Wzbierający się już od dłuższego czasu w piersi chichot - śmiech rubaszny jak wymiona kobyły nie pasował do sytuacji - w końcu się uwolnił. Najpierw cicho pod nosem, później jeszcze trochę jakby zawstydzony, a potem chichotał już zupełnie nieskrępowany. Chichot odbijał sie od falujących, różowych ściań, po których pełzały ośmiopalce strzykawki. Strzykawki gdy się na nie spojrzało zagrywały na pianinie i umykały do małych karakur - takich filarów z parówek. Jak się popatrzyło dłużej to karakury stawały w różowych, jak ściany, płomieniach. Płomienie dostawały zgrabnych nóżek w rajstopkach i wojskowych butach i zaczynały tańczyć gawota - a przynajmniej tak by nazwał ten taniec, gdyby miał zgadywać. Cały pokój wypełniony był mgłą - taką z nawilżacza powietrza, co wygląda jak haubica. Haubica wystrzeliwuje co chwilę małe niebieskie kuleczki, które, krzycząc "jestem dziewicą", rozpłaszczają się na ścianach. Ośmiopalce strzykawki wsysają je, umykają do karakur, karakury staja w płomieniach, zaczynają tańczyć gawota, podpalają haubice, haubica staje w płomieniach i krzyczy "bogowie". Robi mu się gorąco i wszystko przykrywa lepka mgła, mgła o dłoniach bez palców - palce zabrały strzykawki - próbuje chwycić jego ramiona, nogi, obejmuje go i przytrzymuje chociaż chciałby już stąd iść, bo zrobiło się naprawdę zimno. Mgła jest różowa. Mgła staje się różową kulką. Kulka staje się ośmornicą na kamieniu. Kamień się w niego wpatruje i uśmiecha. Uśmiecha się twarz, różowe są włosy. I oczy, wpatrują się w niego oczy. Wszystko drga niewyraźne. Wyraźne. Wyraźniejsze. Wyraz. Wyraz twarzy przed nim. Rozbawiony, zaciekawiony, ogólnie z siebie zadowolony. Twarz jest nisko - krasnoludek, albo głowa na ośmiu palcach - broda oparta na dłoniach - dłonie normalne, raz, dwa, trzy, cztery... dziesięc palców - łokcie oparte na jego kolanach. Obserwuje zza okularów w białych ramkach. Uśmiecha się uprzejmie. W tle leci muzyka. Poważna. Pachnie chemią. Jest przypięty.
Było mu zimno i drżał jakby miał gorączkę. Chciało mu się wymiotować i odrobinę śmiać. Miał ochotę zwinąć się w jakiś kłębęk. Nigdy jeszcze w swoim życiu nie czuł się tak... Zdominowany? Bez władzy nad własnym ciałem i umysłem - nie rozumiał, jak ktokolwiek może chcieć czegoś takiego doświadczać dobrowolnie. Chciał coś powiedzieć - mężczyzna klęczący przed nim przekrzywił głowę z zaciekawieniem i poprawił okulary - ale usta odmówiły posłuszeństwa - mężczyzna przed nim zaśmiała się lekko. Zagryzł więc zęby i wziął kilka głębokich oddechów - w ostatniej chwili powstrzymał odruch wymiotny, chociaż może trzeba było zwrócić na ta różową czuprynę - poczekał, aż zawroty głowy miną i odetchnął jeszcze raz. Lepiej. Przesunął językiem po spierzchniętych wargach.
- Co ty mie to kurwu nędzu zrobiałeś? - zapytał powoli, niskim ledwo słyszalnym głosem.
Jego "gospodarz" uśmiechnął się i wstał, odwrócił się, stając przy jednym ze stołów.
- Ależ mój drogi - powiedział tym swoim przyjemnie brzmiącym głosem. - Wielu zapłaciłoby niemałą sumkę, żeby móc doznać tego, co ty. Mógłbyś okazać odrobinę wdzięczności i przede wszystkim docenić kunszt.
- Chuj ci w dupę, psychopato - warknął już nieco lepiej panując nad swoim ciałem.
- Obiecanki, cacanki - odpowiedział niewzruszony okularnik.
Znowu zachciało mu sie rzygać. Kolejne kilka głębokich wdechów. Uspokoić się i myśleć. Myśleć i działać. Trzeba sprawdzić:
Swoje otoczenie: przypięty, bez szans na samodzielne uwolnienie. W pomieszczeniu laboratoryjnym, albo około szpitalnym. Bez okień, chyba że są jakieś za jego plecami, ale raczej wątpliwe, bo nie widzi też drzwi. Zakładamy, że w pomieszczenie nie ma okien. W tej chwili był sam na sam z okularnikiem, który w tej chwili nucąc w takt lecącej muzyki - chyba ciągle Wagner - grzebał coś przy stole. Muzyka zagłuszała inne dźwięki, więc trudno było ocenić, czy gdzieś w pobliżu są inni ludzie.
Czas: absolutnie nieznany - najpierw nieznany okres kiedy był nieprzytomny i równie nieznany czas bycia... naćpanym. Ale nie był jeszcze szczególnie głodny, więc nie mogło minąć aż tak dużo czasu. Założenie: jakieś dwie, może trzy godziny od utraty przytomności. Na pewno już dawno minęła 22, więc Shinji wie, że coś jest nie tak
Szanse na kontakt z drużyną: wciąż miał swój kolczyk, więc wiedzą gdzie jest, o ile nie znajduje się w naprawdę głębokiej piwnicy, albo zabezpieczonym pomieszczeniu, gdzie nie dociera sygnał.
Stan własny: guz z tyłu głowy, poza tym żadnych poważniejszych obrażeń zewnętrznych, ale nie można wykluczyć wstrząśnienia mózgu. Nie był pewien swojej koordynacji ruchowej, bo właśnie wrócił z narkotycznego delirium. Nie wiadomo, co mu zostało podane, ani jakie - poza wciąż dargającymi nim dreszczami - skutki uboczne posiada. Wciąż ma na sobie swoje spodnie. Nie ma koszulki, zamiast tego do piersi, do szyi i do skroni ma przyczepione lepami czujniki. Za jego plecami coś pika równomiernie. Ruchem nogi - na tyle na ile pozwalają mu więzy - sprawdza boczne kieszenie bojówek - puste.
Przeciwnik: w tej chwili znany tylko jeden - mężczyzna na oko dwadzieścia sześć lat, wzrost jakieś metr osiemdziesiąt, oczy bursztynowe, włosy różowe, szczupły, lubi muzykę poważna, szczególnie Wagnera - tak to na pewno przydatna wiadomość sierżancie, mruknął do siebie w myślach - niewątpliwie powiązany z interesem narkotykowym - jakiś producent, może badacz, albo naukowiec. Jego cel i powody działania jak na razie nieznane.
Wnioski: fubar - to był głosik Lisy - trzeba jakoś to przeczekać to przybycia pomocy, tylko teraz pytanie, jak długo zajmie reszcie ekipy zebranie się i zorganizowanie ratunku.
- Zazwyczaj - odezwał się gospodarz, odwracając się do Kenseia ze strzykawką w dłoni. - Testuje swoje nowości na asystentach, ale sam rozumiesz, że nie mogłem nie skorzystać z okazji, gdy nawinął mi się taki zdrowy okaz. Dopiero na takich, jak ty, widać cały misterny kunszt mojej ciężkiej pracy.
Różowowłosy uśmiechnął się uprzejmie. Gdyby Kensei spotkał go gdziekolwiek indziej, pewnie wywarłby na nim wrażenie troszeczkę zadufanego w sobie, ale profesjonalisty, pewnie właśnie z dziedzin okołomedyczynych.
- A może się jakoś dogadamy - odezwał się, widząc jak igła zbliża się do jego przedramienia. - Wiesz, mogę przyprowadzić ci więcej takich... zdrowych okazów jak ja, co? - spojrzał na niego, unosząc brew i uśmiechając się zachęcająco.
- Och to naprawdę miłe z twojej strony - uśmiech zniknął z jego twarzy. - Ale nie. W końcu masz mi jeszcze do wyśpiewania kim jesteś i od kogo jesteś, jakie miałeś zadanie.
- Mogę ci to powiedzieć i bez tych zabiegów - powiedział spokojnie.
- O nie, to nie tak działa. Ludzie kłamią, kłamia namiętnie. Ty też byś mi zaczął kłamać, już to widzę, ale po odpowiednim przygotowaniu nie będziesz miał możliwości mi skłamać. Najpierw ty, a później twój przyjaciel.
Kurwa, warknął w myślach, kurwa, kurwa, kurwa. Shinjiego też złapali? Spojrzał szybko na okularnika. Blefuje? Chyba nie, ale w takim razie kim byli ścigający ich ludzie, żeby Shinji też dostał się w ich ręce, ale w sumie on tutaj wylądował. Dodać kolejne dwie godziny do czasu oczekiwania na pomoc, zanim reszta ekipy zorientuje się, że coś jest nie tak. Kurwa, kurwa, przeklinał dalej, widząc zanurzającą się w jego ciele igłę i powoli naciskany tłok strzykawki.
* * *
- A może z budynków obok - zaproponował Ichigo. - To nie wydaje się być aż tak daleko. - Przyjrzał się uważnie zbliżeniu zdjęcia google earth na tablecie.
- Jest to jakieś rozwiązanie - zgodził się Shinji, sprawdzając na laptopie widok z google street. - Tylko sąsiednie budynki też są strzeżone. - Znalazłeś coś Shuuhei?
- Jest szansa - powiedział obojętnie zagadnięty, nie odrywając spojrzenia od monitora. - To stary budynek jest, jakiś zabytek, zreszta widać po stylu. Jakimś cudem przetrwał wojnę i zaraz po był odnawiany. Był przetarg robiony, bo wtedy to jeszcze budynek państwowy był. O. - Obrócił laptopa w ich stronę, na monitorze wyświetlony był plan budynku, parter, pierwsze i drugie piętro. - Tylko nie wiadomo, czy ta firma, co go wykupiła, nie wprowadziła zmian, mając w dupie zalecenia.
Shinji skrzywieniem warg zgodził się z chłopakiem.
- Nadal lepsze to, niż nic - mruknął. - To co - popatrzył po towarzystwie. - Plan A?
- Kurwa mało - stwierdził Grimmjow. - Przydałoby się, żeby do środka weszły te cztery osoby, ale w takim wypadku zostaje tylko jedna na dywersję. Co za cipa, że dał się złapać!
Nikt nie zaprzeczył.
- JakiÅ› problem?
- Spojrzeli w stronę drzwi, skąd padło pytanie zadane sennym głosem.
- Co ty masz do cholery na sobie? - zapytał Grimmjow pierwszy, chociaż chyba każdemu to pytanie cisnęło się na usta.
Starrk stał oparty o framugę drzwi ubrany w czarny mundur z jakimiś oznaczeniami na ramieniu i kamizelkę CIRAS z przyczepionymi czarnymi, pustymi ładownicami. W dłoni trzymał czarny kevlarowy hełm. Podniósł brew, spojrzał na swój ubiór.
- Strój roboczy - odpowiedział, jakby zaskoczony pytaniem kolegi.
- A gdzie pracujesz? - zapytał się już Shuuhei.
- W oddziale ochrony pogotowia.
- Gdzie? - zapytali się wszyscy, oprócz Tii.
Starrk ziewnął, podrapał się w tył głowy.
- W specjalnym oddziale policji, który zajmuje się ochroną karatek pogotowia, jeżdzących do strzelanin, pilnujemy, żeby ci co wygrali, nie chceli dokończyć dzieła na rannych, albo żeby nie zabili ratowników - wyjaśnił znudzonym głosem. - A teraz powtórzę swoje pytanie, jakiś problem macie?
- Złapali Kenseia - wyjaśniła spokojnie Tia. - Wiemy gdzie jest, ale nie wiemy w jakim jest stanie i czy w ogóle jeszcze żyje,
Przy ostatnich słowach Shuuhei schował twarz w dłonie i odchylił się na krześle. Starrk podszedł do stołu i przyjrzał się kolejnym ekranom.
- To macie problem - powiedział w końcu. - Teoretycznie ten budynek, to laboratorium firmy kosmetycznej, ale i tak wszyscy wiedzą, że to jedna z baz produkcyjnych Arrancaru, jest naprawdę nieźle obstawiona, ale przy odrobinie szczęścia może uda wam się przemknąć.
- Tylko jak? - zapytał Ichigo.
Starrk wzruszył ramionami. Zapadła cisza.
- Swoja drogą - odezwał się Grimmjow. - Miałem dzisiaj spotkanie po latach z Nnoitrą.
- Tak? - zainteresował się Starrk. - A jakoś ostatnio słyszałem, że nie żyje. I jak, wyjaśniliście sobie pewne sprawy?
Grimmjow prychnÄ…Å‚ tylko zirytowany pod nosem.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że wina leży też po twojej stronie? - zapytał sie Starrk.
Kolejne prychnięcie.
- To on nawalił - powiedział. - Mógł nie pchać nosa, gdzie mu nie kazali.
- Czy istniałaby możliwość, żebyś nam pomógł? - wtrącił się Shinji odrobinę chyba zniecierpliwiony, patrząc się na gospodarza. - Wiesz do tanga trzeba dwojga te sprawy. Brakuje nam jednej osoby.
Przez dłuższą chwilę mężczyzna zastanawiał się, widać było, że przelicza za i przeciw.
- Mógłbym - powiedział w końcu. - Ale nie bezpośrednio - dodał zaraz. - Nie chcę być skojarzony w żaden sposób z tym, co się tam stanie. Mogę wam zapewnić ogień wyborowy.
Tym razem to Shinji przeliczał.
- Lepsze to niż nic - powiedział w końcu. - Gdzie byś się ustawił?
* * *
- Coś dla odmiany - powiedział gospodarz. - Nie chciałbym, żeby przypadkiem ci serducho stanęło. Przy ostatnim mocno ci pikało. Proponuje zmienić dietę i styl życia. Zawał to nie przelewki. - Zaśmiał się, jak z dobrego żartu.
- Jesteś chory - mruknął Kensei przez zaciśnięte zęby i pokręcił głową.
- Geniusze często są myleni z wariatami przez zazdrosnych ignorantów.
Uniół tylko brew w niedowierzeniu, ten facet naprawdę był zadufany w sobie. Zresztą mniejsza z nim. Miał teraz ważniejszy problem - co należałoby zrobić, żeby narkotyk wolniej sie rozprzestrzeniał, bo pewnie nie ma możliwości, żeby powstrzymać jego działanie. Przede wszystkim uspokoić się, wyrównać oddech, zwolnić. Im dłużej będzie przytomny, tym później wyjdzie z kolejnego delirium, tym później dostanie kolejną dawkę, a może jak szczęście mu dopisze, to nie zdąży dostać kolejnej, bo przyjdą po niego. Przymknął oczy i starał się zupełnie wyciszyć, co w sumie przyszło mu z nadzwyczajną łatwością. Był absolutnie spokojny i opanowany. Gdzieś z tyłu słyszał powolne, niemalże leniwe pikanie. Pik... Pik... Poza tym było cicho, może nawet nieco sennie. Tylko bez pośpiechu, bo i po co gdziekolwiek się spieszyć. Poczeka tutaj cierpliwie na resztę drużyny, zresztą powinni niedługo przybyć. A nawet jeżeli nie, to przecież nigdzie się nie wybiera. Poczeka, a czekając, zaśpiewa. Doskonały pomysł. Tylko co? Coś spokojnego niewątpliwie, może coś nostalgicznego. Będzie pasować do nastroju. Coś spokojnego i nostalgicznego? Znał jedną taką piosenkę.
Wajna i na ina inainaina...
Śpiewał cicho pod nosem i nie przeszkadzało mu to, że gdzieś tam w tle leciała zupełnie inna muzyka. Zresztą - na co też nie zwrócił uwagi - zaraz została wyłączona.
Sjerymi tuczami niebo zatjanuto
Njerwy gitarnoj strunoju natjanuty
Dożd’ barabanit s utra i do wiecziera
Wriemia zastywszaja każetsja wiecznostju
- Znam to - powiedział jakiś zafascynowany głos.
Nim też się niezbyt przejął, śpiewał dalej. Tak, ta piosenka pasowała idealnie, chociaż teraz nie do końca potrafił sobie przypomnieć, czemu tak bardzo nostalgicznie mu się kojarzyła.
Dawaj za żyzń, dawaj brat do konca
Dawaj za tiech, kto s nami był togda
Dawaj za żyzń, budz proklajta wajna
Pomjaniem tiech, kto s nami był togda
- Skąd ja to znam. Gdzie słyszałeś tą piosenkę Szayel? - mruczał gdzieś ktoś, chodząc w kółko. - Rosyjska piosenka, rosyjska piosenka, przecież nie słyszysz ich tutaj na co dzień.
Śpiewał i robiło mu się naprawdę smutno, za czymś tęsknił, ale nie potrafił powiedzieć, co to, lub kto to jest.
- Mam! - zakrzyknął ktoś. - Ale to było dawno - powiedział z pewnym rozżewnieniem.
Ktoś, zdecydował w końcu. To musiała być osoba. Ktoś bliski, kogo już nie ma. Za kim tęskni i kogo tak naprawdę chciałby zapomnieć, by móc spokojnie żyć dalej. Ktoś.
- To już siedem lat - mówił dalej.
Siedem lat? Co było siedem lat temu? Też coś smutnego.
- Jak ten czas szybko leci, ale jednak pewne rzeczy potrafią człowiekowi w pamięci utkwić. Kto by pomyślał, że po tylu latach usłyszę tą piosenkę. Też jesteś rosjaninem?
Jest? Nie, ale... Rosjanin. Jeszcze raz usłyszę ten kurewski rosyjski na radiu, to obiecuję, jak Boga kocham, że oddam cię najbliższemu Fraccionowi Espady. A ty się nie chichraj, ciebie to też dotyczy! Dlaczego? A dlatego, że go rozumiesz.
- Szkoda, że nie było mi dane zająć się tym jeńcem, myślę, że więcej bym z niego wycisnął.
Jeniec. Rosjanin. Siedem lat temu. Pik... Pik... Pik Pik Pikpik. Pik... Pik... Słuchał, słuchał bardzo uważnie i teraz już patrzył spod przymkniętych powiek, na krążącego po sali oprawcę. Wydawał się pogrążony we własnych myślach na tyle głęboko, że nie zauważył zmiany w swojej ofierze.
- Chociaż trzeba było przyznać czwórce, że też nieźle go wymęczyli, ale nadal uważam, że tradycyjne sposoby tortur są co najmniej niehigieniczne, nie mówiąc już o ich skuteczności. Chłopak był naprawdę twardy i jeszcze tak nas wymanewrować, żebyśmy sami wpadli w zasadzkę. Może nie genialne, ale nawet sprytne. I on właśnie śpiewał tą piosenkę. Davaj za żyzń. Urocze doprawdy.
Zwiesił głowę do końca... Zrezygnowany. Zaginął w Hueco Mundo, jego ciała nigdy nie odnaleziono. Umarł w wyniku tortur. Czwórka. Czwarty Fraccion. Tylko jakie to miało znaczenie? I tak ich nie odnajdzie, a jakby nawet odnalazł, to co by im zrobił? Jakie to miało znaczenie?
* * *
Jak mógł być aż takim idiotą, żeby nie docenić niebezpieczeństwa, żeby wciągać w to osoby, których to absolutnie nie dotyczy. Dlaczego wtedy w Gargandzie, nie powiedział Kenseiowi, żeby wracał, albo jeszcze wcześniej? Czemu w ogóle zaproponował mu ten wyjazd? Jesteś najzwyklejszym na świecie idiotą Shuuhei, a w dodatku jesteś egoistycznym idiotą, wyrzucał sobie, patrząc przez okno forda, na przemykające ulice Las Noches. Odpowiedź na pytania była prosta, bo chciał mieć Kenseia przy sobie. A teraz przez tą dziecinna zachciankę Kensei może umrzeć. A do tego słowa Shinjiego wciąż i wciąż do niego wracały. Były takie prawdziwe. Przecież tak właśnie będzie. Gdy wrócą, o ile wrócą, rozjadą się do swoich miast i do swoich spraw. W końcu, to że się pieprzyli - aż trzy razy - nic nie znaczy. Kim niby dla siebie są? Tak naprawdę obcymi, którzy nic o sobie nie wiedzą.
- Shuuhei! - powtórzył Shinji nieco zirytowany. - Mówię do ciebie.
- Sorry, wyłączyłem się - mruknął przepraszajaco. - Możesz powtórzyć.
- Mówiłem, żebys nie zapomniał zapasowaych magazynków. I mam nadzieję, że nie wyłączysz się tak, jak już wejdziemy.
- Mam i nie wyłącze się.
Wyciągnął swój pistolet, zapatrzył się na to małe, czarne narzędzie mordu. Jesteś idiotą, powtórzył i schował pistolet za kurtkę.
* * *
Znowu rozległa się muzyka poważna, ale nieco inna od poprzedniej. Różowowłosy sięgnął do kieszeni. Muzyka umilkła.
- Słucham? - Chwila ciszy. - Nie - powiedział, patrząc się prosto na swojego jeńca. - Nikogo takiego nie złapaliśmy. A Nnoitra? Och został postrzelony, jaka szkoda. - Wcale nie było mu szkoda. - A do pozostałych już dzwoniłeś? Oczywiście, że dam znać, jak tylko się czegoś dowiem. Do usłyszenia. Cóż na czym to skończyliśmy? - zapytał się powietrza. - Ach tak.
Gdzieś za jego plecami otworzyły się drzwi.
- Szefie, sprawa jest - powiedział jakiś tubalny męski głos, pasowałby do wielkiego murzyna.
- Sekundkę - powiedział różowłosy i spojrzał na Kenseia z uśmiechem. - Chyba nie myślisz, że zostawiłbym cię tak bez niczego.
Kurwa, zaklął nie wiadomo który raz, gdy igła po raz trzeci weszła w jego ciało. Czuł się żałośnie pokonany.
- Jeszcze do ciebie wrócę - powiedział okularnik i poklepał go po ramieniu pocieszająco.
Kensei usłyszał zamykanie drzwi za plecami. Poczekaj chwilę, bylo cicho, więc chyba został sam. Szarpnął trzymającymi go skórzanymi pasami jeden raz i drugi, ale żadne - ani te przytrzymujące go w piersi, ani za ramiona, ani przy nogach - nie chciały puścić. Próbował poruszyć krzesłem, przewrócić je, albo przynajmniej przesunąć, ale wychodziło na to, że krzesło było przymocowane do podłogi. Uderzył tyłem głowy o oparcie wściekły na swoja bezsilność i zaraz tego pożałował, gdy ból od guza rozszedł się po jego ciele. Miał ochotę kogoś zabić, choćby i zębami.
ZginÄ…Å‚ w wyniku tortur.
Szarpnął się jeszcze raz i jeszcze, licząc że może chociaż jedna śrubka się obluzuje, ale wszystkie trzymały mocno. W końcu zabrakło sił, pewnie narkotyk zaczynał działać. W głowie zaczynało mu sie kręcić i tracił ostrość widzenia, trudniej się oddychało, a dźwięki stawały się bardziej przytłumione i powolniejsze. Gdzieś za swoimi plecami słyszał bjig... bjig...bjig... Gdzieś z tej rozmazanej, różnokolorowej plamy, w którą zmienił się świat, zaczęły wychodzić postacie. Czarne, chude, bez twarzy, z długimi ramionami - ich dłonie ciągnęły się po ziemi za nimi. Dopiero po chwili w owalach głów pojawiły się białe szczeliny ust i czerwone szczeliny oczu. Najpierw tylko na niego patrzyły i im dłużej patrzyły tym bardziej przerażony był. Szczeliny zmieniły się nieregularne czerwony plamy - dziury po pociskach. Z ust wystawały kości, kości grzechotały. Postacie podchodziły coraz bliżej wyciągały do niego swoje długie ramiona. O coś prosiły, błagały grzechocząc koścmi w ustach.
- Uratuj, przyjdź, zostań, nie zostawiaj, przestań.
I dobrze rozpoznawał ten głos.
- Kensei, sierżańcie, Kensei, sierżańcie.
Chciał się gdzieś schować, gdzieś umknąć, zatkać uszy, oczy już miał zamknięte, ale to nie pomagało. Wciąż widział coraz to nowe krwawe dziury w czarnych ciałach, rozszarpane boki i wystające zielone wnętrzności, kości z oderwanych kończyn.
Wchodziły na niego, wpychały mu dłonie do uszu, nosa, do gardła, wypełniały kleistą mazią i bólem. Głębiej, wchodziły mu do mózgu jak robaki, pasły się na nim, na jego płucach, na jego sercu.
- Mój, mój, mój, mój
Mruczały.
Tym razem, jak wrócił do względnej przytomności, już nie powstrzymał wymiotów. Przechylił się bok, na tyle na ile mógł, i wymiotował. Raz, drugi, trzeci. Żółć paliła gardło. Na wpół przetrawione jedzenie mieszało się z krwią lecącą mu z nosa. Nawet nie usłyszał, gdy drzwi się otworzyły.
- Yh - jęknął ktoś z obrzydzeniem, sądząc po głosie, jego oprawca.
Na samą myśl, że za chwilę będzie przeżywał kolejnego tripa, wstrząsnęły nim kolejne torsje. Tylko już nie za bardzo miał co zwracać, poza samą żółcią.
- Niech któryś tu przyjdzie i tu posprząta!
Nikt jednak nie zdążył przyjść, bo właśnie coś, gdzieś wybuchło. Raz, drugi, trzeci.