaleczeń, po ciężkie złamania, czy zranienia. Odnajdywał radość w twarzach pacjentów, gdy odejmował im bólu, radość na twarzach rodzin. Zatracił się i zapomniał. Znów był tym samym młodzieńcem, który po zimie jako pierwszy i ostatni przybył aby się osiedlić, jednak teraz miał już dom i Irsę, która była bliska mu jak matka, przyjaciółka i powierniczka.
Tylko światła w oczach miał jakby mniej. Jakby minione wydarzenia przydały mu kilka lat, wyrysowując siateczkę zmarszczek na delikatnej jasnej skórze.
Na nowo uczył się zapominania. Dawno przyswojona lekcja, teraz odświeżana z całą zawziętością, na jaka było go stać. Ktoś o imieniu Hobe nigdy nie istniał. Nie zostawił śladu w jego życiu, tym bardziej w jego pamięci. Wspomnienia uparcie przeczyły, ale coraz słabsze. W końcu, jakby niepewne swego, umilkły. Dzień na nowo stał się piękny, noc spokojna.