Rozdział 17,
o trudnych wyznaniach, gorzkich wspomnieniach i łapaniu motyli
„Jesteśmy liczni, ale jako jedno.
Jako drzewo i jego liście.
Corocznie liście będą spadać, a narodzą się następne, i corocznie silniejszy nasz pień, a korzeń głębiej sięga w ziemię.
We pniu serce nasze, którego chronić będziem – jeden jako wszyscy i wszyscy jako jedno.
Opadnięty liść może jeno użyźnić ziemię, a ten liść, co z wiatrem uleci zbyt daleko, samotnie uschnie i sczeźnie, w pył się martwy zmieni. I sam życie straci, a życia nigdy nie da.”
Autor nieznany, fragment „Samihirlii”, tłumaczył Yaveth z Riavani*
(*Yaveth z Riavani zajmował się badaniem zwyczajów i kultury leśnych elfów, napisał na ich temat kilka książek, nikt inny nie zdobył nigdy tylu informacji o tym niezwykle skrytym ludzie. „Samihirlii” tłumaczone jest czasem jako „Księga Życia”, sam Yaveth uważał jednak, że nazwa jest nieprzetłumaczalna, ponieważ we Wspólnej Mowie nie istnieje odpowiednie słowo – leśne elfy mają kilkanaście określeń na słowo „życie”, „samihirlii” jest tylko jednym z nich i odnosi się jednocześnie do wieczności, wspólnoty i powtarzalności cyklu życia.)
Anuril cicho wsunął się do chaty, w której umieszczono go razem z towarzyszami. Miała niskie sklepienie i gliniane ściany, podłogę stanowiła naga, udeptana ziemia. Wewnątrz płonęło niewielkie palenisko, wypełniając pomieszczenie przyjemnym ciepłem i zapachem dymu. Poza obtłuczoną miską z wodą i ułożonymi w kącie bagażami znajdowało się tam jedynie duże posłanie ze zwierzęcych skór.
Saris właśnie ściągał swoją czarną kurtkę i nawet nie odwrócił się w stronę elfa, kiedy ten wszedł.
Anuril westchnął pod nosem i sam zaczął rozbierać się do snu. To był naprawdę długi dzień, a dodatkowo pół nocy spędzili wszyscy, z niepokojem obserwując Torquena. Nikt nie powiedział tego na głos, ale obawiali się, że może się nie obudzić. I zdawało się, że przejęło ich to znacznie bardziej niż dawali po sobie poznać. Dlatego teraz elf był zbyt zmęczony, aby użerać się z humorami Dreikhennena.
Nie żeby one go obchodziły, tak czy inaczej.
- Anuril. – Usłyszał po chwili, więc skierował na towarzysza pytające spojrzenie. – Masz zamiar udawać, że między nam nic się nie stało? – zapytał Saris. Nie patrzył na niego, tylko gdzieś w bok, na nierówną ścianę gdzie ich sylwetki rzucały długie, rozchybotane cienie w nikłym świetle ogniska.
- Przecież nic się nie stało – zauważył spokojnie, odkładając złożone ubrania w kącie, tuż obok swojego łuku i strzał.
- Przyszedłeś do mnie. Pocałowałem cię.
- Pocałowałeś mnie – powtórzył w zamyśleniu, także unikając wzroku towarzysza. – Nie jestem pewien. Nie jestem pewien, że całowałeś mnie – podkreślił.
- Nie zapomnę o nim. Nie tak łatwo, nie teraz… może nigdy. Na pewno, nigdy – poprawił się Saris po chwili. – Ale to nie znaczy…
- Wiem o tym – przerwał Anuril, wreszcie decydując się spojrzeć mu w oczy. Nie chciał tego robić, bo wiedział, że poza zmęczeniem na jego twarzy malują się teraz emocje, które łatwo skrywał w ciągu dnia, lecz które ciężko było zamaskować w takie noce. – Wiem, że są rzeczy, których się nie da zapomnieć, których się nie powinno zapomnieć. Nawet jeśli tak byłoby łatwiej i lepiej. Nie jesteś jedynym, którego przeszłość na każdym kroku stara się ściągnąć w dół.
Saris patrzył na niego w osłupieniu. Wiedział, że to nie jego słowa tak zaskoczyły wojownika, raczej wyraz jego oczu, coś w jego postawie, jakaś kruchość i znienawidzona słabość, które wychodziły z niego gdy nie prostował pleców i nie zadzierał podbródka, kiedy nie wykrzywiał pogardliwie ust.
I w takie noce, Anuril zyskiwał pewność, że dobrze zrobił wycofując się wtedy. Bo wystarczająco wiele kosztowało go trzymanie się w całości i zwyczajnie nie miał już sił, żeby zbierać i łatać cudze kawałki. Bo był już zmęczony, po prostu cholernie zmęczony, a to zdezorientowane, trochę współczujące, a trochę zawiedzione spojrzenie, męczyły go jeszcze bardziej.
- Czasami po prostu trzeba odpuścić – powiedział miękko, siadając na posłaniu. – Nie da się tego z siebie wyrwać, ale nie można pozwolić, żeby pożarło cię od środka. Po prostu trzeba z tym żyć.
- Nie chcę tak żyć – burknął Saris, ale chyba szybko do niego dotarło, jak to zabrzmiało. Głupio i niedojrzale, żałośnie. Warknął więc tylko pod nosem i przeczesał włosy palcami, siadając obok elfa i przerywając kontakt wzrokowy.
Anuril wiedział, że to nie jest dobry czas. Że powinien odpuścić, iść spać, zapomnieć o tym. Bo to nie jego sprawa, tylko Dreikhennena, a on wcale nie musi próbować go naprawić. Mimo wszystko, zapytał.
- Kiedy ostatnio z kimś byłeś?
Saris nie odpowiedział, zacisnął tylko pięści na skraju futra. Mocno, aż zbielały mu kłykcie.
- Byłeś z kimś w ogóle odkąd on odszedł? – spytał elf cicho, a mężczyzna po chwili pokręcił głową, uporczywie wpatrując się tańczące na palenisku płomienie.
- Raz próbowałem – odparł po chwili, chyba zaskakując samego siebie. – To… nie skończyło się dobrze – mruknął gorzko.
- Też był… podobny do Araena?
- Nie. Tak. Tak mi się wtedy zdawało.
Wydał mu się wtedy prawie identyczny, kiedy natknął się na chłopaka w ciemnej uliczce – pijany, wściekły i zgorzkniały jak zawsze. Dzieciak chciał za to parę marnych groszy, więc poszli do pokoju i tam, gdy zobaczył go w świetle i już nie tak bardzo otumaniony alkoholem, zdał sobie sprawę z pomyłki. Chłopak nie miał nawet siedemnastu lat i wyglądał, jakby nie jadł od kilku dni. Blada skóra i ciemne włosy to chyba jedyne co łączyło go z Araenem. Ale było już za późno, bo dzieciak już zaczynał brać się do roboty. A Saris zbyt dużo wypił i zbyt długo nikogo nie miał, żeby to teraz powstrzymać.
A potem go uderzył. Mocno, odgłos plaśnięcia jeszcze przez długi czas dźwięczał mu w uszach, a przed oczami widział, jak głowa chłopaka odskakuje na chudej jak u łabędzi szyi. Przez chwilę bał się, że skręcił mu kark, i chyba niewiele brakowało.
Wmawiał sobie, że mu się należało. Za to jaki był nachalny, wyuzdany. Ale tak naprawdę uderzył tego chłopaka, tylko dlatego, że nie był tym, za kogo go wziął. Nie był Araenem i nawet go nie przypominał.
A może Saris uderzył go dlatego, bo nie mógł uderzyć samego siebie – za swoją naiwność i słabość, za to, że chciało mu się płakać.
- Sam mówiłeś, że nie da się go zastąpić – przypomniał Anuril, odrywając go od nieprzyjemnych myśli. – Więc przestań próbować.
- To ja powinien być na jego miejscu – powiedział Saris po chwili milczenia. – To ja miałem zginąć, nie Araen. Nasz oddział wysłano na rutynową kontrolę, ale trafiliśmy na nieoczekiwany opór. Udało mi się wyprowadzić garstkę żołnierzy, ale ścigano nas. Nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu ani zapasów, żeby uciekać przez góry, więc zaryzykowałem przeprawę przez Vrad Ehren. Przez Tunel Zmarłych. Myślałem, że dla nas to nie przeszkoda – byliśmy Krukami, żołnierzami trenowanymi nie tylko w walce, ale i magii krwi. Mój oddział, chociaż rozbity, stanowili ludzie zaprawieni w boju, bezlitośni i nieulęknieni. Myślałem, że dla nas to pestka. Ale to co tam spotkaliśmy… Nie spodziewałem się tego w najgorszych koszmarach. Araen i ja byliśmy najwyżsi stopniem – ja byłem kapitanem, on sierżantem. Powinien iść ze mną w pierwszej linii, ale rozkazałem mu z dwójką innych szeregowców bronić tyłów. Sądziłem, że tam będzie bezpieczniejszy. Że będzie lepiej, jeśli ja oczyszczę drogę, a on będzie się trzymał z tyłu i nic mu się nie stanie. Długo błądziliśmy a te… istoty… atakowały ze wszystkich stron. Ale było za późno, żebym mógł się do niego przedrzeć, poza tym musiałem mieć kogoś, kto wydawałby rozkazy i pilnował szyku. Była nas garstka, ale w tych ciemnościach nie mogłem wszystkiego kontrolować, będąc na przedzie. W końcu znaleźliśmy wyjście. Już prawie znaleźliśmy się na powierzchni, kiedy jednego z żołnierzy idących z tyłu coś złapało i zaczęło ciągnąć w głąb. To ja miałem za nim pobiec. Miałem rozkazać Araenowi wyprowadzić ludzi, a sam próbować ratować swojego człowieka, który znalazł się tam przez moją pychę i lekkomyślność. Ale Araen był bliżej i to on pobiegł, a ja wyprowadziłem resztę na zewnątrz, bo bałem się, że to coś może porwać kolejnego. Chciałem po nich wrócić, nie obchodziło mnie, że moi żołnierze potrzebują dowódcy, bo tam… on… – przerwał na chwilę, żeby odetchnąć i uspokoić oddech. – Nie zdążyłem. Któryś z nich, chyba ten szeregowiec, w akcie desperacji splótł potężne zaklęcie. Od siły eksplozji zadrżała ziemia, a wejście się zawaliło. Próbowaliśmy je odkopać, najpierw wszyscy, potem już tylko ja sam. Przez kilka godzin, aż skóra na dłoniach zdarła mi się do kości od ostrych kamieni. Ale obsuw był zbyt duży, nie dalibyśmy rady, nawet gdybyśmy kopali kilka dni, a nie mieliśmy tyle czasu. Poza tym, chociaż nikt tego nie powiedział, wiedzieliśmy, że to nie ma sensu. Bo słyszeliśmy ich krzyki. Słyszeliśmy, jak umierali. Ale to ja powinienem tam być. To mnie miało zasypać.
- Zrobiłeś to, co musiałeś. Chroniłeś ludzi i robiłeś co mogłeś, żeby obronić jego – powiedział Anuril miękko.
- Zostawiłem swoich ludzi – mruknął Saris z goryczą. – Nie byłem w stanie… nie potrafiłem… Spędziłem tam tam kilka dni, Anuril. Dni. Oni byli wyczerpani, przerażeni, na skraju śmierci. A ja ich zostawiłem, bo nie mogłem się stamtąd ruszyć. Prawie zabiłem swojego żołnierza, kiedy siłą próbował mnie odciągnąć.
- To już przeszłość. Ale możesz uczyć się na błędach. Nie siedź nad stertą kamieni, kiedy ktoś cię potrzebuje – poradził z nikłym, zmęczonym uśmiechem. – Powinniśmy się wreszcie położyć – zauważył i odwrócił się, ale Saris złapał go za nadgarstek.
- Przepraszam, wiem, że… to nie twoje zmartwienie. Ale chciałem, żebyś zrozumiał. Nie mogę cię winić, jeśli nie chcesz się w to pakować. Wiem, że… nie jestem łatwy. Nie będę nalegał.
- Chyba obaj nie chcemy się w to pakować. Myślę, że… też byś nie chciał.
- Możesz spróbować. Możesz powiedzieć mi…
- Może innym razem – przerwał Anuril, wyswobadzając się delikatnie z uchwytu. – Późno już.
***
- Co ten pierdolony odmieniec tu robi? – warknął ktoś. Anuril nawet nie uniósł głowy, żeby sprawdzić, kto to, udając zbyt zajętego sprawdzeniem lotek u swoich strzał.
- Został przydzielony do naszego oddziału – wyjaśnił dowódca spokojnie, jakby to nie było oczywiste. – Wykazał się swoimi umiejętnościami i zasłużył na miejsce wśród zwiadowców – dodał, pewnie raczej z obowiązku, niż z faktycznej chęci bronienia mieszańca. Anuril zerknął na niego kątem oka, starając się odczytać coś z jego miny.
Fairanell miał zaledwie kilka lat więcej niż on, ale dzięki niezwykłemu talentowi otrzymał własny, podległy mu oddział. Wyróżniał się nadzwyczaj wysokim wzrostem, ale w zasadzie niczym więcej. Ze swoją szczupłą, umięśnioną budową, śniadą skórą i rudawo-brązowymi włosami związanymi w luźny kucyk, z łatwością mógł się wmieszać między pozostałe elfy. W przeciwieństwie do Anurila.
Przyjrzał się dokładniej twarzy dowódcy, jego wysokim kościom policzkowym, ostremu podbródkowi, drobnej bliźnie w kąciku ust. Ich spojrzenie na moment się spotkało i w wąskich, szarozielonych oczach starszego elfa nie było niechęci.
Luxuris wziął to wtedy za dobrą kartę podobnie jak to, że Fairanell często stawał w jego obronie. Chociaż nigdy nie bezpośrednio, mimo że mógł wykorzystać swój autorytet aby zakazać używania wobec podwładnego obraźliwych zwrotów. Jednak zawsze starał się raczej łagodzić sytuację, odwracać uwagę reszty elfów, reagując bezpośrednio tylko w przypadku, gdy dochodziło do rękoczynów. Być może Anuril powinien był wcześniej zwrócić uwagę na tę jego zachowawczość, ale miał wtedy siedemnaście lat, a dowódca szybko urósł w oczach młodego zwiadowcy do rangi bohatera.
- Wykazał się umiejętnościami – zakpił ktoś, wyrywając ciemnowłosego elfa z kontemplacji swojego nowego przełożonego. – Pewnie matka załatwiła mu przydział, żeby nie okazał się kompletnie bezużyteczny.
- Albo żeby nabił się na własną strzałę i oszczędził jej dalszego wstydu – zawtórował inny zwiadowca i wszyscy, z wyjątkiem Fairanella, wybuchnęli śmiechem.
Anuril nie odpowiedział, ale zacisnął w gniewie pięść. Matka nigdy nie ruszyła palcem, aby w czymkolwiek mu pomóc. Sam chciał trafić do tego oddziału, licząc, że jeśli się wykaże to pozostali w końcu go zaakceptują. Że w końcu dostrzegą, iż jest taki jak oni, nawet jeśli różnili się wyglądem.
Potem ruszyli przez las, kierując się w stronę granicy aby upewnić się, że nikt jej nie naruszył. Spojrzenie Anurila odruchowo powędrowało do idącego na przedzie dowódcy, jego odsłoniętych, umięśnionych ramion, długich nóg opiętych przez skórzane spodnie i kształtnych pośladków.
I przypomniał sobie, że czegokolwiek by nie robił, nigdy nie będzie taki jak oni. A idąc teraz, jako ich towarzysz broni, wypchnięty z rozmowy i czując na sobie ich pogardliwe spojrzenia, nie był już taki pewien, czy chce.
Skoro mogli go nienawidzić za inny kolor włosów, to jak bardzo musiałby nienawidzić samego siebie za to, że zastanawiał się jaka byłaby w dotyku śniada skóra dowódcy oddziału i jak smakowałyby jego usta.
Myślał wtedy, że to już całkowicie przekreśla jego szanse, ale nie miał całkowitej racji.
Bo okazało się potem, że Fairanell z równym zaangażowaniem poznawał ciało Anurila, co on jego, a pieszczoty męskich dłoni rozpalały go równie mocno.
A mimo to, był jednym z nich, zawsze był jednym z nich i nie potrafił być nikim innym.
***
- Ała! Kurwa, to już trzeci raz! – poskarżył się Torquen, kiedy Shivu znów wyrwał go ze snu, wbijając palce w czuły punkt pod żebrami z bolesną dokładnością.
- To już
piąty raz, kiedy zwalasz się na mnie swoim cielskiem. Prośby na ciebie nie działają – odciął się młody skrytobójca. Nic nie mógł poradzić na to, że miał naprawdę płytki sen, a każdy niespodziewany dotyk wyzwalał w nim odruchy obronne. Za pierwszym razem, kiedy ramię mężczyzny niespodziewanie wybudziło go oplatając mu się wokół talii, prawie wbił towarzyszowi sztylet w oko.
- Dlaczego tak ci to cholernie przeszkadza? – burknął Torquen z niezadowoleniem, powoli podnosząc się do siadu. Do pomieszczenia, w którym spali, nie docierało światło z zewnątrz ale czuł się dość wypoczęty, więc wnioskował, że wstał już dzień.
- A dlaczego ty musisz każdą osobę w swoim łóżku traktować jak przedłużenie materaca? – odfuknął chłopak, zsuwając się zgrabnie z posłania i zaczynając przypinać do spodni paski z krótkimi nożami. – Jeśli zawsze tak robisz, to dziwię się, że masz jeszcze wszystkie zęby, biorąc pod uwagę z kim zwykle sypiasz – zauważył, unosząc brwi znacząco.
- Chyba odzywa się we mnie resztka instynktu samozachowawczego, bo takie spoufalanie się z Sarisem mogłoby się dla mnie skończyć gorzej, niż kuksańcem – stwierdził, chociaż nie do końca zgodnie z prawdą. Nie lubił sypiać sam – a oczywiście najlepiej było, jeśli sen poprzedzały jakieś inne, ciekawe aktywności – i wyczuwając koło siebie źródło ciepła, miał naturalny odruch przysuwania się bliżej. Kilka razy zdarzyło mu się obudzić z ramieniem przerzuconym przez talię wojownika, albo z twarzą wciśniętą w płaską, ale przyjemnie twardą klatkę piersiową, czy z nosem wsuniętym w, zaskakująco miękkie i ładnie pachnące, czerwone włosy. Saris miał chyba jednak dość twardy sen, bo gdyby kiedykolwiek to zauważył, na pewno nie darowałby sobie przynajmniej ostrzegawczego ciosu w szczękę.
Shivu nie skomentował, skończył tylko kolekcjonowanie swojej licznej broni i zarzucił na siebie nieodłączny, czarny płaszcz, aby ukryć większość niebezpiecznych narzędzi.
- Sprawdzę, czy Anuril już się obudził – oznajmił. – Powinniśmy znaleźć Zulę i powiedzieć, że czujesz się już dobrze. Umyj się w tym czasie, jak wrócę, sprawdzę twoje rany.
Wyszedł na zewnątrz chwytając jeszcze swoją torbę. Stała się sporo lżejsza, wielu potrzebnych specyfików zaczynało mu brakować. Najgorsze, że nie będzie miał teraz okazji aby uzupełnić zapasy.
Aż zmrużył oczy kiedy na zewnątrz powitał go jaskrawy blask słońca. Musiało być już koło południa. Zadran wciąż pilnował wejścia, na widok chłopaka skinął mu uprzejmie głową i powrócił do dłubania nożem w kawałku drewna.
- Zula?
Barbarzyńca ponownie uniósł wzrok, przerywając swoje zajęcie, aby wskazać chłopakowi kierunek. Odpowiedział mu krótkim „drahri”, a złodziej uśmiechnął się w podzięce. Tak mówili tutaj na swoich uzdrowicieli.
Tak naprawdę Shivu kojarzył już znacznie więcej słów z mowy dzikich, niż dawał po sobie poznać. Od dziecka miał niezwykle dobrą pamięć, co stanowiło jeden z powodów, dla których Ivaan wybrał go na ucznia. Starał się jednak nigdy nie dawać tego po sobie poznać, nauczony, że wiedza, której inni się po tobie nie spodziewają, może być bardzo potężną bronią.
A chociaż już nawet Anuril wyzbył się swojej nieufności, młody skrytobójca zbyt długo spędził wypatrując wrogów w każdym cieniu, żeby teraz zapomnieć o swojej paranoi. Gdyby nie ona, prawdopodobnie już dawno by nie żył.
Początkowo złodziej miał zamiar pójść najpierw po Anurila, ale zrezygnował. Ostatnimi czasy jakoś naturalnie zaczęli traktować elfa jako kogoś na kształt swojego lidera – zdecydowanie najlepiej z nich wszystkich nadawał się do tej roli: był praktyczny, inteligentny i opanowany i mimo pozornej oschłości dobrze radził sobie z ludźmi. Shivu od razu stwierdził, że to on powinien rozmawiać z Zulą, ale chłopak jakoś nie mógł się przemóc, żeby wejść do chaty, którą łucznik dzielił tej nocy z Sarisem.
Wiedział, że między tymi dwoma coś było na rzeczy, ich ostatnia, dość gwałtowna wymiana zdań tylko potwierdziła te domysły. Wprawdzie nie udali się na wspólny spoczynek w zbyt romantycznych nastrojach, ale Shivu nie mógł się wyzbyć niepokojącego wrażenia, że mógłby im w czymś przeszkodzić. Sama myśl, że mógłby zastać Anurila w jednoznacznej sytuacji z wojownikiem sprawiała, że czuł się dziwnie niekomfortowo.
Na wszelki wypadek, samotnie skierował się do stojącej na uboczu chatki uzdrowiciela. Chciał przy okazji dowiedzieć się czegoś na temat stosowanych przez niego specyfików, a to przecież nie dotyczyło Anurila w najmniejszym stopniu. Na pewno kiedy wstanie, sam znajdzie Zulę.
Shivu cicho wsunął się za zasłonę do wejścia chaty. W środku powitał go znany już zapach zwierzęcych skór i dymu, tym razem dodatkowo wzbogacony ostrą wonią jakiś ziół, a także potu i krwi. Dwóch potężnych barbarzyńców leżało nieprzytomnie na posłaniach, przy jednym z nich czuwała przywódczyni plemienia Naz’ahri. Chudy, pomarszczony jak suszona śliwka starzec mamrotał do siebie, zawzięcie ubijając coś tłuczkiem w glinianej misce.
- Co z nimi? – zapytał złodziej, wchodząc głębiej do pomieszczenia, aby stanąć obok Zuli.
- Nie wiadomo, za wczesna ocenia – odparła. – Ale naj… najmożliwiej…
- Najprawdopodobniej – podsunął odruchowo, a ona skinęła głową.
- Najprawdopodobniej będą żyli. Obaj – dodała dość sucho, obdarzając niechętnym spojrzeniem potężne ciało nieprzytomnego Jagardaha.
- Będą z nim problemy – stwierdził Shivu, podążając za spojrzeniem rozmówczyni.
- Najprawdopodobniej – potwierdziła, powtarzając nowe słowo, jakby próbowała je zapamiętać. – Tek… Shirkani – poprawiła się szybko – zadecyduje, co z nim. Jeśli się obudzi.
- Mógłbym… – zaczął chłopak przyciszonym głosem, w obawie, czy uzdrowiciel nie zrozumie jego słów, ale Zula uciszyła go twardym gestem.
- Jeśli duchy przodków chcą, Jagardah będzie żyć. Decyzja ich, albo decyzja shirkani. Nie moja, nie twoja – ucięła i Shivu jednak pożałował, że nie przyszedł z Anurilem. On mógłby być w stanie przekonać Zulę. Gdyby były wódz zmarł teraz, nikt by ich nie podejrzewał, a wyeliminowaliby możliwy problem. Uważał, że nie powinni pozostawiać Syna Duchów przy życiu, a jeśli tą decyzję mieli pozostawić Torquenowi, tak to się pewnie skończy. Najemnik z całą pewnością nie był świętym, ale zdawało się, że nie miał dobrego zdania o zabijaniu inaczej niż w walce. Z całą pewnością nie darzył sympatią cichych i bezpiecznych, skrytobójczych rozwiązań, w których Shivu się specjalizował.
Ale cóż, może uda mu się… może Anurilowi uda się przemówić mężczyźnie do rozsądku.
***
Zadran nie czuł zmęczenia, mimo nieprzespanej nocy. Wbrew obawom Zuli w osadzie panował spokój, ludzie Tuhan zdawali się poruszeni nagłą zmianą przywódcy, objawieniem mocy duchów, jak i nietypową grupą obcych, ale, z paroma wyjątkami, nikt nie okazywał większej niechęci wobec takiego rozwoju sytuacji. Kiedy mężczyznę minął ten młody, dziewczęco wyglądający chłopak stwierdził, że bezpiecznie może oddalić się z posterunku. Nowy shirkani prawdopodobnie też już wstał, więc Zadran nie widział potrzeby w dalszym wysiadywaniu pod jego chatą. Odrzucił niewielki kawałek drewna, który strugał z nudów i wolnym krokiem ruszył do namiotu, gdzie ulokowała się większość wojowników z jego plemienia. Szedł powoli, bez większego zainteresowania obserwując oddające się codziennym obowiązkom kobiety i bawiące się dzieci. Mężczyźni w większości stali w grupkach, dyskutując na temat wczorajszych wydarzeń.
Zadrana w pewien sposób to irytowało, wśród plemienia Naz’ahri nie występował tak wyraźny podział ról ze względu na płcie. Widok kobiet pracujących w pocie czoła, podczas gdy ich mężowie nie wykazywali nawet najmniejszej chęci udzielania im pomocy, napawał go dziwnym niesmakiem.
U nich wszyscy zajmowali się wypełnianiem codziennych obowiązków, z wyjątkiem tych myśliwych, którzy wybierali się, lub dopiero wrócili z polowań. Ponadto niektóre dziewczęta szkolono w walce tak samo jak chłopców. Kobiety traktowano u nich z szacunkiem, bo wiedzieli, że nierzadko stanowią znakomitych wojowników, czego najlepszym przykładem była Zula.
Zadran nie miał jednak zamiaru wnikać w filozofię ludzi Tuhan. Nie interesowała go do tego stopnia, żeby zaprzątać nią sobie głowę. Właściwie, od kilku dni, interesowało go niewiele.
Ten obcy, egzotyczny łucznik o niespotykanych, niebieskich oczach i dziwnie dźwięcznym imieniu niemalże niepodzielnie zagarnął całą uwagę wojownika.
„Anuril”, powtórzył w myślach, rozkoszując się melodyjną miękkością tego słowa. Akurat mijał chatę, w której obiekt jego zainteresowania akurat przebywał i odruchowo zwolnił kroku.
Chociaż ostatnio widział Anurila zaledwie kilka godzin temu, już zaczynało mu brakować jego obecności.
Z budynku wyszedł nagle ten wojownik o szkarłatnych włosach, Saris albo Sares. Wyglądał na zmęczonego i rozdrażnionego, ale to akurat nie było niczym nowym. W dłoni miętosił jakąś czerwoną szmatkę, na widok Zadrana mocniej zacisnął ją w pięści, jakby chciał ją ukryć. Posłał barbarzyńcy twarde, wyzywające spojrzenie i zapytał o coś w swojej dziwnej mowie. Z potoku nieznanych słów mężczyzna wyłapał jedynie imię – Torquen.
- Wszystko z nim w porządku, nie musisz się martwić o swojego chłoptasia – odparł, nie mogąc się powstrzymać przed małą złośliwością, skoro i tak nie zostanie zrozumiana. – Jest u siebie. – Wskazał ręką w odpowiednim kierunku. – Śpi – dodał, obrazując to odpowiednim gestem.
Czerwony Wojownik zmrużył oczy, jeszcze przez chwilę przeszywając rozmówcę ostrym jak nóż spojrzeniem, aż w końcu ruszył w kierunku siedziby shirkani. Po drodze nie omieszkał szturchnąć Zadrana barkiem, mimo że miał wystarczająco dużo miejsca, aby tego uniknąć. Ciemnowłosy łucznik tylko uśmiechnął na to pod nosem, odprowadzając Sarisa wzrokiem. Zastanawiał się, czy jego niechęć wynikała z zazdrości o Anurila. Zdawało się, że ta dwójka ma jakąś przeszłość, ale dziwne, zielone oczy gwałtownego wojownika częściej szukały jednak sylwetki wesołego blondyna, aktualnego shirkani ludzi Tuhan. Zadran nie rozumiał większości ich, często gwałtownych, wymian zdań, ale po języku ciała odczytywał, że ciągnęło ich do siebie. Szukali swojego kontaktu, niby przypadkiem, od niechcenia, a jednak zawsze kończyli na posłaniach tuż obok siebie. Wojownik chyba opuszczał gardę nocami, bo nie unikał ramion towarzysza, a nad ranem zdarzało mu się nawet czasem musnąć palcami jasną czuprynę śpiącego kompana, nim się odsunął – a robił to zawsze uważnie, żeby go nie zbudzić.
Zadran rozmyślał czasem nad tym, czy w ogóle którykolwiek zdaje sobie z tego sprawę. Jeśli nie, to liczył, że to szybko nastąpi, bo nie chciał, żeby ktoś stanął na jego drodze do niebieskookiego łucznika. Na ten moment jednak Saris, dosłownie, zniknął z horyzontu. Mężczyzna nie zastanawiając się długo, wszedł do niewielkiej chaty, gdzie miał nadzieję zastać Anurila.
Jego nadzieje się ziściły, gdy tylko wsunął się cicho za zasłaniające wejście skóry, powitał go widok bladego mężczyzny. Wyglądał na zmęczonego, gdy zdziwiony nagłym wtargnięciem podniósł te swoje niesamowite, niebieskie jak najczystsza woda oczy, dało się pod nimi dostrzec delikatne cienie. Wciąż jednak był uderzająco piękny. Zadranowi kojarzył się posągami obcych bóstw, które widział kiedyś na jednym ze zwiadów w czasie młodości. Rysy łucznika miały tę samą perfekcyjną regularność, wręcz trochę nieludzką. Z gładkiego, spokojnego oblicza biła identyczna duma, co z marmurowych twarzy.
Anuril, mimo początkowego zaskoczenia uśmiechnął się lekko na jego widok i zapytał o coś.
- Jesteś taki piękny – odparł Zadran w odpowiedzi na niezrozumiałe pytanie. – Unikalny.
Kierując się nagłym instynktem, podszedł bliżej łucznika. Serce zatrzepotało mu w piersi, gdy w nozdrza uderzył oszałamiający zapach, a na skórze poczuł ciepło drugiego ciała. Niepewnie wyciągnął dłoń, aby dotknąć gładkiego policzka, trochę bojąc się, że spłoszy partnera niczym egzotycznego motyla. Ten jednak odpowiedział mu pewnym, rozemocjonowanym spojrzeniem, i przechylił lekko głowę. Odczytując to jako przyzwolenie, Zadran musnął delikatnie jego ciepłe usta.