Rozdział 20
- Casius, do ciężkiej cholery! – usłyszeliśmy nagle obaj głośne wołanie. To był nie kto inny, jak Kanthar. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie lepiej wyskoczyć przez okno i uciec do lasu, ale zaraz porzuciłem ten dziwny pomysł. Cahan odwrócił się i spojrzał w stronę otwartych drzwi.
- Spodziewamy się gościa? – zapytał.
Wzruszyłem tylko ramionami i wyszedłem ze stajni.
- Szukam cię od kilku minut! – wyrzucił mi Kanthar, czekając, aż do niego podejdę.
- Powinieneś mnie najpierw uprzedzić, że masz zamiar przyjechać. – odparłem zniecierpliwiony. Spojrzał na mnie bardzo dziwnie.
- Nie miałem zamiaru do ciebie przyjeżdżać! Matka po prostu kazała mi… - mówił, lecz nagle jego wzrok zatrzymał się gdzieś w przestrzeni, tuż za mną. Skrzywił się jak wściekły pies, ale natychmiast się zreflektował. – My się nie znamy. – rzucił, krzyżując ręce na piersi. Obejrzałem się. Cahan uśmiechał się nad wyraz złośliwie.
- Nie wydaje mi się. – odrzekł czarownik, mierząc wzrokiem półorka.
- To jest Cahan Revelin, przyjaciel Leitha. – przedstawiłem maga. – Kanthar, brat Rainamara.
- Przyjaciel Leitha. – powtórzył Ashghan, uśmiechając się przez zęby. – Cóż to za zaszczyt, że zawitałeś w te skromne progi?
- Interesy. – odparł spokojnie Cahan.
- Mówiłeś coś o Elenie. – próbowałem zmienić temat. Kanthar prychnął jak wściekły kocur, nie spuszczając czarownika z oczu.
- Tak. – przyznał wreszcie – Prosiła, żebyś przyjechał, bo ma jakąś ważną sprawę, czy jak. Nie wiem do końca, bo nie słuchałem. – dodał z rozbrajającą szczerością.
- Dobrze. Wpadnę jutro.
- Wpadłem przejazdem, bo jakiś głupi szlachcic zamówił sobie nowiuśki zestaw mebli i muszę dokonać pomiarów z jego pałacyku. – wytłumaczył Kanthar. - Aha, stary Radbod nie mógł się nachwalić twojej roboty. Powiedział, żebyś czasem zajrzał do klanu, bo może być jakieś zlecenie. W każdym razie czas już na mnie. – oznajmił półork.
Dokładnie widziałem, w jaki sposób patrzył na czarownika. Może i Leith przypadł do gustu Derisowi i Elenie, ale Kanthar zachowywał wobec niego dystans. Teraz nie było inaczej - po jego spojrzeniu mogłem wnioskować, że chciałby się pozbyć Cahana.
- Braciszek równie miły jak twój żołnierz. – przerwał moje myśli Cahan, obserwując oddalającego się konno półorka. Spojrzałem na niego i udałem się do domu. Miałem serdecznie dosyć wszystkiego!
- Już późno. – stwierdziłem.
- Delikatnie sugerujesz mi, żebym sobie poszedł? – uśmiechnął się Cahan.
- Tak będzie lepiej.
***
Kanthar od początku mojej wizyty w domu rodzinnym mało się do mnie odzywał. Miałem wrażenie, że podejrzewa mnie o niestworzone historie. Nie powiedział jednak niczego wprost, co i tak było dziwne wobec tego, jak zazwyczaj się zachowuje. Letnie popołudnie upływało leniwie i sennie. Zastanawiałem się dzisiejszego ranka, co robi Rainamar na tym całym zjeździe możnych. Oczyma wyobraźni widziałem jego minę, kiedy to został zmuszony do wysłuchiwania narzekań tłustych szlachciców.
Sein siedział przy stole i kołysał swoją córkę. Kompletnie zwariował na jej punkcie, co bardzo było na rękę Amirze, gdyż miała więcej wolnego czasu dla siebie. Rodzice postanowili, że dadzą dziecku na imię Ida Elena. Matka trójki półorków przyglądała się tej rodzinnej scenie z czułością i rozbawieniem.
- Chyba dziś nie jesteś w najlepszym nastroju – powiedziała nagle Amira, nachylając się nad bratem. Ten spojrzał na nią, jak gdyby urosła jej dodatkowa głowa.
- Niby skąd to przypuszczenie? – zapytał w końcu.
- Znam cię lepiej, niż ty sam siebie. – odrzekła kobieta, uśmiechając się zadziornie. – W sumie to chyba nie jest dziwne, że babcia zdecydowała się przyjechać już teraz. – zwróciła się nagle do matki. Elena milczała przez chwilę, jakby w zamyśleniu.
- Sama nie wiem. Dobrze, że mój drogi brat przyjedzie w terminie.
- Może ona chce się pochwalić nowym nabytkiem? – zażartował Sein.
- Wątpię, czy wyniknie z tego coś dobrego. – stwierdziła zmartwiona romansem matki Elena. – Mam nieodparte wrażenie, że on chciałby uszczknąć co nie co z jej majątku.
- Przecież dziadek w testamencie zostawił wszystko tobie i wujowi. – wtrącił Kanthar.
- Wiesz przecież, synu, że wszystko da się zmienić. – odrzekła ona.
Deris wpadł do domu, ściskając bukiet świeżych kwiatów, które wręczył Elenie. Ona uśmiechnęła się słodko i uraczyła go lekkim pocałunkiem w policzek.
- Z jakiej to okazji?
- Liczę, że wybaczysz mi moją nieobecność, kiedy przyjedzie twoja matka. – odrzekł szczerze.
- No tak! – stwierdziła, szukając odpowiedniego wazonu do kwiatów. – Mężczyźni! Hmm, czyżby moja droga matka już się zjawiła?
- Nie sądzę, ale to kwestia minut. – odparł Deris, wyglądając ostrożnie przez kuchenne okno. – Udam się teraz do pracowni i wymówię się nawałem obowiązków. – dodał i uczynił, jak sobie zamyślił. Elena obserwowała jego poczynania z uśmiechem na ustach.
- Pewne rzeczy się nie zmieniają. – westchnęła w końcu.
Chwilę po wyjściu ojca rozległo się głośne szczekanie psów. Po dźwięku można było rozpoznać, że powóz zajechał na podwórze. Elena spojrzała w okno i cała się rozpromieniła. Szybko wyszła na zewnątrz, żeby przywitać swoją matkę.
- No to się zacznie. – powiedziała Amira i usiadła obok Seina, który podał jej córkę. – Rainamar nie napisał żadnego listu? – zapytała mnie.
- Na razie nie. W każdym razie nie oczekuję żadnego listu, bo to tylko trzy tygodnie.
- Tylko? – wtrącił Kanthar, a ja dokładnie wiedziałem, do czego zmierza.
- W sumie masz rację. – przyznała Amira, spoglądając na drzwi.
Do kuchni weszła dostojna dama, która mimo podeszłego wieku prezentowała się nadzwyczaj dobrze. Uraczyła nas szerokim uśmiechem. Za nią weszła Elena i jakiś podejrzany typ.
- Edwardzie, poznaj moją córkę i jej dzieci. – rzekła wytwornie, rzucając urwane spojrzenie mężczyźnie. Ten rozejrzał się po zebranych, starając się zorientować o co chodzi.
- Eleno, gdzie twoje czwarte dziecko? – zapytała, wpatrując się w swoją córkę.
- Pisałam ci w liście, że Rainamar został wysłany w delegację na Zjazd Możnych. – wytłumaczyła jej kobieta.
- Ach, rzeczywiście! Pamięć już nie ta sama! – zawołała staruszka i usiadła na krześle, wskazanym jej przez Elenę. – Och, pokażcie mi tą ślicznotkę! – zawołała uradowana widokiem prawnuczki. Przez następną godzinę zachwycała się córką Amiry i urodą jej matki. Kantharowi dostało się za, jak to ujęła „bałamucenie młodych dziewoj”. Wypytywała także o Derisa, na co Elena tłumaczyła jej, że mąż ma wiele pracy.
- Ach, twój najmłodszy chłopak wyrósł na mężczyznę! – rzekła, patrząc na mnie. Elena zaśmiała się, widząc moje zakłopotanie.
- To prawda. Nie ma chyba lepszego myśliwego w okolicy.
- Szkoda tylko, że Rhaina nie ma. Cóż, będę musiała zaczekać. – stwierdziła bardzo zdeterminowana. – Pochwaliłam się wszystkim w okolicy, że twój syn to Kapitan Wschodnich Gmin Imperium! Powiadam ci, Elenko, zielenieli z zazdrości! – dodała, bardzo dumna z mojego narzeczonego.
Jej nowy kochanek, Edward, obserwował to wszystko z kąta, w którym usiadł, by odpocząć po podróży. Oczy miał małe i czujne, jak łasica. Amira obserwowała go z wyraźną niechęcią i podejrzliwością. Wzięła córkę ze sobą i udała się na piętro. Ja wyszedłem na zewnątrz, żeby zająć się końmi. Sein podążył za mną, zapewne, żeby uniknąć przepytywania przez babkę swojej przyszłej żony.
- Widzę, że szanowna matka Eleny traktuje cię tak, jak większość członków klanu. Chyba zawsze już będziesz dla nich małych dzieckiem.
- Mam dwadzieścia pięć lat a o swoich 181 centymetrach wzrostu nawet nie wspomnę. Trudno nazywać takiego faceta małym dzieciakiem. – westchnąłem ciężko.
Sein zaśmiał się w głos.
- Wyrazy szczerego współczucia.
- Ty też uciekłeś z pola widzenia starszej pani, przyznaj się.
- Co miałem robić? – zapytał rozbrajająco Ork. – Rodzinne spotkania są nie dla mnie. Wyobraź sobie, co będzie w dniu ślubu. Przecież bracia Derisa mają przyjechać.
- Prawda. Ciekawe, co na to Rainamar?
- Nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć! – rzucił rozradowany Sein.
- W sumie dobrze, że się dogadujecie. – zauważyłem.
- Nie pozwoliłby mi ożenić się ze swoją siostrą, gdyby było inaczej. – żartował mój rozmówca.
- Wiesz może, co ugryzło Kanthara. Dziwnie się zachowuje.
- Pewnie martwi się swoją beznadziejną sytuacją. Nie śpieszno mu do ożenku, a Mika nalega na ślub. Sam jednak urządził sobie taki los. Moja babcia mówiła, że nikt mi nie zrobi takiej krzywdy, jak ja sam sobie. Więc sam widzisz. – stwierdził Sein, doprawiając swój wywód mądrością życiową.
- Nie mogę się z tobą nie zgodzić.
***
Całe szczęście praca odciągnęła mnie trochę od moich dziwnych myśli i Cahana. Szlachta wciąż nie potrafiła poradzić sobie z najdrobniejszymi sprawami w swoim obejściu, co było nam, myśliwym nawet na rękę.
- Tam coś jest! – upierał się dalej szlachcic, wpatrując się wzrokiem pełnym nadziei w Brasa. Mój biedny towarzysz stał tak przez chwilę przed wejściem do piwnicy i drapał się w czubek głowy. W końcu rzucił mi zagubione spojrzenie.
- Najpewniej do lis. – uspokoiłem szlachcica. Ten zaraz pobladł.
- Lepiej żeby nie! – zawołał szybko – Mam tu całą fermę drobiu! – dodał, unosząc ręce ku niebu. – Za co mnie Stwórca tak pokarał!
- Proszę się uspokoić, panie! – wtrącił zaraz Bras, próbując nie szczerzyć się zbyt mocno. – Temu szybko da się zaradzić! Może to łobuzy płatają ci figle, panie?
- Łobuzy nie warczą! Och, na wszystkich potępionych Imperium! – rzucił w ostatnim akcie rozpaczy bogacz i zaczął chodzić w tę i z powrotem, mamrocząc coś pod nosem.
Bras otworzył drzwi do piwnicy. Uderzyłem kryształem antymagii o ścianę domostwa i ten zaświecił jasno.
- Pierwszorzędna zabawka. – ocenił myśliwy, przepuszczając mnie przodem. Powoli zszedłem po schodach i rozejrzałem się dla orientacji. Bras ciężko zsunął się w dół i podążył za mną. Naszą uwagę od razu przykuła bogata kolekcja wina. Były tu beczułki, gąsiory i mnóstwo butelek, które do tego były dokładnie oznakowane.
Bras zagwizdał przeciągle i ruszył przed siebie, podziwiając wino.
- Piękne zbiory! – pochwalił, szczerząc się szeroko.
- Tak. Szkoda tylko, że nie nasze. – odparłem z powątpiewaniem. Mój towarzysz tylko wzruszył ramionami.
- W końcu za oglądanie nikt mi nie każe płacić.
- Uważaj, bo wykraczesz!
- Ciekawe, gdzie ten jego stwór? – zainteresował się myśliwy, przechadzając się wśród półek zapełnionych bogatymi zbiorami szlachcica. Przez niewielkie okienka u sufitu wpadało nieśmiało przymglone światło. Ogarnęła nas cisza. Słyszałem tylko swój oddech. Nagły szmer wzbudził moje zainteresowanie. Dobiegał z niewielkiego koszyka, w którym upchnięte były szmaciane zabawki dzieci. Ostrożnie podszedłem do niego, próbując dowiedzieć się, co to może być. Nagle z koszyka wyskoczył owy stwór. Był szary, niewielki. Futro miał zjeżone i gdzie nie gdzie po prostu wyszarpane. Szczerzył do mnie ostre jak szpilki zęby. W ogólnym zarysie wyglądał jak szczeniak wilka.
Podszedłem do nieszczęśnika i uniosłem go za futro na grzbiecie. Zapiszczał żałośnie i próbował gryźć, ale schowałem go do swojej myśliwskiej torby. Warczał i miotał się, ale w końcu dał za wygraną. Był przestraszony i zdezorientowany.
- Bras! Znalazłem potwora! – zawołałem, próbując uspokoić szczenię.
Myśliwy z ciekawością zajrzał zza wysokiej półki.
- Na Stwórcę, szczeniak? – zdziwił się.
- To wilczek. –poprawiłem go, spoglądając na malca. Przyglądał mi się z równą uwagą ale też pewną nieufnością.
- No to mamy potwora! – zaśmiał się Bras. – Nie marzę w tej chwili o niczym innym, jak zobaczenie miny tego szlachcica! Ha!
Cóż, jak przepowiadał Bras, szlachcic był ogromnie zawstydzony. Zapłacił nam nawet znacznie więcej, żeby tylko nikt nie dowiedział się o jego strachliwym usposobieniu. Bras obiecywał wszystko z kamienną twarzą, ale jak tylko znaleźliśmy się w gildii rozpowiedział o tym zdarzeniu wszystkim naszym kompanom. Nawet Darramona Faitha wprawiło to w dobry nastrój. Nakarmiłem szczeniaka i zabrałem go do domu. Wilczek nie poradzi sobie sam w lesie ani tym bardziej w mieście, więc stwierdziłem, że najlepszym rozwiązaniem będzie zabranie go ze sobą.
***
Udało mi się wymówić nawałem pracy i udałem się do miasta. Przez ostatnie dni unikałem Cahana jak tylko mogłem, co nie było łatwe. Głównie przez Leitha, który uparcie wprowadzał czarownika w swój plan. Planowane spotkanie z Jethro było więc dla mnie miła odmianą.
- Ostatnio za rzadko się widujemy. – rzekł mój przyjaciel, wpatrując się w swój kufel piwa.
- Obowiązki, Jethro. – odparłem.
- Nie mów, że nie cieszysz się, że wyrwałeś się z przygotowań do wesela.
- Oczywiście, że bardzo mi to na rękę. Mam wrażenie, że Elena martwi się bardziej niż Amira i jej brzydal. – stwierdziłem.
- Ashghan pisał ci coś z tego zjazdu? – zapytał nagle Jethro i upił łyk swojego piwa.
- Nie. Wszyscy mnie o to pytają, a ja nawet nie spodziewałem się żadnego listu. – przyznałem, wpatrując się w niego. Tylko pokręcił głową, nie odpowiadając.
- Zostając przy temacie Rainamara… Mówił, że koniecznie chciałeś ze mną porozmawiać.
- Tak, ale nie wiem, czy jest sens zadręczania cię moimi problemami.
- Jethro!
- Dobrze, już dobrze. Otóż sprawa ma się tak – kowal Kessel nie zgadza się na związek swojej córki ze mną.
- Niby dlaczego? – zainteresowałem się.
- Tego już sam nie wiem. Od samego początku, kiedy to Amelia mnie przedstawiła szanownemu rodzicielowi, wiedziałem, że nie przypadłem mu do gustu. – pożalił się mój przyjaciel.
- Może po prostu przesadzasz?
- Przesadzam? Słyszałem, jak mówił któremuś ze swoich synów jakieś niestworzone rzeczy na mój temat! Rozumiem, że on się niepokoi o swoją jedyną córkę, ale to już jest przesada! – zawołał Jethro i wypił swoje piwo do końca.
- Powinieneś z nim porozmawiać.
- Wiem o tym! Nie możesz mnie winić, że się boję.
- Cóż, gdyby Kessel choć trochę przypominał mojego ojca, nie dziwiłbym ci się. Przecież kowal nie jest złym człowiekiem.
Jethro pokręcił głową bez przekonania i zamówił kolejne piwo.
- Widziałem tego twojego czarownika, Daire, czy tak? – upewnił się Jethro. – Był z jakimś czarnowłosym facetem. Wszystkie baby się za nim oglądały. – zaśmiał się mój przyjaciel.
- Doprawdy?
- Wyglądało, że Daire dobrze zna się z tym jegomościem.
- To jego przyjaciel. Też jest magiem. – stwierdziłem, starając się brzmieć jak najbardziej neutralnie.
- Więc go znasz?
- Tak, ale czy to takie ważne? – zapytałem, uważnie przyglądając się Jethro.
- Po prostu zapytałem, nie bądź taki wrażliwy, Casius. – odparł zaraz mężczyzna, opierając się mocniej o krzesło.
- Po prostu… Pamiętasz, jak mówiłem ci o tamtym zdarzeniu z Leithem?
- Medalion i te sprawy?
- Dokładnie.
- Ten czarnowłosy to Cahan, rozumiem? – stwierdził nagle Jethro.
Nie sądziłem nigdy, że jest aż tak spostrzegawczy. Przytaknąłem bez entuzjazmu.
- Ashghan się wścieknie.
- Nie musisz mi nawet tego mówić… Nie ma powodu, żeby wpadał w gniew. – przekonywałem bardziej siebie niż mojego przyjaciela.
- Oczywiście. – Jethro wydawał się być w ogóle nie przekonany moimi słowami. – Casius, co jest? Możesz mi powiedzieć wszystko, wiesz o tym? To zostanie między nami.
Wyjaśniłem całą sytuację Jethro. Nie widziałem sensu, żeby cokolwiek przed nim ukrywać. Musiałem z kimś porozmawiać i nie widziałem nikogo bardziej lepszego niż Jethro.
- Nie będę dawał ci rad, bo ty sam wiesz najlepiej co zrobić, Casius, ale pamiętaj, że cokolwiek postanowisz, to ja będę z tobą. – zapewnił mnie, uśmiechając się lekko. – Czas pokaże, co się stanie.
- Aby nie za późno. – skwitowałem gorzko.
***
Wróciłem do domu późnym wieczorem, obawiając się, ze Leith zapomniał nakarmić szczeniaka. Dom był cichy i wydawał się pusty. Dwa psy spały na schodach, ale natychmiast zbudziły się, gdy tylko mnie wyczuły. Wilczek leżał na jednym z foteli, pogrążony w głębokim śnie.
Usiadłem w kuchni przy stole i wpatrywałem się przez chwilę w ciemność za oknem. Księżyc świecił dziś wyjątkowo jasno, doskonale oświetlając krajobraz lasu. Sam przed sobą przyznałem, że wolałby, żeby Rainamar był już w domu. Może jego obecność uspokoiłaby moje myśli, co teraz wydawało mi się nie możliwe. Tęskniłem za nim.
Nagle wejściowe drzwi otworzyły się cicho. Zerwałem się z miejsca i nasłuchiwałem. Czyjeś kroki. Znałem je, mimo to chwyciłem pierwszy lepszy przedmiot, który miałem pod ręką i czekałem.
- Casius, nie spodziewasz się chyba złodzieja? – zapytał Cahan, wchodząc do kuchni.
- Co ty tu robisz? – zapytałem w pół zirytowany, w pół zaskoczony. Nie spodziewałem się go o tej porze.
- Bardzo miłe powitanie. – zaśmiał się, patrząc na mnie.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – zaprotestowałem.
- Nie ma potrzeby, żebyś się denerwował, Casius.
- Cahan, powiedz mi, czego chcesz? Żadnych gier.
- Chcę ciebie. Nie ukrywam tego. – przyznał bez wstydu.
- Dlaczego? To jest dla ciebie jakiś rodzaj wyzwania? – ciągnąłem dalej, próbując zebrać swoje własne myśli.
- Ludzie mają pragnienia. – odrzekł wymijająco i podszedł do mnie. Spojrzałem w jego czarne oczy, które błyszczały jak iskry.
- Pomiędzy chcieć a mieć jest wielka różnica, Cahan. – stwierdziłem gorzko. – Mam narzeczonego. To coś dla mnie znaczy.
- Ostatnie dni pokazały, że bardzo mało. – odparł z szelmowskim uśmieszkiem. To wyprowadziło mnie z równowagi.
- Skąd możesz to wiedzieć? – prawie wykrzyczałem.
- A dlaczego nie? Pragniesz mnie, widzę to! Do cholery, boisz się przyznać sam przed sobą?
- Jak to sobie wyobrażasz? Spędzimy ze sobą noc, pieprząc się, a potem będziemy się zachowywać jak gdyby nic się nie stało, tak? Może jeszcze zostaniemy przyjaciółmi?
- A czego ty chcesz?
- Prócz Rainamara mam jeszcze rodzinę. Elena i Deris zawsze byli dla mnie jak rodzice! Nie wybaczą mi. Nikt nie będzie w stanie mi wybaczyć.
- Więc jedź ze mną do Północnych Landów. – powiedział bardzo pewnym tonem. Zamilkłem, nie wiedząc, co mam na to odpowiedzieć. Wpatrywałem się w niego, szukając słów, które i tak nic dla mnie nie znaczyły.
- Mam zostawić swoje życie? Jak to sobie wyobrażasz?
- Jesteś myśliwym, wszędzie znajdziesz zajęcie. Można przecież zacząć wszystko od nowa. – mówił Cahan, uśmiechając się przy tym niepewnie. Widziałem, jak bardzo chciał wierzyć w swoje słowa.
- Przecież… Ty chyba oszalałeś… Ci ludzie… To moja rodzina…
- Pomyśl o tym. – odrzekł i pocałował mnie w policzek, po czym wyszedł, nie mówiąc już ani słowa. Stałem na środku kuchni jeszcze przez długą chwilę, wpatrując się w ciemność, jakby tam była zapisana odpowiedź na wszystkie moje pytania.
Rainamar
Stolica Imperium była taka, jaką ją zapamiętałem, kiedy kończyłem tu nauki. Owszem, zmienił się wygląd niektórych budowli, nazwy ulic czy po prostu kolor fasad, ale ogólne wrażenie wciąż pozostawało takie, jak kilka lat temu.
Główna ulica była wąska a na dodatek zatłoczona. Ludzie jednak na widok konnych rozstępowali się, robiąc przejście. Jens Buster gwizdnął przez zęby, podziwiając to dziwne miasto. Nadmorskie przystanie były zdecydowanie lepiej wyglądającymi miejscowościami. Nawet Aeral wydawało się przy stolicy wyjątkowo eleganckie. Kręte uliczki i powykrzywiane budynki robiły swoje. Mimo wszystko nieznana siła ciągnęła ludzi do tego miejsca. Centrum życia Imperium, siedziba władzy i wylęgarnia największych skandali i intryg tego kraju. Tak, zdecydowanie było coś w tym mieście.
- Niezwykłe jest to miasto, kapitanie Ashghan! – rzekł, spoglądając na mnie.
- Ponure, jak zawsze. – zauważyłem.
- Trochę entuzjazmu, Ashghan!
- Wybacz, sir, ale nie jestem dyplomatą i czuję się co najmniej nie na miejscu. – przyznałem niechętnie. Poklepałem Kryształa po szyi, na co on wesoło podrzucił łbem. Nie obserwowałem reakcji Jensa Bustera, lecz on zaśmiał się cicho.
- Wydaje mi się, że nie doceniasz swoich możliwości.
- Chyba, że chcesz ich przestraszyć moim wyglądem, sir. – odparłem, zaciskając dłonie na wodzy.
- Teraz przesadziłeś, chłopaku!
- Doprawdy?
- Owszem, owszem! Twój mężczyzna nie może od ciebie oczu oderwać, a ty tymczasem raczysz mnie takimi wypowiedziami!
- Casius nie jest obiektywny. – przerwałem jego bezcelowe wywody.
- Och, Stwórco! Nie widzisz, jak te ślicznotki tutaj patrzą na ciebie? Nie zaprzeczaj! – oświadczył, wskazując na kobiety, które mijaliśmy. Owszem, rzucały nam ciekawskie spojrzenia, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. W każdym razie pocieszało mnie to, że nie były to panny lekkich obyczajów, gdyż im zazwyczaj podoba się każdy, kto ma trochę grosza.
- Czy ta rozmowa do czegoś prowadzi, sir?
- Spokojnie, Ashghan! Jestem w doskonałym nastroju, więc chciałem trochę rozluźnić atmosferę!
Doskonale! Brakowało jeszcze wesołego Jensa Bustera! Wiedziałem już teraz, że to nie będzie pomyślna wizyta! Z każdym krokiem Kryształa stawałem się coraz bardziej niezadowolony. Te trzy tygodnie będą wyjątkowo długie…
***
- Kapitan Rainamar Ashghan? – usłyszałem nagle czyjś głos. Przede mną stał wysoki, jasnowłosy mężczyzna. Bystre, szaroniebieskie oczy błyszczały niewypowiedzianą tajemnicą. Na moje oko wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat. Chwilę… coś dziwnie znajomego było w tym mężczyźnie.
Uśmiechnął się lekko, opierając dłonie na biodrach.
- Z kim mam przyjemność? – zapytałem znużony kolejnymi wizytami żołnierzy. Widziałem już gdzieś ten uśmieszek… tylko gdzie?
- Jestem Rivan Erishsen, kapitan królewskiej gwardii.
Ach tak. Gwardzista. Pies Philipa. Wspaniale się składa, doprawdy wspaniale.
- Czym zawdzięczam twoją wizytę, sir? – zapytałem, wbijając w niego wzrok. Skrzywił się lekko, ale zaraz się zreflektował.
- Kapitanie, jesteśmy tu wszyscy dziećmi jednego kraju, musimy nauczyć się ze sobą współpracować. – odparł, nie przestając się uśmiechać.
- Doskonale, sir. Zacznijmy od szpiegowania siebie nawzajem. – rzuciłem bez cienia zawahania. On jednak wciąż nie tracił dobrego samopoczucia.
- Czy musimy od razu przechodzić do oskarżeń, kapitanie Ashghan? Nam obojgu zależy na dobru tego państwa.
- Więc co stoi na przeszkodzie?
- Rzekłbym, że nasza współpraca jest nieco zaburzona. Zastanawiające, dlaczego generał Nadar sam nie pojawił się na zjeździe.
- Znasz oficjalny powód, sir.
- Och tak, lecz ciekawi mnie, czy jest prawdziwy.
- Nie wiem, czy rozsądne jest poddawanie tego w wątpliwość. – wycedziłem przez zęby. Ten elegant strasznie mnie denerwował. Zastanawiałem się, jaki jest cel tej gadaniny. Chyba wysłali go tutaj, żeby zanudził mnie na śmierć.
- Gry polityczne nie różnią się bardzo od tych w życiu, kapitanie.
- Skoro jesteś w nich taki biegły, sir, dlaczego sam sobie nie doszyjesz ukrytego sensu?
- Spryciarz. – zaśmiał się kapitan Erishsen.
- Twoje nazwisko, sir. – zauważyłem nagle. – Nie jest imperialne.
- Cóż. Zgadza się. – przyznał niechętnie.
- Jest z Sadal. – dodałem, bardzo pewny swego.
Kapitan Rivan nie odpowiedział. Spochmurniał tylko i pożegnał się pospiesznie. Wszystko zaczynało się układać w całość. Nie zaprzeczył, choć doskonale wiedział, do czego zmierzam. Generał Philip był jednak sprytniejszy niż myślałem.
***
- Jak mogliśmy tego wcześniej nie zauważyć! – zawołałem, wpadając do kwatery Jensa Bustera. Ten siedział przy stole próbując dokończyć obiad. Upił kilka łyków wina i spojrzał na mnie z wielkim zdziwieniem.
- Czegóż to, jeśli wolno spytać?
- Rivan Erishsen! Kapitan królewskiej gwardii to pieprzony Sadalczyk! – prawie wykrzyknąłem, podchodząc do stołu, przy którym starszy oficer konsumował swój posiłek.
- Skąd to przypuszczenie?
- To nie przypuszczenie, sir! Czysto Sadalskie nazwisko! Nie zaprzeczył, kiedy zapytałem go o to!
- To jedynie nazwisko…
- Mniejsza o nazwisko! Po prostu nie da się zignorować jego pochodzenia! Stwórco, przecież gołym okiem widać, że pochodzi z Sadal! Pewnie jest dzieckiem któregoś ze sprzedajnych szlachciców i teraz chce się zemścić! W czasie buntu mógł mieć co najmniej dziesięć lat. Wystarczy, żeby wszystkie wolnościowe ideały uznać za swoje.
- Nie uważasz chyba, że jeden sadalski kapitan może zagrozić komukolwiek?
- Tu chodzi o coś głębszego, sir. Musisz jak najszybciej porozmawiać z generałem Philipem na temat ostatnich morderstw.
- Zamierzam zrobić to jak najszybciej. – przyznał Jens Buster, pozwalając sobie na dokończenie posiłku. – Swoją drogą nie wiedziałem, że żywisz taką niechęć do Sadalczyków.
- Nic do nich nie mam! – zapewniłem go. Nie mógłbym. Choćby ze względu na Casiusa. – Nie podobają mi się jedynie metody, jakimi działają.
- Im też nie podobało się jarzmo narzucone na ich kraj przez Imperium.
- Przecież to zawsze można zmienić.
- Najpierw trzeba zmienić tych, co są u władzy. – stwierdził bardzo tajemniczo Jens Buster.
- To już ode mnie nie zależy. – odrzekłem.
Starszy oficer uśmiechnął się tylko.
- Idź, odpocznij, kapitanie. Jutro z rana udamy się do generała Philipa w celu złożenia mu wizyty. Oczywiście pójdziesz ze mną.
- Ale… - próbowałem zaprotestować, ale on uciszył mnie gestem ręki.
- Możesz odejść. – odparł.
***
Ranek zastał mnie zbyt wcześnie. Nie zdążyłem nawet zasnąć dzisiejszej nocy, przejmując się spotkaniem z generałem Philipem. Nie chciałem uczestniczyć w tym przedstawieniu. Nie jestem dyplomatą, tylko cholernym żołnierzem, a to, że miałem własny oddział do dyspozycji jeszcze o niczym nie świadczy.
Umyłem twarz i spojrzałem w lustro. Z niego spoglądał na mnie mężczyzna z wiecznie zachmurzonym obliczem i jasnobrązowymi oczami, w których zbyt często malowała się złość. Miałem dość tego, że wszystkim wokół muszę udowadniać swoją wartość, udowadniać to, że nie jestem gorszy, bo nie urodziłem się cholernym człowiekiem. Imperium może jest wielokulturowe, ale nie jest tolerancyjne.
Nagle usłyszałem ciche pukanie do drzwi.
- Wejść.
- Kapitanie… - zaczęła dziewczyna, lecz zaraz zamilkła, oblewając się rumieńcem. Cóż, nie miałem na sobie koszuli, ale nie sądziłem, że wywoła to aż taką reakcję.
- Słucham?
- Oh… Oficer Jens Buster czeka na dole.. – odrzekła, zacinając się lekko.
- Zaraz przyjdę. – odparłem. Rzuciła mi jeszcze jedno, rozmarzone spojrzenie i wyszła, zamykając drzwi za sobą. Ludzie.
Jens Buster w najlepsze zabawiał się rozmową z jakiś siwym mężczyzną w mocno podeszłym wieku. Starzec skrzeczał coś niezrozumiale, a oficer przytakiwał mu z entuzjazmem. Podszedłem do nich, szukając wzrokiem pozostałych żołnierzy, lecz nie mogłem dostrzec nikogo.
- Kapitanie Ashghan! – zawołał rozradowany Jens. Miałem wrażenie, że to miasto wyraźnie mu nie służy. – Gotowy?
- Jak nigdy. – odrzekłem bez entuzjazmu.
***
- Czym sobie zawdzięczam wizytę samego Jensa Bustera? – zaśmiał się generał Philip, wpatrując się w nas bardzo uważnie. Miałem wrażenie, że widzi wszystkie nasze myśli. Wyprostowałem się, próbując zachować spokój. Wzrok Jensa przez chwilę błądził po pokoju, zatrzymując się wreszcie na postaci generała.
- Wydaje mi się, że doskonale wiesz, po co prosiliśmy cię o posłuchanie, sir. – rzekł w końcu, bardzo pewny siebie.
- Doprawdy? – Philip uśmiechnął się, nie wstając zza swojego biurka. Obaj jego strażnicy wymienili się spojrzeniami. Na twarzy jednego z nich zagrał ledwie zauważalny uśmiech.
- Twój kapitan, Rivan Erishsen złożył nam wczoraj wizytę. – zaczął oficer Buster. Generałowi lekko drgnęła powieka. Położył obie dłonie na biurku i odchylił się lekko w tył.
- Nie mogę być odpowiedzialny za wszystkie czyny moich dowódców. – odrzekł spokojnie.
- Przyszedł na przeszpiegi! – krzyknąłem, zanim zdążyłem pomyśleć. Wzrok generała przeniósł się na mnie. Jego uśmiech rozszerzył się.
- Poważne oskarżenie. – powiedział ledwie słyszalnie i wstał. – Wiesz, co grozi za rzucanie obelg, których nie możesz poprzeć dowodem?
- Wiem, sir. Jestem kapitanem.
- Tak! Jesteś kapitanem, nie królem Imperium! – rzekł generał przez zaciśnięte zęby.
- Więc jak wytłumaczysz to, że twoi ludzie są zamieszani w zabójstwo jednego z naszych dowódców?
Jens Buster uciszył mnie jednym spojrzeniem.
- Musisz bardzie pilnować swoje psy, oficerze Buster. – ostrzegł go generał. – Kapitan… - zaczął, wpatrując się w szarfę, którą nosiłem przy zbroi.
- Rainamar Ashghan, kapitan Wschodnich Gmin Imperium.
- Ashghan? – zastanowił się przez chwilę generał Philip. – Zapamiętam to nazwisko. A co do zabójstw… Hmm, nie widzę sensu, by oskarżać mnie i moich ludzi o wasze własne niedopatrzenie. Zapomnę o tym, co zostało powiedziane w tym gabinecie, ze względu na moją miłość do tego kraju. Powiem to, jak mówiłem już tysiąc razy – nie będę słuchał rozkazów Gustava Nadara, tylko dlatego, że zamarzyła mu się władza w Imperium! Jestem jednym z generałów świętej pamięci króla, a teraz regentki! Moja armia posłuszna będzie tylko prawowitemu władcy!
- Rivan Erishsen jest Sadalczykiem i to na pewno nie jest przypadek!
- To akurat nie jest dziwne! Wielu Sadalczyków przyjęło obywatelstwo Imperium i wychowywało tu dzieci!
- To, że Sadalczyk dowodzi oddziałem, który strzeże jednego z członków rady, Taine Stara? To całkowity przypadek, że Taine jest jednym z twoich najgorętszych oponentów, sir? – zapytałem.
- To zwyczajne pomówienie, żołnierzu! – zawołał generał, a jego twarz zachmurzyła się. W jednym momencie przestał przypominać uśmiechniętego mężczyznę, który zaczynał z nami rozmowę. – Uważam, że ta rozmowa nie ma najmniejszego sensu! Wyjść! – dodał, odwracając się.
Obaj z Jensem wyszliśmy z mocnym przekonaniem, że stary kłamie i gra na zwłokę. Tylko dlaczego?