Rozdział szósty – Maryśka
Ludzie dość często mówią: „ za jakie grzechy…” udając, że nie wiedzą czemu spotkało ich coś, co nie pasuje w ich poukładanym świecie. Ja dokładnie wiedziałem za jakie grzechy, a właściwie za czyje. Chociaż, jakby chciał się ktoś wykłócać o semantykę, to by powiedział, że to wcale nie grzechy, tylko czysty przypadek. O czym mówię? O moim zesłaniu do Piekła. Co takiego zrobiłem, że na to zasłużyłem? Nic. Po prostu Sylwek złamał nogę. Znacie ten numer w kreskówkach, gdy bohater wywija orła na skórce od banana, która pojawia się pod nogami nie wiadomo skąd? No to właśnie on tak miał. Nie wierzycie? Niestety to prawda. On twierdził, że szedł sobie spokojnie rozmyślając nad pewnym cholernie ważnym problemem, ja uważam, że właśnie ryzykował skręcenie karku czy jakieś inne zwichnięcie oglądając się za niezłą laską i nie patrzył gdzie idzie. Za moją teorią przemawiał kołnierz usztywniający jego szyję. No więc Sylwek złamał nogę i dostał zwolnienie na dwa miesiące. A że bar w Piekle musi być otwarty, więc pozostała trójka musiała podzielić między siebie jego dyżury. Z jednej strony to oznaczało więcej kasy, a z drugiej mniej godzin na sen czy inne przyjemności oraz ból głowy, zębów i całego szkieletu od nadmiaru decybeli, że o smrodzie spoconych ciał nie wspomnę. Chociaż to ostatnie można było jeszcze jakość przeżyć. Jeśli zaś chodzi o decybele, to aż do śmierci będę pamiętał jak spierdoliłem z Piekła zaraz po pierwszym ich uderzeniu w moje uszy. Nie rozumiem jak oni wszyscy mogą się katować tym nadmiarem decybeli. Niestety chyba jestem jedynym, który tego nie rozumie, bo gdy patrzę na to jak czekają aż DJ włączy muzę, jak wydzierają się do wtóru muzyki, podnosząc jeszcze poziom hałasu… w każdym razie, jak już wspomniałem, pierwszego dnia, gdy przypadł mi dyżur w Piekle, zwiałem stamtąd zatykając uszy, jak tylko BAS włączył to coś zwane muzyką. Ostrość słyszenia odzyskałem po jakiś pięciu minutach. Nie zastanawiając się dłużej, w trosce o moje bębenki, wyskoczyłem do sklepu po zatyczki do uszu. Niestety nie zniwelowały hałasu całkowicie, ale przytłumiły go na tyle, że moje biedne uszy już tak nie cierpiały. Gorzej było z resztą ciała, które czuło się jak podłączone do wibratora. Przez te wibracje musiałem też przestawić się na mniejsze dawki wszelkich płynów, bo najzwyczajniej w świecie zwiewały ze szklanek, a gdyby blat był zrobiony z czegoś bardziej śliskiego, to i szklanki by spieprzały. No i nauczyć czytać z ruchu warg i innych gestów, bo przy tym poziomie hałasu nie dało za cholerę rady zrozumieć co klienci chcą do picia, no chyba, że przechylali się przez kontuar i próbowali mi wrzeszczeć do ucha, co też nie pomagało, biorąc pod uwagę zatyczki, które miałem w uszach. Na początku próbowałem używać kartki i długopisu, ale jak ktoś był bardziej podpity to kiepsko mu szło pisanie, a mnie odcyfrowywanie tych bazgrołów. Na szczęście po jakimś czasie udało mi się rozpracować ten system znaków stosowanych przez klientów, dzięki czemu mogli swoje struny głosowe zachować na coś innego.
Na Maryśkę z początku nie zwróciłem uwagi, był po prostu jednym z wielu, którzy przychodzą do Piekła i nie wyróżniał się niczym szczególnym w tym tłumie spoconych i nabuzowanych decybelami ciał. Jak większość amatorów Piekła, był wiecznie spocony, podminowany i nieskoordynowany, jakby dźwięki przez cały czas miały nad nim kontrolę. Za każdym razem, jak chciał zamówić coś do picia, kładł się na kontuarze. Ale nie on pierwszy i nie ostatni tak robił, więc po prostu kładłem to na karb zmęczenia tańcem. Dopiero później dowiedziałem się, że ćpał. Ale po kolei. Jak już wspomniałem, na początku nie wyróżniał się niczym od innych, więc po prostu ignorowałem go. Znaczy obsługiwałem jak należy, ale po podaniu drinka nie zajmowałem nim myśli, ani też nie próbowałem go znaleźć w tłumie tańczących. Zresztą nawet jak bym chciał się nim zainteresować, to i tak nie miałem na to czasu, bo na początku musiałem opanować sztukę pracy w Piekle, a potem uważać na to co i jak robię, gdzie i jak kładę każdą rzecz, żeby później się nie okazało, że leży na podłodze zwalona przez dudnienie decybeli. To było strasznie męczące i cholernie absorbujące, więc nie miałem czasu na oglądanie klientów, jak to miałem w zwyczaju będąc w Niebie. Zresztą lubiłem to, lubiłem patrzeć na krążącą w powietrzu miłość i obserwować te wszystkie emocje towarzyszące rozpadającym się związkom. Niestety, nie tylko szczęśliwie zakochani do nas przychodzili. Owszem, nieraz widziałem jak w naszym barze niejedno zagrożone uczucie rozkwitało na nowo i umacniało się, ale też oglądałem jak niejedna para zrywała ze sobą. Przykro było na to patrzeć, zwłaszcza jak się zdążyło polubić klientów, nawet nie znając ich imion, ale niestety takie jest życie. Nie miałem tego wszystkiego w Piekle, zresztą i tak musiałem się skupić na pracy, wiec traktowałem Maryśkę jak każdego innego klienta. Dopiero po jakimś czasie, podsłuchawszy rozmowę dwóch facetów zainteresowałem się nim. Chociaż nie, wróć. Najpierw była rozmowa, a dopiero potem poznałem Maryśkę.
Wiecie jak to jest czasami, że jakieś wydarzenie, którego jesteście świadkiem, na początku wydaje wam się nic nie znaczącym incydentem, a później okazuje się, że było zalążkiem czegoś, w co zostaliście wplątani, albo przynajmniej was to zainteresowało? Z Maryśką było dokładnie tak samo. Zaczęło się od pewnej rozmowy, której świadkiem byłem na gościnnych występach. Znaczy, któregoś razu pan Wojtek zakomunikował mi, że jako najbardziej reprezentatywny z nas wszystkich zostałem oddelegowany do pomocy w pewnym nowootwartym barze, którego właściciel był znajomym naszego tajemniczego szefa. Trochę się tym zdziwiłem, bo osobiście nie uważam siebie za jakiegoś super przystojniaka, już prędzej bym stawiał na Rafała z tą jego latynoską urodą. No, ale skoro szef tak uważa, nie będę się z nim kłócił. Na szczęście miałem robić to, co i tutaj, czyli podawać drinki i szczerzyć zęby do klientów. Jedno i drugie miałem opanowane do perfekcji, więc zmiana miejsca pracy nie powinna dla mnie stanowić żadnego problemu, czy być źródłem stresu. Poza tym byłem ciekawy tego nowego klubu. Czemu otwierają go tak szybko, że nie mogą najpierw zapewnić sobie właściwego personelu, tylko pożyczają po znajomych.
Konkretnego dnia, o konkretnej godzinie stawiłem się pod wskazanym adresem. Podobno właściciel nie lubi dwóch rzeczy: kłamstwa i niepunktualności. Więc grzecznie przetransportowałem się tam gdzie trzeba odpowiednio wcześnie. W sumie to nawet byłem wcześniej, tylko dobre dziesięć minut zajęło mi zbieranie zębów z ziemi, po tym jak mi szczęka z hukiem opadła na widok mojego tymczasowego miejsca pracy. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tak jawnego popisywania się swoim bogactwem. Patrzyłem na teren za kratami ogrodzenia i czułem się jak jakiś kloszard. Dosłownie, brudny i marny kloszard. Utwierdził mnie w tym przekonaniu ochroniarz, który pojawił się nagle nie wiadomo skąd, ciągnąc na smyczy warczącego dobermana.
- A ty tu czego? Wynocha, bo psem poszczuję – warknął robiąc groźną minę.
Nie ma to jak miłe powitanie. Aż pożałowałem, że nie ma ze mną Guliwera, bo inaczej by wtedy dupek śpiewał. Myślał, że jak ma ze sobą groźne zwierzę, to jest nie wiadomo kim? Się przeliczył. Nie wiem dlaczego, ale zwierzaki zawsze mnie lubiły, nawet te, które zawsze na wszystkich warczały. Jak byłem mały to mieszkałem obok takiej jednej starej panny, która miała wyjątkowo wrednego pekińczyka. Całymi dniami ujadał z okna na przechodniów. Na wszystkich, tylko nie na mnie. Mogłem mu nawet przywiązywać puszki do ogona, a on i tak siedział cichutko. Z innymi psami było podobnie. Znaczy nie próbowałem im przywiązywać puszek do ogona, tylko po prostu nie szczekały na mnie, ani się nie rzucały. Matka mi nieraz w dupę dawała, że nie trzymam się z daleka od obcych psów. No ale jak tu się trzymać od nich z daleka, jeśli same do ciebie przyłażą i się domagają pieszczot? Ten tutaj wprawdzie nie przylazł do mnie, ale widać było, że się cieszy, bo mu kikut ogona latał niczym śmigło. Podszedłem do niego i kucnąwszy wyciągnąłem rękę. Polizał ją, chociaż to nie trwało zbyt długo, bo wielki pan ochroniarz zaraz go odciągnął warcząc i bijąc go końcówką smyczy po zadzie, że aż zapiszczał. Jak się wkurwię, to napuszczę na niego Guliwera. Ale to potem, teraz przywołałem na twarz jeden z wielu moich wystudiowanych uśmiechów i powiedziałem, że przyszedłem do pracy. Wtedy w oczach Pana Ochroniarza awansowałem ze śmiecia na karalucha. A może to degradacja? Jakby nie było, dalej nie mieściłem się w kategorii ludzi z którymi warto rozmawiać. Ale zwisało mi to. Abym tylko odbębnił swoją robotę. Coraz mniej ją lubiłem, mimo iż jeszcze nie zacząłem. Zostałem zaprowadzony do jakiegoś „managera”, którego już kilometr wcześniej można było słyszeć jak wrzeszczy na personel.
Ponieważ droga od bramy do budynku była dość długa, miałem okazję spokojnie sobie obejrzeć okolicę i utwierdziłem się w przekonaniu, że to musi być jakiś klub jakiegoś obrzydliwego bogacza dla jemu podobnych, znudzonych bogaczy. Błeeeee. A wracając do pana manago, to, jak wspomniałem, najpierw go usłyszałem, a dopiero potem zobaczyłem. Właśnie był w trakcie opierdalania jakiegoś szczawia, który stał skulony z załzawionymi oczami. Pewnie by się nad nim dłużej znęcał, ale zobaczył nas, znaczy mnie i jaśnie pana strażnika. No i wyskoczył z mordą. Pewnie myślał, że jestem jednym z jego podwładnych czy co. Chyba nawet chciał z łapami startować, ale doberman zaczął na niego szczekać i nie pomogło nawet ciągnięcie za smycz. No cóż, zwierzak swój rozum jednak ma. Wyjaśniłem pieniaczowi po co tu jestem, a ten do mnie znowu z mordą, że miałem być o 10.00, a jest 10.10. Odparłem, wciąż, o dziwo, spokojnie, że zgodnie z poleceniem byłem o 10.00 pod bramą, a to, że tyle czasu zajęło znalezienie go, to już nie mój problem i jeśli coś mu się nie podoba to niech spierdala na bambus. Po czym odwróciłem się i ruszyłem do wyjścia. Owszem, przyjmę krytykę i opierdol z pokorą, jeśli są one zasłużone, ale jeśli są bezpodstawne, to nie pozwolę sobie na głowę włazić. Swoją wartość znam. Odszedłem stamtąd za towarzysza mając ciszę. Chyba po raz pierwszy ktoś odszczeknął temu bufonowi i tamten był w ciężkim szoku nie wiedząc jak zareagować.
Wracając do domu kupiłem gazetę z ogłoszeniami, bo jak nic będę musiał szukać nowej roboty, jak właściciel się dowie co zaszło. Przejrzałem ogłoszenia, ale nie było nic ciekawego. Następnego dnia poszedłem do roboty, przyznaję, z duszą na ramieniu. Pan Wojtek zdziwił się widząc mnie, a kiedy jeszcze na dodatek powiedziałem mu co i jak, spocił się i zdenerwował jakby zaraz miał nastąpić koniec świata. I poleciał szybko do swojej kanciapy, mamrocząc pod nosem, że szef go zabije. Czekając na niego wziąłem się za robotę, przy okazji rozmawiając z Markiem, który, o dziwo, przyszedł rano, nie wieczorem. Niestety moja radość krótko trwała, bo ulotnił się jak tylko musiałem zająć się jakimś bardziej wymagającym klientem. Szkoda, z nim mi się zawsze fajnie gada i może by mi jakoś załagodził traumę związaną z utratą roboty. W międzyczasie wrócił Pan Wojtek, dziwnie rozluźniony, i ku mojemu zaskoczeniu powiedział, że jutro mam tam wrócić i rozmawiać z samym właścicielem. No to jaśnie wielkiemu panu strażnikowi i menagerowi kopary opadną, hehehe.
Żeby już dłużej nie przeciągać tematu, wróciłem tam i po rozmowie z właścicielem, który okazał się całkiem sympatycznym gościem, wcisnąłem się w służbowy mundurek i stanąłem za barem długim chyba na kilometr, z dwoma innymi kolesiami, swoją drogą strasznie wystraszonymi. Muszę przyznać, że całkiem nieźle wyglądałem w tym mundurku, zielonym, ze złotymi dodatkami, chociaż jak dla mnie był on za bardzo „szpanerski”. No ale cóż, kazali, to ubrałem. Pierwszego dnia nie działo się nic ciekawego, z wyjątkiem tego, że było od cholery ludzi, a wszyscy cisnęli się do baru i stołów, po darmowe drinki i żarcie. Wyglądali oni gorzej niż stado wygłodniałych sępów. Tamte przynajmniej kulturalnie czekają aż ofiara skończy żywot, a ci tutaj… rzucali się jak tylko przekroczyli próg sali, jakby ich miesiącami głodzono. Kiedyś marzyłem o tym by mieć kupę kasy i móc nic nie robić przez cały dzień, ale jeśli miałbym się zachowywać tak jak oni, to dziękuję, wysiadam z tego pociągu.
Przez kilka kolejnych dni ludzi wciąż było multum, jakby nie patrzeć, nowość cieszyła się powodzeniem, i cały personel uwijał się jak w ukropie. Kiedy tu przyszedłem zdziwiłem się widząc taki długi bar, na trzech facetów, szybko jednak przestałem, widząc jak dzień w dzień wszystkie siedzenia są okupowane, a my musimy latać jakby się paliło. Po trzech dniach stwierdziłem, że najsensowniej będzie kupić sobie wrotki albo łyżworolki. Taniej to mnie wyniesie niż kupno nowych butów jak w tych pozdzieram zelówki od latania tam i z powrotem, oraz maści na bolące mięśnie. Mówię wam, jeszcze nigdy w życiu moje nogi się tak nie napracowały jak wtedy. Po tej robocie chyba spokojnie będę mógł brać udział w maratonie. Po małej rozgrzewce moje kulasy same będą się rwały do biegu.
Po jakimś czasie trochę się uspokoiło, ale wciąż było pełno ludzi. Przepraszam, nie ludzi. Ludzie to przychodzili do naszego baru, tu pojawiały się snoby, które nie wiedziały co robić z kasą i wolnym czasem i spędzały go na przechwalaniu się swoim bogactwem albo na obgadywaniu innych. Tak, obgadywaniu, niczym przekupki na targu. Właśnie tym zajmowało się tych dwóch kolesi, którzy po zamówieni drinków nie odeszli do żadnego stolika, tylko stanęli przy barze i lustrowali wszystkich. Akurat byłem zajęty myciem szkła, więc chcąc nie chcąc „podsłuchiwałem” ich. Na początku przechwalali się poczynionymi ostatnio zakupami, swoimi nowymi super duper drogimi zabawkami. Przestałem ich słuchać po pierwszym zdaniu, biegnąc myślami do naszego baru i zastanawiając się co tam słychać ciekawego. Jednak w pewnym momencie nadstawiłem uszu. Usłyszałem pewne magiczne słowo.
- … pedalstwo cholerne.
- Masz rację, rozplenia się toto jak czyrak na dupie.
- Najchętniej to bym ich wszystkich powystrzelał.
- Szkoda, że Hitler ich wszystkich nie zagazował. Obnoszą się z tym swoim zboczeniem, parady równości urządzają, o dyskryminacji pierdolą…
W tym momencie jeden z nich splunął nie przejmując się, że są w lokalu z drogą posadzką, a mnie ręce same zacisnęły się w pięści. Nawet złapałem jeden z mytych właśnie kieliszków, a w głowie zaświtała mi myśl żeby roztrzaskać go na łbie tego kretyna, jednak szybko odpuściłem. Wiedziałem, że takim delikatnym naczyniem to więcej krzywdy zrobię sobie niż jemu. Szkoda, że nie mają tutaj takich ciężkich kufli jak w Piekle i Niebie. Robiłem swoje, a oni wciąż obrzucali epitetami homoseksualistów.
- Znasz Kraweckiego? – zapytał nagle jeden z nich.
- Tego co ma firmę xxxx? – Tu padła jakaś nazwa, ale zupełnie mi ona nic nie mówiła, więc i w głowie długo nie została.
- Dokładnie tego. – Drugi z rozmówców przytaknął głową.
- Wyobraź sobie, on ma syna pedała.
- Niemożliwe?! Przecież on ma żonę i dzieciaka!
- Nie o tym mówię, tylko o najmłodszym. Podobno był widziany jak wyłaził z jakiegoś baru z jakimś facetem.
- To jeszcze o niczym nie świadczy, mógł po prostu być z kumplem na popijawie jakiejś.
- Człowieku, w „takim” barze?
- W jakim?
- Dla pedałów.
- A skąd wiesz, że to był taki właśnie bar?
- Rany, tyś się z choinki urwał czy co? Wszyscy o tym trąbią!
- A niby skąd mam o tym wiedzieć? Byłem przez pół roku na wakacjach we Włoszech, wróciłem dopiero kilka dni temu.
- No tak, zapomniałem. No więc widziano młodszego Kraweckiego jak wychodził z pedalskiego baru z jakimś facetem i się z nim całował.
- Ochyda. – Kolejne splunięcie. Jeszcze jedno i chyba jednak oleję wszelkie konsekwencje i rozpierdolę mu to szkło na łbie. – A co na to stary Krawecki?
- A jak myślisz? Zrobił jedyną rzecz jaką tylko mógł, odciął zboczeńca od pieniędzy i wyrzekł się go. Tak to wszystko podobno przeżył, że aż firma zaczęła gorzej funkcjonować. Chociaż to jeszcze nic. Podobno też zaczął ćpać. Marihuanę.
- Stary Krawiecki???
- Zdurniałeś? Mówię o młodym. Stoczył się na samo dno. Pedalstwo i narkotyki, tego stary Krawiecki nie mógł już wytrzymać i wylądował w szpitalu.
- A wszystko przez pedały…
W tym momencie się wkurwiłem. Nieraz byłem świadkiem wyrażania zdania przez homofonów i różnie na to reagowałem, ale jeszcze nigdy nie byłem tak wkurwiony. Musiałem coś zrobić, żeby spuścić parę i ich „ukarać”. Ponieważ stali obok mnie, więc widziałem w jakim tempie opróżniają drinki. Kiedy kolejne szklaneczki zaczęły powoli prześwitywać, wziąłem czyste i udałem się „za potrzebą”. Ponieważ mam problemy z zatokami, więc nos mam wiecznie pełen smarków, że czasami aż mi się zatyka i muszę ustami oddychać. Tym razem też tak było, a że nie wypadało przy gościach wyciągać chusteczki i siać „obrzydzenia”, więc, jak się domyślacie, dość szybko nos mi się zatkał nadmiarem smarków. Zamknąłem się w kiblu i wysmarkałem się do obu szklaneczek. Wiem, obrzydlistwo, ale mój nos na tym skorzystał, bo w końcu mogłem oddychać i złośliwa część mnie już nie chciała trzaskać bogu ducha winnych kieliszków na łbach debili. Wróciłem za bar i nalałem do szklaneczek to samo, co pili wcześniej. I czekałem aż zażądają kolejnych drinków. A potem patrzyłem jak wypijają te moje gluty, chwaląc smak alkoholu. Zemsta bywa słodka, chociaż czasami zaprawiona goryczą faktu, że nie zawsze można o niej powiedzieć. Ale i to mi wystarczyło.
Przez następne dni nie działo się nic ciekawego, tych dwóch palantów jeszcze nieraz przewijało mi się przed oczami, ale już nigdy nie stanęli obok baru. Oprócz tego jeszcze parę, mniej lub bardziej wstawionych babek, próbowało mnie podrywać, że aż pozostali barmani patrzyli na mnie wilkiem. Cóż ja na to poradzę, że mam taki urok osobisty, że babki też na mnie lecą? Musiałem się nieźle nagimnastykować by dać im do zrozumienia, że nie mają u mnie szans, a szastanie mi forsą przed nosem im w tym na pewno nie pomoże.
Po jakimś miesiącu bar chyba znudził się tym bogackim bufonom, bo nie przychodzili już tak często, chociaż wciąż jeszcze były tłumy. Jednak nie takie, żeby dwóch barmanów nie dało sobie z nimi rady. Wróciłem więc do domu. I zostałem powitany jakby mnie wieki nie było, a nie tylko miesiąc. Aż mi się łezka w oku zakręciła jak widziałem radość na ich twarzach. Nie sądziłem, że tak za mną tęsknili, za to doskonale wiedziałem jak ja za nimi tęsknię. Za nimi i za tym barem. Bo może nie „kapał złotem”, może klienci nie zostawiali tu kupy szmalu, ale przynajmniej miał swoją atmosferę, ten niepowtarzalny klimat i urok, który sprawiał, że traktowałem go jak swój dom.
Po jakimś czasie, kiedy tamta robota był już tylko wspomnieniem, a rozmowa tych dwóch debili zniknęła w meandrach mojej pamięci, zesłano mnie do Piekła. I kiedy już się przyzwyczaiłem w miarę do tej roboty, poznałem Maryśkę. Na początku traktowałem go jak każdego klienta, który przychodzi na tyle regularnie, że w końcu jakoś zapada w pamięć i po jakimś czasie można się pokusić o zaserwowanie mu drinka zanim jeszcze o niego poprosi. W Niebie nie widziałem go nigdy, za to w Piekle codziennie, i codziennie był nabuzowany i roztańczony, jakby ta dyskoteka była całym jego życiem, jedyną rzeczą, która sprawiała mu radość. I codziennie, jak zamawiał drinka, kładł się na blacie bufetu, by się do mnie nachylić i złożyć zamówienie. I za każdym razem w jego oczach widziałem ogień. Nie wiem czy to było pożądanie, narkotyki czy może jeszcze coś innego.
Jak mówiłem, po pewnym czasie Maryśka stał się jednym z rutynowców. Znaczy zawsze jak przychodził, robił to samo i w tej samej kolejności, czyli najpierw tak ze 4 godziny na parkiecie z różnymi partnerami, nieważne kto, aby tylko umiał tańczyć, potem mała przerwa na drinka i powrót na parkiet. Drinki zawsze wypijał szybko, prawie jednym haustem, jakby bał się, że w tym czasie kiedy on tu siedzi, tam ucieka mu najlepsza muzyka, najlepsza zabawa. Aż któregoś dnia mnie zaskoczył. Po pierwszej dawce szaleństwa na parkiecie przysiadł przy barze i zamówił drinka, ale tym razem nie był sam, tylko z jakimś, na oko trzydziestoletnim, brunetem. Siedzieli jakiś czas, sączyli drinki i rozmawiali. Chociaż „rozmawiali” to złe określenie. Przez cały czas wymieniali się zapisanymi karteczkami. Te już niepotrzebne gnietli i wrzucali do jednej z pustych szklaneczek. Byłem ciekaw co takiego między sobą piszą, że Maryśka cały czas jest uśmiechnięty promiennie, więc po kryjomu chomikowałem te karteczki. Po jakimś czasie wrócili obaj na parkiet i mogłem widzieć jak przez cały czas Maryśka tańczył już tylko z tym jednym facetem. Szczerze mówiąc to było dla niego coś niecodziennego, ciekawe czy wyniknie z tego coś głębszego.
Kiedy wróciłem do domu, zignorowałem kompletnie nawoływania współlokatorów, którzy postanowili sobie urządzić maraton horrorów i właśnie się przygotowywali taszcząc skrzynkę piwa, coś mocniejszego, czego nie rozpoznałem, bo jeszcze było w reklamówce i karton chipsów. Czułem, że znowu się narąbią tak, że mieszkanie trzeba będzie przed trzy dni doprowadzać do porządku. Ale tym razem palcem nie kiwnę, będę tylko pilnował swoich zabawek. Na szczęście pokój mogłem zamykać na klucz, więc miałem gwarancję, że mi nie zrobią burdelu jak mnie nie będzie ani nie wcisną na chama zmuszając do wypicia z nimi wódki. Oni mają dziwny tok rozumowania i za cholerę nie mogę im tego wyperswadować. Myślą, że jak pracuję z alkoholem, to ciągnę go hektolitrami. Nie może im się w tych przesiąkniętych promilami orzeszkach pomieścić, że jestem abstynentem. W każdym razie jak tylko przyszedłem do domu, szybko coś zjadłem, odświeżyłem się i zamknąwszy się w swoim pokoju zacząłem czytać karteczki. Jakimś cudem udało mi się poukładać je chronologicznie, tak że miałem wrażenie jakbym uczestniczył w tej ich rozmowie. Na początku nie było w niej nic ciekawego, standardowe „poznawanie się”. Tutaj zastanowiła mnie jedna rzecz. Maryśka powiedział, że nazywa się Adam Krawecki. Przez dość dłuższą chwilę wpatrywałem siew to nazwisko, mając nieodparte wrażenie, że już je gdzieś słyszałem. Cholernie mnie to męczyło. Przez pełne dwa dni. Tak bardzo męczyło, że nawet w robocie byłem z lekka nieuważny i potłukłem tyle kieliszków ile zwykle przez dekadę mi się nawet nie zdarzało. Aż Marek zaczął na mnie dziwnie patrzeć.
- Tyś się zakochał, czy co? – zapytał nagle, a ja znowu rozwaliłem kieliszek.
Popatrzyłem na niego wilkiem, popukałem sugestywnie w czoło i zmiotłem stłuczkę.
W końcu drugiego dnia, kiedy już prawie zasypiałem, olśniło mnie. To te gościnne występy! Tych dwóch debili, którym nasmarkałem do drinków. Oni opowiadali o jakimś facecie nazwiskiem Krawecki. Czyżby to było on? Wprawdzie nie znam się na narkotykach, ale z tego co słyszałem z telewizji, to, zakładając, że to on, to narkotyki mogły być odpowiedzialne za te jego błyszczące wiecznie oczy i podminowanie. Aż mi się go żal zrobiło. Wyglądał na sympatycznego faceta, miał ładny uśmiech i oczy.
Kiedy już moja skleroza łaskawie pozwoliła z pamięci wygrzebać to nazwisko, wróciłem do domu i wziąłem się za dalszą lekturę tych karteczek. Wtedy nie skończyłem, bo mnie to nazwisko tak uwierało w komórki mózgowe, że nie mogłem się skupić. Teraz miałem umysł czysty. Po standardowym badaniu terenu, czyli zapoznawaniu się, następowała kolejna porcja standardu, czyli zainteresowania i inne ulubione elementy. Miałem zamiar przelecieć przez to szybko, wręcz olać, ale chciałem poznać bliżej Maryśkę. Okazało się, że lubi kolor zielony, sklejać modele żaglowców, zbierać różnokolorowe jesienne liście i ma mnóstwo najróżniejszych kaktusów. Do tego gorąca czekolada i horror do poduszki. I narkotyki. Nie, tego nie powiedział wprost. Wywnioskowałem to z dalszej części karteczek. Im bardziej zagłębiałem się w te karteczki, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że cale to „zapoznawanie się” i wypytywanie o pierdoły służyło tylko jednemu. Facet był najzwyczajniej w świecie dilerem narkotykowym i szukał kolejnego stałego klienta. Oczywiście na żadnej z karteczek nie napisał wprost, że mu sprzeda narkotyki, o nie, na ty był zbyt cwany. Gadał szyfrem, typu: „znam sposób na świetną zabawę”, „mogę ci zagwarantować odlot jakiego nigdy w życiu jeszcze nie miałeś”, „ mam znajomą, która zabierze cię do nieba”. Nie wiedziałem co z tym fantem zrobić. Nie mogłem tego tak zostawić, nie ze względu na Maryśkę, tylko na lokal. Następnego dnia tuż przez swoją zmianą pogadałem z panem Wojtkiem. Aż się przeląkł jak mu powiedziałem o swoich podejrzeniach. Zabrał wszystkie te karteczki i obiecał przekazać wszystko szefowi. Tydzień później zrobił nam wszystkim zebranie. Przyszedł z dwoma obcymi facetami. Kaśce na widok jednego z nich zaraz oko zabłysło, ale szybko została ostudzona przez Karola. Jakby nie patrzeć w domu czekał na nią mąż. Nie będę się wdawał w szczegóły, bo to nic specjalnie ciekawego, w skrócie powiem, że to byli policjanci i przyszli z nami omówić strategię działania. Bo jak się okazało, moje podejrzenia okazały się słuszne i dokładnie tak samo pomyśleli policjanci po przeanalizowaniu tych karteczek ode mnie. W klubie rozpanoszyli się dilerzy narkotykowi, nie wiadomo kiedy i ilu ich było. Policja więc postanowiła zrobić obławę. Po miesiącu obserwacji w końcu złapali dwóch gości, niestety nie było wśród nich tego, który gadał z Maryśką. Musiał chyba coś wyniuchać i się zmyć.
Jakiś czas potem w gazecie, którą zostawiła u nas w domu dziewczyna jednego ze współlokatorów, przeczytałem o śmierci Maryśki. Jak można się było spodziewać prasa rozdmuchała wszystko, jego homoseksualizm, narkotyki i wydziedziczenie. No cóż, żądni krwi ludzie muszą przecież dostać swoją pożywkę, nie? Podali nawet termin i miejsce pochówku.
Poszedłem na ceremonię, bo autentycznie żal mi się zrobiło chłopaka. Zapamiętałem go jako pełnego życia i ognia, jakby nie miał żadnych trosk i zmartwień. Trochę mu tego zazdrościłem. Przez cały ten czas, gdy musiałem dyżurować w Piekle, obserwowałem go i z każdym dniem poznawałem coraz lepiej. Nie wiem czy szukał towarzystwa, bo czuł się samotny czy może szukał jakiegoś sponsora, który mógłby mu zapewnić stały dopływ gotówki na narkotyki, faktem jest, że codziennie, gdy zmęczony siadał na drinka przy barze, „karteczkował” z jakimś gościem. Czasami zmieniali się po kilku dniach, czasami po jednym, ale zawsze był to ktoś inny. Za każdym razem zostawiali karteczki mnie, żebym je wyrzucił do śmieci. I za każdym razem zabierałem je do domu, by sobie poczytać. Dość dużo informacji się powtarzało, ale za każdym razem zawsze było coś nowego, czasami sporo informacji, czasami tylko jedno zdanie. Z tych wszystkich informacji wyłaniał mi się powoli obraz Maryśki, zupełnie inny od tego, co można było wywnioskować na pierwszy rzut oka. Maryśka był bardzo uczuciowym facetem, tak bardzo, że chyba bardziej by mu było urodzić się kobietą niż facetem. Niektórzy na takie coś zdaje się mówią „zniewieścienie”. Chociaż ja nie odniosłem wrażenia żeby w jakiś sposób zniewieściał. Ot, po prostu facet z dużą ilością uczuć, wrażliwości i zainteresowań. To właśnie ta jego wrażliwość i jej brak u rodziców wpędziły go w narkotyki. Rodzice, a właściwie ojciec, bo matka nie miała zbyt wiele do gadania, stłamszona przez męża, nigdy nie potrafili go zrozumieć. Chociaż bardziej dokładne byłoby stwierdzenie, że nie chcieli. Nie chcieli zrozumieć, że ich syna nie interesuje zarabianie pieniędzy na giełdzie czy przejęcie schedy po ojcu i męczenie się jako adwokat. On wolał sztukę i muzykę. On był zbyt słaby, nie miał w sobie stanowczości, by sprzeciwić się ojcu, by żyć po swojemu. Raz próbował, ale mu się nie udało. Więc się ugiął. Poddał się i zaczął żyć życiem, które przygotował mu ojciec. Zasuwał od rana do wieczora w jego kancelarii adwokackiej, odnosząc nawet drobne sukcesy. Jednak jego ojcu ciągle było mało. Przez cały czas na niego o coś cisnął. Znacie to powiedzenie „Puty dzban wodę nosi póki się ucho nie urwie”? Od maryśkowego dzbana ucho urwało się, gdy ojciec kazał mu się ożenić z córką jakiegoś super ważnego klienta. Maryśka może i by się znowu zgodził, ale były dwie poważne przeszkody. On znał tą dziewczynę i lubił ją nawet i wiedział, że ten ślub to będzie dla niej tylko krzywda. Bo jego zdaniem dziewczyna zasługiwała na faceta, który ją szczerze pokocha. A on jej tego nie mógłby nigdy dać, bo przecież nawet nie był biseksem, tylko stuprocentowym homo. Kiedy już więc wszystko było przygotowane, a goście czekali w kościele, on najzwyczajniej w świecie uciekł. Włóczył się przez rok po świecie, aż w końcu wrócił do domu. Na szczęście dziewczyna zdążyła już sobie znaleźć porządnego faceta, który dał jej szczęście. Niestety dla Maryśki nie skończyło się to tak dobrze. Od tego momentu nie było dnia, by nie kłócił się z ojcem. Zawalał sprawę za sprawą, aż w końcu został usunięty z firmy. Wpadł w narkotyki, a jakiś czas potem wyszedł na jaw jego homoseksualizm i ojciec go wydziedziczył. A on powoli zaczął się staczać. Aż w końcu doszedł do końca swojej drogi.
W kościele zauważyłem niewiele osób, pewnie rodzina i kilku znajomych, którzy się jeszcze od niego nie odwrócili, za to na cmentarzu tłum żądnych sensacji gapiów i reporterów cały czas pstrykających aparatami. Aż mi się rzygać na ich widok zachciało, żerowali na ludzkim nieszczęściu. Chociaż muszę przyznać, że rodzina Maryśki też była nienajlepsza. Przez cały czas pamiętałem tamtą rozmowę i to, co przeczytałem w gazecie i na tych karteluszkach i wiedziałem, że dla najbliższych Maryśka przestał istnieć. A teraz? Teraz nagle okazali się kochającą rodziną, która wylewała łzy przez cały czas, zarówno w kościele, jak i na cmentarzu. Nieźli z nich byli aktorzy. Znajomi też się od niego odsunęli, a tu nagle pojawili się ze zbolałymi minami i naręczami kwiatów. Wiązanki cmentarne, jedna większa od drugiej, jakby chcieli nimi pokazać, kto z nich bardziej go kochał. Stałem tak i patrzyłem na ten ich fałszywy smutek i jak potem szybko kładli wiązanki na świeżym grobie i zmywali się, jakby poczucie winy gryzło ich wszystkich w dupę. Jeszcze szybciej zwiewali, kiedy nagle się rozpadało. Tylko ja cały czas stałem z daleka od tego wszystkiego, nieporuszony. Nie zakładałem nawet na głowę kaptura, bo miałem wrażenie jakby ten prosty gest miał się okazać brakiem szacunku dla zmarłego. Bo tylko niebo szczerze po nim płakało. A ja wraz z nim. Bo mi go było naprawdę żal. Stałem więc i czekałem aż wszyscy uciekną przed deszczem, a kiedy zostałem już sam, powyrzucałem wszystkie te obłudnie wiązanki do śmietnika i wsadziłem w kopczyk przyniesiony ze sobą kaktus. Wiedziałem, że pożyje on tylko do dnia, gdy rodzina postawi mu nagrobek, ale mimo wszystko zostawiłem go tam, jedyny ulubiony przez Maryśkę kwiat. Postałem jeszcze chwilę i wróciłem do domu.
Smutek po Maryście trzymał mnie przez jakiś czas, ale szybko przeszedł. Życie w barze toczyło się dalej, a ja byłem świadkiem jeszcze wielu smutnych i wesołych historii, chociaż żadna z nich nie wywołała we mnie takich emocji jak pogrzeb Maryśki.