Epilog – Odrobina Zaufania
Varrander nerwowo przechadzał się po komnacie, mnąc w palcach i tak już mocno zdezelowaną kartkę papieru.
Lord Raveh, jeden z jego nielicznych, zaufanych przyjaciół przyglądał się temu z mieszaniną rozbawienia i rozdrażnienia.
- Uspokój się – westchnął wreszcie młody mężczyzna, poprawiając swoje rude, lekko kręcone włosy. – Ludzie i tak gadają. Jeśli będziesz się zachowywał jak teraz, to będę musiał zamknąć cię w komnacie, bo inaczej narobisz sobie problemów jeszcze
zanim dasz się bezmyślnie przyłapać na zdradzie. A na to też pewnie nie będę musiał długo czekać.
Król słuchał tego jednym uchem, wciąż chodząc od jednej ściany do drugiej i po raz kolejny zaczynając czytać krótką wiadomość.
Minęły już cztery lata od ich rozstania z Vargo. W tym czasie wiele się zmieniło, objął tron, wybuchła wojna, on znalazł żonę i spłodził już dwóch synów.
Ale ani na chwilę nie zapomniał. Chociaż czasami tracił nadzieję, starał się zdusić w sobie zwątpienie, i mimo że nie wyglądało jakby walki miały kiedykolwiek dobiec końca, czekał.
Posiadał kilku zaufanych ludzi dzięki którym mógł czasem uzyskać jakieś, choćby bardzo zdawkowe, informacje o swoim kochanku. Zdołali też wymienić kilka listów.
Varrander oczywiście pisał znacznie dłuższe. Nie poruszał nigdy zanadto obecnej sytuacji, napomykał czasem o bardziej istotnych zdarzeniach, jak jego ślub czy narodziny pierwszego syna, ale głównie skupiał się na wspomnieniach. Na całe strony rozpisywał się o swojej tęsknocie za wschodnimi krainami. Za wolnością, podróżą, za chwilami wspólnie spędzanymi pośrodku bezkresnych równin pod rozległym, obcym niebem.
Vargo oczywiście zawsze odpowiadał krótko, tak jak miał w zwyczaju. Słowa pisane zdawały mu się przychodzić z równą trudnością jak mówione, ale Varrander jak zwykle potrafił je odpowiednio odczytać, dzięki długiej znajomości i informacjom, które czasem otrzymywał od swoich ludzi. Ten list nie różnił się zbyt bardzo od poprzednich, był jednak zupełnie inny.
Był ostatni.
„Varr,”
Mężczyzna zawsze rozpoczynał w ten sposób. Nigdy „kochany”, „mój drogi”. Po prostu, „Varr”.
„Być może dotarła do Ciebie wiadomość, że po bitwie nad Issą zostałem ranny”
Zostałem ranny – znalazłem się w stanie, przez który uznano mnie za zmarłego.
„Odniosłem pewne obrażenia, lecz wracam już do zdrowia.”
Pewne obrażenia – rany cięte, wstrząs mózgu, kilka złamanych żeber, pęknięta kość udowa, zmiażdżone kolano i łydka. Wracanie do zdrowia zapewne oznaczało, że udało mu się otworzyć oczy.
„Uznano jednak, że nie jestem zdolny do dalszej walki i Król zapowiedział, iż osobiście zwolni mnie ze służby ze wszystkimi honorami.”
Varrander znów poczuł, że jego serca przyspiesza, tak samo jak za pierwszym razem, gdy przeczytał to zdanie i dotarło do niego znaczenie tych słów. Pamiętał, że musiał się wtedy wesprzeć o biurko, żeby nie upaść, a dłonie tak mu drżały, że ledwo widział kolejne litery.
„Jako wolny obywatel mam prawo opuścić ojczyznę mimo trwającej wojny i myślę, że wiesz gdzie się udam”
I teraz, po raz kolejny nie mógł powstrzymać uśmiechu.
„Na razie nie jestem zdolny do tak długiej podróży. Oczekuj mnie na początku wiosny.
Kocham Cię.
V.D.”
Ten list też zakończył tak jak wszystkie. Varrander potrafił zapełnić całe akapity zapewnieniami o swoim uczuciu, o tęsknocie i o tym, że wciąż czeka i że czekać nie przestanie. Vargo nie musiał, to krótkie wyznanie zawsze zawierało w sobie wszystko, czego nie potrafiłyby ująć największe miłosne ballady.
Każde słowo, które teraz przeczytał, znał już na pamięć, bo odkąd cztery miesiące temu dostał tę wiadomość czytał ją codziennie. Czasem kilkanaście razy z rzędu. Dzisiaj otrzymał informację, że Dreikhennen dotarł do Ragh-Naed i zatrzymał się w jednym z przeciętnych zajazdów.
Młody król już od paru godzin nie potrafił skupić myśli na niczym innym, chcąc natychmiast pognać tam na złamanie karku, ale oczywiście nie mógł tego zrobić.
- Możemy już iść? – zapytał w końcu, z trudem maskując nerwowość.
- Spokojnie – lord Raveh zganił go sucho i obrzucił pełnym dezaprobaty spojrzeniem. – Zorganizowanie twojego idiotycznego wypadu to nie taka łatwa sprawa. Powinniśmy mieć na to kilka dni, nie godzin, a z całą pewnością nie kilka minut. Jestem obrotnym i wpływowym człowiekiem, ale nie cudotwórcą. Usiądź – rozkazał twardo.
Varrander bezmyślnie opadł na fotel. Havri Raveh był chyba jedyną osobą mogącą bezkarnie rozkazywać królowi Venergu.
- Zrozum mnie – jęknął młody władca chowając twarz w dłoniach. – Minęły cztery lata. Cztery, pieprzone, lata! A teraz on jest tu, tuż pod moim nosem, a ja…
- A ty będziesz siedział na tyłku, bo inaczej twój kochany długo tu nie zostanie – przerwał rudowłosy szlachcic ostro. – To, co robisz, to i tak głupota. Pozwól mi przynajmniej zredukować zagrożenie. Wiesz, że musisz być ostrożny. Przynajmniej teraz – dodał już bardziej miękko, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. Ten spojrzał na niego pociemniałymi z emocji oczyma i skinął lekko głową.
- Wiem – powiedział cicho. – I dziękuję. Po prostu… chcę go już zobaczyć, Havri. Chcę się przekonać, że to nie jest tylko… jakiś ponury żart, albo podła gra. Chcę w końcu…
Mężczyzna aż podskoczył, gdy rozległo się pukanie do drzwi komnaty.
- Wejść – krzyknął i poderwał się z miejsca, jego serce znów zachowywało się, jakby chciało wyskoczyć mu z piersi.
Do środka wsunęła się Ardeia, kolejna osoba z wąskiej grupy, którą król darzył bezwzględnym zaufaniem. Dziewczyna służyła mu jako szpieg i goniec, załatwiała dla niego wiele spraw, przekazywała wiadomości, także te prywatne. To dzięki niej mógł wymieniać listy z Vargo.
Ardeia była niska i bardzo drobna, a przy tym twarda jak stal i niezwykle bystra. Miała też bardzo ładne, drobne rysy twarzy, a swoje jasne włosy nosiła krótko ścięte, jak mężczyzna, co jednak nie odejmowało jej ani odrobiny uroku.
- Wszystko gotowe, Wasza Wysokość – oznajmiła jak zwykle spokojnym tonem, obdarzając swojego władcę matowym spojrzeniem intensywnie niebieskich oczu. – Powóz już czeka.
- Dziękuję, jak zwykle jesteś nieoceniona – Varrander uśmiechnął do niej lekko, chociaż głos drżał mu niemiłosiernie.
- W porządku, chodź, bo zaraz zniesiesz jajo – lord Raveh także wstał z fotela i wygładził swój wiśniowy kubrak. – Tylko przestań się tak ekscytować – polecił. – Pamiętaj, idziesz na prywatną kolację z moim wujem. Starym, nudnym jak flaki z olejem, Buvornem Ravehem, z obrzydliwie dużą ilością pieniędzy, których potrzebujesz, i potwornymi problemami z trawieniem, które czynią z niego najgorszego kompana przy kolacji, jakiego można sobie wymarzyć. Przynajmniej postaraj się wyglądać jak ktoś wypełniający przykry obowiązek, a nie wyposzczona dziewica przed nocą poślubną.
Mężczyzna skinął głową i odetchnął, starając się zdusić w sobie szalejące emocje.
- Ardeia, zawołaj proszę służbę. Niech przygotują płaszcz mój i lorda Raveha, będzie mi towarzyszył. Przekazałaś mojej małżonce, że spotykam się dziś z… baronem?
- Tak, Wasza Wysokość – skłoniła się lekko. – Służba już czeka, spodziewałam się, że zechcesz stawić się punktualnie – oznajmiła swym cichym, bezbarwnym tonem.
- Jesteś nieoceniona – powtórzył Varrander. – Chodźmy – zwrócił się do towarzysza już niemal całkiem spokojnie, a ten skinął lekko głową i ruszył za nim.
Havri zatrzymał się jeszcze w drzwiach i pochylił lekko w stronę Ardei, która wciąż stała tuż przy wyjściu, z pozbawionym emocji wyrazem twarzy.
- Nie spuszczaj go z oka – szepnął tak, aby król tego nie usłyszał. – A jeśli będziesz miała choćby najlżejsze podejrzenie, że ktoś go szpieguje…
- Nie jestem głupia – przerwała, przeszywając mężczyznę pustym spojrzeniem oczu o intensywnym, lodowato niebieskim odcieniu.
- Nie – potwierdził Raveh prostując się. – Z całą pewnością, nie jesteś – mruknął już jakby do siebie i szybkim krokiem ruszył w ślad za królem.
*
Varrander, lekko drżącymi palcami dopiął klamrę pod płaszczem. Havri specjalnie wybrał na tę okazję prosty, dobrej jakości, lecz nierzucający się w oczy.
Sam lord pieszczotliwym gestem pogładził miękkie futro jakim ozdobiony było odzienie króla, które miał teraz na sobie.
- Naprawdę niezwykłe – mruknął do siebie. – To z górskiego lwa, prawda? – zapytał, chociaż dobrze wiedział, że jego kompan jest teraz myślami zupełnie gdzie indziej i pewnie nawet nie dosłyszy pytania.
I faktycznie, mężczyzna nawet nie drgnął, cały czas wyglądając zza zasłon i uważnie obserwując ulice miasta.
Lord Raveh westchnął cicho, ale nie starał się już nawiązywać konwersacji. Wreszcie dorożka zatrzymała się nieopodal jego rezydencji.
- Pamiętaj, nie spiesz się i nie wzbudzaj podejrzeń – pouczył po raz ostatni. – Nie wiadomo, kto cię może obserwować. I nie masz zbyt wiele czasu, będę tutaj…
- Wiem – mruknął Varrander ze zniecierpliwieniem. – Wszystko pamiętam – zapewnił i narzucił obszerny kaptur, pod którym bez trudu mógł ukryć twarz i włosy. Pogoda sprzyjała, mimo wiosny z szarego nieba sypał się drobny śnieg, więc takie okrycie nikogo nie zdziwi.
- Bądź ostrożny – rzucił jeszcze Raveh kiwając mu głową na pożegnanie. – Och, i, Varrander? Kanapa w mojej sypialni jest zabytkowa. Jej obicia sprowadzałem aż z południa. Miejcie to proszę na uwadze.
Mężczyzna posłał mu w odpowiedzi krótki uśmiech z cienia kaptura, po czym wysiadł. Starając się zachować spokojny, trochę nonszalancki krok jaki zawsze wyróżniał Havriego skierował się do wejścia rezydencji. W progu od razu powitał go Bron, stary kamerdyner, który był wierny rodzinie Ravehów od lat. Większość pozostałej służby dostała tego dnia wolne. Trudno jednak powiedzieć, czy Havri był aż tak podejrzliwy, czy miał na tyle wyczucia, aby zapewnić przyjacielowi jak najwięcej prywatności. Fakt jednak pozostawał taki, że w posiadłości panowała niezwykła cisza, zdawało się wręcz, że słychać jak wibrują kryształy na żyrandolu, poruszone chłodnym podmuchem jaki na chwilę wdarł się do środka.
Varrander pozwolił, aby starszy mężczyzna ściągnął mu okrycie.
- Czy on…
- Już czeka, Wasza Wysokość – powiedział Bron spokojnie.
Młody władca nie zdołał wykrztusić z siebie odpowiedzi, skinął więc tylko głową krótko i ruszył schodami w stronę sypialni pana domu.
Pod drzwiami przystanął na moment. Serce biło mu tak mocno, że miał wrażenie, iż zaraz pękną mu żebra.
W ciągu ostatnich lat wiele razy stawał na polu bitwy. Nierzadko znajdował się w samym centrum, wśród ludzi zmienionych w oszalałe bestie, wśród morderczego ognia i ostrego żelaza, tonąc w morzu śmierci i chaosu. Nie bał się wtedy aż tak. Jego własne, dudniące w uszach tętno przerażało go bardziej niż najstraszliwsze bębny wojenne, bardziej niż dziki tętent kopyt nadjeżdżających wrogów.
Co jeśli go tam nie ma? Nie potrafił przestać układać w głowie scenariuszy, snuć teorii kto i dlaczego miałby uknuć taki podstęp. Teorii czasem absurdalnych, a czasem zastraszająco prawdopodobnych.
„A jeśli jest?”, pomyślał nagle. To jedno, proste zdanie wypłynęło nagle z chaosu, niemal boleśnie jasne, wyraźne. Jak śnieżnobiała mewa wybijająca się nagle spod ciemnej, morskiej toni. Wciąż zadręczał się wizjami o tym, że Dreikhennena nie będzie, dlaczego go nie będzie i co miałby wtedy zrobić. Przez to nawet przez moment nie potrafił się zastanowić, co tak naprawdę oznaczać dla niego będzie, jeśli faktycznie Vargo tam na niego czeka. Jak pozostać z nim blisko, jednocześnie nie narażając swojej pozycji, jak unikać częstego kontaktu z nim wiedząc, że jest tuż obok.
I czy będzie w stanie mu zaufać?
Nacisnął klamkę i niemal z furią pchnął drzwi. Znieruchomiał, stojąc w progu i wpatrując się przed siebie. Sztorm w jego głowie ucichł.
Zdał sobie sprawę, że wszystkie te przemyślenia nie miały sensu. To wszystko nie miało znaczenia, bo Vargo tu był.
Zmienił się, to pewne. Zdawało się, że rysy ma jeszcze mocniejsze, jakby północny wiatr na otwartych polach bitwy wyrzeźbił je jeszcze bardziej, a oczy zdawały się jeszcze głębsze, jeszcze ciemniejsze. Skórę miał wciąż jasną i gładką, lecz policzek przecinała długa blizna. Ale to był on, i gdyby Varrander miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, całkowicie rozwiał je cień delikatnego pół-uśmiechu na pełnych wargach.
- Varr – powiedział cicho i na dźwięk jego głosu mężczyźnie serce zamarło w piersi, a coś boleśnie ścisnęło gardło. Otworzył i zamknął usta, nie potrafiąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku, wreszcie wolno podszedł do kochanka. Ten też postąpił w jego kierunku kilka kroków i widać było wyraźnie, że mocno kuleje na lewą nogę.
Król wyciągnął dłoń i najpierw ostrożnie dotknął świeżej blizny. Następnie przejechał palcami na szczękę, podbródek, wargi, jakby nie potrafił uwierzyć, że naprawdę ma Dreikhennena przed sobą. Ten stał cierpliwie, z niezmienionym wyrazem twarzy przypatrując się kochankowi uważnie.
- Jesteś – wykrztusił w końcu Varrander głupio, nagle świadom ciepłej wilgoci na swoich policzkach.
- Jestem – potwierdził Vargo krótko.
I tylko to się liczyło.
Nieważne jak, nieważnie dlaczego, nieważne nawet na jak długo.
Był tu. Tu i teraz, z nim, i dla niego.
Pozwolił się pocałować. Dokładnie tak, jak to pamiętał, powoli, ale pewnie. Delikatnie, ale z całym tym uczuciem, które wojownikowi tak trudno wyrazić w słowach.
Napięcie i wątpliwości mężczyzny opadły, gdy tylko objęły go silne ramiona i po raz kolejny niemal zaskoczyło go, jak w tej łagodnej, pełnej czułości dominacji Vargo potrafił wyrazić całe swoje oddanie.
Ułoży się, pomyślał jeszcze Varrander, zanim owładnął go znajomy żar.
Wszystko się ułoży, trzeba tylko się nie poddawać i mieć nadzieję. Nadzieję i…
Odrobinę zaufania.
KONIEC