Druga połowa maja
Nie wiedział od czego zacząć.
Gdy rano wysyłał do Zygi wiadomość, miał w myślach ułożony cały plan rozmowy. Nie chciał wyjść na zdesperowanego, mimo tego, że tak właśnie się czuł, I taki właśnie był. Po drodze kupił piwo i fajki, nie za drogie – takie na jakie było go w tej chwili stać. Teraz siedział razem z nim w ich ulubionym miejscu nad Odrą, próbując jakoś nie zwracać uwagi na ciężkie milczenie i napiętą atmosferę wiszącą w powietrzu.
To była jedyna opcja. Jarek, mimo wszystko, nadal wydawał mu się lekko przerażający. Wiedział, że starszy gitarzysta tylko się droczy, grożąc mu śmiercią lub okaleczeniem niemal na każdej próbie. Był świadomy tego, że tak naprawdę to dobry, wyrozumiały facet, jednak poczucie zagrożenia nie odstępowało Kasztana na krok w jego obecności. Tak jakby coś kryło się pod maską, jaką zazwyczaj nosił mężczyzna. Coś dzikiego, podnoszącego włosy na karku i podpowiadającego by uciekać jak najszybciej i najdalej. Było jeszcze coś… Kiełkująca zazdrość o relację jakie panowały pomiędzy Jarem a Zygą. Zazdrościł im tak głębokiej przyjaźni i niemal podświadomego zrozumienia. Tak przynajmniej mu się wydawało.
Kubek odpadał już na wstępie. Mieszkał z rodzicami, a Kasztan nie miał ochoty pakować się z butami w czyjekolwiek rodzinne życie. Poza tym, znał mamę Kubka – była nauczycielką w jego szkole, co dodatkowo przekreślało tą opcję. Jako pracownik oświaty, najprawdopodobniej byłaby zmuszona całą sytuację zgłosić do kuratora, a tego chłopak nie chciał.
Pod uwagę wziął też Piotrka. Już nawet miał w dłoni telefon, z wyświetlonym numerem komórkowym chłopaka, ale tę myśl odrzucił jeszcze szybciej niż dwie poprzednie. Nie po tym, co się stało. Nie po tym, co było jego i Piotrka winą. A po drugie, oznaczałoby to użeranie się z Kornikiem, a przez to już na pewno nie chciał przechodzić. Mamę obu chłopaków znał dość dobrze. Wiedział, że ta drobna, uczynna kobieta nie zawahałaby się ani chwili i przyjęła go pod swój dach. Jednak mimo to… Nie był nawet pewien, czy chłopak w ogóle chciał go jeszcze znać. Czy w ogóle odebrałby telefon? O to postanowił pomartwić się później. Na razie musiał znaleźć sobie miejsca do zamieszkania. Przynajmniej na jakiś czas.
Tak właśnie jego myśli powędrowały ku Zygę. Kłamałby sam sobie, gdyby nie stwierdził, że to właśnie o basiście pomyślał w pierwszej kolejności, jednak jakiś wyższy imperatyw podszyty obawą przed odrzuceniem zepchnął tą myśl na dalszy plan. Jednak po uważnym przestudiowaniu wszystkich opcji tylko ta wydawała się logiczna. Zyga mieszkał sam. Sam się utrzymywał i od nikogo nie był zależny. Był też obecnie najbliższą namiastką przyjaciela, jaką Kasztan kiedykolwiek w życiu posiadał.
– Wyjebali mnie z domu. – Chłopak starał się z całych sił brzmieć beztrosko. Czuł, że niezbyt mu to wychodzi, ale nie chciał dać po sobie poznać, jak bardzo mocno potrzebował teraz wsparcia. I tak całkowicie się odsłaniał i niemalże rzucał na łaskę basisty. Gdyby ten tylko chciał, mógłby go zmusić do błagania o przygarnięcie go, Kasztan wiedział jednak, że Zyga nie należy do tego typu ludzi. I dziękował za to w duchu wszystkim nienazwanym bogom.
Mężczyzna westchnął ciężko, dłonią zaczesując za ucho długie włosy. Gitarzysta znał ten ruch. Ostatnimi czasy obserwowanie basisty urosło w jego życiu niemal do miana pasji. Zauważał subtelne zmiany na jego twarzy, małe ruchy świadczące o jego niepewności bądź zamyśleniu. Z każdym dniem czytanie i poznawanie szło mu coraz lepiej. Zyga właśnie się poddawał. Godził się z biegiem wydarzeń, całkowicie przyjmując ich konsekwencję. Kasztan wiedział co teraz usłyszy, i z całych sił walczył, by uśmiech przedwcześnie nie wpełzł na jego twarz.
– Póki sobie czegoś nie znajdziesz, możesz zostać u mnie.
Chłopak czuł jak uśmiech boleśnie napina mu mięśnie. Tym razem nie starał się go powstrzymać.
Mimo tego, że znali się już pół roku i dokładnie wiedzieli gdzie który mieszka, Kasztan nigdy wcześniej nie miał okazji odwiedzić mieszkania Zygi. Nie wiedział nawet, że mieszkanie znajdowało się na samej górze piętnastopiętrowego bloku, w którym niedziałająca winda dawała się we znaki niemal wszystkim mieszkańcom. Sam basista nie należał to tej grupy i rączo przeskakując po parę schodów dotarł na miejsce bez cienia zadyszki. Z Kasztanem było nieco gorzej – zaniedbane treningi koszykówki i rozleniwienie ostatnimi czasy, odcisnęło na nim wyraźne piętno i sprawiło, że chłopak ciężko oddychał, z całych sił próbując zapanować nad zmęczeniem.
– Przyzwyczajaj się – rzucił wesoło Zyga, przeszukując kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Na tym piętrze było wejście do jeszcze pięciu mieszkań oraz wąskie schody prowadzące na dach. Chłopak nie skomentował, obserwując jak mężczyzna otwiera ciemnobrązowe drzwi pozbawione numerka i nazwiska właściciela, które widział u innych mieszkańców w blokach. W milczeniu podążył za basistą, przekraczając próg mieszkania.
Wielu rzeczy mógł się spodziewać po miejscu, w którym samotnie mieszkał dorosły, pracujący facet, ale na pewno nie ogólnie panującej czystości. Mieszkanie było przytulną i niedużą kawalerką. Zaraz po wejściu trafiało się do przedpokoju, połączonego sprytnie z kuchnią. Po prawej stronie były jasne drzwi prowadzące do łazienki a po lewej od razu przechodziło się do przestronnego pokoju wyposażonego w balkon. Kasztan z ciekawością rozejrzał się wkoło. Od razu zauważył, że wszystko ma tutaj swoje miejsce. Stojąca w rogu lodówka prezentowała kolekcję magnesów, jakie często znajdowało się w niektórych spożywczych produktach, ułożone były w specyficzny wzór, który tylko na pierwszy rzut oka wydawał się przypadkowy. Na blacie, tuż przy wbudowanej w meble kuchence, stała imponująca kolekcja przyprawników, oraz mały stojak z nożami i drewnianymi łyżkami. Zlew był pusty, ani jeden brudny talerz nie miał w nim prawa bytu. Zaraz przy wejściu do łazienki stał nieduży stolik z dwoma krzesłami, na jego środku leżała ciężka, kryształowa popielniczka. Całość dopełniały ciemne płytki na podłodze i ściany pomalowane na kremowy kolor.
Kasztan kątem oka zobaczył przypatrującego się mu Zygę, który uśmiechał się lekko pod nosem. Chłopak momentalnie spuścił wzrok, przyłapany na tak otwartym, ciekawskim oglądaniu pomieszczenia.
– Czysto – rzucił cicho, podążając za basistą do dużego pokoju, po uprzednim ściągnięciu butów. W oczy od razu rzuciły mu się dwie małe miseczki stojące obok szafki na buty. W jednej była woda, druga w połowie wypełniona została drobną karmą.
– To, że mieszkam sam i jestem facetem nie znaczy, że muszę mieć burdel w domu – odpowiedział sarkastycznie Zyga, ściągając z siebie letnią kurtkę i od razu wsadzając ją do niedużej szafy postawionej zaraz przy wejściu na balkon. Zaraz obok niej znajdował się niewielki regał, po brzegi wypełniony książkami oraz nieco mniejszy, na którym prezentowała się imponująca kolekcja płyt. Naprzeciw nich stało dwuosobowe łóżko, oraz niewielkie biurko z rozłożonym na nim komputerem oraz wieżą stereo. Nie zabrakło również sprzętu muzycznego. Przy biurku swoje miejsce zajmował stuwatowy wzmacniacz Marshalla, taki sam, z jakiego Zyga korzystał w czasie prób. Zaraz obok niego na specjalnym stojaku, stał ciemnobrązowy Fender, jednak tym razem towarzyszyła mu akustyczna gitara wyglądająca na starą i mocno wyeksploatowaną oraz elektryczny, jasnokremowy Ibanez. Kasztan uśmiechnął się pod nosem. Sam miał przecież wiosło tej samej firmy, choć nieco inny, nowszy model. Na przystawionym do biurka, biurowym fotelu leżał właściciel misek, patrząc na Kasztana wyzywająco.
– Masz kota – chłopak stwierdził z niekrytym zdziwieniem, odpowiadając na spojrzenie zwierzaka. Z jeszcze większym zdziwieniem zauważył, że jedno z oczu kota było całkowicie białe, zamglone i ślepe.
– Kotkę – poprawił basista, podchodząc do balkonowych drzwi i otwierając je szeroko. Pomieszczenie od razu wypełniło się zapachem nadchodzącego lata w mieście.– Sasza, poznaj Kasztana, Kasztan – oto Sasza.
– Sasza? – chłopak powtórzył powoli, spoglądając na swojego nowego współlokatora z lekkim, drwiącym uśmiechem. Zyga parsknął pod nosem.
– Wiem, że to męskie imię. Znalazłem ją nad Odrą, jak była jeszcze małym kociakiem – zaczął powoli, podchodząc do fotela i ściągając z niego kotkę. Razem z nią usiadł na łóżku, gestem głowy dając znać Kasztanowi, że może zająć wcześniej zagrzane przez zwierzaka miejsce. – Jako, że to rasowa bestia, Jarek nalegał na takie a nie inne imię, mając ze mnie całkiem niezły ubaw.
– Rasowa? – Kasztan niemal ugryzł się w język. Odkąd przekroczył próg mieszkania, brzmiał jak zacinająca się płyta, powtarzając co i raz słowa Zygi.
– Rosyjski kot niebieski – wytłumaczył basista. – I tak dobrze, że stanęło na Sasza. Jaro chciał ją nazwać Tatiana albo Anastazja. – Mężczyzna parsknął śmiechem, przypominając sobie całą sytuację. Właściwie gdyby nie gitarzysta, to najprawdopodobniej nie zatrzymałby kociaka, oddając go do schroniska. Patrząc na to z perspektywy dwóch lat, nie żałował podjętej wtedy decyzji o zatrzymaniu go. – Oko miała takie, jak ją znalazłem – dodał widząc, że na usta chłopaka ciśnie się kolejne pytanie. Kasztan uśmiechnął się lekko w odpowiedzi.
Było inaczej. Bywały już wcześniej sytuacje, gdy byli całkiem sami, teraz jednak znajdował się na terytorium, które całkowicie należało do mężczyzny, było jego domem i jego oazą. Młody gitarzysta czuł lekkie zdenerwowanie, unikał spojrzenia brązowych oczu, które jakoś bardziej niż dotychczas śledziły każdy jego gest. Miał ostatnio wrażenie, że coś się pomiędzy nimi zmieniło, ale nie potrafił określić, co dokładnie. Zyga był ostatnio nieco cichszy. Nie wtrącał się do kłótni Jarka i Kubka, pozwalając im niemalże roznosić Burdel na każdej próbie. Palił też więcej, choć możliwe, że Kasztan mocno nadinterpretował dostrzegane przez siebie rzeczy. Wrażenie, że coś wisi ciężko w powietrzu nie opuszczało go już od kilku tygodni, i nie znikło wraz z ostatnimi wydarzeniami w jego domu, więc nie ich musiało dotyczyć. Chłopak odruchowo przymknął oczy, przypominając sobie sytuację z wczorajszego dnia. Wiedział, że musi zadzwonić do Pitera, jednak ze wszystkich sił spychał to gdzieś na drugi plan. Jutro, gdy wszystko się już nieco uspokoi, postara się to załatwić. Będzie musiał wpaść do domu po swoje rzeczy, przed południem, tak by nie trafić na ojca…
– …głodny? – z zamyślenia wyrwał go spokojny głos Zygi. Kasztan spojrzał na niego z nieprzytomnym wyrazem twarzy. – Pytam, czy jesteś głodny – rzucił raz jeszcze basista z lekkim uśmiechem. – Nie odpływaj tak.
Chłopak również się zaśmiał, nerwowo trąc dłonią kark.
– Nie, dzięki – odpowiedział. – Ale piwa bym się napił.
Zyga widocznie się zamyślił, by po chwili wstać z łóżka.
– Chodź – rzucił krótko, kierując się w stronę wyjścia. Kasztan poszedł posłusznie za nim, niewiele z tego rozumiejąc, ale z ciekawością obserwując, jak mężczyzna wyjmuje z lodówki dwie puszki Lecha i wkłada je staranie w kieszenie ciemnozielonych bojówek. Bez słowa chwycił klucze i szybko nałożył na nogi znoszone trampki.
Po wyjściu na korytarz basista rozejrzał się czujnie, przemykając szybko na schody prowadzące do wyjścia na dach.
– Dawaj, dawaj – ponaglił chłopaka półszeptem.
Nigdy nie przypuszczał, że mieszkanie w szarym, zbudowanym z dużej płyty bloku może mieć jakieś plusy. Sam mieszkał jeszcze do niedawna w niemal takim samym budynku, jednak nigdy nie przeszło mu przez myśl, jaki widok może się rozciągać z jego dachu. Zyga rozsiadł się wygodnie na rozgrzanej od słońca papie, wyciągając z kieszeni puszki.
– Zamek w drzwiach już od dawna jest rozwalony – poinformował luźnym tonem. – Często z Jarem przychodzimy tutaj pogadać, wypić piwko i ponarzekać, jaki szary i chujowy jest świat.
Kasztan parsknął pod nosem, przyjmując puszkę i siadając obok mężczyzny. Nie wiedział czemu, na wzmiankę o starszym gitarzyście znów poczuł lekkie ukucie zazdrości. Czasem nieśmiało marzył, by w przyszłości mieć tak dobrego i oddanego przyjaciela. Wiedział, że jest to raczej nierealne, biorąc pod uwagę obecną sytuację i swój ciężki charakter, jednak było to ładne, ciepłe marzenie, do którego często wracał.
Obaj zamilkli. Ciszę przerywały odległe odgłosy miasta i ich ciche przełykanie nieśpiesznie pitego piwa.
– Dziękuję – wyszeptał młodszy chłopak, całkowicie nieświadomie zdając sobie sprawę, że nie miał zamiaru mówić tego głośno. Zyga spojrzał na niego kątem oka, jego uśmiech dziwnie posmutniał.
– Nie masz za co – odezwał się w końcu po dłuższej chwili. – Po to ma się przyjaciół.
Ciepło, które zalało wnętrze młodego gitarzysty, niemal odebrało mu zdolność swobodnego oddychania. Jednocześnie miał ochotę płakać i głośno się śmiać, jednak nie skusił się ani na jedno ani na drugie. Czuł jednak, jak policzki zaczynają go boleć, od zbyt szerokiego uśmiechu. Dziwnym trafem Zyga miał zdolność sprawiania, że zapominał o wszystkich negatywnych emocjach, czując jedynie to przyjemne, wypełniające go ciepło. Cóż, stwierdził nie myśląc nad tym długo, że tak właśnie działają prawdziwi przyjaciele. To musiało być to.
Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Z tematów muzycznych łatwo przeszli do dyskusji na temat ulubionych gitarzystów i niuansów technicznych sprzętu, z którego korzystali. Nawet jeśli zapadała pomiędzy nimi cisza, nie była ona ciężka i żaden z nich nie czuł potrzeby przerywania jej. Wrócili do mieszkania zaraz po zachodzie słońca, które krwistoczerwoną łuną rozlało się nad Ostrowem Tumskim. Wieże katedry świętego Jana Chrzciciela oraz Kościoła Świętego Krzyża i Bartłomieja majestatycznie górowały nad leniwie płynącą Odrą. Pierwsze latarnie oświetliły Most Grunwaldzki a potem po kolei dalsze ulicę, place i parki. Nocny Wrocław powoli budził się do życia.
– Długo je zbierasz? – Kasztan z niekrytym zaciekawieniem pochylił się przy regale z płytami, opuszkami palców wodząc po grzbietach pudełek i raz po raz wyciągając którąś z nich, by lepiej przyjrzeć się zwartości. Zyga uniósł wzrok znad rozkładanego przez siebie materaca i nowej zmiany pościeli.
– Siedem, osiem lat – odpowiedział, mocując się z poszewką na kołdrę. – Jakoś tak będzie. – Młody gitarzysta zamruczał w odpowiedzi, nie przerywając oględzin, kątem oka widział jednak niezdarne poczynania jego nowego współlokatora. Parsknął cicho, podchodząc do niego w dwóch krokach i łapiąc za poszewkę. Ich palce otarły się o siebie.
– Musisz ją przewlec na druga stronę – powiedział rozbawionym tonem. – Wtedy tylko łapiesz za końce… – Mówiąc to podszedł jeszcze bliżej, demonstrując swój sposób. – …i podnosisz. Widzisz? – Chłopak zamachał mocno rękami, sprawiając, że poszewka niemal samoistnie nasunęła się na kołdrę. Zyga spojrzał na niego z wysoko uniesionymi brwiami.
– Człowiek uczy się całe życie – skomentował, kręcąc z niedowierzaniem głową. Kasztan sam zaczął zapinać małe guziki poszewki, więc Zyga zabrał się za poduszkę, z którą poszło mu o wiele łatwiej. – Jakbyś chciał coś zjeść, to się nie krępuj. Lodówka jest w miarę pełna, na pewno coś znajdziesz. – Kasztan w odpowiedzi pokiwał głową. – W łazience jest biała szafka, zaraz obok prysznica, tam znajdziesz świeże ręczniki. Mydło, szampon i cała reszta jest w kabinie.
– Dzięki – odpowiedział chłopak, jednocześnie przeciągle ziewając. To było coś nowego. Nie pamiętał kiedy ostatni raz czuł się tak zmęczony i śpiący. Ostatnio miewał coraz gorsze problemy ze spaniem i rzadko zdarzało się by ot tak, po prostu zasypiał. Musiała to być wina zbyt wielu silnych wrażeń, jakie wydarzyły się ostatnio. Zdecydowanie tak. Ziewając raz jeszcze skierował się do łazienki. Gorący prysznic wydał mu się bardzo dobrym pomysłem.
Zyga odprowadził go wzrokiem, po czym opadł na łóżko, wzdychając lekko. Nie wiedział dokładnie dlaczego, ale czuł się strasznie zmęczony tym dniem. Zbyt dużo emocji i zbyt dużo zmian. Wiedział, że niekoniecznie musi to oznaczać coś złego, jednak mimo to gdzieś w środku, czuł ostrzegawczy sygnał swojego instynktu. Wpuszczał innego człowieka do swojego domu. Robił coś, czego nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się zrobić. Taki poziom zaufania i oddania był mu od paru lat całkiem obcy, szczególnie jeśli chodziło o osoby, które tak naprawdę niedługo znał. Wyjątkiem oczywiście był Jaro i nikogo to nie dziwiło. Basista westchnął raz jeszcze. Nie lubił okłamywać sam siebie. Faktem było, że zdążył przez te parę miesięcy naprawdę polubić Kasztana – po prostu polubić. Szczególnie jeśli chodziło o małe, niepozorne rzeczy, które dodawały młodemu gitarzyście uroku. Poza tym, chłopak nie był głupi, może i na takiego się pozorował, ale Zyga potrafił wyczuć ludzi i wiedział, że to tylko pozory. Nie był pewien, skąd miał pewność, że licealista ma na pewno parę problemów, które skutecznie uniemożliwiają mu rozwinięcie skrzydeł na pełną szerokość. Już jakiś czas temu za swoją prywatną misję uznał rozłupanie skorupy, jaka otaczała Kasztana i we własnym mniemaniu radził sobie całkiem nieźle. Ale jeśli ma to jakoś zadziałać, to zdecydowanie musiał nakierować swoje myśli na całkowicie inny tor. Nie powinien skupiać się na tym, że chłopak jest teraz w jego mieszkaniu, pod jego prysznicem, myjąc się jego mydłem, a po ciele strumieniami spływa mu…
– Zimna woda! – Kasztan jęknął głośno, wyskakując spod prysznica i okrywając się w pasie ręcznikiem.– Co za cholerstwo…
Jeszcze parę sekund wcześniej, gdy dłonią sprawdził strumień, woda była już niemal ciepła i niosła ze sobą obietnicę odprężenia. Jęknął ponownie, wzrokiem szukając w łazience jakiekolwiek urządzenia, które mogło odpowiadać za wyższą temperaturę kąpieli. Już miał podejść do podejrzanie wyglądającej szafeczki, zamontowanej w rogu pomieszczenia, gdy usłyszał ciche pukanie, po czym drzwi uchyliły się lekko.
– Zimna? – Zyga z lekkim uśmiechem wkroczył do łazienki, od razu podchodząc do wcześniej zauważonej przez Kasztana szafki. Otworzył ją, ukazując chłopakowi niewielki, kompaktowy junkers. – Na przyszłość: wystarczy przekręcić czerwony kureczek – stwierdził basista, demonstrując. – Ogólnie mamy tu centralne ogrzewanie, ale poza okresem zimowym często wysiada, dlatego w każdym mieszkaniu jest zamontowany dodatkowo gazowy piecyk, co jest o wiele wygodniej… sze. – Mężczyzna niemalże poczuł na karku oddech młodszego chłopaka, który stał zaraz za nim, z ciekawością przyglądając się jego poczynaniom. Obaj w tym samym momencie zdali sobie sprawę z tego, jak blisko siebie stoją. Kasztan odskoczył od razu o krok, a Zyga wolno obrócił się w jego stronę, całkowicie zapominając, o czym wcześniej mówił.
Chłopak stał przed nim, mając na sobie jedynie skąpy ręcznik ciasno owinięty wokół bioder. Basista zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie widział go w krótkich spodenkach ani w koszulce, która odsłaniałaby więcej niż ramiona. Pierwszy raz miał okazję zobaczyć go niemal w negliżu. Teraz dopiero zrozumiał dlaczego. Ciało gitarzysty było zdecydowanie za chude jak na jego wiek. Skóra miała blady odcień, więc dokładnie odznaczała się na niej każda blizna i siniak, a było ich zdecydowanie za wiele. Jego brzuch pokryty był masą długich sznyt zarówno wygojonych, jak świeżych, które najpewniej wykonanych przez niego samego, czymś, co nigdy nie słyszało o ostrości. Zyga westchnął cicho, tego się nie spodziewał. Mocno zmieniało to wizerunek chłopaka i dodawało nowe fakty do jego wizerunku. I tak w oczy najbardziej rzucał się rozległy, niemalże czarny siniak, który zajmował lewą stronę jego brzucha, wchodząc na cienką skórę na żebrach. Mężczyzna podniósł rękę, by dotknąć go dłonią.
– Zyga… – W połowie drogi powstrzymał go cichy głos chłopaka.
Kasztan wpatrywał się w niego siwymi oczami pełnymi zdziwienia, żalu i lekkiej obawy. Nie chciał by basista kiedykolwiek zobaczył to wszystko. Nie chciał by ktokolwiek widział blizny, siniaki. Wiedział, że prędzej czy później i tak ktoś to odkryje, jednak w myślach marzył, by dzień ten nastał dopiero po jego śmierci. To przez to przestał pojawiać się na treningach koszykówki – zbyt dużo ciekawskich oczu, a to mogło oznaczać kłopoty.
Mimo prośby zawartej w głosie chłopaka, ręka mężczyzny zawahała się tylko na chwilę, po czym opuszkami palców delikatnie przesunęła po siniaku. Kasztan syknął cicho, nie z bólu, ale z nagłego dreszczu jaki przeszył jego ciało i postawił włoski na karku. Tym razem dłoń cofnęła się, zacisnęła w pięść i opadała bezwładnie przy boku basisty.
– Boli? – Zyga sam nie wiedział czemu jego głos przeszedł w szept. Właściwie cała sytuacja była tak mocno odrealniona, że nie do końca zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Od razu wróciła do niego scena sprzed kilku tygodni, gdy Kasztan przyszedł na próbę z podbitym okiem i rozciętą wargą. Miał nieodparte wrażenie, że tamte i obecne obrażenia są ze sobą ściśle powiązane i powoli w jego umyśle rysowała się odpowiedź na pytanie, kto mógł być za nie odpowiedzialny.
– Trochę. – Głos chłopaka również przeszedł do szeptu, a wzrok błądził gdzieś po jasnych kafelkach. Tym razem cisza, która pomiędzy nimi zapadła, była ciężka i niezręczna, wypełniona pytaniami, które najprawdopodobniej nigdy nie miały zostać zadane. Basista westchnął ciężko.
– Na fotelu zostawię ci koszulkę do spania – powiedział, wolno odwracając się do wyjścia. To co się stało w tej chwili, mocno przekroczyło granice wspólnego mieszkania i mogło mieć nieprzyjemne skutki uboczne. Nie chciał o nich myśleć, zepchnął je więc głęboko w zakamarki świadomości, bez słowa wychodząc z łazienki i zostawiając mocno zmieszanego Kasztana.
– Brawo, Kasztan – wyszeptał gitarzysta, zrzucając ręcznik z bioder i wchodząc pod prysznic. Westchnął ciężko, spoglądając w dół i widząc swojego lekko pobudzonego członka. – Pięknie, po prostu zajebiście. – Zacisnął mocno powieki, walcząc o to, by się nie rozpłakać. Przegrał po paru chwilach, czując wypełniający go wstręt i odrazę do samego siebie.
* * *
Gdy wychodził rano do pracy, Kasztan nadal spał. Sasha zwinęła się w kłębek zaraz za nim, leniwie łypiąc jednym ślepiem na jej krzątającego się właściciela. Nabazgrał na kartce krótką wiadomość dla chłopaka, zostawiając mu dodatkowy klucz, po czym zabrał torbę z potrzebnymi mu papierami i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Dzień mijał spokojnie. Na zmianie miał trójkę ludzi, na których mógł polegać. Wiedział, więc, że nie powinno stać się nic niezapowiedzianego a wszystkie polecone przesyłki na czas zostaną wpisane do komputerowego rejestru. Nie pomylił się. Ekipa skończyła nawet przed czasem, ostatnie pół godziny spędzając na zapleczu przy kawie lub herbacie. Zyga myślami błądził po wydarzeniach ostatniego dnia, starając się jakoś sensownie je poukładać. Mimo swojego zamkniętego podejścia do ludzi i świata, miał wielką ochotę z kimś porozmawiać.
Zerknął na zegarek, upewniając się co do godziny, po czym przegonił swoją zmianę z zaplecza, życząc im spokojnego dnia. Jak często chciał, by każdy dzień w pracy wyglądał właśnie tak. Westchnął ciężko, łapiąc za marynarkę i kierując się w stronę Placu Grunwaldzkiego, z którego sprawnie mógł się dostać na Podwale. Dzień był ładny. Obietnica mającego nadejść lata wisiała w powietrzu, czyniąc je nieco dusznym od niemiłosiernie grzejącego słońca. W drodze do celu Zyga zdążył ściągnąć z siebie krawat, rozpiąć górne guziki w jasnoniebieskiej koszuli i podwinąć rękawy. Tak było zdecydowanie lepiej.
Tramwaj zatrzymywał się niemal przed samym punktem docelowym, przez co basista chwilę jeszcze postał obok przystanku, wolno paląc papierosa i smakując gorzki dym. Ludzie wracali z pracy, mijając się bezosobowo, pogrążeni we własnych myślach i troskach. Obok przeszły dwie młode dziewczyny, najpewniej studentki, spoglądając na niego z lekkimi uśmiechami. Nie odpowiedział na nie. Dziewczyny zachichotały pod nosem, coś do siebie szepcąc. Zyga westchnął, gasząc papierosa w pobliskim śmietniku i wolnym krokiem ruszając do niewielkiego przejścia łączącego główną ulicę z podwórzem jednej z kamienic. W samym przejściu widniały niepozorne, brązowe drzwi, nad którymi neonowymi literami świeciła nazwa bardzo specyficznego sklepu muzycznego. Mężczyzna otworzył drzwi bez wahania i wszedł do niewielkiego pomieszczenia.
– Do zamówienia dodaj jeszcze te nowe zeszyty z nutami i chyba kończą się te tanie stroiki, to też można je domówić – melodyjny, dojrzały głos rozległ się po sklepie, skutecznie zagłuszając lecącego w tle Dickinsona.
Za ladą, na której piętrzyły się pudełka z kostkami, sterty magazynów rockowych oraz stojak z pałeczkami do perkusji, siedział Andrzej Wieczorek, mężczyzna po pięćdziesiątce, pochylający się nad katalogiem z gitarami akustycznymi. Jego długie, siwe już włosy związane były w koński ogon a oczy w kolorze lipowego miodu, tak dobrze znane basiście, śledziły z uwagą specyfikacje każdego z modeli.
– Stroiki jeszcze są. – Zza uchylonych drzwi, prowadzących na zaplecze, dało się słyszeć lekko stłumiony głos Jara, który najprawdopodobniej przerzucał sterty kartonów w poszukiwaniu czegoś, czego zażyczył sobie jakiś mocno wybredny klient. – Właśnie znalazłem ich cały karton – dodał gitarzysta nie starając się ukryć w swoim głosie rozdrażnienia. – Co ty byś beze mnie zrobił, staruszku.
– Nie mów do mnie staruszku, bo ci dupę skopię, gówniarzu! – Mężczyzna krzyknął nieco głośniej, jednak na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. – Niewdzięczna paskuda – dodał ciszej.
– Słyszałem to! – Jaro wyszedł z zaplecza, łapiąc się pod boki i groźnie patrząc na swojego ojca, już chciał coś odpyskować, gdy kątem oka zauważył Zygę. Zamknął usta, uśmiechając się do niego.
Basista był świadomy tego, że pomiędzy nimi to całkiem normalna wymiana zdań i opinii, choć dla postronnej osoby mogłoby wyglądać to na poważną kłótnię. Odpowiedział na uśmiech, podchodząc bliżej lady.
– Paweł! – Ojciec Jarka był jedną z niewielu osób, która nigdy nie przyjęła zwyczaju mówienia mu po ksywce i nadal używała prawdziwego imienia. Zyga nie raz nie reagował na zawołania starszego mężczyzny, często obrywając za to w łeb mimo swojego wieku. Uwielbiał tego gościa i właściwie był on dla niego najbliższym substytutem ojca, jakiego miał okazję doświadczyć, po tym jak jego prawdziwy rodzic odszedł. – No proszę, w garniaku. Biznesmen jak nic – Andrzej zaśmiał się chrapliwie, wstając i szturchając Jarka w bok. – Dobrze, że my nie musimy się tak stroić do roboty. – Tym razem zaśmiali się obaj, jednak śmiech gitarzysty był nieco wymuszony. Wiedział, że jeśli Zyga zaraz po pracy nagle zjawia się w jego sklepie, to nie wróży to nic dobrego. Starszy mężczyzna najwyraźniej też to wyczuł, bo przeciągnął się leniwie, wychodząc zza lady.
– Zamkniesz, młody – rzucił lekko, zgarniając swoją jeansową kurtkę i kierując się w stronę wyjścia. – Ja wracam do domu na obiadek. – Przechodząc obok Zygi, nie omieszkał złapać go w silny, męski uścisk. – Będzie dobrze – rzucił dodatkowo, po czym wyszedł nucąc pod nosem kończący się już „The Chemical Wedding”. Jarek westchnął cicho, odprowadzając go wzrokiem.
– Ten gość zatrzymał się mentalnie na dwudziestce – zażartował, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Dobrze, że mama ma żyłkę do interesów, inaczej tego grajdołu dawno by już nie było.
– Powtarzasz to za każdym razem, jak tutaj jestem. – Basista uśmiechnął się pod nosem.
– I mam zamiar powtarzać to jeszcze przez długi czas! – odgryzł się gitarzysta, ciężko siadając na krzesełku, które wcześniej zajmował jego ojciec. – Napijesz się czegoś?
– Dzięki. – Zyga przecząco pokręcił głową, bez skrępowania wchodząc za ladę i opierając się o drzwi prowadzące na zaplecze. Przez chwilę obaj milczeli, pogrążeni we własnych myślach.
– Więc? – Jarek spojrzał na niego zachęcająco, jednak nie nachalnie. Wiedział, że nie można go było w takich chwilach naciskać, gdyż otrzyma się efekt całkowicie przeciwny od oczekiwanego. Jego przyjaciel wyglądał na mocno potrzebującego rozmowy, co nie zdarzało się często.
– Kasztana wywalili z domu. – Zyga nie podniósł na niego spojrzenia, błądząc nim po widzących na ścianie różnych modelach gitar. Zauważył kilka nowych nabytków, po czym od razu zrugał się w myślach za brak skupienia, którego teraz bardzo potrzebował. Nie było co owijać w bawełnę – szczera, bezpośrednia rozmowa była tym, czego najbardziej teraz potrzebował. – Jest u mnie. Przygarnąłem go. – W odpowiedzi usłyszał głośne parsknięcie gitarzysty.
– Cóż… – Jarek widocznie nie miał zielonego pojęcia co powiedzieć. Znów parsknął. – To jakiś żart? – zapytał po chwili, niedowierzająco. – Kurwa, Zyga… Co on, kotem jest? Ludzi się do cholery, nie przygarnia. Ja pierdolę… Serio?
Basista długo milczał. Całkowicie odechciało mu się gadać. Czuł, że z każdą chwilą coraz ciężej mu się oddycha.
– Serio – odpowiedział spokojnie, starając się kontrolować szalejący w jego myślach huragan. – I wiem, że nie jest kotem…
– To co, do kurwy nędzy? – Jarek sam nie był pewien, czemu aż tak ostro reagował na tą wiadomość. Ufał swoim instynktom, a obecnie wszystkie głośno krzyczały, że nie jest to dobry pomysł. Właściwie to wrzeszczały ogłuszająco, że jest to kurewsko zły pomysł i będzie miał najprawdopodobniej tragiczne konsekwencje. – Głupiejesz na starość…
– Wiem! – Tym razem mężczyzna podniósł głos, spoglądając na przyjaciela wyzywająco. Nie potrafił się skupić na tyle, by przeanalizować zachowanie Jarka i zrozumieć, z czego wynika. – Poza tym, o chuj ci chodzi? Jeszcze parę tygodni temu sam mnie namawiałeś do tego, żebym się nim zainteresował!
– Zainteresował! A nie z nim zamieszkał!
– Co? Miałem go zostawić?! Miał spać gdzieś pod mostem albo na Głównym? – Zyga odbił się od drzwi stając w pełnej postawie obronnej. Czuł jak napięte mięśnie karku zaczynają boleśnie dawać o sobie znać.
– Nie mów mi, że ten gówniarz nie ma kumpli w swoim wieku, do których mógłby się zwrócić…
– Właśnie to próbuję ci powiedzieć! – Znów obaj ucichli, mierząc się spojrzeniami. Jarek uciekł wzrokiem w bok, warcząc głośno. Wielu rzeczy mógł się spodziewać, ale to przekraczało jego skalę zrozumienia. Wziął kilka głębszych wdechów, uspakajając się. Zyga nie przyszedł tutaj po to by słuchać jego docinków, nie mógł jednak powstrzymać natłoku myśli, które go zalały.
– To się źle skończy – podsumował, dłonią nerwowo trąc się po czole. – To się zajebiście źle skończy.
Zyga nie protestował. Ze świstem wypuścił powietrze, które od paru sekund wstrzymywał. Czuł się zmęczony. A poza tym, choć wiedział, że to z jego strony naiwne, chciał usłyszeć coś zupełnie innego. Chciał by ktoś, ktokolwiek powiedział mu, że postąpił słusznie i że to wcale nie skończy się źle. Chciał, jednak taka opcja widocznie nie wchodziła w grę.
– Ja pierdole, Zyga… – Jarek już zaczynał kolejny monolog, gdy przerwał mu cichy, pusty śmiech basisty.
– Skończ – warknął mężczyzna wchodząc mu w słowo i od razu kierując się do wyjścia. Skutecznie powstrzymała go dłoń przyjaciela, która mocno zacisnęła się na jego nadgarstku. Przez chwilę stali w ciężkim milczeniu. Z głośników nadal słychać było charakterystyczny wokal Dickinsona, tym razem wyśpiewującego „Jerusalem”. Zyga szarpnął się. Uścisk na jego ręce tylko się zacisnął.
– To nie wszystko – powiedział basista powoli, godząc się z przegraną. – Miałeś rację.
– Z czym? – Jaro nie poluzował chwytu, podchodząc bliżej niego. Był niemal o głowę wyższy od Zygi, ale dopiero w takich momentach było to widać. Niższy mężczyzna spoglądał uparcie w podłogę. Gitarzysta czuł delikatny, leśny zapach jego szamponu. Przymknął oczy, czekając na odpowiedź i modląc się w myślach, by nie była tą, którą podejrzewał.
– On jednak jest taki.
Znów długo milczeli zastanawiając się, o czym w tym momencie może myśleć każdy z nich. Uchwyt na nadgarstku basisty zelżał a trzymająca go dłoń ustąpiła, by zamienić się na parę silnych ramion, okrytych koszulą, która pachniała kurzem, kartonami i cytrynowym olejkiem do konserwacji podstrunnic. Zyga odruchowo oddał uścisk, kurczowo zaciskając dłonie na flanelowym materiale.
– Naprawdę głupiejesz na starość – Tym razem głos Jarka był spokojny. Mężczyzna mocno przyciągnął do siebie przyjaciela. Jasne kosmyki włosów załaskotały go po nosie. Obaj głupiejemy.
Basista parsknął, ale odgłos wygłuszyła koszula.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– Mamy przez tydzień promocje na Fendery. Wszystkie sztuki z komisu są o dziesięć procent tańsze.
Ich śmiech zagłuszył płynący w tle refren kawałka „The Alchemist”.